Wydarzenia


Ekipa forum
Sofiya Lovegood
AutorWiadomość
Sofiya Lovegood [odnośnik]01.11.15 20:55

Sofiya Dmitrievna Lovegood

Data urodzenia: 13 XII 1871
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: niegdyś Petersburg przeobrażający się w Leningrad, aktualnie dworek w Chesham
Czystość krwi: czysta
Zawód: alchemiczka w Mungu, autorka wielu publikacji, w półświatku znana jako dystrybutor amortencji (i niezwykle skutecznych trucizn)
Wzrost: sto siedemdziesiąt cztery centymetry
Waga: pięćdziesiąt dziewięć kilogramów
Kolor włosów: perłowa biel
Kolor oczu: chłodna stal
Znaki szczególne: mocno widoczne kości policzkowe, perfekcyjny makijaż, idealna fryzura i czarne szaty podkreślające alabastrową cerę


Jej narodziny obserwował rdzawy słowik uwięziony w klatce. Ćwierkał w duecie z dziecięcym wrzaskiem przecinającym noc, trzepotał skrzydłami i wiercił się, marząc o iluzji wolności, której nigdy nie zaznał.
Zanim jeszcze Sofiya Dmitrievna Lavrov skończyła trzy lata, próbowała uwolnić go po raz pierwszy. Pozłacana klatka stęknęła cicho pod ciężarem jej wzroku, drzwiczki stanęły otworem, a za nimi objawił się piękny świat; wielki, malowniczy, gwarny Petersburg rozkwitał za ogromnym oknem. Ptak zadrżał, zaśpiewał żałośnie. Nie spieszno mu było do wolności - bał się jej, przywykły do swego prywatnego, mieniącego się złotem getta.


W nocy śniła o szkarłacie skrzydeł żar-ptaka otulającym ją do snu. Jej ojciec karmił ją bylinami, kreując iluzję, że świat był piękniejszy, niż okazał się w rzeczywistości. Matka krztusiła się ułudą, wciąż tęskniąc za zachodem - choć należała do rodu Parkinsonów, jej chorowitość i wyjątkowo silna Serpentyna uniemożliwiająca bezpieczny przebieg ciąży spowodowała, że żaden z kandydatów nie pokusił się o poproszenie jej o rękę - wizja narodzin chorych potomków zadziałała silniej niż piękna twarz kobiety, której przybywało lat, a na palcu wciąż nie jaśniał pierścionek. Wyjechała więc do Rosji, by w pełni oddać się mądrym oczom i baśniowym zapewnieniom Vladimira Lavrora, którego ojciec prowadził interesy z ich rodziną; miał usta wysadzane szlachetnymi kamieniami, lecz w sercu czaiła się pogarda. Czcił własną krew, milczeniem pomijając fakt, że nie była krystalicznie czysta; zdawało się jednak tracić to znaczenie i blednąć przy blasku złota w ich rodzinnym skarbcu - od wielu pokoleń rodzina Lavrovów sprowadzała najdroższe materiały, handlując nimi w odległej Europie, która zdawała się zupełnie innym światem. Vladimir zalewał nienawiść wobec mugoli miłością, którą obdarzał rodzinę, a ta - pomimo jego bezwzględności i konserwatyzmu - kochała go bez zastrzeżeń, z wielką pasją i na zawsze.


Parę lat później świat Sofiyi runął jak domek z kart, a priorytety zachwiały się w posadach. Tsvetok, jej domowa skrzatka, a zarazem towarzyszka zabaw i źródło najpiękniejszych baśni, dopuściła się niesubordynacji; potem był tylko krzyk, zielone światło i łzy w oczach dziewczynki o lokach barwy mlecznej czekolady. Nie rozumiała, gdy ojciec mówił, że są potężni, a przywiązanie to słabość, że nie mogą pozwolić sobie na zdradę, że władza jest prerogatywą - ale uwierzyła mu, wbijając ufne spojrzenie w jego srebrne tęczówki, uśmiechając się razem z nim, gdy sekundę później ostre rysy złagodniały, a silne ręce ujęły ją w bezpiecznym uścisku. Kilka metrów dalej na tle indyjskiego, wielobarwnego dywanu wciąż tkwiło nieruchome ciało.
Lubiła obserwować niebo. Gwiazdy skrzyły się w oddali jako pióra zgubione przez żar-ptaka, który budził się codziennie rano, zalewając świat barwami złota i szkarłatu. Marzyła o tym, by kiedyś go ujrzeć, dotknąć, poznać lepiej, niż była w stanie poprzez niekończące się opowieści ojca. Żar-ptak był piękny, odległy, nieosiągalny i wolny, tak, jak wolna chciała być ona. Ale zamknięto ją w klatce własnych dewiz, w której uparcie tkwiła od najmłodszych lat, tak jak słowik woląc skryć się wśród dobrze znanych ram.


Statek, który zabrał ją do Durmstrangu był surowy, dokładnie taki, jaka wkrótce okazała się sama szkoła - Sofiya od samego początku wiedziała, że tam nie pasuje, wybijała się na tle tłumu o ostrych rysach twarzy i zdeterminowaniu błądzącym po ciemnych, pustych tęczówkach. Chłodne, kamienne ściany korytarzy w niczym nie przypominały ognia tańczącego w kominkach rodzinnej rezydencji Lavrovów, a choć wyznawane wartości pozostawały takie same, czuła się zgubiona. Rano nie budził jej śpiew słowika w rogu pokoju, lecz szmer rozmów w języku, którego brzmienia nienawidziła już od najmłodszych lat. Meandry smukłych holi pokonywała z łzami drążącymi ścieżki na zaróżowionych, dziecięcych policzkach, aż w końcu przywykła, wyzbywając się tęsknot i zbędnych emocji.
Zakochała się w zapachu siarki, który wzniósł się w powietrze, gdy pierwszy raz uwarzyła miksturę ognistego oddechu. Nikt jej nie pochwalił, a największą nagrodą był brak nieprzychylnego wzroku - przyjęła to milczeniem, spojrzeniem oczu, które przeradzały się w stal, tonąc w chłodzie i obojętności. Łzy wyschły, tak samo jak troski i pragnienia; stała się duchem nawiedzającym gmach szkoły, który całą uwagę przykuwał do jedynej rzeczy, jaka rzucała na nią cień dawnych przyjemności - buzujących w cynowym kociołku eliksirów.
Z czasem z ofiary przekształciła się w oprawcę - odkąd ukończyła czwarty rok nauki, szeptali o niej volčica, a choć wciąż nie najlepiej radziła sobie z zaklęciami, a czarnomagiczne uroki nie chciały przedostać się przez jej gardło (w snach prześladowało ją zielone światło, ból, krzyk i łzy cieknące po twarzy), nie pozwalała sobą gardzić. Wpojone przez ojca zasady i przekonania towarzyszyły jej na każdym kroku; nawet wtedy, gdy patrzono na nią nieprzychylnie, wyrzucając brak szlachectwa. Nigdy nie żądała arystokratycznego nazwiska, sam wydźwięk nazwy rodu Lavrovów (nawet jeśli krył tuszowane historie rozcieńczeń krwi - na tyle nieudolnie, by nie uznali go za godzien herbu) budził jej dumę. Być może dlatego niemiłe spojrzenia gasły, nieprzyjemne słowa cichły; potencjalni oprawcy nie wiedzieli w niej naiwnej owcy, którą łatwo zgubić. Wkrótce i ona do nich dołączyła, nieżyczliwie spoglądając na osoby o wątpliwym statusie krwi. Nie spoufalała się z osobami półkrwi, dążąc do tego, by wreszcie zaczęto ją szanować.
W końcu to osiągnęła - nawiedzała zmurszałe korytarze z zadartą do nieba brodą, w ciemnej sukni skrytej pod rubinową szatą szkoły i w butach z lekkim obcasem stukoczącym delikatnie na kamiennych posadzkach. Przykuwała spojrzenia; wodziła na pokuszenie i zmuszała do pokuty zwykłym półuśmiechem, oczarowywała własnym wzrokiem, zyskując kontrolę zbudowaną na czystej kobiecości. Nie gardziła mężczyznami, lecz uważała ich za głupców; najsilniejszy gracz pod wpływem uroku spojrzenia i ciepłego oddechu roztapiał się, ujawniając każdy z sekretów. Dziwiła się, że to oni rządzili światem - słabi, podatni na zgubę, skazani na klęskę. Nie zauważyła nawet, kiedy zmieniła się w gracza; cała jej potęga opierała się na potężnych sojusznikach, a inni mimowolnie zaczęli wierzyć w jej siłę (której nie posiadała, wewnątrz krusząc się jak porcelana) - chłodne mury nauczyły ją już wtedy, że życie jest ciągłą walką o przetrwanie, a żeby uzyskać sukces, należy nauczyć się jej zasad.
Ukończyła szkołę z wybitnymi wynikami - nie widząc innego celu w egzystencji, skupiła się na nauce, tak, że jeszcze przed opuszczeniem znienawidzonych murów warzyła eliksiry wykraczające ponad szkolny poziom nauczania i wyczarowała pierwszą mleczną mgiełkę patronusa. Wiedziała, że stanie się kimś wielkim - przerażała ją i obrzydzała wizja zostania domową kurą, matką gromadki dzieci i przykładną ikoną mody, na jaką (z racji nieprzeciętnej urody, wielkich oczu spoglądających z wyciętej z alabastru twarzy, dostojnego chodu, nawet wtedy, gdy pękało jej serce) od zawsze kreowała ją rodzina. Powrót do domu, pomimo tego, że wyczekiwany, okazał się trudny. A ciężkie spojrzenie ojca utwierdziła ją w przekonaniu, że także bolesny.



Natychmiastowo rozpoczęła alchemiczny kurs w samym sercu Petersburga, dziwiąc się, jak łatwo przystali na to jej rodzice, dotąd kręcący nosem na jej marzenie o alchemicznej karierze. Lecz wkrótce wszystko się wyjaśniło, a wyrok był śmiertelny - życie spędzone u boku nieznajomego, trzykrotnie starszego arystokraty na drugim końcu świata, gdzie zimy były cieplejsze, dni pełne deszczu przecinającego ciężkie powietrze, a bruk skalany cieniem rzucanym przez angielskie półsłówka. Opowiadali o umowie, jaką - zupełnie przypadkiem, co powinna uznać za niezwykły dla niej zbieg okoliczności, który całkiem zmieni jej życie - zawarto z rodem Bulstrode, który przypomniał sobie o arystokratycznych korzeniach jej matki i tym, jak korzystne dla obu stron były liczne transakcje z rodziną Lavrovów. Opowiadali o jej przyszłym mężu, dwukrotnym wdowcu, który pomimo tego, że niemal przekroczył granicę sześciu dekad, wciąż nie spłodził potomka, a otaczało go tylko grono cór, notabene o wiele starszych od niej samej. Opowiadali o jego schorzeniu, które przemieniało go powoli w żywy posąg, dlatego musieli się spieszyć, jak najszybciej doprowadzić do ślubu i spłodzenia syna. To wszystko dzieło przypadku, Sofiyo, powtarzali jej, taka okazja już więcej się nie powtórzy, taka okazja już więcej się nie powtórzy, taka okazja już więcej się nie powtórzy. Nie słyszała dalszych słów, jedno zdanie odbijało się echem w jej głowie, wyciskając z oczu drobne łzy. Nie protestowała; nie miała siły, błądząc spojrzeniem pomiędzy matką, która odwróciła wzrok, a zdecydowaną twarzą ojca, na której próżno było doszukiwać się odbicia dawnej miłości. Cykanie zegara przebijało się przez ciszę, która zapadła, tworząc nieprzekraczalny mur w tonącym w iście barokowym przepychu salonie.
Czekoladowe loki kołysały się, gdy pewnym, zniecierpliwionym ruchem otworzyła złotą klatkę. Leć, krzyknęła przez łzy, dłońmi próbując złapać drżącego słowika, który śpiewał panicznie w rytm dygoczącego w przestrachu serca. Leć, zakrztuś się wolnością, opuść więzienie. Odfruń. Znajdź spokój, zostaw to piekło, dlaczego nie chcesz mnie zostawić? Łkała, histerycznie dławiąc się własnym nieszczęściem, wykręcając się w konwulsjach i czując tylko obezwładniający ból. W międzyczasie noc tkała się spokojnie, w koronach drzew pohukiwała sowa, na nieboskłonie skrzyły się w milczeniu pióra zgubione przez feniksa. Ciemność pochłaniała świat, kompletnie ignorując fakt, że życie siedemnastoletniej Sofiyi Dmitrievny dobiegło właśnie końca.
Wyjechała z samego rana. Żałobę skryła w cieniu rzucanym przez czarny kapelusz z wielkim rondem, podpuchnięte oczy podkreśliła mocno węgielkiem. Przez cały czas milczała, nawet na powitanie Devona Bulstrode odpowiedziała wyłącznie nienawistnym spojrzeniem tnącym powietrze jak najostrzejsza stal. Cisza stała się jej najdroższą przyjaciółką - trwała przy niej podczas wspólnych posiłków, gdy większą uwagę przykuwała do atramentu kawioru niż słów, które padały z ust narzeczonego, w momencie, kiedy wprowadzał ją na szlacheckie salony, podczas spacerów zakochanych, samotnych wędrówkach po pustych, bezosobowych i ciemnych korytarzach rezydencji o ścianach ozdobionych milczącymi obrazami; za każdym z nich stała historia, a Sofiya opowiadała ją, pozwalając ciemnej, elegijnej sukni kręcić się razem z nią, gdy wreszcie decydowała się przeciąć milczenie wyszeptaną piosenką.
Piękna, mówił tym okropnym głosem, w zamiarze ciepłym i głębokim, który rozbrzmiewał jednak chrapliwą pogardą, dlaczego ukrywasz się przede mną? Zamykał jej dłoń w szorstkich palcach, napawając Sofiyę obrzydzeniem i zmuszając do niemych torsji. Naucz się mnie kochać, a sprawię, że poczujesz się jak królowa, do końca życia opływać będziesz w luksusach i brylantach. Bądź mi posłuszna, a zamienię twój świat w piękną baśń.
Nie miała zamiaru.



Nie bała się, gdy fioletowe opary niedawno uwarzonego wywaru skorpenowego drażniły jej nozdrza - determinacja i pragnienie wolności skutecznie pokonały strach przed wizją świecącego się zielenią gniewu ojca. Czuła tylko pustkę, zduszała bezsilność iluzją potęgi, którą wmawiali jej rodzice. Krusząc kręgosłup skorpeny, myślała tylko o tym, że wkrótce odzyska wolność, stanie się kowalem własnego losu i odetchnie pełną piersią - trzymała się kurczowo tej myśli także wtedy, kiedy, trzymając między palcami nietknięty kieliszek czerwonego jak buzująca krew wina, obserwowała, jak Devon zsuwał się wzdłuż pokrytej freskami ściany, starając się łapczywie schwytać oddech. Wił się w konwulsjach, dusząc się i siniejąc przez kolejną godzinę, a ona niewzruszenie pilnowała, czy jego twarz zapada się równomiernie.
Nikt nie udowodnił jej morderstwa, choć wszyscy wiedzieli, że powodem była ona: patrzyli na nią z nienawiścią i czystą pogardą, miotano obrzydliwymi błyskawicami z oczu; usłyszała wyszeptany syk, że tego pożałuje, że zniszczą jej rodzinie życie i wiedziała, że nie rzucono słów na wiatr. Oddelegowano ją natychmiastowo, jeszcze przed pogrzebem pana Bulstrode - wróciła do Rosji tylko z pozoru na tarczy, pod enigmatycznym półuśmiechem kryjąc triumfy. Wierzyła w swoją potęgę nawet wtedy, gdy wbijała spojrzenie w coraz mniej obecną matkę, żyjącą teraz wyłącznie we własnym świecie obaw i strachów, nawet wtedy, gdy spoglądała na grzmiącego, wściekłego ojca, któremu z przejęcia drżały palce zaciśnięte na różdżce tak mocno, że zbielały mu knykcie. Zrujnowałaś nasze interesy, usłyszała, zrujnowałaś naszą opinię, zrujnowałaś nasze życie. Pogrążą nas, a my pogrążymy ciebie. Wykrzyczane przez łzy zaklęcie tarczy cudem odbiło gorzkie Insanio, które przypadkiem trafiło w matkę, ostatecznie wpędzając ją w otchłanie szaleństwa.

Wkrótce ojciec oddelegował ją do Londynu, nie mogąc dłużej patrzeć w stalowe oczy, w których odbijała się pogarda - Sofiya zakrztusiła się egoizmem i pychą, starając się nie spostrzec, że przez własną dumę zatonęła, ściągając nazwisko Lavrovów na samo dno. Alchemiczny kurs kontynuowała już w deszczowej Anglii, zabijając wszystkie emocje ciężkimi woniami unoszącymi się nad bulgoczącym kociołkiem. Zamieszkała w skromnym dworku odległej krewnej, całe dnie warząc eliksiry i zaczytując w zmurszałych tomiszczach. Skupiała się na swojej jedynej pasji, marząc o mistrzostwie - i choć przez całe życie słyszała, że jest niezwykle uzdolniona, dopiero teraz stanęła przed nią szansa. Była jedyną kobietą biorącą tego roku udział w kursie i w dodatku najmłodszą, najdelikatniejszą, najbardziej kruchą. A to dawało jej tylko mobilizację, by toczyć dalszą walkę.
Spełnienie marzeń znalazła w jego spojrzeniu; oczy o barwie nieba tuż przed burzą przeszyły ją na wskroś, gdy zimowym popołudniem wędrowała w towarzystwie służki przez zaśnieżoną aleję Ulicy Pokątnej. Stał przed zapomnianym budynkiem pomiędzy księgarnią Esy i Floresy a sklepem Scribbulusa, przyglądając się z uwagą zapadniętym ścianom i kiwając głową kręcącym się wkoło mężczyznom. Tak, to właśnie tutaj powstanie Burgundowy Imbryk, powtarzał jak mantrę z widocznym zadowoleniem. A potem spostrzegł Sofiyę - otuloną grubym futrem, z pantofelkami nieadekwatnymi do pogody, zaróżowionymi z chłodu policzkami i drżącymi eterycznie dłońmi ukrytymi w długich, ciemnych rękawiczkach. Jego świat zwolnił, jej przyspieszył panicznie, lecz zrozumiała, że jako samotna, młoda kobieta nie osiągnie w życiu wiele.
Douglas Lovegood był od niej niemal dziesięć lat starszy, miał ciepłe spojrzenie i ciemne loki skręcające się rozkosznie na skroniach. Wyłamywał się opalenizną na tle zimowo bladych Anglików, a Sofiya Dmitrievna spijała z jego ust każde słowo, gdy nocami wymykała się z dworku Goyle'ów, by spotkać się z nim na schadzkach, której świadkami był tylko pełny księżyc i złociste gwiazdy mieniące się na nocnej kurtynie ciemnego nieba. Upijała go sztuczną miłością warzonej amortencji, którą topiła w jego napojach i skrapiała własne włosy; pomiędzy czułymi, nieprzyzwoitymi pocałunkami powtarzał jej, że pachnie liśćmi herbaty, wanilią i słodkim jaśminem.
Ku zdziwieniu Sofiyi, jej ojciec nie miał nic przeciwko ich zakazanemu związkowi; skinięciem głowy przyjął informację o przynoszących wielkie korzyści materialne plantacjach Lovegoodów - szczególnie że interes Lavrovów podupadał, a młoda alchemiczka doskonale wiedziała, że była to jej wina - choć spojrzenie, którym przeszywał córkę, było gwałtowne i piętnem odciskało się na jej duszy. Odwracała wzrok, spoglądając na pustą pozłacaną klatkę stojącą na białej etażerce w rogu ich salonu. Słowik umarł, tak samo jak umarła jej nadzieja na wolność - łapczywie oddychała jej substytutem, kiedy wbijała rozpaczliwie paznokcie w ramię Douglasa, niemo błagając go, by zwrócił jej niezależność.


Ślub odbył się w przeddzień jej dziewiętnastych urodzin; matka nie przybyła na przyjęcie, przykuta do łóżka w rezydencji Lavrovów ukrytej przed oczami skażonymi przez niemagiczną krew na peryferiach Petersburga. W białej sukni kaskadami spływającej wzdłuż smukłej talii wyglądała najpiękniej, skutecznie czarując wszystkich mężczyzn wkoło - głównie męża, który, chronicznie truty amortencją, nie widział poza nią świata i spełniał każdą zachciankę ukochanej. Tak dźwięcznie wypadło z jej ust, na palcu zalśniła złota obrączka, ktoś w tłumie zaszlochał ze wzruszenia.
Na weselu popełniła pierwszy błąd - zawierzyła swój los w ręce nieodpowiedniego domowego skrzata, który nieopatrznie podał Douglasowi zły kieliszek z szampanem. Amortencja buzowała we krwi jego brata, który wyzwał go na pojedynek o serce Sofiyi. Szybka kalkulacja wstrzymała oddech w jej płucach - spodziewała się, że uczucie męża nieotumanionego eliksirem zgaśnie, a iluzja, którą zachłannie tworzyła przez ostatnie miesiące, pryśnie, demaskując ją jako mistrzowską trucicielkę, oszustkę i ladacznicę. Mąż jednak przyjął wyzwanie, w kilku brutalnych zaklęciach pokonując oszalałego z żądzy brata i udowadniając, że miłość, jaką darzył damę swojego serca, była najczystsza i prawdziwa.
Po tym, jak ukończyła z wybitnym wyróżnieniem kurs (odchodziła przy akompaniamencie słów, że już dawno nie widzieli tak wielkiego potencjału skrytego w drobnym, bladym ciele), wyjechali do Indii, by wspólnie doglądać rodzinnych plantacji; tam Sofiya szkoliła się w dziedzinie niebezpiecznych eliksirów o duszącym zapachu i czarnej magii, dopiero teraz poznając, że to, czego nauczył ją Durmstrang, nie ukazywało nawet potęgi, jaką może posiąść, sięgając po kruszące się w dłoniach woluminy. Nosiła pod sercem dziecko, gdy ćwiczyła czarnomagiczne zaklęcia; syn narodził się zdrowy, lecz w niczym nie przypominał jej samej - śmiał się radośnie, beztrosko, naiwnie, miał zarumienione, okrągłe policzki i rozmyte, nieszlacheckie rysy otoczone burzą czarnych loków. Być może właśnie dlatego nie potrafiła go pokochać, tak samo jak wieczną obojętnością darzyła swojego męża; a ten zrobiłby dla niej wszystko, każdego dnia obdarowywał niezwykłymi względami, dbał o każdą zachciankę, udawał, że nie dostrzega jej niezdrowego zainteresowania czarną magią. Dzieckiem zajęła się półkrwi służka (miała gęste włosy ujęte w długiego warkocza, pełne usta i nieobecne, rozmarzone spojrzenie), którą na każdym kroku spotykały nieprzyjemności, jednak wysokie wynagrodzenie zmusiło ją do przełknięcia dumy, opiekę nad domostwem przejął stary, parchaty skrzat o złotym sercu. Sofiya poświęciła się jedynej rzeczy, którą wciąż potrafiła kochać - warzyła eliksir wielosokowy, wciąż doskonaląc swoją potęgę i wdzięcznie balansując na zatartej granicy moralności.


Jej drugi błąd był fatalny w skutkach. Nie wiedziała nawet, że kwitło w niej kolejne życie, gdy z czystej ciekawości oddała się eksperymentom - nielegalnie zdobyta krew smoka okazała się wadliwa, w połączeniu z piórem hipogryfa uwolniła ciemny jak smoła dym, wrząc i sprawiając, że powietrze zadrżało. Działała instynktownie; bezwiedna teleportacja okazała się jej jednoczesnym zbawieniem i potępieniem, które wkrótce - nie bez interwencji jej męża - zaprowadziło ją wprost do deszczowego Londynu. Doszczętne uszkodzenie lewego uda, głęboka trauma i nagły krwotok spowodowany przez zagrożoną ciążę - to wszystko przykuło ją do szpitalnego łóżka na wiele miesięcy, a Douglas upierał się, że nigdzie nie zazna tak doskonałej opieki, jak w Mungu, który doskonale znał. Jej pokój był sterylny; rodowym majątkiem zapłacono za jej spokój, więc dnie spędzała wsłuchując się w bicie własnego słowiczego serca i doszukując się zacieków na śnieżnobiałych ścianach. Odwołała pielęgniarkę, która codziennie grała z nią w szachy, gdy dowiedziała się o wątpliwym statusie jej krwi; nie umiała (nie chciała?) wyplenić nauk wpajanych przez całe dzieciństwo przez ojca i surowe mury Durmstrangu. Chełpiła się własną czystością, bogactwem, potęgą - każdy sztuczny grymas wywoływał popłoch wśród uzdrowicieli, którzy pędzili, by spełnić najmniejszą jej zachciankę. Mamona oślepiała ich, sprawiając, że traktowali Sofiyę tak, jak na to zasługiwała. I w tym momencie uświadomiła sobie, jak wielki błąd popełniła, sprzeciwiając się rodzinie ledwie parę lat temu. Goszczenie na salonach poprzez wejście w rodzinę Bulstrode niosłoby za sobą jeszcze więcej korzyści; być może chorą fascynację truciznami uznano by wyłącznie za niewinną pasję. Zatęskniła za chwałą i splendorem, którego nie mogła już zaznać, przeklinała matkę, swojego ojca, Douglasa, siebie. Okryta pościelą bladą niemal tak, jak jej skóra, miała wiele czasu, by żałować naiwnych decyzji podjętych w porywie bajronicznego serca.
W Mungu pozostała do chwili rozwiązania - córka, która przyszła na świat, balansowała na granicy życia i śmierci; Sofiya wiedziała, że to malutkie ciałko przykuje ją do brudnych ulic Londynu na długie dni, jednak tym razem wizja spacerów wśród zadymionych uliczek nie napawała jej obrzydzeniem; zamieszkała w wielkim, pustym domu pełnym służby, która krzątała się wokół dwójki ciemnowłosych dzieci. Jej syn, Dmitry, skończył właśnie trzy lata - stanowił substytut męża, który pozostać musiał w Indiach, by doglądać plantacji zapewniających rodzinie życie w dostatku. Spojrzenie ciemnych, ufnych oczu chłopca napawał ją przerażeniem. Czuła się obserwowana, zupełnie, jakby sam Douglas podążał za nią wzrokiem, śledząc każdy jej ruch i doglądając poczynań. Była ostrożna, nie wzbudzała podejrzeń, jednak już wkrótce przełamała własne lęki i zwątpienia, pragnąc powrócić do warzenia eliksirów, za którymi tęskniła bardziej, niż za swoim zdrowiem i ciepłymi ustami męża.


Pierwszy raz wybrała się na Nokturn z duszą dygoczącą ze strachu na ramieniu. Miała dwadzieścia pięć lat i choć zdawało jej się, że zdążyła już zasmakować życia na każdy z możliwych sposobów, nawet nie zdawała sobie sprawy, jakby bardzo się myliła. Była jak sarna - drżała na każdy z kasandrycznych szelestów, pragnęła uciec w popłochu, gdy skrzeczący głos przecinał gęste powietrze. Szła jednak tak długo, aż znalazła to, czego szukała; wkrótce zapłaciła fortunę za nieprzyzwoite ilości popiołu feniksa pochodzące z wątpliwego źródła, skorupkę jaja smoka i garść włosów jednorożca. Jakaś wychudzona i nieładna, lecz bardzo młoda kobieta, obserwując dokonywane przez nią zakupy, złapała Sofiyę za rękaw sukni ciemnej jak noc, niemal skowycząc jak płaczący pies. Ile za amortencję?, spytała, a pani Lovegood nie wahała się długo z odpowiedzią. Gdzie cię znajdę?, jęczała młoda.
Pytaj o volčicę.


Nawet nie wiedziała, dlaczego zgodziła się pomóc tym kobietom - nie obchodził jej ich los, krew większości z nich była pewnie brudna jak myśli mężczyzn, którzy wiecznie wodzili za nią wzrokiem wśród zakoli ciemnych alejek Nokturnu. Mimo to warzyła eliksiry, pokrapiała wino amortencją, topiła w Ognistej veritaserum, zatruwała agonią źródlaną wodę i zarabiała na tym fortunę, której wcale nie potrzebowała. Pod pseudonimem wilczycy zbawiała jednych, drugim niszcząc życie i czerpała z tego chorą satysfakcję, nigdy nie wychodząc z cienia, nigdy nie narażając się na rozpoznanie. Anonimowość była piękna, łączyła się z potęgą w niepokonanym duecie, odradzając w niej siły i zaufanie do własnych umiejętności; przy tym wszystkim trwała przy swoich ideałach, pomagając zgubionym kobietom Nokturnu. Nigdy jednak nie przyznała się przed samą sobą, że którykolwiek z jej czynów wywodzi się z czysto altruistycznych pobudek. Nie wychowano jej na dobrego człowieka, nie chciała nim być.
Być może właśnie dlatego w momencie, w którym Douglas wrócił do Londynu, by zająć się najdroższymi dziećmi i połączyć z żoną, za którą każdego dnia tęsknił, doszła do wniosku, że czas zniknąć - odkąd w rezydencji Lovegoodów pojawił się mąż, ściany zdawały się kurczyć, powietrze uciekało z ust, a światło wpadające przez wielkie okna słabło. Była gotowa chwycić się każdego zajęcia; z początku poświęciła się dzieciom, pewna, że w świecie opanowanym przez mężczyzn nie ma dla niej (oczywiście poza nielegalną przestrzenią Nokturnu) miejsca; Douglas kochał ją tak mocno, że zaoferował jej wolność. Dobre słówka o jej wspaniałych umiejętnościach alchemicznych zawędrowały do dobrych uszu, zapewne zadzwoniła sakiewka wypełniona brzęczącymi monetami, a już wkrótce Sofiyę przyjęto na staż, aż wreszcie zatrudniono w Mungu, by każdego dnia tworzyła eliksiry niezbędne do pomocy chorym. Nie zliczyła razy, kiedy próbowano przekupić ją, by przypadkiem użyła nieprawidłowych składników lub pomyliła probówki; zawsze odmawiała, zazwyczaj wbrew sobie, jednak nie mogła pozwolić sobie na kolejny błąd.  
Przez wiele lat uciekała od własnego życia, błądząc pomiędzy szpitalem, zacienionym Nokturnem a rodzinną rezydencją. Wegetowała, tęskniąc za beztroską egzystencją lat dziecięcych, gdy największym zmartwieniem był żar-ptak gubiący na niebie pióra i zielony błysk przecinający domowy salon, niemy krzyk konającego skrzata gubiący się wśród trzasków w ciepłym kominku. Wyrosła z dziecięcych obaw, skupiając się na monotonnej rzeczywistości - urozmaicały ją wyłącznie dnie spędzone na tworzeniu zakazanych substancji, żmudnych próbach odkrycia nowych eliksirów i przypominaniu sobie dźwięków sylab tworzących czarnomagiczne zaklęcia.


W 1902 roku objęła posadę nauczyciela eliksirów w Hogwarcie. Nie znała tej szkoły, szkocki akcent drażnił jej wrażliwe uszy, a wizja ciągłej kontroli wybitnych czarodziejów napawała ją lękiem - mimo to zgodziła się na ofertę pracy, po tym jak podstępem podłechtano ego Sofiyi, słodkimi słówkami uznając jej wyższość (nawet pomimo tego, że dopiero skończyła trzydzieści lat i zasilała szeregi ponoć słabszej płci) nad innymi żyjącymi alchemikami; było to kłamstwo i zdawała sobie z tego sprawę, lecz na tyle piękne, że dała się oczarować. Nie obawiała się konfrontacji z własnymi dziećmi - Dmitry magiczne umiejętności szlifował, zgodnie z rodzinną tradycją Lavrovów, na którą Douglas przystał bez jakichkolwiek sprzeciwów, w Durmstrangu, Anastasia miała dołączyć do niego w przyszłym roku, a najmłodszy syn, Howard, nie skończył jeszcze sześciu lat i zbyt zajęty był oglądaniem słowika zamkniętego w złotej klatce, który świergotał w jednym z kątów ozdobnego salonu, by pamiętać o tym, że za parę lat rozpocznie magiczną przygodę, która na zawsze zmieni jego życie, skruszy naiwność, wyzwoli drzemiącego w nim wojownika. Sofiya zawsze patrzyła na niego z uśmiechem. Przypominał jej ją samą, słodką, beztroską, o szlachetnych rysach twarzy i bezkrytycyzmie wpisanym w spojrzenie; widziała, że jej ufał, tak samo, jak ona ufała ojcu. Bała się, że kiedykolwiek go skrzywdzi.
Już od pierwszych godzin spędzonych w murach Hogwartu Sofiya Dmitrievna wiedziała, że Quentin Trimble był głupcem - z jego poczciwych oczu wylewała się wiara w to, że czarna magia jest zakałą tego świata, że należy się przed nią bronić, niszczyć ją w zarodku. Miał dobre serce, a przynajmniej do takiego wniosku dochodziła, patrząc na niego kątem oka w trakcie uczt.
Zauważyła - być może tylko dlatego, że chciała to zauważyć - że dzieci nieczystej krwi nie potrafiły docenić, jakim darem jest magia; nie chwaliła ich, nie przykuwała do nich najmniejszej uwagi, traktowała jak przejrzyste powietrze. Z czasem uczyła się uciszać uprzedzenia, zachowywać profesjonalizm i wyzbyty pogardy wyraz twarzy; kompetencje Trimble'a podważała wyłącznie w myślach, posiadając zbyt starannie wykształcony instynkt samozachowawczy na tak lekkomyślne kontrowersje.
Ktoś powiedział kiedyś, że była jedną z najlepszych nauczycielek w historii tej szkoły - choć nie odczuwała do Hogwartu żadnego sentymentu, jako jedna z nielicznych trwała przy nim nawet wtedy, gdy dyrektorzy w chwili kryzysu zmieniali się jak szkiełka w kalejdoskopie. A chociaż Limebert czy Fortescue nie byli w stanie tchnąć nawet odrobiny życia w osiadające na szlamowatych laurach mury, wkrótce na scenie pojawił się on; Phineas Nigellus Black wniósł ze sobą świeży powiew zmian, a choć okazał się wyjątkowo zadufanym i malkontenckim starcem, wierzył w poprawność idei czystej krwi w stopniu równym, co ona, przenikliwie i niepohamowanie lubując się w antymugolskiej polityce, którą konsekwentnie prowadził. Jego także wspierała w milczeniu - lata spędzone na byciu wilczycą Nokturnu nauczyły ją, że najcenniejszą bronią jest niszczycielska cisza, która zabijała powoli, systematycznie, boleśnie. Za misję uznała bezwolne zatruwanie młodych umysłów chorobliwym wizjonerstwem, a Dom Węża, nad którym wkrótce przejęła pieczę, nienaumyślnie zalewała patogennym światopoglądem.


Tymczasem w Petersburgu Krwawa Niedziela zebrała śmiertelny plon. Enigmatyczny list poinformował ją o niespodziewanym pożarze, który pochłonął całe jej dzieciństwo, wszystkie wspomnienia i poczucie sprawiedliwości. Ponoć najpierw strawił dach, niczym nocny drapieżnik skradł się przez okna i złożył ofiarę z tkanych finezyjnie dywanów; pusta pozłacana klatka roztopiła się, uwalniając skryte w niej demony, a cienie płomieni zabawiły się w teatr na tle bezkresnych ścian pokrytych przerażonymi portretami odległych przodków. Ponoć rezydencja już wcześniej popadała w ruinę - przez błędy z młodości Sofiyi rodzinni interes podupadł, co spełniło tylko dawną przepowiednię Bulstrode'ów, o której kobieta zdążyła już zapomnieć. Vladimira i Aldea Lavrov wyrwali się z błogich objęć snu za późno, by mogli złapać niezatruty czadem oddech. Nieopodal płonącego domu niesiono tych, których zraniono podczas szerzących się w sercu miasta zamieszek. Nikt nie zauważył życia ulatującego z dymem, nikt nie zwrócił uwagi na rozległy dach pożarty przez pożogę. Zaklęcia chroniące przed wzrokiem mugoli rzucone były perfekcyjnie. Rewolucjoniści widzieli tylko nieskończone niebo żarzące się gwiezdnym światłem; a może to tylko feniks zgubił na niebie kolekcję piór tuż pod tym, jak pogrzebał w ogniu i popiele wszystkie beztroskie wspomnienia Sofiyi?
Wróciła do Rosji, by przesypać przez palce pyły dawnego życia i wziąć udział w symbolicznym pogrzebie rodziców; nie płakała nad grobami, nie płakała stojąc na doszczętnie zniszczonym pogorzelisku, w którym kiedyś się wychowała, nie płakała, gdy Douglas spytał ją, co teraz. Życie toczy się dalej, powiedziała tylko, wbijając wzrok w horyzont i wsłuchując się w barwę języka, jakim ostatnio posługiwała się ponad dziesięć lat temu. Brzmiał jak świergot ptaka uwięzionego w klatce, który wcale nie tęsknił za wolnością.


Mówią, że przed burzą na niebie gości cisza. Wiatr nie kwili smutnej piosenki, drzewa nie szumią żałośnie, puchowe chmury snują się powoli po bezkresnym błękicie i nic nie zapowiada klęski, skandalu, ostatecznego odegnania resztek błogiego spokoju. Jej sowa zahukała radośnie, wlatując przez otwarte okno gabinetu nauczyciela eliksirów; w locie uchwyciła list pachnący złą wróżbą, szorstki papier podrażnił delikatne opuszki. Rozpoczęła się wojna, mówiono, a choć nie miała dosięgnąć czarodziejskiego świata, wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie można żyć ułudą, a bojowy pył dotyczy także ich, spowijając świat w wielowarstwowym niepokoju. Ponoć niektórzy zdecydowali zaangażować się w czyjąś walkę - głupcy narażali swe życie dla mugoli, nucąc żałobną pieśń o dawnej chwale i potędze. Nie była patriotką; wciąż nie czuła emocjonalnego związania z Anglią, a rosyjskie zgliszcza dawnego życia już dawno schowała w odmętach pamięci. Rodzinny dom Lavrovów stanowił jedyną ojczyznę, a teraz, gdy pozostały po nim wyłącznie wspomnienia, nie miała za czym tęsknić.
Wiele osób, zdając sobie sprawę z jej nietuzinkowych alchemicznych umiejętności, oskarżało ją o śmierć Douglasa, który na przestrzeni ostatnich lat więcej uwagi przykuwał do chronicznych wyjazdów do Indii i do dobrze prosperującego Czerwonego Imbryka, niż do własnej rodziny. Sofiya utrzymywała, że zabiła go kumulacja azjatyckich chorób, nagminnych stresów i odziedziczonej skłonności do suchot. Ocierała lśniące wilgocią oczy chustką, twarz kryła za czarną woalką. Na pogrzebie wygląda jak córka śmierci - piękna, dostojna, poważna, nieruchoma jak bogini wykuta z alabastru.
Miała czterdzieści sześć lat, gdy zrezygnowała z posady nauczyciela eliksirów; na tęwieść część uczniów zagrzmiała z oburzeniem, inni wzdychali z ulgą, wiadomo było jednak, że te wiekowe mury przez wiele lat nie ujrzą tak surowego, lecz zarazem wyśmienitego nauczyciela. Ona jednak tłumaczyła, że nagła śmierć męża uświadomiła jej, jak wiele czasu spędziła z dala od rodziny. Nie kłamała - odurzona dymem buchającym z kociołka nie zauważyła nawet, kiedy jej dzieci ukończyły Durmstrang, zakochały się po raz pierwszy, podjęły trudne decyzje i rozpoczęły życie u boku obcych. A gdy patrzyła na osoby, z którymi związały się, wydając na świat jej pierwszych wnuków, wiedziała, że wychowała ich dobrze - rodziny Lovegoodów wciąż nie skaziła mugolska krew.
Sofiya poświęciła wnukom równo dwa lata. Nawet fakt, że większość dni spędziła lawirując pomiędzy kociołkami dymiącymi w każdej znanej jej barwie a wypełnioną służbą rezydencją, nie zdołał odgonić demonów przemęczenia i rezygnacji. Vincent, Ludvika, Cecila, Adam, Fineus, mała Darlene - wszystkie wnuki siały zamęt, rozbijając misternie zdobione donice z orchideami, wyciągając pulchne palce w stronę obłożonego ochronnymi zaklęciami rogu buchorożca, wylewając świeżo uwarzoną amortencję na lśniące czystością kafelki w holu posiadłości; raz nawet Fineus, jasnowłosy pędrak o oczach błyszczących od psoty niemal targnął się na własne życie, chcąc przegonić głód równie niefortunną, co nielegalną ingrediencją. Bezceremonialnie wepchnęła do jego gardła bezoar, w duchu przeklinając głupotę własnych dzieci, własnych wnuków, całej rodziny - i wtedy pierwszy raz od dłuższego czasu pochwaliła w myślach ojca, który był w stanie wychować ją na godnego człowieka.


Koniec mugolskiej wojny był dobrym pretekstem, by opuścić londyńską zawieruchę; oficjalnie miała doglądać indyjskich plantacji czarnej jak noc herbaty, w rzeczywistości oddawała się alchemicznemu uniesieniu, badała czarnomagiczne zakamarki duszy, o których zdążyła już zapomnieć. Żyła - porzuciła przykrą wegetację w otoczeniu krępującej jej możliwości rodziny, chcąc zapomnieć o obowiązku doglądania jej, dbania o rodowe dobro; czarowała młodszych mężczyzn nieodpartym urokiem, zawsze osiągając dokładnie to, co zamierzała. Do najbliższych pisała listy. Rzewne, treściwe, dłuższe i krótsze; na swój sposób wciąż troszczyła się o dzieci i wnuki, nawet jeśli raz za razem poddawała wątpliwości ich mentalne zdrowie, podważała decyzje, ostentacyjnym milczeniem traktowała niegodne tolerowania wybryki. Pomiędzy sączeniem kolejnych filiżanek pachnącej egzotyką herbaty wraz ze znaczącymi wiele w czarodziejskim półświatku braminami wzdychała ostentacyjnie na wieść, że jej wnuki edukację szkolną rozpoczną w niejakim Beauxbatons - natchnionej placówce dla artystycznie uzdolnionych, w których zwyczaje (te byłaby w stanie wbić w umysły niepokornych krewniaków samodzielnie) i talenty (sama będąc uzdolnioną muzycznie, nie mogła uwierzyć, że ktoś potrzebowałby kształcić się w tym kierunku) stawiano o wiele powyżej magicznych umiejętności. Sercem pozostawała przy Durmstrangu, który chłodnymi murami zwalczał głupotę i naiwność, dał jej hardość, bez której nigdy nie osiągnęłaby sukcesu, wynosząc się na wyżyny alchemicznych talentów. A znajomość czarnej magii uznawała za niezwykły atut; choć sama nigdy nie musiała użyć jej w formie samoobrony - bądź kary za nieposłuszeństwo? klęczenie na grochu wbrew pozorom było równie skuteczne, co najsłodszy z Cruciatusów - a nadbutwiałe inkantacje zaklęć, nieużywane, wymykały się z jej pamięci, wiedziała, że krótka powtórka z pewnością ponownie uczyniłaby z niej groźnego czarnoksiężnika. Stroniła jednak od bojowej magii, wykorzystując ją raczej w codziennych czynnościach; silne trucizny zdawały jej się skuteczniejszą bronią, która na dodatek budziła popłoch. Nie bawiły ją otwarte konfrontacje, wolała zmysłowo działać w cieniu, wciąż dbając o swój niezachwiany wizerunek. Wiele osób zdawało sobie sprawę, że mogłaby stać się niebezpieczna, nie wiedzieli jednak, że już dawno temu, jeszcze zanim weszła w dorosłość, przekroczyła przerywaną linię moralnej poprawności.


Do Anglii wracała przelotem - czasu starczało jej wyłącznie na to, by wziąć udział w rodzinnych spotkaniach, przypomnieć dzieciom, że wciąż wisiało nad nimi widmo jej ciężkiego spojrzenia, zabawić dorastające wnuki, odnowić kontakty z dawnymi znajomymi i zainteresować się nowymi odkryciami alchemicznymi. Szacunek, jakim powszechnie ją darzono, mile łechtał jej ego; samoistnie przeobraziła się w tajemniczą legendę, łamiącą konwenanse kobietę, której ze względu na niepodważalne kompetencje nikt nie mógł zarzucić igrania z ogniem. To raczej ogień igrał z nią, piątym żywiołem, stalą kryjącą się w jej wielkich oczach, odporną nawet na uporczywie liżące ją płomienie. Pod pretekstem naukowej pracy podróżowała po świecie, dzieląc się swoim talentem, bezkresną wiedzą i niejednokrotnie asystując przy przeróżnych, często niebezpiecznych doświadczeniach. Balansowała na krawędzi śmierci, choć wkrótce przyświecał jej tylko jeden cel; chłód bijący od kamienia filozoficznego drażnił ją podczas snu, nieprzerwanie wyobrażała sobie nieopisanie piękny smak eliksiru życia. Marzyła o nim, na wszystkich kontynentach poszukując wskazówek, wynajdując drogowskazy tam, gdzie nikt inny ich jeszcze nie szukał, ignorując przestrogi wydawane przez tych, którzy sądzili, że przewyższali ją potęgą i rozsądkiem.
Tego dnia Norymberga tonęła w ciepłym świetle - rozmowę nawiązali przypadkiem, banalnie przeglądając zakurzone tomiszcze w księgarni w magicznej części miasta. Od razu dostrzegli, że oboje szukali niekoniecznie legalnych białych kruków; kilka zawoalowanych uprzejmością słów później mężczyzna o włosach jasnych jak słoma i przeszywającym inteligencją spojrzeniu przyznał, że zaczytywał się w publikacjach Sofiyi, żywo interesując się jej badaniami. Nie wiedziała, dlaczego wzbudził jej zaufanie - może dlatego, że otwarcie głosił swoje radykalne poglądy, nie wstydząc się ich nawet podczas spotkania z nieznajomą, może dlatego, że chwalił jej pracę, doceniając wysiłek, który wkładała w każde słowo, które wraz z atramentem spłynęło na pergamin, gdy spisywała własne myśli i odkrycia. Oczarowali siebie nawzajem, nie wiedząc o sobie nic - głosy rozmów towarzyszyły im nawet wtedy, gdy opuszczali antykwariat, w dłoniach ściskając tomiszcze mogące skrywać okrutne tajemnice. Rozmowy, które zdawały się trwać całą wieczność - niemożliwe było, by tyle tematów poruszyć w tak krótkim czasie - w rzeczywistości zajęły wyłącznie kilka ulotnych chwil, jakie chwytali łapczywie, jakby wiedząc, że było to ich pierwsze i ostatnie spotkanie. Niemal zapomniałem się przedstawić, powiedział nagle jasnowłosy mężczyzna, gdy mijana kamienica rzuciła drgający cień na jego ostro wyciosaną twarz, a czas na rychłe pożegnanie zbliżał się nieubłaganie. Nazywam się Gellert Grindelwald.


W 1924 roku na prośbę Lorcana McLairda, ówczesnego brytyjskiego Ministra Magii, znów zawitała w Londynie - propozycję pomocy w tworzeniu leku dla jego ciężko chorego krewnego podsumowała krótkim skinięciem głowy i jeszcze krótszym półsłówkiem; oddała się wieloletnim badaniom, w międzyczasie wydając kolejne publikacje zyskujące rozgłos w naukowym środowisku i bezceremonialnie klucząc na linii Wielka Brytania - wielki świat, za którym wciąż tęskniła, szczególnie wtedy, gdy co rusz docierały do niej nowe informacje na temat potencjalnych faktów dotyczących upragnionego kamienia filozoficznego. Błądziła jak we mgle, na próżno podróżując po wszystkich zakątkach Europy; każda nowa wskazówka okazywała się mniej trafna, a spełnianie marzeń przypominało próbę uwięzienia kłębiącego się dymu pomiędzy bladymi, marszczącymi się palcami.
Wpatrywała się w lustro ze strachem. Nie przerażała jej skóra mniej jędrna niż niegdyś, spływające powoli powieki i zmarszczki przecinające alabastrowe oblicze. Kolejne lata dodawały jej potęgi; wciąż pozostawała niezwykle piękna, lecz przy tym groźna, nieosiągalna i niemalże gromowładna. To Śmierć budziła jej niepokój, będąc jedyną godną przeciwniczką, która - wyzbyta resztek empatii i współczucia - wiecznie zaostrzoną kosą zbierała żniwa niewinnych żyć. Jej obecność odciskała się piętnem na powolnie marszczących się dłoniach Sofiyi; nawet bezcenne maści upiększające nie były w stanie odgonić jej widma, które rzucało cień, wpędzając żelazną alchemiczkę w popłoch. Fakt, że wciąż nie odnalazła medykamentu na tę okrutną przypadłość napawał ją obrzydzeniem - obrzydzeniem do przemijania, do samej siebie, do prawnuków, które wkrótce miały przyjść na świat, przypominając o nieubłaganym upływie czasu.
Po kilku latach troskliwej opieki nad potomnymi (ją samą dziwił fakt, jak wyrozumiała stała się po spędzeniu wielu nocy na bezwolnym wpatrywaniu się w ścianę i kontrolowaniu wzmożonych oddechów) i nieudanych badań nad lekiem dla byłego Ministra Magii, który niedawno utracił swą posadę, miała dość; choć wciąż była pewna, że nikt nie będzie w stanie wychować prawnucząt lepiej od niej samej, zawierzyła los najmłodszego pokolenia Lovegoodów w rękach wyrodnych dzieci, by po krótkim słowie pożegnania ostatecznie opuścić znienawidzoną Anglię, której ulewy przyprawiały ją o dreszcze, a wiecznie zachmurzone nocne niebo pozbawione gwiazd wpędzało w przygnębienie. Potrzebowała ich obecności, spojrzenia konstelacji głaszczącego ją po policzku - dawało jej poczucie, że dąży do czegoś wielkiego, do zaistnienia jako ważna osobistość na nieboskłonie pełnym wybitnych osiągnięć. Żar-ptak, który po porzuceniu dziecinnych przyzwyczajeń stał się feniksem, wciąż kołatał się w jej głowie - wyzbyła się dawnych wyobrażeń, lecz ten ptak wciąż był dla niej symbolem zmiany, potęgi, kreacji. Przypominał Sofiyi ją samą. Wciąż odradzającą się z popiołów.
Rosja ponownie powitała ją z otwartymi ramionami. Sofiya Dmitrievna bała o to, by przedmioty jej badań osnute były szczelną warstwą słodko-gorzkiej tajemnicy; dzieliła się nimi jedynie z bliskim jej alchemikiem poznanym podczas jednej z odległych podróży. Przyświecał im wspólny cel, więc pracowali razem - podążały za nimi ofiary w postaci zdemolowanych w wyniku wybuchów pracowni, krztuszących się własną krwią mugoli i cieni wyrzutów sumienia przygaszanych wyniosłymi ideami. Do bliskich wracała głównie myślami; w rodzinnej, opuszczonej rezydencji opanowanej przez służbę i domowe skrzaty bywała najczęściej wyłącznie raz w roku, by wreszcie zaprzestać jakichkolwiek przyjazdów. Choć prawnuki mogły znać ją wyłącznie z opowieści bądź zamglonych wspomnień pełnych kryształów babki, stukotów jej drogich butów i objętej chłodną obojętnością twarzy, Sofiya - ze znanych tylko sobie źródeł - wiedziała o nich wszystko. Także o tych, o których historia rodziny Lovegoodów starała się, nie bez pomocy samej alchemiczki, bezpowrotnie zapomnieć.
Cieszyły ją wpływy, jakie zyskiwał jasnowłosy mężczyzna; choć ich przypadkowe, niewinne spotkanie miało miejsce wiele lat temu, bacznie - i z niejaką dumą? - obserwowała poczynania Grindelwalda na międzynarodowej arenie; nie umknął jej moment, gdy wyłonił się z cienia, poszerzając swoje koneksje i budząc uzasadniony lęk w sercach tych, którzy zasłużyli wyłącznie na pogardę. Choć z jej ust nie wypadło najmniejsze nawet słowo pochwały terroru, który zaczął siać, w duszy popierała każdy jego gest, ślepo wierząc w przyświecającą mu ideę większego dobra, jakim okazać się miał świat pozbawiony brudnej krwi nędznych i (nie)godnych litości szlam. Nigdy nie podążała ślepo za autorytetami - miała raczej skłonności do haniebnego podważania ich świętości, lecz tym razem w tajemnicy czciła każdy gest Gellerta.


Wkrótce wszystkich dotknęła kolejna wojna - z początku mugolska, w końcu ta, która dotyczyła ich bezpośrednio. Zielone światło przecinało pogrążony w mroku świat przy akompaniamencie strzałów i huków niemagicznej broni; wszystko plątało się, tworząc upiorną mozaikę nawiedzającą wielu niewinnych, burzącą ich sen i uniemożliwiającą swobodny oddech. A nawet jeśli Sofiya chciała odwiedzić rodzinę pogrążoną w wojennym chaosie, nie mogła. Jej przyjaciel skutecznie zaprzepaścił wszelkie szanse na pomoc bliskim, sadząc w sercu ziarno niepewności i pragnienia zdobycia wiedzy. Taka okazja się nie powtórzy, mówił beztrosko, machając różdżką tak, aby na brzuchu leżącego bez ruchu chłopca (nie można było nazwać go mężczyzną - najpewniej nie wiedział nawet, kim była kobieta, a zdążył już oddać życie za ojczyznę) pojawił się krwawy krzyż. Drgnięcie dłoni później odór trzewi wypełnił pomieszczenie, zdusił dotkliwy zapach siarki i przypomniał Sofiyi, jak kruche było ludzkie istnienie; śmierć ponownie owiała jej kark chłodnym oddechem, gdy kolejny raz zawiedli, doszczętnie przepalając organy młodzieńca. Nienawidziła bezsilności, a teraz dusiła się nią, nie mogąc znaleźć recepty na nieśmiertelność.
Listy, które wysyłała rodzinie, wkrótce stały się lakoniczne; za wymówkę mając bezinteresowną pomoc ofiarom wojny, oddawała się nieludzkim badaniom istoty życia na najbardziej prozaicznych płaszczyznach. Potęga, wieczność i chwała zdawały się być na wyciągniecie ręki - jednak za każdym razem o krok dalej, niedogonione, nieosiągalne.


Pięć lat po zakończeniu wojny znów biła się z myślami - sporadyczny kontakt z rodziną za pomocą wyłącznie słów zapisanych na pergaminie zaczął jej, dość paradoksalnie, doskwierać, czuła, jak traci kontrolę; ta wymykała się z dłoni Sofiyi, biegając swobodnie, siejąc zamęt, mieszając niepoprawne ingrediencje w srebrnym kociołku. Kończyła osiem dekad życia, a wciąż czuła się jak dziecko. Nieprzerwanie goniła za marzeniami, nie potrafiąc ich złapać, jak mantrę powtarzała pieśń pochlebną własnej potęgi, w którą powoli przestawała wierzyć. Wpadła w okrutną pętlę zwodzącą ją wprost na peryferie bezlitosnego szaleństwa. Od obłędu uratował ją zdawkowy list; już wkrótce wspomagała młodych alchemików w Egipcie, bacznie obserwując prace nad niezawodnym antidotum na wszystkie schorzenia. A choć dostrzegła w nich potencjał, nawet pomimo jej pomocy badania zakończyły się fiaskiem - tym razem miała jednak motywację, by, w oparciu o przypadkowe odkrycia młodszych stażem, kontynuować własne poszukiwania nieśmiertelności.


Droga panno Avery, pisała miesiące później, co rusz zamaczając końcówkę gęsiego pióra w atramencie czarnym jak bezgwiezdna noc. Niezmiernie niepokoi mnie fakt, że badania, tak starannie przeprowadzane, wciąż nie doczekały się spektakularnych rezultatów. Wierzę, iż wkrótce ulegnie to zmianie, zwłaszcza w świetle odkryć, których dokonałam w ostatnim czasie.
Droga panno Avery, pisała, snując na pergaminie historię własnych doświadczeń. Żywię nadzieję, że nie raz jeszcze przyjdzie okazja do obfitującej w niezwykłe osiągnięcia współpracy.
Droga panno Avery, pisała przez długie godziny.


Niebo krzyczało błękitem, kiedy kolejny raz ogień pochłaniał całe jej dotychczasowe życie - tym razem rozpoczął się od środka, językami głaszcząc denko cynowego kociołka, wędrując po wyschniętych panelach, kierując się powoli ku wyjątkowo łatwopalnym i wybuchowym ingrediencjom, na jakie niegdyś Sofiya wydała majątek. Rezydencja pachnąca siarką ukryta przed oczyma ciekawskich w głębi Rosji, niedostępna dla zwykłych śmiertelników i przypadkowych przechodniów, płonęła. Języki ognia gryzły opisy doświadczeń, buchając niebezpiecznymi kaskadami, syciły się zakazaną i bezcenną treścią zapisaną na nieskończonej ilości kartek. Lata pracy przepadły, uzyskane próbki trysnęły pożogą, pozostawiając Sofiyę pustą, opanowaną przez bezsilność, pogrążoną wyłącznie w chłodnym rozczarowaniu. Przed samą sobą utrzymywała, że nie było jej w pobliżu, by pomóc umierającemu przyjacielowi - jego także doszczętnie strawił żywioł, tratując całą wiedzę, całe doświadczenie zapisane w migdałowym spojrzeniu, po którym pozostał wyłącznie pył wspomnień. To zabawne, jak drastyczne skutki mógł mieć niewielki płomień, mała pomyłka - tym razem nie jej, możliwość popełniania błędów zagrzebała już wiele lat temu. Zdążyła zapaść noc, gdy spacerowała po zgliszczach ostatnich lat, unosząc lekko suknię, brudząc dłonie i blade łydki parszywą czernią popiołu. Gwiazdy jak zwykle towarzyszyły jej w trudnej chwili - kpiły z niej z daleka, a feniks, który pozostawił je na niebie, przypominał Sofiyi o śmierci, na zawsze już nieodłącznie spajając się z przemijaniem, stając się jej pięknym symbolem.


Jej przybycie zapowiedziało echo stukotu obcasów w opuszczonym holu. Niekończące się poręcze zdobiła pierzyna kurzu, na drżącym od przeciągu powietrzu rozciągała się cienka, pajęcza nić. Cisza przeszywała ją na wskroś - wkradała do duszy, koiła zmysły, układała karminowe usta w chłodnym półuśmiechu satysfakcji. Oddychała dawnym życiem, jednocześnie paląc za sobą mosty i wiedząc, że wkrótce spoi przeszłość z teraźniejszością, zaklnie rzeczywistość, otruje ją pachnącymi siarką oparami unoszącymi się ze starego kociołka. Za oknem deszcz uderzał o wybrukowaną ulice, gdzieś w oddali ludzie spieszyli się, gubiąc w monotonii codziennych obowiązków. Sofiya spojrzała na oszronioną kurzem powierzchnię schodów, przypominając sobie zapach orchidei, który zazwyczaj unosił się w holu, dźwięk śmiechu dorosłych już wnuków, jaki niegdyś zaklinał milczenie. Palcami badała strukturę otrzymanego przed paroma tygodniami listu, w którym z wielkim entuzjazmem przystano na jej prośbę powrotu do pracy jako wyjątkowo doświadczony alchemik w Szpitalu Świętego Munga. Drzwi rezydencji otworzyły się, niszcząc melancholię, w pomieszczeniu pojawił się brodaty człowiek, który musiał mieć w żyłach rozrzedzoną krew olbrzymów; targał za sobą stos wielkich kufrów, pozłacaną klatkę, walizkę pełną zakazanych ingrediencji. Co jeszcze, pani?, spytał, ocierając z pokrytego bliznami po ospie czoła formujące się krople brudnego potu.


Ogłoście wszystkim, że Volčica wróciła do domu.



Patronus: Biała wilczyca emanuje siłą, nieograniczoną potęgą i niezależnością - choć mogłaby istnieć w samotności, będąc sobie panią i władczynią, wybiera los alfy kierującej bezmyślnym stadem krnąbrnych wilcząt. Jest dostojna, apodyktyczna, śmiertelnie niebezpieczna, choć nigdy nie atakuje bez przyczyny, woląc pozwolić innym na nagłe zrywy butnej głupoty.
Ostatni raz Sofiya swojego patronusa przywołała wiele lat temu - później nie miała potrzeby, skupiając się na bardziej zmysłowej sztuce eliksirów, niedocenianej, lecz groźniejszej od pretensjonalnych, napastliwych zaklęć, które wymagały wyjścia z cienia. Przywoływała jednak najsilniejsze wspomnienie, być może nienależące do najszczęśliwszych; biała wilczyca chroniła czarodziejkę właśnie wtedy, kiedy ponownie widziała Devona Bulstrode krztuszącego się własną krwią, który drgał w niepowstrzymanych konwulsjach na pięknie zdobionym dywanie zakupionym od jej ojca. I samą siebie - z wyzbytą uczuć twarzą przekreśloną szlakiem wysychających łez, gdy pierwszy raz odczuła własną potęgę. Nieograniczoną, niepowstrzymaną, bezlitosną.










 
3
0
0
27
0
1
0


Wyposażenie

różdżka, teleportacja



Gość
Anonymous
Gość
Sofiya Lovegood
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach