Wydarzenia


Ekipa forum
Mauzoleum
AutorWiadomość
Mauzoleum [odnośnik]02.04.16 21:03

Mauzoleum

W głębi wiekowego lasu, na północ od zamku Ludlow, kręta ścieżka prowadzi do mauzoleum Averych. W bogato zdobionym kamiennym budynku znajdują się krypty kolejnych pokoleń przedstawicieli rodu - każda zwieńczona starannie wykonaną rzeźbą, odwzorowującą sylwetkę zmarłego. Brak tutaj jakichkolwiek kwiatów a jedyną ozdobę stanowi samo wnętrze mauzoleum, zaprojektowane przez najsłynniejszego czarodziejskiego architekta. W środku zawsze panuje chłód a przez pozbawione szyb okna często wlatują drobne ptaki. Część z nich nie potrafi wydostać się z powrotem na wolność: kości i truchła nieszczęśników, leżące na marmurowych posadzkach, dodają tylko temu i tak mrocznemu miejscu dodatkowo nieprzyjemnej atmosfery. 
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Mauzoleum Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Mauzoleum [odnośnik]03.04.16 10:09
| połowa grudnia

Zaledwie godzinę temu Laidan z wyrazem skrajnego obrzydzenia przeciskała się zatłoczonymi korytarzami Świętego Munga, koncentrując się na tym, by nie dotknąć żadnego przechodzącego obok człowieka - z pewnością parchatą szlamę lub jakiegoś zdrajcę krwi - a pod jej stopami szeleściły tylko papiery, zrzucone przez nieostrożną pielęgniarkę z biurka w izbie przyjęć. Tak, słodka pogarda pozwalała jej chociaż na chwilę odegnać rozpaczliwe myśli, nawet jeśli nigdy nie czuła się gorzej, zamknięta w czterech ścianach szpitala, z wiernym Reaganem ciągle obok i ze świadomością, że właśnie w tym momencie Samael plugawi rodzinną tradycję, biorąc za żonę dziewczę pochodzące z ludu. Kiedy poznała Eilis nie sądziła, że spotka ją coś gorszego, co przyćmi ten okropny afront, lecz jak widać Los posiadał nieograniczoną niczym wyobraźnię, zsyłając na jej pierworodnego wieczną hańbę. Ciągle nie mogła otrząsnąć się po ich ostatnim spotkaniu, ciągle była na granicy szlochu (lub wywrzaskiwania obelg, jakich niestety nie znała zbyt wiele)...i ciągle była słaba, na tyle, że powrót do Shropshire zabrał jej naprawdę długo, zwłaszcza, że nie korzystała z niczyjej pomocy. Właściwie uciekła ze szpitala wcześniej, nie chcąc, by Reagan stał się przeszkodą w jedynym działaniu, które choć trochę mogłoby ukoić jej ból.
Od razu po powrocie do dworu powinna odpocząć, ale zamiast skierować swoje kroki ku przeklętej sypialni, od miesiąca stanowiącej ołtarz jej cielesnej ofiary za grzechy, od razu skręciła w kierunku drogi prowadzącej do lasu. Dopiero po półgodzinnej wędrówce spomiędzy wiekowych drzew wyłoniła się strzelista sylwetka mauzoleum - Laidan poczuła, że serce chce wyrwać się jej z piersi, zarówno z wysiłku (atak Ondyny osłabił ją niesamowicie), jak i z nasilającego się smutku, który miała nadzieję złagodzić w tym mrocznym miejscu wypełnionym omdlewająco słodkim zapachem przemijania.
Kiedyś przychodziła tutaj często, po śmierci Marcolfa właściwie na długie miesiące zamieszkując wśród krypt i pomników. Dwa pierwsze tygodnie spędziła tu w towarzystwie płaczek i innych żałobników, nie mogących pogodzić się z przedwczesnym odejściem seniora Avery'ego - potem z wielką ulgą przyjęła samotność chłodnego mauzoleum. W końcu byli tylko we dwoje, oddzieleni nieustępliwą zasłoną śmierci, która powoli przestawała Laidan przerażać. Siedząc na kamiennej ławie czytała ich ulubione księgi albo przeglądała albumy z reprodukcjami mistrzów; często kładła na marmurowej płycie nagrobka zebrane uprzednio kwiaty - te same niezapominajki, które tak pieczołowicie wypatrywała w wysokich trawach na wspólnych spacerach - i naiwnie próbowała zakląć rzeczywistość, by Marcolf powrócił. Gorliwie, namiętnie, rozpaczliwie, momentami wręcz histerycznie perorowała w opustoszałym mauzoleum a jej drżący głos odbijał się echem od pustych ścian. Z czasem zrozumiała, że jej wyjątkowość w końcu napotkała godnego przeciwnika. Zmęczona walką z własną tęsknotą i zaakceptowaniem porażki, coraz rzadziej odwiedzała krypty, naiwnie wierząc, że ojciec odszedł i że jest gdzieś indziej. W ciepłym, wspaniałym miejscu, w niczym nieprzypominającym ukrytego w lesie mauzoleum, odwiedzanego tylko z okazji wystawnych pochówków...wielkich dramatów, wstrząsających posadami rodu Averych. Bo w takich właśnie kategoriach rozpatrywała obecną sytuację Laidan, wchodząca w końcu do środka budynku. Jej świat się zawalił, wszystko, co pieczołowicie budowała, korzystając z nauk ojca, rozsypało się w gruzy, grzebiące ją żywcem pod swoim ciężarem. Potrzebowała tej chwili wytchnienia, tej nieco żałosnej, kobiecej nadziei, że listopadowe spotkanie z Marcolfem nie było marą, mającą na celu rozdarcie jej serca jeszcze boleśniej. Z cichym stukotem butów przeszła w kierunku najbardziej oddalonego pomnika; zsunęła z jasnych włosów kaptur peleryny, przysypanej świeżym śniegiem i przystanęła przed nieruchomą rzeźbą swojego ojca, nieświadoma, że zagryza spierzchnięte wargi aż do krwi.



when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry

Laidan Avery
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Mauzoleum Tumblr_n6rzyyaEVN1rmr774o6_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1280-laidan-avery https://www.morsmordre.net/t1289-ludwig#9767 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1532-laidan-avery
Re: Mauzoleum [odnośnik]03.04.16 17:10
Rozruszane kawałek po kawałku życie stało się w końcu drobnym piaskiem, przelatującym niepowstrzymanie przez palce śmierci i ulegające jej mocy; przemieniało się w pył, zgniatane niespodziewanie i z zaskoczenia, bez szans na ostatnie słowa pożegnania i czułe, zatroskane spojrzenie spoczywające na twarzy ukochanej osoby... ukochanych osób; stawało się w końcu historią, ponurą i rozpaczliwą, z biegiem kolejnych miesięcy i lat coraz bardziej bladą, zapominaną, z wyblakłymi wspomnieniami, o które walczyło się z desperacką siłą - byle zapamiętać jak najwięcej, stworzyć obraz przeszłości uwięziony w pamięci, święty i nienaruszalny, o c z y s z c z o n y ze wszystkich złych chwil. Kruche życie pozostawało jedynie nabrzeżnym ogniskiem rozpalonym w geście zuchwałości przeciw morzu, gdy gotowało się do przypływu; ugaszonym jedną morską falą lub oceanicznym podmuchem wiatru pozostającym na usługach bezlitosnej śmierci. Mimo całej swojej potęgi i doskonałości, nawet Marcolf nie był w stanie powstrzymać morza; nie kazał mu się rozstąpić przed swoimi pragnieniami, ani nie padł na kolana błagając bluźnierczo o ostatnie chwile na zakończenie swoich ziemskich spraw i powinności. Nie wykrzykiwał przekleństw wobec wszechwładnej mocy śmierci i choć nie godził się ze swoim przeznaczeniem, kurczowo trzymając się życia, darzył szacunkiem decyzję wydaną przez los. Skłonił głowę przed przeznaczeniem, niepewny nie tyle swojej przyszłości w martwym chórze czarodziejów, lecz lękający się o przyszłość tych, których zostawiał za sobą; żywych, pogrążonych w smutku i pozostawionych samym sobie, bez protektoratu potężnego ojca. Był im wszak ojcem, kochającym bezgranicznie, choć nierzadko okazującym miłość na swój własny, niezrozumiały często sposób. Ojcem srogim i wymagającym, ale sprawiedliwym; zaślepionym doskonałością swoich dzieci, lecz uczciwie oceniającym ich zdolności. Darem życia dla Marcolfa była ta dwójka, którą ukochał nad wszystko inne, której poświęcił swoje najwspanialsze lata, której przygotował grunt pod władanie i panowanie, a którą opuścił niespodziewanie, gasnąc zupełnie tak, jakby wcale nie otaczał się boskością za życia, w chwili śmierci skonfrontowaną z plugastwem normalności.
W milczeniu obserwował więc Laidan wchodzącą do krypty. W milczeniu, w którym wymowna stała się uległość Marcolfa wobec mocy potężniejszej od niego, której musiał ulec, poddając jej całą swoją potęgę. Czuł wstyd za swoją słabość; za to, że nie walczył mocniej i dłużej, nie wzywał najlepszych medyków Anglii i nie wypowiedział wojny okrucieństwu śmierci. Żałował swojej słabości i uległości, a dotkliwość faktu, że nic już nie mógł zrobić, wzbudzała w nim jeszcze większy wstyd i złość na samego siebie. Nie mógł pokonać morza i nie mógł odepchnąć fal od żaru swojego własnego ogniska - ale mógł przynajmniej spróbować, by w geście szaleńczej wręcz odwagi udowodnić, że zasługuje na drugą szansę. Dziś było już jednak za późno i tylko pusta, cicha przestrzeń mauzoleum przypominała Marcolfowi o jego największej porażce. W przestrzeni tej, jakby w symbolu ponurego kontrastu, odbijała się sylwetka Laidan - dzieła wieńczącego doskonałość jego życia, dzieła, z którym równać się mógł wyłącznie Samael. Laidan stanowiła jasność w ciemności krypt, była światłem rozwiewającym mroki śmierci, w której dekoracją stały się zwiędnięte kwiaty i truchła martwych zwierząt, podkreślających beznadziejność śmierci i bezradność życia.
- Miałem nadzieję, że zasłużyłem na coś więcej, niż kości ptaków poniewierające się w mojej nowej p o s i a d ł o ś c i - zadrwił cicho, niezauważenie podchodząc do kobiety i próbując kopnąć kupkę szczątków; stopa przemknęła przez nią jak przez powietrze. Dawny Marcolf pozwoliłby się opanować złości, teraz jednak uśmiechnął się tylko krzywo, boleśnie świadomy swoich ograniczeń. Ile czasu minie, nim się przyzwyczai? Ile czasu minie, nim przywyknie, że dotyk córki będzie mógł czuć wyłącznie we własnej pamięci?
Gość
Anonymous
Gość
Re: Mauzoleum [odnośnik]05.04.16 13:40
Chłodne wnętrze mauzoleum w niczym nie przypominało przytulnej sypialni, w której widziała Marcolfa po raz pierwszy i zarazem ostatni. Ciężkie płatki śniegu wirowały wśród kamiennych kolumn podtrzymujących bogato zdobione sklepienie, przykrywając cienką warstwą błyszczący marmur. Na podłodze nie widniały żadne ślady: zarówno ludzie jak i zwierzęta rzadko zapuszczali się w tę stronę lasu, zapewne wiedzeni instynktowną obawą przed śmiercią, której zgniła aura musiała promieniować zza kamiennych ścian monumentalnego budynku. Będącego domem jej ojca.
Pomimo upływu lat nie mogła przywyknąć do jego nieobecności. Histeryczną żałobę zostawiła już co prawda za sobą, grzebiąc w mrokach niepamięci nieprzystojące opanowanej szlachciance wybuchy płaczu i miotanie zaklęciami w niekompetentnych magomedyków, którzy – jej zdaniem – przyczynili się do śmierci Marcolfa. Potrafiła także odsunąć od siebie wspomnienia głębokiej rozpaczy, przeżerającej lodowatym szronem całe jej ciało – odsunięte od gorących dłoni ojca stało się bezużyteczne; martwe tak samo, jak jedyny mężczyzna, potrafiący wzniecić w niej śmiercionośny płomień, spalający się na drodze przyjemności i posłuszeństwa. Wtedy także poszukiwała ucieczki w myślach o samobójstwie, snując wspaniałe wizje połączenia się z ojcem po śmierci, tym razem już na wieczność, lecz wiedziała, że takim uczynkiem sprzeniewierzyłaby się wpojonym zasadom. Zaakceptowała więc rozłąkę, lecząc ból jeszcze większą miłością do Samaela. O ile za życia Marcolfa stawiała go ciągle w roli dziecka, niedoświadczonego choć zachwycającego młodzieńca, to cierpienie płynące z nagłego osierocenia wzbogaciło jej uczucia. Coś, co początkowo było niemalże egoistyczną próbą zastąpienia ojca, umocniło łączącą ich więź. Brutalnie zerwaną podłym występkiem, na wspomnienie którego Laidan ciągle robiło się mdło. Nie przyciskała jednak dłoni do ust ani nie zginała się pod ciężarem prawdy, przychodząc tutaj dla siebie. Nie dla niego, nie by oskarżyć go przed Marcolfem, nie by prosić istotę nadprzyrodzoną o pomoc w najbardziej przerażającej zemście, jaką widziały mury zamku Ludlow. Lai po prostu potrzebowała swojego ojca, swojego taty, swojego mężczyzny, który pomimo utraty cielesnej powłoki powrócił na piedestał najważniejszej osoby jej życia. Oddałaby wszystko za możliwość przytulenia się do jego klatki piersiowej, ukrycia twarzy w zagłębieniu jego szyi i ukrycia rąk pod elegancką, ciężką szatą, jaką zawsze ubierał na czas eleganckich bankietów. Miała wrażenie, że wystarczyłaby niespełna minuta takiej bliskości, by znów nabrała sił do walki o dobre imię rodu, o swoją wolność i o wybaczenie Samaelowi, które na razie wydawało się równie niemożliwe, co sprowadzenie Marcolfa zza grobu.
A przecież widziała go teraz wyraźnie, nawet w środku dnia, z jasnym tłem zaśnieżonego lasu za jego plecami: wysoki, barczysty, zaledwie kilka kroków od niej, choć równie dobrze mógłby dalej spoczywać pod kamiennym nagrobkiem. Serce Laidan znów zabiło mocniej, kiedy wpatrywała się w niego z chorobliwą rozpaczą. Ciągle miała wiele wątpliwości i pytań, związanych z jego powrotem, ale wszystkie one wyblakły w ostrym świetle dziejącej się wśród Averych tragedii. Do jej jasnogranatowych oczu nie cisnęły się łzy a drżała jedynie z zimna, paradoksalnie działającego na nią zbawiennie. Otrzeźwiająco. Otarła wierzchem dłoni krew w rozgryzionej wargi, skłaniając przed Marcolfem głowę w geście posłuszeństwa i szacunku. – Ojcze – wyszeptała nieco słabym tonem, który jednak w porównaniu z przepełnionymi łkaniem głoskami, wydobywającymi się z jej ust podczas Nocy Duchów, brzmiał z całą mocą. I przytomnością umysłu; z każdą sekundą wpatrywania się w lewitującego przed nią ducha, ciężar spoczywający na jej barkach stawał się łatwiejszy do zaakceptowania, choć Laidan dalej bardziej przypominała osobę przynależącą do obecnego świata ojca niż żywą kobietę. – To najbardziej honorowe miejsce spoczynku, ojcze – odpowiedziała, wytrącona nieco z rytmu rozpaczy zjadliwym tonem Marcolfa. Dobrze pamiętała, jak ostrym komentarzem potrafił wyprostować jej spojrzenie na pewne kwestie, ustawiając kobiece dramaty w odpowiedniej perspektywie. Nie wiedziała jednak, jak miało być teraz, choć sama złudna obecność ojca pozwalała jej na wyprostowanie zgarbionych pleców i powzięcie spokojnego, głębokiego oddechu. Bez dławiącego ją szlochu i obrzydzenia. – Stało się coś…złego. Upokarzającego. Dla mnie. Dla naszej rodziny. I nie potrafię sobie z tym poradzić - wyznała po krótkiej chwili milczenia, otulając się szczelniej peleryną, pod którą ciągle miała na sobie cienki, szpitalny peniuar.



when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry

Laidan Avery
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Mauzoleum Tumblr_n6rzyyaEVN1rmr774o6_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1280-laidan-avery https://www.morsmordre.net/t1289-ludwig#9767 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1532-laidan-avery
Re: Mauzoleum [odnośnik]08.04.16 13:15
Cisza w mauzoleum była niewiarygodnie przejmująca, jakby w tej jednej chwili zamilkło nie tylko ponure wnętrze, gdzie nawet wiatr nie ośmielał się odgrywać swoich żałobnych pieśni, ale i cały świat wokoło. Mroczny budynek zamknięty w bańce ciszy tworzył groteskową atmosferę przeszłości mijającej się z teraźniejszością; przenikającej się w każdym oddechu Laidan i każdym ruchu Marcolfa, gdy powoli s p ł y w a ł (Neutral) w stronę córki, unosząc się centymetry nad posadzką i górując jeszcze bardziej nad córką. Kruchą, potrzebującą jego opieki i zawsze ją otrzymującą; wsparcia, które zapewniało jego nazwisko i protekcja;  miłości, jakiej nie mogła otrzymać od nikogo innego... rodzicielskiej miłości, przepełnionej troską i poświęceniem, której nie mógł jej zastąpić n a w e t Samael. Jak radziła sobie, gdy to wszystko urwało się tak nagle i niespodziewanie, a obecność ojca zastąpiona została dotkliwą nieobecnością? Co działo się z jego ukochanym dzieckiem, gdy los dopomniał się o życie Marcolfa z zaskakującą gwałtownością? Pytania, na które może kiedyś pozna odpowiedź; może odważy się je zadać i odważy się wysłuchać opowieści o trzynastu latach, które były dla niego piekłem nicości i niewiedzy. Ale nie dzisiaj, gdy z całej sylwetki Laidan bił milczący smutek, a na twarzy znać było przykrą świadomość przebytej choroby - cóż za dolegliwość ją dręczyła, zabierając radość życia, szlachetność i władzę, która zawsze czaiła się w jej spojrzeniu? - i doświadczonego nieszczęścia, które odbiło się wyraźnie na zawsze dumnej i pewnej siebie kobiecie? Nie taką ją przecież znał z przeszłości i nie taką ją zapamiętał podczas ostatniego spotkania, gdy o b j a w i ł się jej niespodziewanie również dla samego siebie. Jakby cały świat pragnął, by Marcolf dopełnił w końcu swojego przeznaczenia.
- Reagan? - zapytał, chociaż było to raczej stwierdzenie. Ciche, dobitne, ale przepełnione pewnością, z jaką zawsze wypowiadał się Marcolf. Cóż innego bowiem mogło tak wzburzyć Laidan i sprawić, by zapałała do tego obrzydzeniem, jeśli nie żałosna osoba jej marionetkowego męża? Nie znał mężczyzny bardziej słabego i zasługującego na upokorzenie, który z taką łatwością dał sobie w y r w a ć władzę i bez najmniejszego sprzeciwu podskakiwał jak śmieszna marionetka w teatrzyku Marcolfa? - Co ta marna kreatura mężczyzny znowu zrobiła? - dodał już ostrzejszym tonem, a ponury pogłos odbił się od sklepienia, wypełniając mauzoleum głuchym pomrukiem gniewu. Nie był to jednak gniew z przeszłości, zwiastujący trzęsienia ziemi, huragany i burze toczące się w domowych zaciszach rezydencji Averych; nie był to gniew przepełniony potęgą władzy, jaką wciąż dzierżył Marcolf, wykorzystując swoją pozycję starszeństwa. Stłumiony, odległy, niemalże bezwartościowy w obliczu faktu, że nie mógł dzisiaj zrobić nic - bezczynność i bezradność zlewały się w jedno, tworząc okrutny obraz, w którym Marcolf był jedynie duchem, zjawą niemogącą wyrządzić żadnej krzywdy i dopominać się swoich słusznych praw.
Ramię mężczyzny drgnęło w naturalnym odruchu dotknięcia Laidan, objęcia jej, przytulenia, wyszeptania w pachnące sandałowym drzewem włosy, że wszystko jest w porządku, że wszystko się ułoży, że to on, Marcolf, zajmie się tym, co dla jego córki było - chwilowo - przeszkodą nie do przejścia. Zamiast tego musiał zadowolić się samym spojrzeniem. Samymi słowami, które choć piękne i szeptane z miłością, wypełnione troską i gotowością do największych poświęceń, były przecież tylko słowami, niemającymi żadnej sprawczej mocy. Nie mógł unieść różdżki i rzucić złowrogiej klątwy, nie mógł wyszarpnąć Reagana zza biurka, demonstrując mu swoją - wciąż - prawowitą władzę. Mógł stać i patrzeć, zwijając się w bólu bezsilności i bezradności zupełnie jak dziecko, które nie ma wystarczająco siły i władzy, traktowane z przymrużeniem oka, ale strofowane zawsze, gdy zrobi coś nieodpowiedniego. On, który zawsze pławił się w swojej wielkości, dzisiaj był zamglonym wspomnieniem samego siebie.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Mauzoleum [odnośnik]08.04.16 15:20
Drgnęła nerwowo, gdy w ciszy mauzoleum wybrzmiało imię jej męża. Powinna spodziewać się takiej właśnie reakcji ojca na swoje słowa, przecież wszelakie nieszczęścia, przydarzające się nawet ich boskiej rodzinie, od dekad powodował właśnie Reagan. Swoją nieudolnością, wyjazdami dyplomatycznymi, niezbyt trafionymi żartami z nobliwych gości czy po prostu swoim istnieniem, przeszkadzającym na każdym kroku. Zazwyczaj były to drobne niedogodności, z którymi Laidan potrafiła poradzić sobie sama - nigdy metodą przemocy; doskonal znała słabość małżonka i o wiele lepsze rezultaty przynosiły kobiece sztuczki - i tylko raz czuła się zupełnie bezbronna. Dopiero gdy sięgnął po nią w prymitywny, bolesny sposób, znacząc ją nie tylko upokorzeniem ale i skazując na noszenie w swym łonie plugawych owoców gwałtu, zrozumiała, że nawet ktoś tak uległy może stanowić zagrożenie. Przetrwała jednak i ten dramat, potrafiąc nawet powstrzymać powracającego z podróży Marcolfa przed wymierzeniem Reaganowi odpowiedniej kary. Rozszalała wściekłość ojca, chociaż wymierzona w znienawidzonego człowieka, mocno ją przeraziła: emocje nigdy nie były dobrym doradcą w chwilach kryzysu, dlatego też i w tej sytuacji długo wahała się nad udaniem się po radę do ducha. Mężczyzna, który ją chronił, który był gotów zabić, by ją uszczęśliwić odszedł, pozostawiając po sobie tylko złudną marę, pobudzającą tylko tęsknotę za tym pełnoprawnym, żywym, namacalnym. Laidan miała dziwne, nieprzyjemne wrażenie, że gdyby uratowała wtedy Marcolfa - ciągle przecież męczyły ją wyrzuty sumienia, obarczające ją winą za jego śmierć - to nie doszłoby do tej tragedii. Samael, mając ciągle przed oczami niedościgniony wzór męskości, stanowczości i stalowego charakteru, nie dopuściłby się do takiego bezeceństwa, nie dałby się zwieść odrażającemu pragnieniu, jakie zaspokajał w sposób typowy dla obleśnych podludzi.
Jakże jednak miała powiedzieć o tym ich ojcu? W jakie słowa ubrać to, co widziała i co logicznie wywnioskowała z zachowania syna? Mimo złości, pulsującej w jej ciele razem z rozpaczą, długo wahała się zanim otworzyła w końcu usta, by przekazać mu szatańską złą nowinę. Marcolf zasługiwał na spokojny wieczny odpoczynek, ale...przecież powrócił, przecież miała go teraz na wyciągnięcie bladej dłoni, przecież był jedyną osobą, do której mogła się zwrócić z prośbą o radę. I choć odrobinę odciążyć swoje barki z tego nieznośnego ciężaru.
- Nie, tato... - pokręciła powoli głową, unosząc twarz ku górze, by dzielnie wytrzymać jego rozognione choć rozmyte spojrzenie. Właściwie dobrze, że nie żył, że ta wiadomość go nie zaboli i nie zrani w ten sposób, w jaki rozdzierała tętniące cierpieniem ciało Laidan. - Samael, on... - zaczęła, ale głos zadrżał jej w niedorzecznym pisku. Objęła się szczelniej ramionami, dziecinnie próbując wyobrazić sobie, że to dłonie Marcolfa wspierają ją podczas tego trudnego wyzwania. - Widziałam go z mężczyzną. W ten plugawy, odrażający sposób - wypowiedziała w końcu te najgorsze słowa, po raz pierwszy werbalizując hańbę. Musiała jednak kontynuować okropną opowieść, brzmiąc chwiejnie nawet pomimo przebrnięcia przez pierwszą barierę. - Nie zaprzeczał. To...trwało długo, nie było jednorazowe, nie było nic nie znaczące, wiem o tym. I...nie mogę tego znieść, tej świadomości, że...robi...robił coś tak ohydnego, że...- mówiła dalej a Marcolf musiał widzieć w jej pociemniałym z obrzydzenia, gniewu i przerażającego smutku prawdę. Nigdy nie okłamała go za życia, nie robiła też tego po śmierci, chociaż oddałaby wszystko, by móc przekazywać mu inne informacje. O tym, że Samael ożenił się z wspaniałą szlachcianką, że godnie reprezentuje ród, że staje się najmożniejszym z arystokratów, że cieszy się wspaniałym zdrowiem, gromadką dzieci o ich genach i święci sukcesy jako uzdrowiciel, przynosząc chlubę ich nazwisku. Tak, taką słodyczą powinna napełniać powracającego zza grobu ojca, pragnąc, by był dumny ze swojego syna, teraz skażonego już upokarzającym zboczeniem. Zamilkła w końcu, jak spetryfikowana oczekując reakcji Marcolfa.



when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry

Laidan Avery
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Mauzoleum Tumblr_n6rzyyaEVN1rmr774o6_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1280-laidan-avery https://www.morsmordre.net/t1289-ludwig#9767 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1532-laidan-avery
Re: Mauzoleum [odnośnik]12.04.16 15:54
Kiedyś, zdawałoby się, że przed setkami lat, Marcolf próbował - fanatycznie, desperacko i prawie że obsesyjnie - zatrzymać uciekający świat. Złapać w dłoń przepływające ziarenka piasku, które nieubłaganie wysypywały się z klepsydry, przesypując kolejne dni, miesiące i lata, jakby wcale nie dotyczyły one ziemskiego życia, ale były chwilową zachcianką bogów. Marcolf próbował - nie dla siebie i własnej chwały, lecz dla swych potomków, dzieci zrodzonych z krwi i doświadczonych pięknem najwspanialszej rodzicielskiej miłości, jaką im ofiarował. Gotów był poświęcić samego siebie dla ich szczęścia, jednak nie tego chwilowego, ziemskiego, obliczanego na kolejne uściski i spojrzenia pełne dumy; Marcolf mierzył wyżej i planował dalej - nie interesowało go szczęście z w y k ł y c h ludzi, którzy cieszyli się marnymi sukcesami. Przygotował dla swoich dzieci coś więcej; chwałę niezmierzoną w ludzki sposób i nieobjętą ludzkim rozumem; chwałę stawiającą ich na równi z bogami i wywyższającą ponad marność ludzkiego przeznaczenia. Dla Laidan i Samaela nie było miejsca w świecie, który ich nie rozumiał i który ich jeszcze nie pojmował; Marcolf wiedział, że upłynie jeszcze wiele czasu i minie kilka pokoleń, zanim jego wielkie dzieło zostanie docenione, a jego dzieci sięgną po zasłużoną nagrodę. Mieli być prekursorami, pierwszym pokoleniem i d e a l n y m, nieskażonym zaszłościami przeszłości, kumulującym w sobie najwspanialsze i najdoskonalsze cechy rodu Averych. Jego cechy; rozsądek i kontrolę, autorytet, dumę i pewność siebie, władzę i stanowczość, nieugiętość i poszanowanie tradycji.
Mieli być tym, od których zacznie się nowy początek i nowy porządek świata, gdzie nie było miejsca na niedoskonałość, na brudną krew, na marny ludzki puch pełzający u stóp z błagalne uniesionymi rękami. Matka i syn władający niepodzielnie rzuconą im do nóg własnością, decydujący o losie najmniejszych i największych, gotowi poświęcać dla większego dobra każdego, kto w ich oczach urósł do rangi ofiary. I wtedy plan Marcolfa niemalże zawiódł. Przygotowywany przez lata, zaplanowany w najmniejszych szczegółach okazał się mieć słabą stronę; piętę Achillesową, w którą przewrotny los posłał miażdżącą strzałę, chwiejąc w posadach potężny monument Averych. Wstrząs, niedowierzanie i gwałtowność tego, co się wydarzyło wciąż budziło w Marcolfie potężne emocje; tak niewiele brakowało, aby postument runął i wszystko obróciło się w perzynę. Tak niewiele... gdy jego syn, ukochane dziecko, dokonał rzeczy, na którą nie było miejsca w planie Marcolfa. Rzeczy, która zmieniła ten plab całkowicie. Już nie matka i syn. Nie dwa pokolenia oddzielnie budujące potęgę Averych, lecz jedno, wspólne i złączone więzami krwi, więzami miłości i więzami fizycznej jedności. Związek tych dwojga, jakkolwiek zakazany i niezrozumiały dla miałkich ludzi, uświadomił Marcolfa w jego własnej wielkości - nie tylko naznaczył córkę ich w s p ó l n y m potomkiem, lecz i Laidan dokonała dokładnie tego samego, dumnie krocząc śladami ojca i naśladując go we wszystkim. Pojęła jego plan i zamiary doskonale, choć nieświadomie, oddając mu cześć i chwałę większą, niż kiedykolwiek się po niej spodziewał.
A teraz stała przed nim roztrzęsiona i drżąca, niemalże przerażona tym, co miała mu powiedzieć; odległa od niego o tysiące mil życia, a jednocześnie bliska tak bardzo, że świadomość niemożności jej dotknięcia była jak nieugaszona tortura. Rozdarte rany posypywano solą i przypalano rozpalonym żelazem, potęgując ból, którego nie tłumiły nawet jęki umarłych trzymające go wciąż w świecie śmierci. Stała przed ojcem, racząc go słowami stokroć bardziej bolesnymi niż największa porażka w jego życiu; gorzkimi, pełnymi obrzydzenia, słowami tak nieprawdopodobnymi, że wydały mu się nietrafionym żartem, przekroczeniem granicy wytyczonej przez standardy szlachectwa. Uwierzyłby we wszystko, w każde najgłupsze kłamstwo, jakie padłoby z ust Laidan; ufał jej przecież bezgranicznie nawet teraz, gdy zatarły się granice między dobrem a złem, życiem i śmiercią oraz prawdą a fałszem. Ale uwierzyć w coś t a k i e g o przekraczało możliwości Marcolfa, przekraczało jego zaufanie do córki i miłość do Samaela.
- Nie - szepnął cicho, cofając się o krok, a mimo to szept ten zabrzmiał jak potężny pomruk odbijający się od ścian mauzoleum. - Nie! - powtórzył, tym razem wyraźnym krzykiem próbując odciąć się od prawdy, która oplatała jego umysł, wędrując oślizgłymi, brudnymi mackami po najwspanialszych i najczystszych wspomnieniach o Samaelu. Swoim synu, wybranym i stworzonym na chwałę Averych, który przez własną matkę oskarżany był o coś... niemalże bestialskiego. Marcolf cofał się cały czas, krok za krokiem zwiększając dystans do Laidan, jakby bał się usłyszeć coś więcej; więcej słów raniących go do głębi, choć i tak stłumionych - paradoksalnie szczęśliwie - niemożnością pełnego odczuwania. Przywara duchów i ich ziemska kara okazała się nagle czymś chroniącym Marcolfa przed szaleństwem - z upokorzenia i rozczarowania własnym synem. - Nie Samael, to niemożliwe, mój syn jest zbyt doskonały, by popełnić takie plugastwo. - Zatrzymał się w końcu, drżącym z napięcia tonem wypowiadając słowa pełne niedowierzania. Próbując chronić Samaela przed oskarżeniami, przed którymi sam nie mógł się bronić. - Ukształtowałem go swoimi dłońmi i naznaczyłem go swoim życiem. Wpoiłem mu nauki, które nigdy nie pozwoliłby mu na taki podły występek. Mylisz się - ostatnia próba wyparcia nieuniknionego potwierdzona była desperackim spojrzeniem, które utkwił w córce, domagając się zaprzeczenia. Domagając się uśmiechu na jej twarzy i wykrzyknięcia, że wszystko było beznadziejnym żartem. Ale nic takiego nie następowało, a ból i zaciętość widoczna w rysach Laidach potęgowały rosnącą w Marcolfie pewność, że wszystko co powiedziała, było prawdą. Okrutną i niezrozumiałą, ale rzeczywistą, która działa się na jego oczach.
- Skalał nasz ród, dopuszczając się tego czynu - powiedział nagle grzmiącym głosem, gdy echo poprzednich słów umilkło, pogrążając mauzoleum w ciszy. - Skalał nazwisko, które miał nosić z dumą. Jeśli to prawda, nie będzie już moim synem. - Niedowierzanie i szok zamieniły się w nieugaszony, płonący rodzicielską rozpaczą gniew, gdy Marcolf utkwił spojrzenie w swojej córce. Jedynej, która przez te wszystkie lata pozostała mu prawdziwie wierną.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Mauzoleum [odnośnik]12.04.16 18:08
Obawiała się jego reakcji, ale do kogo innego mogła zwrócić się z prośbą o pomoc? Bez modyfikowania szczegółów synowskiej zdrady, bez upiększania tego podłego czynu, bez spuszczania zasłony miłosiernej dezinformacji, sprawiającej, że to, co zrobił Samael mogło wydawać się błahostką. Tylko Marcolf znał całą prawdę Tylko...czy na nią zasługiwał? I nie chodziło tutaj o zaszczyty a wręcz przeciwnie, o to, że żaden ojciec nie powinien dowiadywać się o sodomijnym plugastwie swojego pierworodnego. Taka wiadomość była gorsza od tej niby najokropniejszej czarnej nowiny o śmierci dziecka. Laidan była dziwnie pewna, że Marcolf także dławi się tym straceńczym uczuciem...że wolałby usłyszeć o tym, że Samael zginął, nie osiągnąwszy postawionych przed nim celów, niż by dowiedział się o chorej skłonności, toczącej swojego następce. Dziedzica. Kogoś, kto miał być wyjątkowy, nie tylko biorąc pod uwagę szlacheckie wychowanie, ale przede wszystkim boską mieszankę genów, przyczyniającą się do jego narodzin. Avery ryzykował przecież naprawdę wszystkim - w tym własną duszą, błyszczącą teraz chwiejnie w półcieniu mauzoleum - by sięgnąć po nieśmiertelność dla ich arystokratycznego rodu, przedłużającego się w krystalicznie czystej krwi, pulsującej w żyłach Laidan, w żyłach Samaela i w żyłach przedstawicieli następnych pokoleń, mających rządzić Shropshire a w niedalekiej przyszłości zapewne i rozleglejszymi terenami. Zaplanował dla nich, dla swojego potomstwa prostą ścieżkę, prowadzącą ku władzy absolutnej. Przekraczał zakazane rejony, by dać im to, co najlepsze, a w zamian, po śmierci, gdy powinien zaznać błogiego spokoju i satysfakcji ze spełnionych marzeń o wielkości, otrzymywał śmiertelny cios. Zadany mu przez tego, który miał chronić powierzone mu dziedzictwo i przekazać je dalej.
Laidan zadrżała gwałtownie, gdy w ciszy mauzoleum wybrzmiał najpierw szept a później krzyk Marcolfa. Lodowaty, nienawistny, mrożący krew w żyłach i sprawiający, że przez sekundę naprawdę się go bała. Niczym złego ducha, przerażającej mary, nawiedzającej w męczących koszmarach. I tak jak w złym śnie, potrafiła wyczuć jego emocje - nawet pomimo oddzielającej ich bariery światów. Czuła przecież to samo, choć początkowe niedowierzanie wypaliło się bezpowrotnie, pozostawiając po sobie tylko tlące się zgliszcza rozpaczy. I wściekłości, powoli wysuszającej niepowstrzymany potok łez, spływających z jej oczu. Ciągle się wahała, ciągle miała w pamięci słowa Samaela i jego obietnice, którym jednak nie potrafiła ponownie zawierzyć. Tamtego wieczoru straciła dziecko, odebrane siłą nie przez bezduszność losu a przez samego syna, plującego na podstawowe wartości. I na swych rodziców, widzących w nim niemalże półboga, okazującego się w tym strasznym momencie jedynie przegniłym uzurpatorem. Hańbiącym nie tylko siebie, ale i nazwisko, historię, tradycję i powierzone mu zadania. Laidan skręcała się z wewnętrznego bólu, chociaż poczuła także mikroskopijną ulgę, przenosząc odrobinę targającej nią rozpaczy na Marcolfa. Nie czuła jednak wyrzutów sumienia, po raz pierwszy tak pewna swoich racji. Miesiąc obarczania siebie winą za tę tragedię minął i mogła teraz spokojnie patrzeć ojcu prosto w oczy, wiedząc, że nie obrzuci ją odpowiedzialnością za to, co się stało. Nie popełniła przecież żadnego błędu, wychowując Samaela na wzór idealnego mężczyzny, jakim był jego protoplasta. To, że zaprzepaścił wszelkie nauki, sprzeniewierzając się własnej wartości jako człowieka - bo i na to miano nie zasługiwał, kierując się plugawym instynktem, właściwie nawet nie zwierzęcym, bo i świat natury gardził podobnymi zachowaniami - składało odpowiedzialność wyłącznie na jego barki.
A mimo to nie on przecież zwijał się z nieukojonego bólu i to nie on musiał obnażyć swoją chorobę przed ojcem. To Laidan niosła ten ociekający toksyczną żółcią ciężar, brudzący także i jej duszę; przynosiła go w niewdzięcznej ofierze Marcolfowi, licząc na to, że odnajdzie w jego spojrzeniu spokój i zrozumienie. Nie, nie czynu Samaela, ten pozostawał petryfikującą degeneracją, ale zrozumienie jej rodzicielskiego rozdarcia pomiędzy szczerą pogardą a tlącą się jeszcze nieśmiało matczyną miłością.
- To...to prawda, ojcze. Najstraszniejsza, jaką kiedykolwiek poznałam - odezwała się w końcu po długiej ciszy, nie poruszając się z miejsca i nie zmniejszając dystansu pomiędzy nią a Marcolfem. Nie miała siły wykonać żadnego kroku; najchętniej osunęłaby się po marmurowej ścianie grobowca, kuląc się w kącie niczym mała, przestraszona dziewczynka. Musiała jednak być silna: silna za siebie, za niemogącego podjąć fizycznego działania Marcolfa i za tego, którego do niedawna zwała swoim synem. Będącym nim dalej mimo rozrywającego serce bólu. - Ja...nie wiem, co robić. Jest...był naszym dzieckiem, a teraz...przekreślił to wszystko. I nie potrafię znaleźć w sercu litości, by mu to wybaczyć. Już nigdy nie spojrzę na niego tak, jak kiedyś - wyszeptała spokojnie, lecz z porażającą goryczą, sączącą się z każdej sylaby. - Wątpię nawet, że żałuje tego występku, jest na to zbyt dumny, nawet jeśli roztacza przede mną wizję pełną obietnic poprawy. Znam go najlepiej i wiem, że...że to w nim zostanie, skazi go już na zawsze - kontynuowała gorączkowo, w końcu robiąc kilka chwiejnych kroków w kierunku Marcolfa. Chłodny wiatr rozwiewał jej jasne włosy i wilgotny od roztopionego już śniegu płaszcz, ale drżała raczej z rozpaczy niż z zimna. - Co robić, ojcze? Jesteś mądrzejszy ode mnie, poradź mi, bo gubię się we własnej matczynej słabości. Czy zawierzyć mu i dać mu szansę naprawy czy... - urwała w połowie; słowo wydziedziczenie nie potrafiło przejść jej jeszcze przez usta. Tak samo jak zwerbalizowana chęć ułaskawienia go od tego losu. Znów spojrzała na Marcolfa, tym razem w pełnej bezradności, jak wtedy, gdy jako młoda dziewczyna nie potrafiła poradzić sobie z jakimś problemem i zwracała się z nim do ojca, święcie wierząc, że jego decyzja będzie dla niej najlepsza. Tak też się działo. Nigdy jej nie zawiódł i nawet teraz w jej sercu pulsowała nadzieja na to, że z ust Avery'ego padnie prawda objawiona a podążając nią uda się jej pozbyć całego cierpienia, którym napełnił ją Samael.



when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry

Laidan Avery
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Mauzoleum Tumblr_n6rzyyaEVN1rmr774o6_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1280-laidan-avery https://www.morsmordre.net/t1289-ludwig#9767 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1532-laidan-avery
Re: Mauzoleum [odnośnik]14.04.16 16:23
W wielkiej rodzinnej machinie Averych każdy miał swoje miejsce, wyznaczone już przed wiekami i zaplanowane w wielkim dziele stworzenia. I tak jak chwałą było dążenie do wielkości i pomnażanie tych rodowych przymiotów, które na chwałę zasługiwały, tak wielką ujmą i niezmywalnym grzechem było przynoszenie rodowi hańby; przekraczanie nieprzekraczalnych granic w sposób tak oczywisty i tak prostacki, że w oczach Marcolfa nic i nikt nie mogło takiego działania usprawiedliwić. Jakkolwiek więc czuł się związany z synem, ze swoim i d e a l n y m potomkiem wychowanym z krwi i na krwi, tak nie mógł wybaczyć mu czegoś równie prymitywnego i ludzkiego; występku skalania się drugim mężczyzną w sposób zarezerwowany wyłącznie dla kobiety. Nie mógł wybaczyć Samaelowi, że oddał swoje niemalże święte ciało we władanie kogoś o b c e g o; poświęcił ołtarz tego ciała, ołtarz swojego nazwiska dla fizycznej przyjemności, dla rozpusty, dla braku zahamowań i dla przeklętej, niezrozumiałej uległości, która kazała mu poddać się bezecnej amoralności z mężczyzną. Nie chciał znać jego imienia, nie chciał wiedzieć, komu Samael oddał się w beznadziejną s w a w o l ę; dotychczasowa wiedza była wystarczająco brudna i obrzydliwa, by wzbudzić obrzydzenie w samym Marcolfie. Obrzydzenie do syna, któremu zaufał i zawierzył, którego wychował do tego, by przejął dziedzictwo Averych i niósł na barkach krzyż niezrozumienia, idąc na swoje własne miejsce kaźni, które miało się stać fundamentem wiecznej chwały.
- Już jest skażony swoją słabością. Człowiek upadły, który ryje kolanami w ziemi, próbując upaść jeszcze niżej i nie wyrażając najmniejszej skruchy, nie może zasługiwać na litość naszego rodu. Nie jest już dzieckiem, by podnosić go przy każdym potknięciu - zimne spojrzenie Marcolfa spoczywające na córce nie wyrażało żadnych uczuć. Namiętność zdrady i bólu, którego doświadczał chwilę wcześniej, ulotniła się błyskawicznie, gdy kolejne słowa padały z jego ust, znacząc niewypowiedzianą przez Laidan groźbę jako coś oczywistego. Samael dokonał rzeczy niewybaczalnej; amoralnej nawet w pojęciu samego Marcolfa, występując przeciwko własnemu ojcu i jego zasadom, ale również przeciwko swojemu rodowi. Splamił jego odwieczne dobre imię, zsyłając niebezpieczeństwo wydania się tej tragicznej tajemnicy i zaprzepaszczenia wszystkiego tego, co Marcolf tak uparcie budował i tworzył, sklejając rozdartą historię na nowo. - Jest dorosły i świadomy swoich czynów, więc niech weźmie odpowiedzialność za swój występek - dodał równie zimnym tonem, w którym nie było znać najmniejszej litości. Żadnego pola do kompromisu, jakby wyrok już zapadł, wydajny przez najwyższego i najsroższego sędziego, który nie znał pojęcia łaski i miłosierdzia. Jak zresztą mógłby spojrzeć na niego ł a g o d n i e, skoro Samael zranił go boleśnie; skoro wbił nóż prosto w ojcowskie serce, godząc wcześniej też w kochające serce matki?
Może właśnie to było najgorsze - nie sama świadomość podłości, której dopuścił się jego syn. To mogłoby być wybaczone i zapomniane w mrokach przeszłości, gdyby ukorzył się pokornie, sypiąc głowę popiołem i przysięgając... składając Wieczystą Przysięgę, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Gdyby poddał się znów woli ojca, oddając się ponownie w jego władanie i pozwalając się n a p r o s t o w a ć; może wtedy dostąpiłby wybaczenia i odkupienia, składając odpowiednią ofiarę swojego zadośćuczynienia. Ale widok Laidan - zdruzgotanej, przejętej, przerażonej postępowaniem syna, widok swojej córki, której serce było nie tylko przebite podłym występkiem, ale wręcz zmiażdżone - właśnie on sprawiał, że Marcolf płonął świętym i nieugaszonym gniewem, pragnąc wiecznej kary i wiecznego potępienia dla Samaela.
- Jeśli w twoim sercu jest jeszcze dla niego litość... wysłucham go. Chcę spojrzeć w oczy człowieka, który był moim synem i chcę dojrzeć w nich zaprzeczenie swojego powołania. - Odwrócił się plecami do Laidan, odchodząc jeszcze kilka kroków w stronę innych nagrobków, w stronę kolumn zdobiących niegdyś bogato mauzoleum, a dzisiaj niszczejących i straszących swoim wyglądem. Nie tak wyobrażał sobie swój powrót - pośród ziemskich szczątków innych członków rodu wcale nie czuł się też pewniejszy swojej patriarchalnej roli. Był martwy i ta prawda, choć bolesna, zrzucała z niego część odpowiedzialności, którą bez wahania przerzucił teraz na Laidan. Na jedyną osobę na świecie, której n a d a l mógł w pełni zaufać.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Mauzoleum [odnośnik]18.04.16 13:31
Od zawsze z każdym problemem zwracała się właśnie do Marcolfa, pewna, że ukoi jej niepokój, przegna strach i zapewni bezpieczeństwo. Jego słowa miały magiczną moc: potrafiły zmieniać rzeczywistość, kształtować ją tak, by stała się bardziej przychylna dla Laidan, niezależnie, czy prosiła go o kupno nowej zabawki - otrzymanie miniaturowych sztalug, wykonanych na miarę przez znanego wśród czarodziejskiej socjety rzemieślnika, już na dobre przypieczętowało los młodziutkiej artystki - czy też drżała z obrzydzenia do kolejnego miesiąca spędzonego z Reaganem. Miesiąca dziwnym trafem ukróconego: koneksje Marcolfa pozwalały mu na decydowanie o wyjazdach dyplomatów a nikogo nie dziwiło, że bardzo często przedstawiał kandydaturę swojego zięcia na dalekie, zagraniczne misje. Postronni widzieli w tym geście wielką łaskę i działanie silnych rodzinnych koneksji, pozostając ślepymi na prawdziwe motywacje Avery'ego, dbającego wyłącznie o szczęście córki. Żegnającej męża ze łzami w oczach tylko po to, by po pięciu minutach odgrywania zasmuconej żony, materializować się w sypialni swojego ojca. By mu niewerbalnie acz namacalnie podziękować za dar kradzionej wolności. Nigdy jej nie zawiódł, nigdy nie stchórzył, nigdy nie zranił, a nawet jeśli w jej sercu roiło się poczucie krzywdy, to z biegiem czasu i zdobywanym doświadczeniem malała ona do zera. Czyż mogła obwiniać go za to, że wydał ją za Reagana? Wiązał się z tym ból i upokorzenie, lecz kim byłaby bez męża? Lub z mężem innego rodzaju, zagarniającego ją dla nowej rodziny, nowego nazwiska, nowego otoczenia? Ślub z bliskim kuzynem uchronił Laidan od wygnania na obczyznę, utraty posagu i separacji od Marcolfa. Pozostając w Shropshire mogła przecież czuć się szczęśliwa; co prawda już nie tak często, jak za czasów panieńskich, ale ciągle chwile radości przeważały nad goryczą małżeńskiego pożycia. To właśnie ta decyzja, choć trudna dla ich obydwojga, utwierdziła Lai w przekonaniu o nieomylności swojego rodzica. Była więc gotowa stawić czoła największym cierpieniom, gdyby tylko upewnił ją w przekonaniu, że nieco dalej, za zakrętem wyłożonego rozpalonymi gwoździami korytarza, jej cierpienie okaże się niezbędne do osiągnięcia celu.
Gdzieś w głębi serca, w tej części nieskażonej trucizną zdrady a przepełnioną macierzyńską litością, liczyła na to, że tym razem też tak będzie; że Marcolf, w swojej nieskończonej - i nieśmiertelnej - mądrości pokaże jej inną drogę, że roztoczy przed nią wizję uświęcenia środków, lecz tak się nie stało. Ból, gniew, zaprzeczenie, pogarda - doskonale wyczytywała każdą nową emocję z tonu głosu ojca, śledząc bezwiednie rozmytą mimikę jego wykrzywionej cierpieniem twarzy. Samael uderzył nie tylko w nią, ale i w ojca; w ich plany, w ich marzenia, w ich związek, nadający im boskie prawa. Uzurpowane, bo przecież potomek okazał się tylko zgniłym liszajem na idealnej tkance rodziny. Plugawą naroślą, którą należało wyciąć, zanim zdąży puścić chorobliwe soki w głąb krwiobiegu, nieskażonego jeszcze nigdy podobną chorobą. Rozumiała bezwzględność ojca, ba, pomimo tej okropnej słabości, jaka gięła każdą matkę w kierunku żałosnego podporządkowania się prymitywnym instynktom ochrony potomstwa, wręcz spijała każde pogardliwe słowo padające z ust ducha. Tak jak kiedyś marząc, że stanie się ciałem, że wystarczy wyszeptać klątwę, by Samael wił się w wiecznych męczarniach, mających oczyścić jego duszę do tego stopnia, by znów zasługiwał na miano ich syna.
Ale czy było to możliwe? Wątpliwości oplatały ją coraz ściślej, nie pozwalają nabrać powietrza. Oblizała spierzchnięte wargi, wpatrując się w plecy ojca. Spięte, pomimo niematerialnej powłoki. Oddałaby wszystko za to, by móc podejść do niego, opleść go drżącymi dłońmi i przytulić policzek do ciepłej skóry jego ciała, lecz to też zostało jej bezpowrotnie odebrane.
- Nie mam dla niego litości, ojcze. Podobny występek nie może zostać wybaczony ani zapomniany - odparła z całą siłą, na jaką było ją stać. Pomimo szatańskiej pożogi, ciągle płonącej w jej rozszarpanym sercu, wydawała się coraz spokojniejsza. - Ale...mimo wszystko...porozmawiaj z nim. Osądź go. Tylko ty masz do tego pełne prawo. I jakąkolwiek decyzję podejmiesz, będę posłuszna twojej woli - kontynuowała z pokorą i jednoczesnym oddaniem, nadającym w końcu żywszego brzmienia jej słowom. Nie uśmiechała się jednak, nie zmniejszała ponownie dzielącego ich dystansu, po prostu wsłuchując się w mroźną ciszę mauzoleum. Sprawiła mu ból, rozerwała jego pośmiertny spokój na dwoje, ale...czuła się spokojniej, wiedząc, że jej nie wini. I że rozumie jej cierpienie.



when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry

Laidan Avery
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Mauzoleum Tumblr_n6rzyyaEVN1rmr774o6_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1280-laidan-avery https://www.morsmordre.net/t1289-ludwig#9767 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1532-laidan-avery
Re: Mauzoleum [odnośnik]23.04.16 13:26
Pozwolił swoim myślom przepływać swobodnie, nie tłumił ich, ani nie odganiał, gdy ponure, zdradliwe obrazy sączyły mu się w umyśle; czuł się zdradzony, oszukany i zawiedziony postawą Samaela, w którym widział największą nadzieję swojego rodu, a który dzisiaj był przyczyną jego największego upadku. Cały plan osiągnięcia nieprzewidywalnej potęgi runął niczym domek z kart pod wpływem mocniejszego podmuchu; ukochany syn stanowiący ideał i doskonałość okazał się gustować w sferze fizyczności, która dla Marcolfa pozostawała obrzydliwą i niedopuszczalną. Oddać się mężczyźnie, splugawić rodowe nazwisko, narazić się na ś m i e s z n o ś ć - to wszystko było wizją zbyt straszną i zbyt okrutną nawet dla tej żałosnej, niematerialnej postaci ducha, w którą był zmuszony wstąpić. Przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie; nie-ludzka natura chroniła przed szokiem i bólem, który zaatakował Laidan, lecz jednocześnie sprawiała, że Marcolf n i e mógł unieść się całkowicie słusznym gniewem, ani tym bardziej zmaterializować w pełni kary, którą przeznaczył dla swojego syna. Nie, nie był już przecież jego synem, lecz plugawym, marnym robakiem, pełzającym w przestrachu przed widmem srogiej nauczki. Obrzydliwym, obślizgłym liszajem, tasiemcem drążącym w ekskrementach, żukiem gnojownikiem, cuchnącym padliną, którą z takim upodobaniem ze sobą toczy, nie widząc w życiu innego celu. Nie! Był samą padliną, przeznaczoną na pożarcie przez całe to mrowie niegodnych, bestialskich potworów, które do tej pory traktował z góry; Samael zasłużył na karę stokroć boleśniejszą od tego, co odczuwała teraz jego m a t k a, której sprawił cierpienie wręcz niewyobrażalne. Wydziedziczenie i wyklęcie z rodu byłyby jedynie błahostką. Upokorzeniem, które zabolałoby dotkliwie, ale szybko minęło. Samael musiał ponieść karę sroższą, dotkliwszą i bardziej... wysublimowaną. Należało zniszczyć w nim to, co było przyczyną grzechu, a nie samym grzechem.
- Porozmawiam - przyrzekł, ale w jego głosie nie było litości. Wyrok na syna już zapadł, a srogi sędzia nie miał zamiaru wysłuchiwać słów obrony; kwiecistej mowy o niczym, błagań i obietnic bez pokrycia, wybiegów i wyjaśnień, które i tak nic by nie zmieniły. Sentencja wyroku była gotowa, czekająca na swoją kolej do wypowiedzenia, dojrzewająca powoli w umyśle Marcolfa; trzęsącego się z oburzenia... i zawiedzionego tak bardzo, że czuł się jednocześnie wyzuty ze wszelkich innych uczuć. Złość i gniew mieszały się z upokorzeniem, które narastało wraz z każdym kolejnym słowem Laidan, słowem przepełnionym cierpieniem i niedowierzaniem, jakby córka w c i ą ż nie mogła uwierzyć w całe morze podłości, które im dwojgu wyrządził Samael. Umiłowany syn, wyczekiwany i narodzony do rzeczy wielkich... okazał się największą porażką. - Wkrótce - dodał jeszcze szeptem, powoli rozpływając się w powietrzu; bez żadnych dodatkowych słów, jakby ich wypowiedzenie stało się woskową pieczęcią na pergaminie, na którym zapisany był los Samaela. Nieodwracalny, przesądzony i niecierpliwie odliczający dni do swojego spełnienia.

z/t x2
Gość
Anonymous
Gość
Mauzoleum
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach