Wydarzenia


Ekipa forum
Dolina Glendalough
AutorWiadomość
Dolina Glendalough [odnośnik]22.04.16 14:57
First topic message reminder :

Glendalough

Glendalough to malownicza dolina położona w irlandzkich górach Wicklow. U ich podnóży rozpościerają się dwa jeziora: Upper Lake i Lower Lake, nad którymi często zawisa gęsta mgła, czyniąc tutejsze widoki wręcz mistycznymi. Jednak nie tylko to ma wpływ na panujący tu niezwykły, baśniowy nastrój; pomimo pięknych krajobrazów, z jakiegoś powodu dolina nie jest zbyt często odwiedzana przez mugolskich turystów. Być może to miejsce budzi w nich niepokój, w końcu ptaki w koronach drzew ćwierkają z dziwnym przejęciem, a na powierzchni jeziora znikąd pojawiają się rozległe kręgi. Mówi się, że Upper Lake zostało zamieszkałe przez druzgotki oraz trytony, które są wyjątkowo nieskore do kontaktów z czarodziejami. Z tego właśnie powodu niezalecane są kąpiele w tych czarujących, choć wybitnie niebezpiecznych wodach.

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.12.17 21:14, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Dolina Glendalough - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Dolina Glendalough [odnośnik]19.01.17 19:02
Poił się trującym kwiatem lotosu, przekonany, że unosi do ust kielich wypełniony słodkim nektarem. W rzeczywistości spijał jadowitą truciznę, o nieco odmiennym działaniu od mitologicznego, acz również straceńczym. Zapadał się w mgle w kolorach realnej jutrzenki, przekonany, że wschodzi ona wyłącznie dla niego, podczas gdy kłębiła się ona dużo niżej, w podziemiach, w brudnych i wilgotnych oparach kłamstw. Syczących, ostrzegających, kąsających go przed brnięciem w owe czeluści jeszcze głębiej.
Asterion się nie zniechęcał, wiedziony zachęcającym, słodkim głosem wabiącej go Deirdre. Miał w sobie coś z Odyseusza, z tego odkrywcy, który chciał usłyszeć syrenie śpiewy... Pozwalał jej nucić, sączyć do ucha ckliwe prawdy i wyzwania, w zaaferowaniu zapominając kompletnie o zabezpieczeniu, o wyjściu awaryjnym o kole ratunkowym, jakie mogłoby zapobiec tragedii. Na to było już za późno: brnął przecież w swej szalonej miłości do niewiasty w wieku jednej z jego córek, przytakiwał sugestiom, radował się każdym uśmiechem i ciepłym błyskiem w jej ciemnych, nieprzeniknionych oczach. Szklistych, odbijających wręcz te emocje, jakimi się z nią dzielił i entuzjastycznie przenosił, naprawdę nie domagając się niczego, ponad odwzajemnieniem.
Był przekonany, że gdyby dane mu zostało zerknąć w taflę osławionego zwierciadła Ain Eingarp, dostrzegłby w nim właśnie Deirdre - na cóż mu więc to lustro, skoro miał ją tuż przy sobie, ciepłą, żywą, materialną. Mógł ją dotknąć, pocałować, przesunąć dłonią po jej skórze, wychwycić umykając wśród chłodnego o tej porze powietrzu otaczającą ją woń jaśminu.
Nie bolały zaległe długi, popadająca w ruinę Kreta (dawniej nie było wspanialszej potęgi), nawet nadszarpnięty kontakt z ukochanymi córkami niknął gdzieś daleko i nie znaczył mądrego czoła zmarszczkami zafrasowania, kiedy między te wysokie, ważne rozważania nagle wtrącała się ona. Robiła to giętko, zgrabnie, zwinnie, przez co wodził za nią wzorkiem, próbując dopaść choć na chwilę, a ciągle umykała. Zwyczajna myśl o niej, która złapana przeradzała się w naturalne pragnienie. Chciał jej, potrzebował jej, pożądał jej.
Nie szafował z roztkliwianiem się ani słowną manifestacją uczuć, woląc stanowcze gesty i budowanie stabilnych fundamentów pod ich wspólne życie. Składał je mozolnie, pracując powoli i nieśpiesznie na każdy kamień dołożony do rosnącej fortecy. Ona również brała w tym udział, czuwając, nadzorując, radząc. Zachwycający grecki dualizm: widział w niej niezdobytą Atenę, mądrą i wojowniczą, obdarzoną przy tymi przymiotami bogini piękności. Nie przesadzał, pozostając wciąż w miłosnym afekcie, jakby został napojony najsilniejszą amortencją - ale wiedział, że to nie żaden eliksir odejmuje mu zmysły. Deirdre nim zawładnęła, czyniąc to bez większego zresztą trudu, a Asterion położył przed nią swoje serce na złocistej tacy. Czekające na cios.
Krople wilgoci rozpłynęły się na jego dłoniach, w których ściskał jej zimne palce, próbując je rozgrzać. Lodowata skóra kontrastowała z jego gorącą i rozpaloną; i tak chował jej ręce w swoich, chroniąc ją od przenikliwego chłodu. Jeszcze przez kilka chwil, kiedy zamknął oczy i przechylił głowę, odwzajemniając pocałunek i walcząc, by nie sięgnąć ku jej włosom i nie przyciągnąć ją bliżej, nie zważając na chyboczącą się łódkę. Zderzyły się zęby, język wsunął się w miękkie, ciepłe usta, przygryzł jej wargę, nieznacznie przeciągając lekki pocałunek. Pokręcił głową.
-Obiecuję, że będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować. Że cię nie zawiodę. Że jeśli ktoś cię skrzywdzi, zniszczę go - głęboki głos Asteriona brzmiał poważnie, ostro i zdecydowanie i chociaż wciąż spoglądał na Dei z niespotykaną czułością, to wciąż pozostawał przytomny i pewny.
-Wyjdziesz za mnie, Deirdre? - spytał, wyplątując z szaty niewielkie puzderko i otwierając je, by mogła ujrzeć srebrny pierścień z dużym, czarnym kamieniem. Nieprzeniknionej barwy jej oczu, odbiciem także tej kwietniowej nocy.




No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Asterion Valhakis
Asterion Valhakis
Zawód : Przedsiębiorca
Wiek : 52
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Nie ma gorszego zła od pięknych słów, które kłamią
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3018-asterion-valhakis https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t3241-skrytka-bankowa-nr-795#54003 https://www.morsmordre.net/t3712-asterion-valhakis
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]19.01.17 20:54
Chybotliwa łódka być może nie była idealną scenerią dla romantycznych oświadczyn, ale Deirdre nie miała żadnych wymagań pod tym względem, pomimo upływu lat pozostając boleśnie racjonalną kobietą. Liczyła się treść, nie forma; wokół mogły wirować świetliki a trytony mogły rzępolić ckliwą piosenkę o zwycięstwie miłości, a ona sama pewnie w ogóle by tego nie zauważyła, skupiona jedynie na poczuciu triumfu. Ile zajęło jej zdobycie serca całkiem obcego mężczyzny? Ile miesięcy minęło od nie do końca przypadkowego spotkania w jego sklepie z amuletami, gdy wsparta o ramię innego mężczyzny, spojrzała prosto w ciemnobrązowe oczy Asteriona? Kilka sekund, zdawkowa wymiana słów, pierwsze listy, napisane wyraźnie drżącą dłonią. Każdy drobny gest prowadził ją właśnie tutaj, na środek jeziora, w objęcia przejętego Valhakisa. Żaden z fałszywych ruchów nie zepsuł perfekcyjnej symfonii, wygrywanej nie przez opętaną uczuciem duszę, a przez wyrachowany umysł, układający plan i przewidujący kilka szachowych ruchów w przód. By nie przegapić okazji, by nie zaszarżować, by nie dać za mało, jednocześnie nie odsłaniając całej puli niezwykle udanych kart. Znała mężczyzn, znała ich pragnienia, znała też tego konkretnego przedstawiciela męskiego gatunku, którego to owinęła sobie wokół smukłych palców, subtelnie pociągając za sznurki przytroczone do jego marzeń. O rodzinie, o prawdziwej miłości, o młodości, jaką miała mu zagwarantować; o jej gibkim ciele, które miało dać mu przyjemność i zapewne syna, męskiego spadkobiercę biznesu. Wiedziała o tym wszystkim, dawała mu na to nadzieję, jednocześnie pewna, że go skrzywdzi. Być może z premedytacją, chociaż odbierała to raczej jako obojętną konieczność. Wątpiła, by czuła radość z obserwowanie cierpienia Asteriona. Niczym jej nie zaszkodził, wspierał ją, reprezentował sobą większość cech, których szukała w mężczyźnie, niestety nie będąc tym jedynym. Nieistniejącym; Deirdre przestała szukać ideału, całkowicie wyłączając swoją emocjonalną stronę. A raczej tak sobie wmawiała, z zaskakującą dokładnością ignorując pożar, wybuchający w niej przy każdym spotkaniu z Tristanem.
Nie, nie powinna o nim teraz myśleć, nie mogła się tak dekoncentrować; należało zupełnie poddać się chwili, uruchomić lawinę podniosłych emocji, pozwolić przejąć nad sobą kontrolę Deirdre romantycznej, perfekcyjnie odgrywającej rolę kobiety zadurzonej. Szczęśliwej. Spełnionej w ramionach mężczyzny, który całował ją tak mocno i jednocześnie delikatnie, że aż zakręciło się jej w głowie. Wyswobodziła dłonie z czułego uścisku, przenosząc je na jego ramiona, umięśnione barki i w końcu klatkę piersiową. Była bliżej niż kiedykolwiek, ale przecież na to zasłużył.
To on przerwał pocałunek i to on spojrzał na nią z zadziwiającą powagą, sięgając do kieszeni szaty. Prosty gest, zgięcie nadgarstka, nieco zdenerwowany uśmiech błąkający się w wilgotnym od pocałunku kąciku wąskich ust. Oczy Deirdre rozbłysły. Niedowierzanie, zachwyt, zdziwienie, rozczulenie, radość. W tej kolejności, w tym kłamliwym korowodzie iskrzyły w czarnych tęczówkach, wpatrzonych tylko w Valhakisa. W jej cały świat. Przetrenuj to w myślach, Deirdre, musisz zagrać perfekcyjnie.
- Asterionie, ja... - wyszeptała, patrząc to na niego, to na pierścionek. Piękny. Postarał się; zachwycił ją; księżycowy onyks, stare srebro, przypominające jej inną biżuterię. Wzięła głęboki oddech, praktycznie prosto spomiędzy ust mężczyzny. Musiała być tak blisko, by pokazać mu swoje drżące szczęście i...by rozmyć ewentualne rysy na tej kobiecej radości księżniczki mającej zostać królową. Przetrawiała słowa Valhakisa a usta wyginały się w coraz szerszym uśmiechu, jakiego nie mógł u niej wcześniej zaobserwować. Oczywiście, że zrobisz to wszystko, mój drogi, ba, zrobisz dużo,  d u ż o  więcej, jeśli cię tylko o to poproszę. A raczej rozkażę. Zagryzła wargi, nie chcąc okazać przesadnego wzruszenia; dłonie, zaciśnięte na przodzie jego szaty, popłynęły w górę a chłodne palce objęły jego twarz. - Jesteś moim całym światem, kochany - wyznała cicho, drżącym tonem, ponownie go całując, tym razem mocniej, pewniej, z niewerbalną odpowiedzią, jednoznacznie osiadającą słodyczą na ciepłym języku. Nie musiała wyrażać swojego entuzjastycznego tak słowami - może bała się, że nie wytrzyma powagi i jej perfekcyjna maska pęknie? - woląc mu je pokazać. Łódka zachybotała się niebezpiecznie, gdy Deirdre przesunęła się całkiem na stronę siedzącego Asteriona. Płaszcz mężczyzny zsunął się z ramion, ale nie dbała o to, wtulając się w niego i całując go coraz pewniej, dłońmi przeczesując siwiejące włosy. Poiła go kłamstwem, lecz kłamstwem najsłodszym i najrozkoszniejszym, jakiego nie mógł smakować nigdy wcześniej.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]20.01.17 18:33
Identyfikując się z greckimi bogami Asterion dopatrywał się wyłącznie tych przyziemnych, ludzkich podobieństw. Powszechną wiedzą było to, że Olimpijczycy dokładnie tak samo jak śmiertelnicy kochali i nienawidzili, doświadczali ekstremalnych emocji. Nic z rozbudowanego spektrum uczuć nie stanowiło obcego dotknięcia; znali każde muśnięcie niepokoju, radości, cierpienia i rozkoszy. Łatwiej było czcić takich bogów: nieidealnych, ze skazami na wizerunku, mogących nieść pomoc oraz wiarę nie tylko przez twardo podyktowane nakazy i zakazy, ale i również przez doświadczenie. Valhakis starał się uczyć na błędach, także tych nie popełnionych przez niego. Poddawał świat milczącej obserwacji, domyślając się i snując mądre wnioski, chronione przez mężczyznę jako złote recepty na przyszłość. Nie widział w sobie jednak Apolla - gdzież mu było do najmłodszego i najprzystojniejszego z bogów?  - dlatego dyskryminował zagrożenie niesione w miłości. Jaśniejący rozsierdził niegdyś Erosa, więc każda jego miłostka kończyła się wielką, spektakularną grecką tragedią, tematem dla najwybitniejszych dramatopisarzy. Valhakis nie musiał obawiać się ani krwawego finału, ani odrzucenia i niedorzecznej transmutacji. Po tysiąckroć wolałby wyłącznie łowić Deirdre samym tylko spojrzeniem, niż nieskończenie razy wiele czytywać poruszający poemat i tęsknie przesuwać dłonią po rycinie przedstawiającą metamorfozę.
Załamanie się spojrzeń przed kilkoma miesiącami nie zwiastowało wybuchu, nie mogło poruszyć Ziemi, ale już wówczas Asterion odrobinę drgnął, a glob rozsądku nieco usunął się z umięśnionych barków. Odprowadził ją zaciekawionym wzrokiem, próbując dociec, co właściwie się z nim zadziało i dlaczego tak uporczywie wyczekiwał enigmatycznego uśmiechu na szczupłej twarzy nieznajomej kobiety oraz - z szybko bijącym sercem - następnej wizyty, wówczas jeszcze bezimiennej niewiasty, powoli ustępującej pod naporem jego zalotów. Lubił myśleć, że zdobył ją samodzielnie, że była jego triumfem i chociaż nie dostrzegał w niej zupełnie ładnego przedmiotu, to stanowiła ona zarazem sens, cel, a także i wygraną, spersonifikowaną nagrodę, ukrytą pod postacią długich nóg, lśniących czernią włosów i zmysłowego uśmiechu. Pragnął podzielić się nią wszystkim, co miał i zdobyć dla niej to, czego nie miał. Bez wahania zerwałby z grzbietu swą ostatnią koszulę, by okryć Dei przed chłodem, wyruszyłby na poszukiwanie rzadkiego i cennego artefaktu tylko dla spełnienia jej kaprysu, zasłoniłby ją własnym ciałem, gdyby zaszła tak potrzeba. I wyrżnął w pień wszystkich, którzy spróbowaliby ją skrzywdzić, czynem lub słowem. Asterion bardzo poważnie traktował swoje obietnice, niemalże na równi z mocą wieczystej przysięgi. I na nią zgodziłby się bez zastanowienia, głęboko przekonany o słuszności swego postępowania. Robił to, ponieważ ją kochał i z każdego drobnego uczynku, składającego się na wspaniały arras męskiego poświęcenia, był niezmiernie dumny.
Nie zarzucał sobie niczego, może prócz popędliwości (czy wybaczyła mu tamten nachalny wieczór?), ale i tak chciał cały czas przychylać jej nieba, nie dbając o to, że może uczynić zeń nieznośną, wiecznie domagającą się podarków megierę. Deirdre przecież nie była taka: w ciemnej tafli jeziora wyraźnie odbijało się jej blade oblicze, zdecydowane, konkretne, przejawiające jednak również te łagodniejsze cechy, doprawiające ostry charakter Miu szczyptą kobiecej czułości. Okazywała mu ją wszak bezustannie, dbała o niego, dopytywała się, martwiła. Łaknęła pieszczot, inicjując je, sugerując, wymagając.
Nie zauważył, kiedy to się stało, ale jej dłonie wyplątały się z jego rąk i zaczęły błąkać się po ramionach, nieco spiętych barkach, klatce piersiowej. Prawie ich nie czuł przez materiał ciemnej koszuli, ale tak intensywny kontakt nagle wyostrzył zmysły; Asterion zerknął na nią, zachwycony tym  zaufaniem i jednoczesnym pragnieniem, by jej dłoń musnęła tak jego nagą skórą. Chciał zatrzymać Dei przy sobie jak najdłużej, dokładnie w tej konfiguracji, z ręką przesuwającą się wzdłuż klatki piersiowej, z ręką tuż przy sercu, wibrującym mocno, jakby wyczuwało, że to właśnie ona bada ciało Valhakisa. Chciał ją mieć, ale ważniejsze były jej pragnienia i jej szczęście. Czy mógł jej to ofiarować?
Błysk czarnego onyksu w oprawie przytłumionego srebra: pierścień zalśnił, a w dużym oczku odbiły się gwiazdy; musiał mocno trzymać pudełko ze starym klejnotem (do szczętu oszalał, darowując Dei antyczny pierścień, który przecież miała otrzymać Nemesis w dniu swego ślubu?), bo Miu nagle znalazła się tuż przy nim. Palce, które przed chwilą zaciskały się na szacie teraz wplotły się we włosy, władczo przyciągając go do szczególnego pocałunku. Zgadzała się. Niewerbalna odpowiedź buchnęła weń gorącem, z jakim odpowiedział na pocałunek, zaborczo zawładnąwszy jej ustami. Marzył o tym, marzył o niej, i ona sama, będąc ucieleśnieniem tego marzenia, stała się również jego spełnieniem. Całował ją ciągle, nieprzerwanie i mocno, pozostając na skraju tej bolesnej adoracji, a spragnionego, żarliwego mężczyzny. Chciał odchylić jej głowę, przesunąć wąskimi wargami po białej szyi, wyznaczyć delikatną ścieżkę pocałunku na jej obojczykach, zsunąć materiał sukni i całować jej ramiona, ale... pozostawał wciąż jeszcze przytomny (choć nie obojętny) i odrywał się od niej, zsuwając z drewnianej ławeczki i klękając naprzeciw.
-Postaram się nim być - szepnął, wsuwając na jej palec pierścień z onyksem. Kochał ją, miała w nim nie tylko cały świat, ale i jego dopełnienie.




No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Asterion Valhakis
Asterion Valhakis
Zawód : Przedsiębiorca
Wiek : 52
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Nie ma gorszego zła od pięknych słów, które kłamią
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3018-asterion-valhakis https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t3241-skrytka-bankowa-nr-795#54003 https://www.morsmordre.net/t3712-asterion-valhakis
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]20.01.17 21:04
Wgryzała się w jego usta, w jego duszę, uśmiechając się przy każdym odważniejszym ruchu języka. Musiał to czuć, napięte wargi, uniesione kąciki, cichy śmiech drżący gdzieś w krtani. Radosny, beztroski, taki, jaki powinien wybrzmieć w pełni tego wspaniałego dnia. A raczej nocy, która otulała ich coraz szczelniej szarzejącą kurtyną. Zachód słońca zostawili dawno za sobą, krwistoczerwone chmury ustąpiły złotym rozbłyskom gwiazd i surowemu obliczu księżyca, chwiejącego się ostrym hakiem tuż nad otaczającym jezioro lasem. Już cichym, zniknął śpiew ptaków, do uszu docierał wyłącznie szmer wiatru. Chłodnego, wręcz namacalnie nasyconego zapachem pierwszych ziół i topniejącego gdzieniegdzie śniegu. Magiczne Laudanum rozpylone w przyjemnie zimnym powietrzu, łagodzącym rozpalone rumieńce na policzkach, podkreślające zarazem gęsią skórkę pokrywająca szyję zmysłową koronką podrażnionego ciała.
Deirdre wiedziała, że odgrywa wszystko tak, jak powinno zostać odegrane. Jak było to zapisane w romantycznych gwiazdach. Przeżywała przecież tę chwilę naprawdę, wtedy, przed laty, gdy błękitne oczy Apollinare'a wpatrywały się w nią z nieustępliwą powagą; wystarczyło jedynie otworzyć dawno zasklepioną ranę, rozciąć zabliźnioną tkankę i pozwolić wypłynąć krwi. Przywykła do bólu, nawet go nie zauważała, bez drżenia powieki niszcząc perfekcyjnie zaleczoną ranę. Wiwisekcja uczuć przychodziła jej z łatwością, a ich recykling sprawiał masochistyczną satysfakcję. Nawet z okrutnych wspomnień mogła wyciągnąć lekcję i wykorzystać ją w najpotrzebniejszej chwili.
Odsunięcie się Asteriona przyjęła z cichym westchnieniem żalu i tęsknoty, ale nie przestała się uśmiechać, zerkając w dół. Pewne, spracowane, opalone dłonie i jej białe palce, w tym ten jeden, ozdobiony pierścieniem. Czerń jej włosów, jej oczu, jej serca - czyżby przejrzał ją aż tak dokładnie? Pogładziła policzek Valhakisa, obserwując jak onyks lśni przy drobnym ruchu.
- Nie musisz się starać, Asterionie. Już nim jesteś i będziesz, na zawsze - odparła cicho, drżącym tonem, niepewnym, zawstydzonym, jakby niezbyt komfortowo czuła się z nagle eksponowaną emocjonalnością, jaką w niej wywołał. Ponownie pochyliła się w jego stronę, składając na ustach powolny pocałunek, ale nie pozwoliła mu się pogłębić. Po prostu wtuliła się w ciało mężczyzny całą sobą, ocierając się o niego i obejmując ramionami. Palce wsunęła we włosy a głowę oparła na umięśnionym barku, ponad ramieniem Asteriona wpatrując się w mrok. Romantyczna, czuła pozycja, dająca jej także minimum odpoczynku od przywdziewania maski zachwyconej zaręczynami dzierlatki. Przymknęła oczy i przesunęła ustami po uchu Valhakisa, owiewając je ciepłym oddechem, krótką pieszczotą, po czym przysunęła się jeszcze bliżej. Drobna, szczupła, chuda w jego ramionach, w bezpiecznej przystani nawet na środku spokojnego jeziora. Doskonała metafora, kpina z losu? Być może. - Nie sądziłam, że jeszcze będę szczęśliwa - wyznała szeptem, wewnętrznie umierając z rozbawienia. Czuła, że nie przeżyje tego wieczoru na trzeźwo i że gdy tylko znajdzie się u siebie, będzie musiała wlać w siebie całe morze alkoholu, by zmyć z ust ten roziskrzony uśmiech i utopić dziewczęcą radość, wypełniającą teraz szybko bijące serce.
Znad jego barku ciągle wpatrywała się w ciemną pustkę; ściana lasu zlała się z jeziorem, a tafla wody: z bezkresnym niebem. Gwiazdy migotały niczym sypiące się z nieba iskry, osiadające na aksamitnej powierzchni jeziora. Bez ani jednej zmarszczki, ani jednego sygnału, że mają do czynienia z magicznym żywiołem, gotowym pochłonąć ich żywcem. W głębię, w ciemność tak mocną, że aż oszukującą zmysły iluzorycznymi powidokami.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]21.01.17 13:52
Przeraził się intensywnością, dopiero wówczas, kiedy nie było już odwrotu ani możliwości zawrócenia z raz obranej ścieżki. Nigdy nie był nieśmiały, ale mierzył życie łyżeczkami od kawy, przesypując drobne ziarna przez palce zupełnie jak piasek. Wybił jednak kurant, ogłaszający pewien przełom, ten mityczny początek i koniec, nieprzerwany cykl powtórnych narodzin i śmierci. Jakaś jego część w tej chwili umierała, pozwalając Asterionowi zaistnieć na nowo. Był zupełnie innym człowiekiem, przyrzeczonym i przeznaczonym niezwykłej kobiecie, przed jaką obnażył całą swoją duszę. Pozwolił, by się w niego kurczowo wczepiła, by weń wrosła, przylgnęła do piersi, wbiła tam swe kolce, ciernie i zagnieździła się dokładnie w tym miejscu, w którym biło jego serce. Dzięki temu czuł ją wyraźniej, a ona bez przeszkód mogła posilać się pompowaną wartko energią, wyrzucaną w trybie ekspresowym, jak niedopałki lecące z ust nałogowego palacza. Jej ręce, jeszcze przed chwilą blade i białe, pozbawione ozdób, teraz mieniły się mocno, połyskująco, przykuwając wzrok. W tym jedna, szczególnie i mocno; lubieżny, ścięty księżyc oświetlał klejnot, powodujący, że Valhakis odbiegał myślami i wdychał silny zapach jaśminu, wyczuwalny mimo chłodnego powietrza, roztaczającej się woni wiosny oraz cichego jeziora.
Znaczył ją dotykiem tak delikatnym, jak przecięcie drapieżnymi szponami tafli otaczającej ich wody, mógł wywołać dreszcze, lekkie napięcie, lecz brak śladów, pozostających wciąż abstrakcyjnymi pamiątkami, kiedy umykał palcami po dłoniach, ramionach i alabastrowej szyi, bladej, świecącej w ciemności, jakby miał przed sobą tylko pustą czaszkę. Po tych wszystkich wieczorach, po kolacjach i herbacie, po wypitych kieliszkach ziołowego laudanum, po kręcących się na scenie sukniach;
po nich i po popołudniach zamkniętych w objęciu, po nocy oświetlonej gwiezdnymi konstelacjami i światłami majaczącego w oddali Londynu, musiał przełamać tę dławiącą niepewność. Zrosnąć się z Deirdre słowami obietnicy, jaką wygłaszał prędko, bez wahania, z nico surowym uśmiechem, wyostrzającym greckie, posągowe rysy twarzy.
Jeden uśmiech warty każdego wyrzeczenia, tak jak i radość, zaskoczenie, roztkliwienie: pełna gama emocji, od których również Valhakis skwierczał, drżąc od tak pełnych pocałunków. Temperamentnych, jakich doświadczał pierwszy raz; może się tylko strzał, może wychodził z niego błazen, ale i ten niemalże męski impet sparaliżował go i wstrząsnął jednocześnie, odbierając myśli na długie sekundy.
-To tylko drobna jego część, Deirdre. Zawsze możesz chcieć więcej, mieć więcej. Dopilnuję, byś miała to wszystko, i cały świat, i mnie - odparł, nieruchomiejąc, gdy znowu przesuwała ustami po jego wargach, pieszcząc go lekko językiem, tak czule i tak romantycznie, wprowadzając słodkie preludium do gestu pełnego zaufania, kiedy wtapiała się w ramiona Valhakisa. Asterion objął ją mocno, zdecydowanie, przełykając ślinę, gdy poczuł ciepły oddech owiewający jego ucho; wzmocnił moralny dotyk, oddając jej całe gorąco, jakim buchał i osłaniając od chłodnego wiatru, lekko kołyszącego łódką. Była lekka, drobna, a jej ciężar był dla niego niesamowicie przyjemny, tak jak i na kolanach, jak i głowa opierająca się o bark mężczyzny. Długie włosy łaskotały go w odsłonięty kark, a słowa wprawiały serce w gwałtowne drżenie. Przesunął dłońmi po jej policzku, delikatnie obracając ją twarzą ku sobie; kciukiem dotknął pełnych ust Deirdre, jeszcze wilgotnych od niedawnych pocałunków i nieznacznie je rozchylił, wstrzymując dalsze wyznania.
-Będziesz - powiedział tylko, podnosząc z dna łodzi płaszcz i jeszcze raz troskliwie otulając nim Deirdre. Jego narzeczoną. Jego miłość, jego ideał, jego zgubę.




No, I am not Prince Hamlet, nor was meant to be
Asterion Valhakis
Asterion Valhakis
Zawód : Przedsiębiorca
Wiek : 52
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Nie ma gorszego zła od pięknych słów, które kłamią
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3018-asterion-valhakis https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t3241-skrytka-bankowa-nr-795#54003 https://www.morsmordre.net/t3712-asterion-valhakis
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]21.01.17 20:51
Mocne ramiona mężczyzny obejmowały ją tak ściśle, że aż traciła możliwość swobodnego zaczerpnięcia oddechu...co wcale jej nie przeszkadzało. Przytulenie było przecież znacznie intymniejsze od pocałunku, nieznane, obce. Kiedy ostatni raz ktoś trzymał ją w ramionach niczym najdroższy skarb, chcąc ochronić przed nieznanym i zagwarantować szczęśliwe życie? Dawno, dawno temu, w innym życiu, gdy w niczym nie przypominała siebie, Deirdre doskonałej, skończonej, wyciosanej z białego marmuru na podobieństwo nieustraszonej Erynii. Niestrudzonej, mścicielki, kobiety wrogiej i zdeterminowanej, odległej i jednocześnie żałośnie fizycznej, zepchniętej na kolana. Poniżonej i podniesionej, potrafiącej zadbać o siebie, także wtedy, gdy oplątywała się wokół mężczyzny niczym trujący bluszcz, szepcząc mu do ucha najwspanialsze obietnice. Potrafiła sączyć zarówno romantyczne wersety jak i erotyczne bluźnierstwa; zawsze na tyle niewinna i na tyle wyuzdana, by mieścić się w pragnieniach tego konkretnego człowieka, opętanego chucią lub większymi pragnieniami. Omotanie Asteriona nie stanowiło dla niej problemu, chociaż sprawiało jej równie duży dyskomfort co oddawanie swego ciała najbardziej perwersyjnym igraszkom. Ten prosty gest wtulenia się w mężczyznę, pozwolenia, by nałożył na jej palec pierścień, by uczynił ją swoją, wymagał od niej więcej pokorny, niż padanie na kolana przed obcym gościem Wenus. I choć czuła przyjemne ciepło - rozgrzewał ją szeptem, bliskością, radością, jaką wręcz buchał, nie mogąc ukryć nagłego szczęścia - to jej serce lodowaciało jeszcze bardziej. Z każdym wspólnie dzielonym oddechem, z każdym drgnieniem jego twardego ciała, ochronnie zagarniającego ją głębiej w tą ckliwą bliskość. Masochistycznie jej pragnęła, ciekawa, jak to będzie poczuć się kochaną w ten szokujący, bezwarunkowy sposób, lecz gdy już rozsmakowała się w tym uczuciu, zawładnął nią niesmak. Nie wobec samej siebie i swego okrucieństwa, raczej wobec tego miękkiego, emocjonalnego mężczyzny, gotowego rzucić u stóp swej wybranki cały świat, łącznie z sobą. Był dojrzały, doświadczony, posiadał wielką wiedzę, a i tak wykazywał się naiwną słabością, ulegając młodziutkiej kobiecie. Owszem, wyrafinowanej, perfekcyjnie trafiającej do z góry upatrzonego celu strzałami zainteresowania i subtelnymi manipulacjami, lecz nawet biorąc pod uwagę wyjątkowość Deirdre, Asterion zdawał się po prostu słaby. Podatny. Szedł przez życie z otwartym sercem, które aż prosiło się o finalne uderzenie, zaciśnięcie w długich szponach, zmiażdżenie na proch.
I zrobi to, zrobi to później, gdy już nacieszy się bezpieczeństwem i weźmie życie w swoje ręce, tak, jak chwyciła duszę Valhakisa, najpierw pieszcząc, a potem rozrywając na kawałki. Ta wizja nieco ją ukoiła; uśmiechnęła się, gdy mężczyzna odwrócił jej głowę, muskając palcem usta. Obrysował je dokładnie, wywołując drobne łaskotki, pogłębiające tylko perfekcyjnie odegraną radość Deirdre. Cieszmy się, póki możemy, mój drogi.

ztx2 :pwease:


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]03.06.17 18:26
25 kwietnia

Złość i frustracja ostatnio zdawały się być nieodłączną częścią żywota Lady Burke. Przynajmniej bardziej niż zwykle. Niektórych z pewnością napawałoby zdziwienie, gdyby zorientowali się jaką mnogość emocji skrywa Wynonna pod lodowatą powłoką, która niejednemu zagwarantowała trwałe odmrożenia.
Zdobycie odchodów lunaballi. Też coś. Ostatkiem sił powstrzymała się, by nie prychnąć pod nosem, gdy właśnie z takim zleceniem zjawił się u niej na początku kwietnia lord Flint. Nie zrobiła tego jednak, krótkim skinieniem głowy przyjęła zlecenie umawiając się o wschodzenie konkretnego dnia – rzecz jasna, po pełni księżyca podczas której – jak wiadomo – można była uzyskać zamówiony przez lorda towar.
W niektóre z jej zleceń wkradała się proza, inne zdawały się banalnie łatwe i proste. Ale sumiennie zgadzała się na większość z nich budując swoją sieć kontaktów. To zlecenie wzięła nie tylko z powodu dobrej komitywy z lordem, ale zwykłej potrzeby zrobienia czegoś. Musiała zajmować swój czas, skupiać się na tym, co potrafiła zrobić, bowiem coraz częściej wydawało się jej, że przestaje panować nad własnym życiem. Soren zdawał się być niedostępny, albo ona próbowała go złapać zawsze wtedy, gdy go nie było. Nie zmieniało to jednak faktu, że głowa zaczynała snuć ponure myśli idące tylko w jednym kierunku. Musiała się czymś zajmować, działać, by nie pozostawiać głowie zbyt wiele wolnego czasu na snucie czarnych wizji.
Pełnia w kwietniu wypadała dwudziestego piątego dnia miesiąca. Wynonna cały dzień krzątała się po zamku nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Już wcześniej wykonała odpowiednie przygotowywania rozpoczynając oczywiście od zgromadzenia informacji. Wiedza była podstawą i umożliwiała przygotowanie odpowiedniego planu działania. Co prawda lunaballe nie były wyzywającym przeciwnikiem, zwłaszcza że Nonna nawet nie miała łapać ich, a tylko zebrać ich odchody, które – co było wiedzą powszechną - były świetnym nawozem wzmacniającym rośliny.
Odnalezienie stada nie było trudne. Te konkretne zwierzęta podczas pełni pozostawiały w zbożu kręgi, które od wielu lat – jeśli nie wieków – głowiły mugoli. Ostatnia wzmianka o nich pochodziła z Irlandii. Podróż odbyta przy pomocy aetona pożyczonego od Carrowów przebiegła bez większych problemów , choć odcisnęła się piętnem zmęczenia na barkach. Wynonna wyruszyła w podróż noc wcześniej docierając do małej irlandzkiej wioski o wschodzie słońca. Zeskoczyła z wierzchowca mierząc szmaragdowym spojrzeniem otoczenie. Wzgórza i hektary pół usiane zbożem. Już z góry dostrzegła kręgi świadczące o tym, że poszukiwane zwierzęta były w pobliżu.
Rzuciła na zwierzę na którym przybyła zaklęcie kamuflujące, a następnie zabrała się do zabezpieczenia terenu.  Przestrzeń o długości i szerokości kilku metrów zabezpieczyła zaklęciami kamuflującymi. Zadbała o to, by być niewidoczną dla nieproszonych gości – zwłaszcza dla mieszkańców wioski, a następnie zajęła się rozłożeniem namiotu. Całość nie zajęła więcej niż godzinę. Dochodziła siódma rano gdy Nonna weszła do namiotu, który wewnątrz był zdecydowanie większy niż można było przypuszczać. Postawione w nim łóżka były proste, ale schludne; można było na nich odpocząć a to było najważniejsze.
Zbudziła się gdy słońce zaczynało chować się za górami. Uniosła dłonie przeciągając się. Twarz przemyła zimną wodą. Poprawiła zapleciony na głowie warkocz i ruchem dłoni wygładziła białą koszulę, którą wetknęła dokładniej w lniane spodnie które zazwyczaj zakładała na wyprawy. Sięgnęła po torbę i spakowała do niej fiolki i linię, trochę prowiantu, a potem łapiąc za miotłę wyszła z namiotu. Wzięła głęboki wdech powietrza pozwalając by zalało jej płuca. Po raz pierwszy odetchnęła swobodnie, choć na chwilę mogąc pozostawić za sobą problemy ciążące jej na ramionach. Wiedziała, że nie może zignorować ich całkowicie, a nawet będzie musiała rozwiązać większość z nich. Ale możliwość odrzucenia myśli o nich na chwilę zdawała się zbawienna dla jej zdrowa psychicznego.
Powietrze owiało jej sylwetkę i choć był już kwiecień to nadal odznaczało się ono lekkim chłodem. Wsunęła się raz jeszcze do namiotu pakując do torby wiosenną kurtkę. Nie chciała niepotrzebnie marznąć. Bardziej gotowa być już nie mogła. Nie ruszała na spotkanie z buchorożcem, czy diabelskimi sidłami. Lunaballe były nieśmiałe i niegroźne,  a jej dzisiejsze zlecenie nie zawierało nawet potrzeby wchodzenia w interakcje z nimi. I choć nie chciała przyznać tego głośno, czekała z niecierpliwością na nadajecie pełni. Ich taniec był urzekająco piękny i wart tego, by go zobaczyć.
Wyruszyła wskakując na miotłę. Krążąc na niej nad okolicą pomiędzy nisko zawieszonymi chmurami, poszukując oznak, na obecność lunaballi. Nie więcej niż godzinę zajęło jej dostrzeżenie specyficznego rodzaju nory którą tworzyły dla siebie lunaballe, często wspomaganej przez potężny głaz. Nonna była pewna, że odnalazła stado. Wybrała najlepszy z możliwych punkt obserwacyjny, którym okazało się wiekowe, wysokie drzewo rosnące niedaleko. Podfrunęła do niego wskakując na jedną z wyższych gałęzi. Zasiadła na niej i obowiązała się liną dokładnie mocując do drzewa; na wszelki wypadek gdyby przyszło jej spać. A potem sięgnęła po skromną kolację, do pełni pozostało jeszcze trochę czasu, a ona w tej chwili mogła już tylko jedynie czekać. Nic więcej nie miała do zrobienia.
Najpierw pojawiła się jedna, nieśmiało wyglądając z jaskini w której się chroniły. Rozejrzała się dookoła wielkimi ślepiami jakby sprawdzając, czy mają wolną drogę. Nonna mimowolnie wstrzymała oddech nie chcąc jej spłoszyć. Z gałęzi drzewa miała doskonały podgląd na sytuację, ale zdawała sobie sprawę, że głośniejszy dźwięk może spłoszyć nieśmiałe stworzenia. Postąpiła kilka kroków na przód, jej blado szare ciało zalśniło w świetle księżyca przyjmując jego błękitną poświatę. Uniosła łepek wyłupiaste ślepia kierując w kierunku światła na niebie, a potem wydała japki charakterystyczny dla tych zwierząt dźwięk. Z nory zaczęły wyłaniać się kolejne sztuki tego gatunku. Przepychały się obok siebie, dotykały łebkami, by po chwili dosłownie na kilka sekund całkowicie zaprzestać ruchów.
Zaczyna się. – przebiegło przez głowę Wynonny. Zielone spojrzenie roziskrzyło się zainteresowaniem i podnieceniem. Próbowała na szybko policzyć ile liczy stado, ale zaprzestała tego gdy trzy z nich ruszyły do przodu w zboże. Powędrowała za nimi spojrzeniem, co chwila powracając też do pozostałej – większej – grupki. Odeszły na odległość kilku metrów, a potem każda z nich ruszyła w innym kierunku, jednocześnie z zachowaniem dziwacznego, kątowego wyczucia. Gdyby miała z kim, Nonna założyłaby się, że kąt między nimi wynosi równo po 120 stopni. Przeskakując z lewych nóżek na prawe z dziwaczną gracją tylko im pasująca pokonały połowę wcześniejszej odległości. Ten charakterystyczny niby chód pozwalał im nie pozostawiać w zbożu śladów. Doskonale wiedziały co robiły. Zawyły osobliwym, lekko przypominającym cykanie świerszczy odgłosem. Nonna skupiła wzrok na jednej z nich, wiedząc, że nie jest w stanie obserwować trzech na raz. I chociaż postanowiła obserwować tylko jedną wzrok i tak uciekał jej w kierunku pozostałych. Lunaballa którą obserwowała uniosła tyle łapki i tupnęła nimi w podłoże. Potem cofnęła się o krok – cały czas do tyłu –by zaraz wykonać obrót wokół własnej osi. Stworzyła malutki krąg. Znów skacząc charakterystycznie pokonała kawałek nie pozostawiając śladu. By zaraz ponownie tupnąć tylnimi kończynami. I wykonując nimi skomplikowane, lekko zabawne ale i urocze ruchy zacząć kluczyć do tyłu. Posiadając jednocześnie idealne wyczucie w którą stronę się kierować. Nonna przeniosła wzrok na inne lunnaballe. Wszystkie tańczyły podobnie, jednak każda wykonywała swoistego rodzaju, jedyny i niepowtarzalny wzór. Kręgi i fale przenikające się i spotykające. Kolejne dwie sztuki rozpoczęły swój taniec. Coś niezidentyfikowanego błysnęło w oczach Wynonny, gdy tak im się przyglądała. W klatce kiełkowało dziwaczne uczucie do którego trudno było jej się przyznać.
Była szczęśliwa.
Nie trwało to długo. Niewiele więcej niż pół godziny, po której stadko na powrót skryło się we własnej norze. Zniknęły wraz z pełnią. Księżyc przysłoniły chmury zabierając jego blask. Burke westchnęła cicho zawieszając spojrzenie na niebie, przez chwilę obserwując gwiazdy. Teraz przychodziła właściwa część jej pracy. Zeszła powoli z drzewa pilnując kroków i ruchów, by przypadkiem z niego nie spaść. Już raz nabiła się na gałąź i nie wspominała tego zdarzenia najlepiej. Gdy znalazła się już na dole sięgnęła do torby z której wyciągnęła fiolkę, w drugą złapała różdżkę i przy pomocy zaklęcia przenosiła odchody z zbożowych kręgów wprost do kolejnych fiolek.
Skończyła pracować gdy słońce pokazywało swoje pierwsze kształty na horyzoncie. Wyprostowała się, zawieszając na nim na chwilę wzrok. Przeciągnęła, a potem ruszyła ponownie ku obozowisku. Złożyła kilkoma machnięciami różdżki. I gdy upewniła się dwa razy że nie pozostawiła niczego wsiadła na swojego wierzchowca ruszając w drogę powrotną. Zanim jednak skierowała się do Durham odwiedziła lorda pozostawiając pod opieką skrzatów fiolki z odchodami lunaballi, nie chcąc budzić arystokraty, jednak nakazując małym stworzeniom by rozsypały nawóz na rabatach jak najszybciej – każda chwili osłabiała właściwości tego specyficznego nawozu. Kolejno – nareszcie – skierowała się ku Durham z ulgą odnajdując swoje komnaty i oddając się kilku godzinom snu, zanim przyjdzie jej ponownie podjąć się jakiś działań.


You say

"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.


Wynonna Burke
Wynonna Burke
Zawód : Łowca rzadkich ingrediencj, ex alchemik
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Im difficult, but I promise
I'm worth it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Snow Queen
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3517-wynonna-persephone-burke https://www.morsmordre.net/t3530-tryton#61808 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t3531-wynonna-burke#61812
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]28.12.17 20:49
10 czerwca

Dolina Glendalough od samego rana była przepełniona duchami – duchami o przeróżnych osobowościach i różnorodnym wyglądzie; znalazły się wśród nich kobiety i mężczyźni, dzieci i nastolatkowie, wreszcie rozmawiając ze sobą o czymś, co w żadnej mierze nie ocierało się nawet o temat ich śmierci, o jej powód czy okoliczności. Ścieżka prowadząca nad dolinę ozdobiona była lewitującymi w powietrzu słodyczami, które jednak pochodziły z zaświatów, były niejadalne, ale doskonale pełniły rolę drogowskazów. Gdy wreszcie grupą dotarliście do doliny, waszym oczom ukazał się ogrodzony niskim gajem teren bitwy i przystająca do niego wolna przestrzeń ze stołami z wystawionym nań poczęstunkiem, z którego można było korzystać do woli – zasypany był wszelkiego rodzaju aromatycznymi ciasteczkami, ciastami, babeczkami i owocowymi przystawkami oraz gorącym ponczem wiśniowym i delikatną, bezalkoholową wersją kremowego piwa.
Gdy towarzystwo było zebrane, na nieduży podest wszedł przewodniczący Stowarzyszenia Duchów Wyzwolonych, witając wszystkich donośnym głosem, przetkanym gromkim śmiechem. Wygłosił niezwykle krótką, ale treściwą mowę, w której podkreślał, że utrata życia nie zawsze oznacza utratę radości z życia i należy brać przykład z duchów, które mimo swojej niematerialnej postaci nigdy nie narzekały na nudną egzystencję, oprócz tego przekonywał, żeby po śmierci zostać na ulicy Pokątnej, ponieważ jest to centrum naszej magicznej społeczności i należy dbać o nią jak o swój własny dom. Nagrodzony oklaskami zszedł z podwyższenia, oddając miejsce chórowi duchów z Irlandii i pozwalając im, by odśpiewały niezwykle dłużący się hymn swojego kraju. W czasie pokazu ich umiejętności rozdano charyzmatyczne, ruchome ulotki ze zmieniającymi się hasłami zachęcającymi do uduchowionego życia („Śmierć to tylko początek!”, „Nie bój się duchów, dołącz do ich tanecznych ruchów!” lub „Szczęśliwi za życia, szczęśliwi po śmierci”). Na koniec miejsce zajęła komisja Towarzystwa, która podjęła się wylosowania wśród uczestników dwóch kapitanów oraz wypełnienia ich drużyn.

Kapitanem pierwszej drużyny została Sophia Carter, zaś drugiej Maxine Desmond. Zapełnienie ich drużyn przedstawia się następująco:

Drużyna SophiiDrużyna Maxine
Frederick FoxSamuel Skamander
Edna StalkJoseph Wright
Penny VauseJustine Tonks
Pomona SproutBrendan Weasley
Hannah WrightLunara Greyback
Alexander SelwynBertie Bott
Florean FortescueMatthew Bott
Billy MooreBenjamin Wright

Lista została wywieszona na tablicy, przy której stał duch dzwonnika, nawołujący swym złotym dzwonkiem do zbierania się w drużyny, ponieważ niedługo zacznie się bitwa. Obie panie kapitan dostały bezbarwne szarfy, które jednak zmienią swój kolor, kiedy tylko drużyna wspólnie go wybierze – kapitanowie drużyn mają za zadanie ostatecznie zgłosić go organizatorowi.

W tej kolejce ustalacie barwę swoich szarf i ustawiacie się po odpowiednich częściach pola bitwy. W kolejnej turze przedstawione zostaną zasady gry i jej mechanika. Możecie bezpłatnie skorzystać z poczęstunku.

| Czas na odpis trwa 48h - potem zostanie on wydłużony, jeśli wyrazicie taką wolę w związku z nadchodzącym Sylwestrem i Nowym Rokiem. Powodzenia!
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Dolina Glendalough - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]28.12.17 21:32
Świat naprawdę stanął na głowie.
Od nocy pierwszego maja czarodziejska społeczność dręczyła prawdziwa seria niefortunnych zdarzeń; wybuch magii, zaburzenia magiczne, anomalie, przeklęte burze z piorunami, które zniszczyły dach jej nowego domu, a teraz - śnieg w czerwcu. Spodziewała się końca świata, ale śniegu w czerwcu? Dobre sobie. Oprócz przeciekającego dachu, który zdązyły już z Jean załatać (a raczej zapłacić fachowcowi, by go naprawił), nie ucierpiały jeszcze znacznie - miała nadzieję, że ów stan się utrzyma. Pierwszomajową noc smacznie przespały, Maxine nieco upojona ognistą whisky.
Skoro ów śnieg jednak spadł, należało zeń korzystań; razem z Jean przegapiły wyścig saneczkowy, spóźniły się i mogły jedynie oglądać zmagania innych. Na wieść o planowanej bitwie na śnieżki młodsza siostra suszyła Maxine uszy, by się na nią wybrały, a ona nie miała serca, by jej odmówić. Poszły i miały udział wziąć w niej obie: lecz Jean ostatecznie się wycofała, gdy ujrzała tych wszystkich mężczyzn.
Maxine, która nigdy nie traciła okazji, by utrzeć nosa jakiemuś łajdakowi (a większość mężczyzn to kłamcy i łajdacy przecież), jeszcze bardziej się zawzięła, by w owej bitwie wziąć udział. Zwłaszcza, gdy w tłumie dostrzegła Billego Moore, któremu nigdy, ale to nigdy nie wybaczyła, że zajął pozycję szukającego w Gryffindorze przed nią. Oczywiście tylko dlatego, że był starszy; gdyby startowali do drużyny w tym samym czasie, wybrano by ją - tego zawsze była pewna. Rzuciła mu - jak zawsze - swoje najbardziej wężowate spojrzenie zmrużonych oczu, gdy nagle stali kilka kroków od siebie.
Zaraz potem zostało wywołane jej nazwisko - jako kapitana drużyny.
-Samuel Skamander, Joseph Wright, Justine Tonks, Brendan Weasley, Lunara Greyback, Alexander Selwyn, Matthew Bott, Benjamin Wright - powiedziała głośno i donośnie Desmond, czy też raczej wrzasnęła, aby zwrócić na siebie ich uwagę, kiedy już dopchała się do listy, na których widniały ich nazwiska -Desmond to ja, chodźcie za mną - zakomenderowała, wyciągając szarfę nieco ponad głowę i odchodząc kilka metrów od dzwonu, chcąc by zebrali się wokół niej, na odpowiednim obszarze pola bitwy.
Swej drużynie jawiła się jako niewysoka, drobna kobieta, ubrana w mugolskie spodnie, zimowe buty, gruby, brązowy kożuch, brązową czapkę i szalik, dłonie przed mrozem chroniły skórzane rękawiczki. Nie obchodziło ją, czy ktokolwiek ją znał; ona sama obu Wrightów z pewnością.
-Mamy wybrać kolor szarfy, proponuję czerwień, widzę tu sporo byłych Gryfonów - zaczęła od razu; modre spojrzenie zatrzymało się dłużej na Brendanie, z którym kilkukrotnie dzieliła szkolną ławkę, byli na jednym roku -Czy ktoś ma inne życzenie, zgłasza sprzeciw? - dodała pół-żartem; byli dorośli, więc nie sądziła, aby kolor ich szarf miał wielkie znaczenie, lecz grzeczność nakazywała Max spytać.



That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?

Maxine Desmond
Maxine Desmond
Zawód : Szukająca Harpii z Holyhead
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

she's mad, but she's magic
there's no lie
in her fire

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
mad max
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5560-maxine-desmond https://www.morsmordre.net/t5599-leopoldina#130569 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f103-swansea-st-helen-avenue-7 https://www.morsmordre.net/t5601-skrytka-bankowa-nr-1376#130573 https://www.morsmordre.net/t5600-maxine-desmond#130571
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]29.12.17 0:25
Tego dnia humor Josephowi dopisywał chyba jeszcze bardziej niż zwykle (czy to w ogóle możliwe?), a na pewno niż ostatnio, bo wciąż miał w pamięci niezbyt miłe wspomnienie spędzenia kilku dni w szpitalu pod koniec maja. Nadal go mierziło, kiedy sobie o tym przypomniał. Tym bardziej, że nadal utrzymywał, że przetrzymywano go tam zupełnie bezpodstawnie... ale mniejsza o to. Grunt, że parszywy maj się skończył, czerwiec zaś, choć zaskoczył wszystkich niespodziewaną zimą i nadal straszył wszelakimi anomaliami, Joe osobiście przyjął z ulgą. Nawet ta śnieżna aura mu nie przeszkadzała - treningi quidditcha po prostu stały się ciekawsze i bardziej wymagające - nie miał więc na co narzekać.
W Dolinie Glendalough zjawił się z lekkim poślizgiem czasowym (co zapewne nie zdziwiło nikogo z tych, którzy go znali). Przedarł się pośpiesznie przez duszny tłum rzucając się w oczy na tle wszechobecnej bieli swoim kompletnie niemaskującym, ciemnym, mugolskim ubiorem i wysokim wzrostem. Zresztą jego charakterystyczny, rozwiany kłak było widać już z daleka.
Zdawał się nie zauważać swojego spóźnienia, uśmiechając się pogodnie jak to on i prześlizgując spojrzeniem po mniej lub bardziej znajomych twarzach. Do tych ostatnich wyszczerzał się radośnie albo kiwał głową - wedle własnego uznania. Raz czy dwa nawet pomachał komuś bezwstydnie przekrzykując chór. Szczerze mówiąc, jakoś nie zwrócił uwagi na to, że wyśpiewywany jest właśnie hymn, mniejsza... Dostrzegłszy Billa ruszył prosto w jego stronę. Szelmowski uśmieszek zaś chyba na stałe postanowił zadomowić się na jego twarzy.
- Ale żywa atmosfera - rzucił beztrosko na powitanie. - Myślisz, że będzie bitwa na śnieżki żywi kontra martwi? - parsknął śmiechem nie bacząc na to, że nie grzeszył dyskrecją czy taktem (w końcu był Wrightem!). To brzmiało jak dobra zabawa, bez dwóch zdań.
Niestety jak na złość szybko został wyprowadzony z błędu, bo ktoś coś wołał o liście, o kapitanach... Potem Maxine Desmond (o, Max też była!) ryknęła nazwiskami i stało się dla Joe jasne, że przeznaczenie znów postanowiło go rozdzielić z Billim i Penny - nawet podczas bitwy na śnieżki byli w przeciwnych drużynach. Uśmiechnął się zawadiacko do kumpla.
- Ciekawe ile moich śnieżek złapiesz - zażartował jak zwykle na najwyższym poziomie, po czym ruszył w stronę reszty swej drużyny. Fajnie było znów zobaczyć Sama po dłuższej przerwie, Just i Lunę przywitał pogodnie, do Bena zaś wyszczerzył się kiwając głową.
- Nie mają z nami szans - nieskromnie podsumował ich skład. Z ich drużyny kojarzył jeszcze chyba Botta i Weasleya i w zasadzie jedynie Alexander Selwyn stanowił dla niego zagadkę. Spojrzenie jednak zaraz przeniósł na Maxi uśmiechając się półgębkiem. Panna Harpia była najwyraźniej w swoim żywiole rozstawiając wszystkich po kątach podczas wybierania koloru kawałka szmatki. Rzecz jasna, żadnego sprzeciwu wobec czerwieni nie wnosił, bo fakt pozostawał faktem: takie pierdoły miały w tej chwili najmniejsze znaczenie. Najchętniej już zacząłby tą bitwę.


Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!


Joseph Wright
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zjednoczeni z Puddlemere
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5364-joseph-e-wright https://www.morsmordre.net/t5428-do-joe#123175 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f108-piddletrenthide-79-kamienny-domek https://www.morsmordre.net/t5462-skrytka-bankowa-nr-1335#124469 https://www.morsmordre.net/t5441-joe-wright
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]29.12.17 1:09
Duchy.
Uwielbiałem duchy, kochałem duchy, byłem zafascynowany tymi istotami pod każdym możliwym względem. Były żywą historią; lewitowały wśród nas, pełne fascynujących anegdot, które bardzo lubiłem poznawać. Zgłosiłem się na bitwę tylko ze względu na nie - gdyby całe to wydarzenie było organizowane w innych okolicznościach, zapewne nie zwróciłbym na nie uwagi. A tak szedłem powoli w wyznaczone miejsce, a moja szyja obrała się niemal o sto osiemdziesiąt stopni, rozglądając się za wszystkimi mijanymi duchami. - O, dzień dobry! Czy pan żył w czasach Napoleona? Piękny mundur! - Powiedziałem do jednego ducha, zatrzymując się obok niego na krótką pogawędkę. - O, a pan musiał być kiedyś na Hawajach - dodałem, spoglądając na ducha obwieszonego kwiecistymi naszyjnikami. Moje oczy skrzyły się z podekscytowanie.
Byłem w swoim żywiole!
Przyspieszyłem tempa, zauważając, że ludzie gromadzą się wokół przewodniczącego Stowarzyszenia Duchów Wyzwolonych - miałem okazję go poznać podczas pracy w ministerstwie, przesympatyczny człowiek. Kiwałem głową, zgadzając się z każdym jego słowem, na koniec głośno okaskując jego przemówienie. Chór duchów z Irlandii to aż mnie wzruszył, dlatego niepostrzeżenie obtarłem pojedynczą łzę płynącą po moim policzku. - Pięknie! - Powiedziałem, klaszcząc chyba najgłośniej z obecnych tutaj osób. Zaraz potem wysłuchałem wyników podziału na grupy, jednocześnie zbierając wszystkie rozdawane ulotki. Odnalazłem w tłumie Sophię, naszego kapitana, i podszedłem bliżej niej. Bertie, Fred, Pomona, Billy - zapowiadała się przednia zabawa. Całe szczęście, że Matt trafił do przeciwnej drużyny, nie potrafiłbym z nim współpracować. - Witam, witam. Ja proponuję żółte szarfy - powiedziałem, po czym ponownie skupiłem się na latających obok nas duchach, bo inaczej po prostu nie potrafiłem. - Na brodę Merlina - mruknąłem nagle z niedowierzaniem, przyglądając się przepływającemu mężczyźnie. - Mortyk Sprawiedliwy?! - Zapytałem piskliwym głosem, a moje oczy powiększyły się do rozmiaru srebrnych sykli. - Panie Mortyku, ja-ja chciałem powiedzieć, że pana pomysł na reformę handlu był genialny, genialny, naprawdę. To bardzo zmieniło dalszy czternasty wiek. Tak, nie przeszkadzam, proszę lecieć na poczęstunek - powiedziałem szybko, a kiedy tylko duch poleciał dalej, odwróciłem się do swojej drużyny, robiąc minę w stylu Czy wy to widzieliście?! TU BYŁO CUDOWNIE.


not a perfect soldier
but a good man

Florean Fortescue
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Dolina Glendalough - Page 2 F2XZyxO
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3393-florean-fortescue https://www.morsmordre.net/t3438-laverne#59673 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f278-pokatna-5-2 https://www.morsmordre.net/t4591-skrytka-bankowa-nr-854 https://www.morsmordre.net/t3439-florean-fortescue#59674
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]29.12.17 1:13
Miałam dzisiaj dziwnie dobry humor i z tego powodu czułam się winna. Cholernie winna. Chciałam się cieszyć śmiechem, lepić bałwany i rzucać śnieżkami, ale jednocześnie wydawało mi się to złe. Złe i nieodpowiednie. I niby w śnieżkach ni było nic złego, nie było też nic nieodpowiedniego, jednak jak mogłam pozwolić by radość wypełniała mnie całkowicie, aż po końcówki włosów, jak mogłam cieszyć się z życia, kiedy jeszcze chwilę temu żegnałam osobę, którą tego życia pozbawiono?
A jednak kłamałam dalej, że już wszystko jest w porządku, że wcale aż tak mocno się nie przejmuję i wcale znów aż to wszystko mną nie wstrząsnęło. Ale nie potrafiłam kłamać, nigdy nie potrafiłam a jednak za każdym razem dalej próbowałam okłamać świat. Świat i siebie. I chyba tym razem nikt się nie nabierał - nawet ja się nie nabierałam.
I dziś ścierały się ze sobą dwie płaszczyzny, na jednej z nich nadal tęskniłam, nadal nie wybaczałam światu tego, co mi zrobił, nadal szukałam sensu tego wszystkiego i jego znaczenia. Zaś na drugiej, na drugiej była Hannah Wright, jedna z istot ciągnących mnie w stronę światła, stronę życia i to właśnie przez jej kolejne słowa, przez ciche prychnięcie podczas przemowy której słuchaliśmy i wywrócenie oczu na ruchomą ulotkę, którą wciśnięto jej w dłonie. To właśnie to sprawiało, że na usta chciał wejść zdradziecki uśmiech. Tak, protestowałam, gdy ona po prostu stwierdziła. I nie, na nic zdały się moje protesty. I nagle dostrzegłam więcej znajomych osób i kilka nieznanych. Zerknęłam na tablicę z podziałem na drużyny i znów poczułam się rozdarta. Z jednej strony coś wywróciło się w moim żołądku na widok Skamanderowego nazwiska. Zerknęłam na Wright wzruszając lekko ramionami. Odwracając się wpadłam na Foxa cofnęłam się o krok mrugając kilka razy i unosząc spojrzenie na jego twarz. Uniosłam dłoń salutując mu, nie mając w głowie żadnych konkretnych słów. Wyminęłam go chwilę później odwracając głowę w stronę Hani.
- Postaram się nie trafić w Ciebie zbyt wiele razy. - powiedziałam spokojnie, choć pogodniej, weselej niż zazwyczaj ostatnio, już po chwili przekonując się, że jednak warto patrzeć przed siebie podczas marszu. Znów na kogoś wpadłam i tym kimś okazał się najstarszy z Wrigt'ów. Ile się nie widzieliśmy? Sporo, ostatni list z pewnością nie mówił mu za wiele. Zdziwienie pomieszane ze zmieszaniem wykwitło na mojej twarzy, by w końcu zwieńczyło je wzruszenie ramion.
- Tęskniłam. - powiedziałam tylko, unosząc się na palach i zarzucając mu dłonie na ramiona, tylko dłonie, bo jak zwykle, nawet stojąc na palcach sięgałam mu chyba ledwie klatki piersiowej. Z dalszej rozmowy wyrwał mnie głos wymawiający moje imię. Zerknęłam w tamtym kierunku nieświadomie krzywiąc się na dźwięk własnego imienia, posłusznie jednak ruszyłam na za nią.
- Biały. - powiedziałam rzucając swoją propozycją koloru, a gdy kilka spojrzeń zwróciło się w moją stronę wzruszyłam raz jeszcze ramionami. Ten gest dziś zdawał się moim nowym znakiem charakterystycznym. Dłoń nieświadomie powędrowała ku górze i założyła kosmyki włosów za ucho. - Biały stopi nas z tłem. - wyjaśniłam swój tok myślowy spokojnie i bez większych emocji, wzrokiem prześlizgując po zgromadzonych. Próbowałam się lekko uśmiechnąć, ale wychodziło to krzywo więc odpuściłam. Finalnie zawieszając spojrzenie nie na naszej kapitan, a na Skamandrze, nie bardzo wiedząc po co. Może zwyczajnie lubiłam na niego patrzeć?



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Dolina Glendalough - Page 2 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]29.12.17 1:30
Czerwiec bardzo mocno zaskoczył Sophię – a myślała, że naprawdę niewiele rzeczy będzie w stanie w ogóle ją zdziwić po wydarzeniach ostatnich miesięcy. Ale począwszy od pierwszego maja ciągle przeżywała zaskoczenia, zazwyczaj niezbyt miłe. Jako osoba w swojej pracy mocno polegająca na magii i różdżce czuła, że nie może ufać jej tak jak dotychczas. Poza pracą na szczęście mogła radzić sobie bez magii. Oczywiście anomalie magiczne i pogodowe nie były jedynym wydarzeniem które zasiewały w niej niepokój nawet mimo życiowego optymizmu i bycia osobą, która nie lubi się wiele zamartwiać. Nieprzyjemne wydarzenia nie ominęły też jej rodziny, więc naprawdę nie był to szczególnie lekki czas. Skupiała się jednak głównie na pracy i Zakonie Feniksa, z przerwami na chwile relaksu. Wzięła się za odświeżenie umiejętności latania i poprawianie swojej zwinności, czując, że w obecnych czasach te umiejętności mogą się mimo wszystko przydać.
W każdym razie – była bardzo głęboko zdumiona, gdy pewnego czerwcowego poranka na wpół śpiąca podeszła do okna, za którym wydawało jej się jakoś zbyt jasno i zauważyła śnieg. Całe podwórze było zasypane śniegiem, co w Londynie nawet zimą nie było taką oczywistością, nie wspominając o czerwcu, kiedy już na dobre rozpoczynało się lato. Przynajmniej - powinno się rozpoczynać. Ale teraz nawet te upalne dni z końca maja były wspomnieniem, bo pogoda zaskoczyła ich po raz kolejny, fundując śnieg w czerwcu.
Okazało się jednak, że czarodzieje mimo wszystko nadal chcieli i potrafili się bawić nawet biorąc pod uwagę okoliczności tak dalekie od normalnych. Czy raczej, w tym przypadku były to duchy które zaprosiły do zabawy żyjących. A Sophia, dowiedziawszy się o planowanym wydarzeniu postanowiła się pojawić, nawet jeśli podejrzewała, że zastanie tam głównie nastolatków. Sama powinna być stateczną, odpowiedzialną aurorką, tyle że nawet aurorzy mimo trudów swojej pracy nadal pozostawali takimi ludźmi jak inni i chcieli od czasu do czasu odłożyć na bok paranoję i czujność, i dobrze się bawić. Tak po prostu. Niemal jak za dawnych szkolnych lat, kiedy bitwy na śnieżki były popularną zabawą uczniów Hogwartu podczas wyjść na błonia. Wiele razy wracała do zamku cała przemoczona, za to z szerokim uśmiechem zadowolenia z zabawy. Tamta dawna psotna Sophia wciąż w niej tkwiła i dziś będzie mogła znaleźć ujście.
Mimo licznej obecności duchów czarodziejów zainteresowanych zabawą na śniegu było sporo i wbrew jej wcześniejszemu przekonaniu nie były to dzieciaki, a dorośli ludzie, z których, jak się okazało, wielu znała. Gdzieś w tłumie mignął jej Samuel, któremu pomachała dłonią, zauważyła też Ednę, Hannah, jej braci oraz kilku aurorów których oczywiście znała z Biura. Po przedłużającej się i nieco nudnej części wstępnej, którą urozmaiciła sobie skosztowaniem paru smakołyków, nadszedł wreszcie czas na rozlosowanie drużyn. Ku swojemu zaskoczeniu, Sophia została wybrana na kapitana jednej z nich, więc musiała zatroszczyć się o to, żeby zebrać członków składu, których spis został już ogłoszony. Jak się okazało, jej kuzyn wylądował w drużynie przeciwnej, ale i w swojej drużynie miała kilka znajomych twarzy.
Zanim otworzyła usta, zauważyła że podchodzi do niej Florean, którego znała z Hufflepuffu; był przyjacielem jej dobrego przyjaciela Aldricha.
- Witaj, Floreanie – powitała go; dawno się nie widzieli, ale teraz mieli być razem w drużynie. – Tak, tak, myślę że żółte lub złote szarfy to całkiem przyjemny pomysł, sama mam sentyment do naszych dawnych domowych barw – uśmiechnęła się do niego znacząco; sentyment do Hufflepuffu wciąż był w niej żywy. – Ale powinniśmy jeszcze skonsultować ten wybór z resztą drużyny. Zawołam ich.
Klasnęła kilka razy w dłonie i odezwała się głośniej. Nie była szczególnie wysoka, nie wyróżniała się też zbyt mocno ubiorem, którym dziś były wygodne spodnie, buty i zimowa kurtka narzucona na ciepły sweter, natomiast ognistorude włosy w większości znajdowały się pod czapką. Kto by pomyślał, że w czerwcu będzie musiała przeprosić się z zimowymi ubraniami i wyjąć je z czeluści szafy?
- Zapraszam tutaj członków drużyny! Nazywam się Sophia Carter i dziś będę waszym kapitanem – zawołała, machając, żeby upewnić się, że wszyscy dobrze ją widzą, po czym wyczytała po kolei nazwiska wszystkich osób, które miały się znaleźć w jej drużynie.
- Padła propozycja, żeby kolor naszych szarf był żółty. Zgadzacie się z tym, czy macie inną propozycję? – rzuciła, kiedy członkowie drużyny znaleźli się na tyle blisko, by mogli ją usłyszeć. – Jeśli tak, proszę o sugestie. Po wyborze kolorów szarf pozostaje nam się rozmieścić na naszej części pola bitwy. Wierzę, że większość z was ma doświadczenie w hogwarckich bitwach na śnieżki? – zapytała. – Z pewnością pokażemy im, na co nas stać – zapewniła, a spojrzenie jej złotych oczu przez moment spoczęło na grupce drużyny przeciwnej; szybko jednak znów skupiła się całkowicie na swoich towarzyszach, choć zdecydowanie nie była mistrzem mów motywacyjnych, ale ostatecznie jako auror zwykle nie musiała ich wygłaszać.



Ne­ver fear
sha­dows, for
sha­dows on­ly
mean the­re is
a light shi­ning
so­mewhe­re near by.

Sophia Carter
Sophia Carter
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Świat nie jest czarno-biały. Jest szary i pomieszany.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3633-sophia-carter https://www.morsmordre.net/t3648-listy-do-sophii https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f308-beckenham-overbury-avenue-13 https://www.morsmordre.net/t3765-skrytka-bankowa-nr-925 https://www.morsmordre.net/t3647-sophia-carter
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]29.12.17 1:38
Oh, JASNE że musiał przyjść. Jego udział w tym wydarzeniu był co najmniej oczywisty, list od Selwyna był tylko potwierdzeniem, choć Bott i tak był pewien że zbierze się tutaj dużo osób, niejedna przebąkiwała o tym wydarzeniu, nawet w pracy kilka razy usłyszał o Dolinie Glendalough, ludzi więc nie może zabraknąć. I postawił sobie za cel ściągnięcie tu też Matta, zgodnie ze swoją zasadą, kiedy nie możesz poradzić na problemy, po prostu się baw. Mało odpowiedzialne, jednak zapętlanie się nie pomagało, a Matt wyglądający jakby próbował się nad czymś zastanawiać sprawiał, że Bertie na prawdę martwił się o część swojej rodziny. No, może zabawę rozumieją trochę inaczej, jednak starszy Bott jak już przestanie się krzywić, na pewno będzie się dobrze bawił.
W drodze przywitał się Bertie z Flo, choć nie był pewien czy ten usłyszał, bo akurat zajęty był chyba wlepianiem maślanego spojrzenia w jakiegoś ducha, którego strój czy słownictwo na pewno sugerowało mu coś arcyciekawego.
Zebrał więc trochę śniegu i rzucił prosto w Skamandera, kiedy wyhaczył go gdzieś między ludźmi i wycofał się w tłum, by ten wziął za winowajcę idącego przez chwilę obok Matta.
Zaraz z resztą dotarli i zaczęła się przemowa, później pieśń, trochę przydługa pieśń, ale w końcu podzielono ich na grupy. Właściwie to nazwiska przeciwnej drużyny nawet bardziej go interesowały, ważne w końcu W KOGO będzie rzucał, a nie kto będzie obok. Ale towarzystwo też miał przednie, to trzeba przyznać, prawie sami Zakonnicy swoją drogą. Podszedł do Sophii, która miała być kapitanem drużyny, witając się w drodze ze wszystkimi.
- Proponuję złoty, w końcu zamierzamy wygrać. - odezwał się zaraz w temacie szarf, uśmiechając się przy tym szeroko.
Pokażemy im na co nas stać, to na pewno. No, w każdym razie będzie śmiesznie, Bertie był pełen entuzjazmu. W ostatnich miesiącach dziwne i niezbyt przyjemne rzeczy nawarstwiały się tak, że to przyjemne i wesołe wydarzenie było niemalże zbawieniem.



Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Dolina Glendalough - Page 2 Giphy
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3352-bertie-bott https://www.morsmordre.net/t3460-jerry#60106 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f304-west-country-dolina-godryka-24 https://www.morsmordre.net/t3537-skrytka-bankowa-nr-844 https://www.morsmordre.net/t3389-bertie-bott
Re: Dolina Glendalough [odnośnik]29.12.17 1:45
Bitwa na śnieżki!
Kto mógł się oprzeć takiej okazji? Lunara zupełnie nie zwracała uwagi na całą tę aferę związaną z duchami - nie miała nic przeciwko ich świętom, w końcu każdy zasługiwał na jakieś okazje do obchodzenia. Nie dotyczyło to jednak jej, więc podczas przemowy oraz śpiewania hymnu Irlandii po prostu stała z boku, w ciszy, grzecznie czekając aż wszystko się skończy. Znacznie się jednak ożywiła, kiedy już po tej oficjalnej części obchodów, dostrzegła w tłumie znajome twarze.
Począwszy od Joey'a, z którym jeszcze nie tak dawno ścigała się konno, poprzez Foxa, wodzącego po tłumie czujnie, aż po Samuela o nieco posępnym wyrazie twarzy. Z każdym z nich przywitała się grzecznie, nieco żałując, że trafiła do jednej drużyny z młodszym z braci Wright - nie mogła mu się tym samym odwdzięczyć za tę porażkę w wyścigu konno! Och, już ona by pokazała Joeyowi gdzie raki zimują! A zaraz potem zaprosiłaby go do swojego domu na gorącą herbatę, rzecz jasna.
Stanęła w grupie, kiedy usłyszała jak wykrzykiwane jest jej nazwisko. Grupę mieli zacną, szczególnie podobał jej się widok rosłych chłopów - oni w końcu na pewno mięli parę w łapach i będą prawdziwymi armatkami śniegowymi! Nie chodziło tu rzecz jasna o wygraną za wszelką cenę, ale jednak najsłodsze wspomnienia pochodzą z chwil, kiedy odnosiło się sukcesy! Zamierzała się więc wykazać i dać przeciwnej drużynie popalić!
- Jestem za bielą - przyznała rację kobiecie, której nie znała, ale której argument miał w sumie bardzo dużo sensu. Ogółem nie miała żadnych preferencji co do kolorów, nie była nawet stronnicza w kwestii barwy, z powodu pt. "bo dom w Hogwarcie". Nie chodziła do Hogwartu, nie miała więc żadnych konkretnych wspomnień z tamtego miejsca. Biel wydawała jej się więc najlepszym wyborem, gdyż jak już zostało wytknięte - "pomoże się ona lepiej kryć na śniegu". Lunara wiedziała, że pewnie i tak guzik to da, ale w sumie można spróbować?


You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5054-lunara-greyback#108735 https://www.morsmordre.net/t5376-piorka#121476 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f96-salisbury-milford-mill-road-19 https://www.morsmordre.net/t5442-lunara-yvonne-greyback#124096

Strona 2 z 29 Previous  1, 2, 3 ... 15 ... 29  Next

Dolina Glendalough
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach