Wydarzenia


Ekipa forum
Viserys Crouch
AutorWiadomość
Viserys Crouch [odnośnik]23.08.17 17:25

Viserys Alexander Crouch

Data urodzenia: 21 grudnia 1925 roku
Nazwisko matki: Ollivander
Miejsce zamieszkania: Londyn, Waterloo Avenue
Czystość krwi: Błękitna, szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Polityk, działacz społeczny, marszand, znawca prawa w Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów
Wzrost: 183 centymetry
Waga: 81 kilogramów
Kolor włosów: Złoty blond
Kolor oczu: Lazurowy ocean
Znaki szczególne: Pokaźny wzrost, wyniosła postawa, niski głos, bystre spojrzenie, delikatny, przystrzyżony zarost, elegancki, dopasowany ubiór w odcieniach rodowych; oburęczność; piękny charakter pisma; mały pozłacany zegarek skrywany w wewnętrznej kieszeni gustownej szaty, zatrzymany na godzinie śmierci ukochanej matki



I nigdy już żadna historia nie będzie opowiadana tak, jakby była tą jedyną.

Mówi się, że zimowe poranki zrobione są ze stali. Mają metaliczny posmak i ostre krawędzie. Miejscowe ludy wierzą, że przy najsroższym mrozie nawet słowa mogą stężeć i opaść na ziemię. Wszystko wydaje się nieruchome, statyczne i spowolnione. Dzień jest bardzo krótki, ciemny i ponury. Śnieg, który jest biały odbija światło. Sprawia, że wszystko staje się jaśniejsze. Opada na świat bezszelestnie, spokojnie, szarmancko. Otula wyprostowane kikuty, nadając niepowtarzalne, srebrzyste piękno. Wypełnia szczeliny rozdrobnionym kryształem. Orzeźwia, otrzeźwia, podczas gdy pierwsi przechodnie, mimochodem wkraczają w rozbielony krajobraz. Wzburzone połacie perlistej powłoki wydają wtedy swój niepowtarzalny, zgrzytliwy dźwięk, odsłaniając niebezpiecznie oblodzoną powłokę. Mimo przenikliwego chłodu, utrudnień codziennego funkcjonowania - to najpiękniejszy okres. Pełen nostalgii, nieplanowanych wzruszeń, długich rodzinnych wieczorów, wyczekiwania nadchodzących świąt; narodzin wyjątkowego, szlachetnego potomka, którego krzyk napełnił nieposkromioną siłą ten niezapomniany, zmrożony poranek. Witamy na świecie o słodki dziedzicu!



Granatową powłokę, zdobił ogrom jaskrawych punktów, poukładanych w różnorodne konstelacje. Jedna z nich, świeciła najjaśniej. Lodowate, przytłaczające, zimowe powietrze, wskazywało na nieuniknioną zmianę pogody. Brakowało, świeżych, łagodzących podmuchów jesiennego wiatru. Zapach, zmrożonego chłodem otoczenia, unosił się ponad roziskrzoną kopułą, ulicznych latarni. Delikatnie rozwarte okna; próba, ugaszenia upalnej, przytłaczającej aury. Mistyka, rozświetlonego pojedynczymi płomykami, salonu, wypełnionego najróżniejszymi, wartościowymi, eleganckimi szpargałami. Regałami z opasłymi tomami, niepoznanych, niezgłębionych, fascynujących ksiąg. - Wierzysz w symbolikę? - cienki, jednakże melodyjny głos, pełen podekscytowania, przerwał nieustającą, senną ciszę. Siedziała na obszernej, pikowanej czernią kanapie. Złote, puszczone luzem włosy. Oczy w odcieniu, bezchmurnego nieba, iskrzące miłością, czułością, zafascynowaniem, troską oraz odpowiedzialnością. Blade, wąskie usta, zdobił delikatny, anielski uśmiech. Wierzchem kruchej dłoni, gładziła, leżące na kolanach, zaspane zawiniątko. Mężczyzna, obok, przyglądał się trzeźwym, nieustępliwym okiem. Gładził jaśniejące kosmyki, marszcząc brwi w wymownym zastanowieniu. - Co masz na myśli? - kobieta, utkwiła spojrzenie w błękitnych oczach. Zastanawiała się. Nie chciała, aby przemyślenia, wydały się niestosowne: - Najjaśniejszą konstelacją, dzisiejszego nieba jest Orion. - rzekła wymownie. - A znak zodiaku? - nowo narodziny osobnik, poruszył się lekko, zmieniając pozycję na ciepłych kolanach. - Myślisz, że będzie tak samo silny, dominujący, ambitny jak typowy Koziorożec? Że poradzi sobie... - męska dłoń, dotknęła rozgrzanego policzka. Kojący szept, skonstruował szybką, uspokajającą zmartwione serce odpowiedź: - Csii... Jestem pewien, że nasz syn, będzie wielkim człowiekiem!

Zwiastował coś wielkiego, potężnego, wręcz wyjątkowego. Wysoko urodzony, wyczekiwany przez większą część magicznego półświatka; ujrzany podczas uroczystego, hucznego bankietu ku chwale nowo narodzonego. Pierworodny, nie ukrywający należnego pierwszeństwa. Ojcowskie odbicie, pragnące uczynić z potomka wielmożnego następce. Szlachetny ulubieniec, zmiękczający delikatne serca królewskich piastunek. Matczyne dobro, okalające troską niesfornego urwisa. Oprócz złocistej barwy wiecznie przydługich włosów, a także błękitnej toni, wyrazistej tęczówki, w większości przypominał zaborczego, wyniosłego ojca o twardych rysach, rosłej sylwetce, groźnym, dominującym, wyrachowanym charakterze. Matczyne dobro absorbując rozkochane otoczenie, kiełkowało wewnątrz stalowego organizmu, chcąc wydobyć na światło dzienne pewną wrażliwość, emocjonalność, wyczucie, które w niedalekiej przyszłości odciśnie swe piętno na śnieżnobiałym, pachnącym rozpuszczalnikiem płótnie.

Wpatrzony w skupioną twarz zapracowanego ojca, obserwowałem zwinne dłonie, przekładające żółte pergaminy. Od pewnego czasu przewyższałem wzrostem, dębowe biurko, podziwiając sterty rozrzuconych, niezrozumiałych papierów. Sygnet rodowy, lśnił w jasnym blasku rozpalonej świecy, absorbując dziecięcy wzruszony wzrok. Błękitne oczy, prześlizgiwały się po atramentowych literach, skrupulatnie, dokładnie, precyzyjnie. - Co robisz ojcze? - pytałem badawczo, pragnąc musnąć drżącymi palcami, wierzch opasłych, oprawionych w kolorowe skóry tomiszczy. Już nie musiałem stać na palcach. Za plecami ukrywałem kartkę, wypełnioną kolorowymi kształtami - najnowsze dzieło przedstawiające naszą rodzinę. Wywoływało ogólny, niepowstrzymany zachwyt; mama mówiła, że On także powinien być zadowolony, a przede wszystkim dumny. Chyba odnalazłem prawdziwą pasję!- Nie przeszkadzaj Viserysie. - odpowiadał szybko, przeciągając sylaby w charakterystycznym urzędniczym tonie, unikając jakiejkolwiek konfrontacji. - Zajmij się nauką. - dodawał, zbywając mą nieodłączną chęć poznania. Zawsze tak mówił, wiedząc co mam na myśli. Surowy, przesiąknięty obojętnością ton, przenikał i paraliżował najdrobniejsze kanaliki. Nigdy nie krzyczał. Przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo zapominając o wszelkich, podstawowych funkcjach życiowych. Patrzyłem jak statyczna kartka pokrywa się ozdobnymi literami, walcząc z gorzkimi, ciężkimi kroplami. Zacisnąłem zęby próbując po raz ostatni: - Ale... -   W tej samej chwili  do gabinetu, wszedł elegancko ubrany mężczyzna. Kolejny umówiony współpracownik. Zignorował mnie, zasiadając na przeciw poważnego lorda. Zostałem wyproszony szybkim: - Synu, zostaw nas samych.

Nie potrafiłem przyzwyczaić się do posiadanego rodzeństwa. Nie przeszkadzała mi dziecinna samotność; nie narzekałem na brak rozrywek. Potrafiłem zorganizować czas, skupiając pełną uwagę rodziców, a przede wszystkim matki o dobrym i złotym sercu. Tworzyłem wtedy obrazy, które z zapartym tchem prezentowałem jej bystremu, uważnemu i krytycznemu oku. Była moim największym wsparciem, ostoją, muzą, powiernikiem tajemnicy, którą przez pewien czas ukrywaliśmy przed surowym, dążącym o mą naukową perfekcję ojcem. Do czasu, w którym uroczysta wiadomość napełniła szlacheckie salony niewyobrażalnym szczęściem dopieszczonym gromkimi salwami radosnego śmiechu. Informacji, która doprowadziła mój wyidealizowany świat w niewymowną, olbrzymią wręcz ruinę. Alysane spodziewała się kolejnego, męskiego potomka. Już dawno nie czułem tak wielu negatywnych emocji; ogromnego żalu, miliona pretensji, drżącego gniewu, który za każdym razem uderzał w stronę ciężarnej opiekunki. Postanowiłem całkowicie poddać się woli rodziciela unikając kobiety na wszelkie możliwe sposoby. Przestałem być najważniejszy, wszczynając wyimaginowany, utrudniający beztroską codzienność bunt. Gdy Azriel pojawił się na świecie nie miałem ochoty oglądać bezbronnego zawiniątka. Większość czasu spędzałem w obszernej sypialni skupiając całkowitą uwagę na plątaninie prawniczych zagadek. Wszystko doprowadzało mnie do szału; matka poświęcała mu każdą, przemijającą chwilę, chwaląc udoskonalony rysunek tym samym, odpychającym komplementem. Brat, stawał się idealną kopią młodej lady, poszukując pozytywnych wpływów wypływających z intencji starszego wychowanka. Nasze relacje stawał się akceptowalne, jednakże nie przestawałem tworzyć specyficznej, nierozerwalnej bariery. Ziarnkiem całkowitej niezgody stał się najmłodszy z latorośli; nie zwracałem na niego uwagi, lecz on walczył o nią na każdym kroku. Poszukując autorytetu, próbował naśladować moją osobistą codzienność. Podobna specyfika zachowania, poczucia stylu, zainteresowania, próba wskrzeszenia talentu malarstwa, wyzwalały pokłady ogromnej irytacji, politowania, pogardy. Nie znosiłem beztroski, lekkomyślności, różnorodności młodszego rodzeństwa. Drażniące, nieodpowiedzialne zachowanie, pozbawiało upragnionego skupienia. Ukryty wśród sterty, opasłych ksiąg, pragnąłem zgłębiać niepoznane, intrygujące informacje. Nie byłem skory, do bezsensownych, dziecięcych zabaw. Nie lubiłem, niepotrzebnie, brudzić sobie rąk. Jako młody lord nie mogłem doczekać się rychłego opuszczenia kamiennych murów, wstąpienia do prestiżowej placówki pod odpowiednim godłem. Chciałem uciec od natarczywej codzienności.

Ojciec, otwarcie, utożsamiał mnie z jednostką, stworzoną do wyższych celów. Nie bez powodu; wykazałem, bardzo wczesne umiejętności magiczne, strącając ulubiony wazon, ukochanej lady. - Kryształowy flakon; rodzinna pamiątka, roztrzaskany na drobny, srebrzysty mak?! Pragnął wdrążyć, dopasować do świata polityki, który intrygował w coraz większym stopniu. Przykładał szczególną uwagę do uzdolnień interpersonalnych. Elokwentnego wypowiadania, dobrych manier, zwracania uwagi na szczegóły, gesty, mimikę twarzy wypowiadane słowa, odpowiednią postawę. Kształcił, umiejętność negocjacji. Skupiał uwagę, abym do perfekcji opanował  język francuski, nie poprzestawał na poszerzaniu kompetencji o podstawy jeszcze kilku komunikatorów. Lord Crouch coraz częściej, pozwalał uczestniczyć, we wspólnych posiedzeniach oraz typowo biznesowych spotkaniach. Jako pracownik Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów, bliski znajomy Ministra Magii, człowiek wysokiej reputacji, inwestor placówki klinicznej oraz szkoły, przyjmował, niezliczoną liczbę, wyjątkowych gości. Często, zabierał mnie, na wielogodzinne polowania. Zapoznałem się również z podstawami Historii Magii, Prawa, Numerologii, Astronomii, dziejów czystej krwi czarodziejów, a także wstępnych zalążków Czarnej Magii. Zwracał również uwagę na dobrą znajomość zaklęć, podsuwając mi najpopularniejsze tomiszcza. W późniejszym czasie samodzielnie uzupełniałem swoją wiedzę na temat zaklęć ofensywnych i defensywnych.Starałem się kształcić umiejętności, początkowo z moimi szlacheckimi przyjaciółmi. Popieram, wpajany od wieków, niepodważalny pogląd, mówiący o bezgranicznej potędze szlachetnych czarodziejów. Nauczono mnie wrażliwości wobec wszechobecnej sztuki, muzyki, teatru. Znam podstawy gry na fortepianie. Nigdy, nie przykładałem wagi do sportu. Jedyną aktywnością, była jazda konna jak i wielogodzinne spacery. Pozwolono mi oddać się równoważnej pasji, jaką stanowiło malarstwo. Zamykało mnie w zupełnie innym, odrealniony, wyimaginowanym świecie, pełnym kolorów, kształtów, światła, perspektywy oraz magii. Wyzwalało emocje, które na co dzień ukrywałem pod grubą warstwą wyuczonej obojętności, srogości, wyrachowania i dumy. Skrycie podziwiałem wielkich twórców, których repliki zdobiły obszerne ściany srebrzystej sypialni. Dążyłem do perfekcji; konsekwentnie, uporczywie, pewnie.

- Witaj młody człowieku. - mężczyzna w szarym, prążkowanym garniturze, nachylił się nad złotowłosym, wyprostowanym jak świeca młodzieńcem. Uśmiechał się beztrosko, wystawiając pomarszczoną dłoń, w porozumiewawczym uścisku. Chłopiec, zachowywał poważny wyraz twarzy. Szybko, przeanalizował postawę współtowarzysza. Ciężkie, zapadnięte powieki, niezdrową cerę, białe jak śnieg włosy. - Ohoho, jesteś bardzo silny! - klepiąc wąskie, dziecięce ramię, zarechotał skrzekliwie, podnosząc wzrok na przygotowującego stanowisko gospodarza.  - No lordzie Crouch, młody rośnie jak na drożdżach! Gdy, widziałem go, po raz ostatni, wydawał się o głowę niższy! Dzisiejsza młodzież. Nigdy za nimi nie nadążysz. - pokiwał głową z niedowierzaniem, dziwną dezaprobatą, zmierzając do zajęcia wygodnego miejsca, na przeciwko zapracowanego nestora. - Przejdźmy może do rzeczy. - poważny ton, przerwał atmosferę sielanki. Blade, splecione dłonie, ulokował na wierzchu dębowego biurka, aby po chwili skonfrontować pewne, władcze spojrzenie. Dziedzic nie spuszczał go z oczu, wyłapując wszelkie, absorbujące uwagę szczegóły: - Chyba wiesz co dzieje się na świecie i jak poważny wpływ wywiera na naszą gospodarkę?  - zaczął konkretnie, bez zbędnego owijania. Rozmowa nie trwała długo. Szybko, skonstruowane porozumienie, zakończone pomyślnie. Młody dziedzic obserwował sytuację z wymalowanym zafascynowaniem. Od tamtej pory, wiedziałem, że chce, być taki jak ojciec. Postępować wedle jego zasad. Odnosić bezgraniczne sukcesy!

Często mam ten sen.
Słyszę twój krzyk.
Przeganiam niedźwiedzia.
I już się nie boisz.
Kiedy się budzę, nie ma niedźwiedzia.
A ty nadal się boisz.
Nie jestem łowcą niedźwiedzi.
Nie śmiałem się przenieść.
Nie żyję.
Cokolwiek zrobię, kończy się katastrofą.
Chciałbym pokonać niedźwiedzia,
abyś przestała się bać.


A śmierć była cicha i bezbolesna. Czekała na odpowiedni moment, aby bezwzględnie odebrać swoje żniwo. A był to czas niezwykle ważny; wielkimi krokami zbliżał się mój wyczekiwany, ekscytujący wyjazd do magicznej placówki. Dzień niezapomniany, niezastąpiony, wyjątkowy. Moment, w którym rodzinny komplet odprowadzi mnie na sławetny, ukryty peron. Codzienna beztroska zamieniła się w zwiastującą potężny rozłam tragedię. Bezwzględna kostucha, postanowiła zakończyć dobrotliwy żywot ukochanej matki, wykańczając wszystkie męskie żywoty zamieszkujące ciemne mury ogromnej rezydencji. Nie byłem na to przygotowany. Przenikliwy chłód wypełnił moje serce, paraliżując każdy, najdrobniejszy kanalik nerwowy. Zamarłem nie potrafiąc wydusić żadnej, zadość uczynnej emocji. Dotknięty, obarczony osobistymi wyrzutami nie byłem w stanie z godnością pożegnać wątłego ciała mojej lady. Nie zdołałem jej uchronić; jak śmiałem nazwać się prawdziwym dziedzicem? To ja rozpocząłem milczenie idąc śladami ojca. Opanowując skrajne, rozrywające uczucia zachowaliśmy bezwzględną, statyczną postawę, kiedy dębowa trumna znikała w marmurowej czeluści rodzinnego grobowca. I tak przez resztę dni, gdy w samotni czterech ścian próbowałem przywrócić upragnioną równowagę. Dławiąc gorzkie łzy, szukając rozwiązania i usprawiedliwienia, analizując szereg niedogodności oraz zmartwień, którymi miałem czelność ją obarczyć. Nic nie potrafiło uśmierzyć przejmującego bólu, który trwał zakorzeniony wewnątrz zepsutych wnętrzności. Jedyne co mi pozostało to zimny błękit świdrujących oczu, patrzących na mnie z gigantycznego płótna w przesyconej różanym aromatem sypialni. Czas nie odtwarza tego, co tracimy.



Nie było entuzjastycznych wiwatów. Gromkich uniesień spowodowanych wstąpieniem w srebrzysto zielone szeregi nowego, znamienitego szlachcica. Próbowałem zmazać z mej twarzy niedawną, rozstrajającą tragedię. Odniosłem wrażenie, że większość ciekawskich oczu lustruje mój dumny i wyniosły profil. Zdewastowana Tira nie zrobiła na mnie większego wrażenia, podczas gdy z groźną, grobową miną zasiadłem na dopasowanym do dość pokaźnego wzrostu siedzeniu. Z trudem opanowałem zdumienie, wirujące wnętrzności gdy podniszczone nakrycie otwarcie wspominało sylwetkę tragicznie zmarłej matki. Obnażyło oblicze ukrytej tożsamości, którą rzekomo ukrywałem. Jednakże wiedziałem co mnie czeka. Byłem idealnym wychowankiem dla hardego domu Salazara, pełnego długoletnich zasad, nieodłącznych poglądów, specyficznego usposobienia jego wybitnych członków. Wiedziałem, że muszę wziąć się w garść; przetrwać nieuniknione, pokazać potęgę jako godny reprezentant rodu Crouch. Nie przebierałem w środkach, narzucając bezlitosne tempo. Miałem cel, który zrealizuje kończąc szkołę na najwyższym poziomie. Nie byłem gwarną duszą towarzystwa. Rzadko wdawałem się w niepotrzebną polemikę ograniczając się do najbliższych znajomych prosto ze szlacheckich salonów. Ćwiczyłem retorykę, sposób wypowiadania notując silniejsze postępy. Moja walka o reputację była przemyślana, wymierzona, odpowiednia. Jako przyszły polityk, musiałem w pewnym stopniu dopasować część siebie do osoby, którą pragnąłem włączyć w łaskawe szeregi. Bezwstydnie prezentowałem, dzieliłem swą wiedzę. Nabawiłem się wrogów, a także serdecznych przyjaciół, których obecność uskrzydla dzisiejsze, okryte czarną płachtą czasy nadchodzącej wojny.

Moje wyniki w nauce przysparzały wiele sukcesów. Ojciec przysłał sporadyczne liściki pochwalne, dawkując mało wylewne słowa. Po śmierci matki zmienił się w zgorzkniałego, burkliwego i opryskliwego szaleńca, pragnącego za wszelką ceną przywrócić do życia postać ukochanej żony. Nieprzerwanie dawał mi przepustkę do fenomenalnej kariery, jednakże zdawałem sobie sprawę, że pomiędzy liczą się jedynie osobiste sukcesy. Zaprzyjaźniłem się z bibliotekę, odkładając na bok wszystkie, fascynujące dynamiczną fabułą tomiszcza, a także ozdobne wolumeny starożytnej sztuki i kunsztu malarstwa. Od tamtej pory zgłębiałem na nowo tajniki Numerologii, poszerzałem wiedzę z zakresu Historii Magii, wyszukiwałem prozy dotyczącej Magicznego Prawa. Zagłębiłem się w potędze Zaklęć i Uroków, wczytując się w nowe, wypożyczone z biblioteki tomiszcza. Był to przedmiot, który traktowałem jako swego rodzaju hobby, kształcąc się na własną rękę. Lubiłem atmosferę lekcji, wyzwalających duszę prawdziwego wojownika, adrenalinę, rywalizację. Lubiłem próbować nowych zaklęć w Klubie Pojedynków, który nie przysparzał samych zwycięstw. Ciągle znajdowali się lepsi i potężniejsi. Ale przecież można było temu zaradzić, prawda? Liznąłem podstaw Czarnej Magii, która nielegalnie przewijała się wśród czysto krwistych fascynatów oczyszczenia świata z mugolskiej zarazy. Jednym z nich był on, rok młodszy przedstawiciel Salazara, Tom Marvolo Riddle. Enigmatyczna postać owiana pulsującą, rytmiczną, zniewalającą mistyką. Przyciągająca jednostki, zahipnotyzowane charyzmą, opowieścią i słowem. Uległem, zgodny z wyznawanymi poglądami, czując drzemiącą, nie wyzwoloną dotąd potęgę. Przez pewien czas uparcie popierałem jego osobę, dzieląc swe entuzjastyczne przemyślenia z nieporuszonymi braćmi. Zacząłem wierzyć. W tamtym czasie miałem na swoim koncie wiele sukcesów: dołączyłem do prestiżowego Klubu Ślimaka. Nie byłem wybitnie utalentowanym alchemikiem, jednakże pokładałem wszelkie starania, wyciskając ostatnie poty, aby uwarzony eliksir nadawał się do jakiegokolwiek użytku. Byłem przekonany, że profesor zaprosił mnie do zaszczytnego grona z zupełnie innych powodów.  Odnalazłem aktywną pasję, dołączając do drużyny Quidditcha na pozycji pałkarza. W piątej klasie razem z drużyną miałem zaszczyt posmakować prawdziwego,  należytego zwycięstwa. Całkiem dobrze radziłem sobie w Klubie Pojedynków, który pozwalał na prezentację i praktyczne ćwiczenia; dawał nieopisaną frajdę. W wolnych chwilach odkrywałem nowe, rysownicze możliwości zapełniając szkicownik zgrabnymi, smolistymi kształtami. Oczywiście miałam na karku wiele niegodziwych przewinień, za które świadomie odpowiadałem. Nie ominęły mnie paskudne kary, długie, męczące szlabany w towarzystwie szemranego towarzystwa, z którym nie chciałem mieć do czynienia. Modliłem się w duchu, aby surowy lord nie dowiedział się o żadnym z moich występków. Czasami jednak w sprytny sposób unikałem kary, dopuszczając się do obrzydliwego podstępu. Czyżby dziwny zbieg okoliczności? Przygotowywałem się do nachodzących egzaminów z przekonaniem o zdobyciu wysokiego, satysfakcjonującego wyniku. Bo jednostka to potęga.

Szósty rok okazał się przełomowy pod wieloma względami. Coraz więcej nauki, presja otoczenia, samodyscyplina, zgłębianie wiedzy pod osłoną usypiającej, granatowej nocy. Uwielbiałem patrzeć na rozpraszający blask rozedrganych punkcików, dekorujących bezdenną kotarę. Przypominałem sobie wymagające lekcje interesującej Astronomii pod okiem nauczycieli oraz złotowłosej lady, przykładającej szczególną wagę do ukrytej w rozpalonych meteorytach symboliki. Był to czas, w którym leniwa wiosna budziła do życia uśpione rośliny. Pierwsze słońce rozpalało zamrożoną ziemię, niebo nabierało właściwego koloru. Przypominało jej roziskrzone oczy, kiedy przekładając grube wolumeny przesiadywała w bocznej części pokoju wspólnego Ślizgonów, gdzieś niedaleko kominka. Natknąłem się na nią przypadkiem; nigdy nie doznałem takiego uczucia. Nie miałem pojęcia kim jest, stała się dramatycznym objawieniem wprawiając doczesny żywot w niebezpieczne zawirowanie. W nieoczekiwanym amoku, lustrowałem każdy szczegół jest sylwetki, zapamiętując najdrobniejsze uwydatnienia i punkty. Śledziłem roztańczone płomyki odbijające blaskiem srebrzyste pasma. Wątłą sylwetkę, mleczną cerę, blade usta rozchylone w subtelnym skupieniu. Nienaganne tkaniny opływające smukłą kibić. Tajemniczy, intrygujący uśmiech, którym mnie obdarowała kiedy niespodziewanie odkryła moją obecność, konfrontując rozmarzone ogniki. Zamarłem widząc całość urodziwej twarzy. Zastygłem dostrzegając uderzające podobieństwo do zmarłej rodzicielki. To nie mogła być prawda; odszedłem podczas gdy kobieca sylwetka podnosiła się z zamiarem rozpoczęcia zapoznawczej rozmowy. To musiał być sen, wieczorne omamy. Jej postać nie dawała mi spokoju. Każdy najdrobniejszy moment przypominał mi o zaistniałej sytuacji. Byłem rozkojarzony, nieuważny, chaotyczny. O mały włos nie spadłem z miotły, uderzony rozpędzonym tłuczkiem na pierwszym, wiosennym treningu. Smagany uciążliwymi rozterkami, udałem się na kolejne spotkanie Klubu Ślimaka. To właśnie tam dowiedziałem się kim jest; właśnie tam zamieniłem pierwsze słowa ze śliczną lady Avery zachowując kunszt prawdziwego, oczarowanego dżentelmena. Dość szybko przypadliśmy sobie do gustu. Była dwa lata młodsza, lecz nigdy tego nie odczułem. Bezpamiętnie zatracony, pragnąłem spędzać z nią jak najwięcej wolnych chwil, wybierając serce zamiast zdrowego rozsądku. Wiedzieliśmy, że przyszłość przynosi niepewność. Obiecaliśmy sobie, że postaramy się, aby wspólnie ją zaplanować. Ta młoda dama na nowo odblokowała we mnie zapomniane, ukryte, gorejące odczucia. Przypomniałem sobie wszelkie skrajne, targające ciałem emocje. Zapragnąłem ponownie stanąć przy przezroczystej sztaludze i puścić wodze fantazji. Przerwać to co planowane, poddać się ulotnemu, zaakceptować czas - na nowo. Wspominałem już, że szósta klasa była przełomowa? Nie tylko z wspomnianego wyżej drużynowego zwycięstwa, ale także tragicznego w skutkach zdarzenia, które na dobre wstrząsnęło prestiżową placówką. Otwarcie Komnaty Tajemnic wywołało bezgraniczną panikę; tylko nieliczni znali prawdę. Przyglądałem się wszystkiemu z powagę, dłońmi skrzyżowanymi na pulsującej klatce, snując przemyślenia, które coraz bardziej oddalały mnie od wcześniejszej, górnolotnej idei. Tom Marvolo Riddle, rewolucjonista, ryzykant, oszust, a może głupiec? Rok później przyszedł rok OWUTemów, koniec cudownej sielanki, powrót do szarej rzeczywistości, powakacyjnej rzeczywistości. Wróciła dawna tożsamość. Jedynie obecność wdzięcznej istoty utrzymywała wymarzoną, kojącą normalność. Egzaminy ukończyłem z wysokim wyróżnieniem nie zapominając o mniej istotnych dla mnie przedmiotach. Ojciec nie omieszkał obdarować szkołę hojnym wynagrodzeniem dziękując w duchu za wysokie wykształcenie pierwszego z dziedziców. Zaczynałem nowe, dorosłe życie. Dlaczego nikt, nigdy nie powiedział, że będzie tak obrzydliwie trudne? Dorosłość zaślepia serce i wyobraźnię.


Coś niedobrego działo się z czasem, myślał, rozklejał się i rozwarstwiał. Dwie wielkie płyty tektoniczne czasu z ponurym grzmotem odsuwały się od siebie, tworząc już na następne miliony lat, podział na „kiedyś” i „teraz”. „Teraz” było szorstkie, kanciaste i milczące – w nocy ciężki sen, resztki gniewu po przebudzeniu, jakby we śnie prowadziło się wojny. „Kiedyś” wydawało się stąd ciągłe i rytmiczne, dźwięk lekkiego szkła, kiedy uderza o gładką powłokę brukowego podłoża, wzorzysta tkanina chwil, w której każda była częścią innej.


A świat okazał się okrutny i zdradliwy. Staż w Departamencie Przestrzegania Praw Czarodziejów, stał się nieuniknioną kwestią rozpoczętą w tempie natychmiastowym. Rzucony na bezdenne głębiny musiałem na nowo walczyć o swoją niezagrożoną wcześniej pozycję. Budować sieć znakomitych kontaktów, ukazywać biegłość posiadanych umiejętności, pracować nad elastycznością, wielozadaniowością, elokwencją, a przede wszystkim cierpliwością i pokorą. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy jak wielki ogrom czasu pochłonął absorbujące sprawunki. Mój codzienny dzień pracy wydłużał się niemiłosiernie; wieloletni mediatorzy obarczali nowymi obowiązkami wymagającymi poszerzenia kompetencji, skupienia, wertowania zakurzonych akt ministerialnej biblioteki. Ciężkie, nieprzespane noce. Hektolitry pobudzających eliksirów, które nie dawały ubłaganego pobudzenia. Wahania nastrojów, rozdrażnienie, mrukliwość. Mimo zapartej walki, szczerej chęci traciłem zdroworozsądkowe opanowanie wyładowując emocje na starzejącym nestorze. Nie oszczędzałem również braci, a także najmłodszej siostry zupełnie zapominając o jej istnieniu. Ojciec zwariował, mówił, że nie potrzebuje pomocy. Od lat nie potrafił pogodzić się z odejściem ukochanej. Wszelkie rozżalone emocje pogrążyły bezwzględnego władcę, szukającego rozwiązania. Nie miałem pojęcia o krokach jakie podjął w międzyczasie. Zrozumiałem, że muszę mu pomóc. Byliśmy identyczni; zdeterminowani, silni i nieustępliwi. Pragnęliśmy odkryć tajemnicę, złudnie wierząc, że oszukując czas przywrócimy ją do życia. Zanurzony w wir pracy, szczeble kariery, pierwsze służbowe podróże oddaliłem to, co utrzymywało mnie przy życiu przez ostatnie, szkolne lata . Moja słodka Lady przebywała w ciemnych murach szkockiego zamczyska, walcząc z ciężkimi zadaniami, przyszłymi egzaminami. Starałem się przysyłać regularną korespondencję, w postaci różnorodnych i różnobarwnych rysunków, a także drobnych upominków. Byłem przekonany, że nadchodzący Sabat połączy nas w nierozłączną, dopasowaną jedność. Stanę się jednym z niewielu szczęśliwych dziedziców. Podobno miłość to potęga, czy dzięki temu uczuciu nie osiągniemy najwyższego? Przynosząc dumę naszej rodzinie, wspominając tragiczne odejście, płodząc gromadę błękitno krwistych potomków przekazując najistotniejsze wartości. W dniu ostatecznym przybyłem na salony ubrany w najelegantsze, znamienite szaty rodowe prosto z ekskluzywnego salonu. Wyglądałem olśniewająco mimo zatruwającego jasność umysłu, tragicznego zmęczenia. Ojciec siedział w oddali pochłonięty dyskusyjną i ekspresyjną rozmową. Widziałem jak oczy młodych panienek zatrzymują się na mych atrybutach, gdy w sarmackim stylu, składałem ukłony; subtelne pocałunki na szczupłych, lecz bladych dłoniach. Kątem oka wypatrywałem lodowej miłości, układając w myślach poruszającą mowę. Jak wielkie było me zdziwienie, gdy błoga Lady nie zawitała wśród arystokratycznego zgromadzenia. Jakież zdziwienie owładnęło mój umysł, gdy podczas ostatnich, rytmicznych tańców Lord Avery zaprosił na słowo poważnego ojca. Wszystko wyszło na jaw. Dziewczyna wyznała całą prawdę, przyciśnięta przez równie surowego nestora. Ten obiecał jej rękę innemu, znamienitemu, starszemu Lordowi, o którym nie chciałem nawet słuchać. Wiedziałem kim był; wrogiem. Ojciec wpadł w furię zabraniając jakichkolwiek spotkań z mą zjawiskową istotą. Nakazał zaakceptować ustalenia, zaprzestać burzenia ustalonej wcześniej harmonii. Zależało mu na kontaktach, a mi na gorejącym uczuciu. Staraliśmy się spotykać potajemnie, cicho, niezauważenie. Pragnęliśmy kontynuować to co rozpoczęte. Zatracaliśmy w sennych marzeniach, wysnutych w przemarzniętych murach. Wyobrażaliśmy buntowniczą przyszłość, przeciwstawną całemu szlacheckiemu światu. Lecz przyszła wojna, a za nią wielkie zmiany w świecie magii, a także moim Ministerstwie. Zbliżało się to co nieuniknione. Mój wróg inicjuje oficjalne zaręczyny. Rozpadam się na miliony kawałków, których nie potrafię pozbierać do dnia dzisiejszego. Jestem skończony.



Nie potrafiłem wrócić do normalności mimo kolejnych miesięcy. Po raz kolejny czas, jako władca wszechświata zadrwił z dumnego potomka prowadząc w bezdenną głębię. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak kojącą ucieczką stanie się mój dawny, zapomniany, bursztynowy przyjaciel, który z biegiem lat zmienił się w cierpkie, szorstkie, wytrawne, białe wino sprowadzane z daleka, spożywane w ogromnych ilościach. Po nieszczęsnych incydentach opuściłem rodzinne tereny na rzecz Waterloo Avenue dzielonego z najmłodszym bratem. Nadal rozdzielał nas nieposkromiony dystans, różnica charakterów i poglądów. Bywało różnie, intensywnie, żywiołowo. Nie wsparłem Azriela w tragedii odcinając od wszelkich łączących nas więzów. Nie porzuciłem kariery zawodowej, kończąc staż otrzymałem pewną posadę. W coraz śmielszy sposób wkraczałem w trudny i rewolucyjny świat polityki. Jako teoretyk i znawca prawa, wspomagałam podporządkowane departamenty, a także kwestie związane z magiczną, międzynarodową gospodarką czy prostymi rozliczeniami. W gabinecie przetrzymywałem zabezpieczoną zaklęciem, drogą butelkę alkoholu, którą od czasu od czasu spożywałem. Próbowałem coraz to nowsze, ziołowe, stawiające na nogi mikstury przygotowywane przez zaprzyjaźnionego zielarza. Podczas zakrapianych, samotnych wieczorów często traciłem kontrolę rujnując bogate mienie mieszkalne. Zerwałem kontakt z ojcem, ograniczyłem pobyt na fascynujących salonach do bezpiecznego minimum. W wolnych chwilach zatracałem człowieczeństwo, zapijałem smutki, trwoniłem nasz nieskończony majątek. Wciągnąłem w hazard. Podobno widywano mnie w Wenus, ale czy warto wierzyć plotkom? Zacząłem nieco inaczej traktować kobiety. Mniej zacnie, czcigodnie, chwalebnie. Zaprzestałem dostrzegać piękna eterycznych szlachcianek, widzących szczęście w drogich materiałach, pozłacanych bibelotach, majątkach zatroskanych mężów wyczekujących kolejnego potomka. Obrzydzony nudną doczesnością, zmieniający tożsamość, ukrywany pod płachtą należnego obywatela zapragnąłem odmiennego przełomu. Wieczorem w przeddzień dwudziestych ósmych urodzin, omamiony dziwnym, ziołowym, zagranicznym specyfikiem usiadłem przed rozbieloną sztalugą. Dłoń w dość zgrabny sposób prześlizgiwała się po zgrubiałym materiale. Czarowała znamienite dzieło ukazujące mój dawno uśpiony talent. Stworzyłem coś przełomowego, orzeźwiającego, pobudzającego. Wiedziałem co powinienem zrobić! Pewny swej politycznej posady, rozszerzyłem możliwości. Wpłaciłem pokaźną sumę pieniędzy pod jedną z londyńskich galerii sztuki, stając się rzetelnym współwłaścicielem. W szybkim czasie poszerzyłem osobistą kolekcję wybitnymi malowidłami. W między czasie zdobywałem odpowiednią wiedzą, podążając nadchodzącymi trendami. Stałem się inwestorem, krytykiem, mecenasem, opiekunem i kolekcjonerem. Wyłapywałem naiwne duszyczki, pragnące wejść w ten równie trudny i wymagający świat. Z cynicznym uśmiechem popijałem wyśmienitego szampana na obiecującym wernisażu, obserwując zaintrygowaną, bogatą klientelę. Często odwiedzałem zagranicę w poszukiwaniu najlepszych i najlepszego. Dość szybko nauczyłem się mnożących fortunę przekrętów, a także płynących korzyści. To co szemrane, zostało zatajone. Licytacje na rzecz społeczną stała się mą nieodłączną wizytówką; przepustką do dalszej, owocnej, politycznej kariery, zaskarbiając uwagę dziękczynnego ludu. I tak moje życie wiedzie się do dziś, pełne rozchwiania, skrajności, dziwnych nieporozumień, paraliżujących problemów. Nadal walczę z przeszłością. Odczuwam kolejne miesiące, ciążący obowiązek wobec najszlachetniejszego rodu. Chciałbym kiedyś stać się władcą. Chciałbym powiedzieć wiele, lecz cóż może opowiedzieć człowiek opuszczony przez słowa?

Kiedy byłem młody walczyłem, żeby być sobą; teraz wystarcza mi, że jestem kim jestem.

Patronus: Kameleon, nadzwyczajne zwierzę, którego barwa oraz mimika zmienia się wraz ze zmianą stanu fizycznego i emocjonalnego. Posiada nieprzeciętną zdolność naśladowania oraz udawania kogoś, kim nie jest. Przybiera nową, skuteczną tożsamość. Profil wychodzący z eterycznej mgły to rzeczywiste odbicie młodego panicza, rozdartego między kontrastującymi wartościami. Starającego wejść w odpowiednią rolę, dopasowaną do oczekiwanych i postawionych wymagań. Surowego, bezwzględnego, zimnego dziedzica, po uczuciowego, rozkochanego, artystę z talentem i nietuzinkową wyobraźnią. Mężczyznę dopasowanego do każdych politycznych warunków, gdzie zmiana tożsamości, stronnictwa, sojuszników stawała się codziennym porządkiem.

Wykonując odpowiedni ruch giętkiej różdżki przywołuje wspomnienia z dzieciństwa; pierwszą, szczerą ojcowską pochwalę, gdy z bezbłędnością oraz precyzją wygłosił przygotowaną przez siebie mowę. Wspomina czar jesiennego wieczoru, gdy w rozświetlonej blaskiem kominka komnacie, odzwierciedlał przepiękny profil Lady Crouch, która z entuzjastycznym uśmiechem przyjmowała wymagane pozy. Pamięta również ostatnie dni szóstej klasy, kiedy leząc na rozpalonych słońcem błoniach, gładził delikatną dłoń błękitnookiej niewiasty, składając najsłodsze obietnice. Ona również pachniała różami.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 8 Brak
Zaklęcia i uroki: 17 + 4 (różdżka)
Czarna magia: 4 +1 (różdżka)
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 1 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 5 +5 (waga)
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
francuskiII3
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
RetorykaIV20
Historia MagiiIV20
NumerologiaII5
KłamstwoI2
ZastraszanieI2
Jasny umysłI2
AstronomiaI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Szlachecka etykaI0
SzczęścieI5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I1
Malarstwo (wiedza)II7
Malarstwo (tworzenie)II7
Muzyka (fortepian)I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec balowyI1
Latanie na miotleI1
JeździectwoI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak)-0
Reszta: 0


Wyposażenie

Różdżka, sowa, 5 PB



[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Viserys Crouch dnia 21.09.17 23:10, w całości zmieniany 6 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Viserys Crouch [odnośnik]08.09.17 14:38
Oddaję do sprawdzenia omg
Gość
Anonymous
Gość
Viserys Crouch
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach