Wydarzenia


Ekipa forum
Marianne Burroughs
AutorWiadomość
Marianne Burroughs [odnośnik]02.08.15 12:19

Marianne Burroughs

Data urodzenia: 4 lipca 1928r.
Nazwisko matki: Patton
Miejsce zamieszkania: Bramdean
Czystość krwi: mugolska
Zawód: auror
Wzrost: 162 cm
Waga: 50 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: zielono-brązowe
Znaki szczególne: ślad po wampirzym ugryzieniu na szyi


Miasteczko, w którym dorastałam, było naprawdę niewielkie. Właściwie oprócz tego, że miało rynek, niczym nie różniło się od wsi. Z taką samą częstotliwością zauważano siewniki oraz spacerujące po ulicy krowy jak w każdej typowej wiosce. Mój ojciec, Frank, jak dość duża część społeczności Gainsborough, zajmował się hodowlą zwierząt – hodował owce. Pieniądze nie były z tego złe, ale mimo to musieliśmy liczyć się z każdym pensem – przy siódemce dzieci środki do życia topniały w zastraszającym tempie. Zaliczaliśmy się więc do wielodzietnych biednych rodzin, choć przyznam,  że nie pamiętam, żebym kiedykolwiek chodziła głodna. Zawsze mieliśmy co do garnka włożyć, nawet jeśli czasami nie było tego zbyt wiele, dlatego nie mogę powiedzieć, że nasza sytuacja była tragiczna.


Dzieciństwo wspominam naprawdę dobrze. Było wesołe, beztroskie, pachniało wolnością i swobodą. Nigdy nie miałam problemu ze znalezieniem kogoś do zabawy, bo oprócz tego, że miałam szóstkę rodzeństwa (starsze ode mnie: William o 5 lat, Arthur o 4 lata, Matthew oraz młodsze ode mnie: Sophie o rok, Gray o 3 lata oraz Anna o 5 lat), to przyjaźniłam się również z dzieciakami sąsiadów. Od zawsze więcej było we mnie pierwiastka męskiego (najbardziej prawdopodobnym powodem jest fakt, że moimi pierwszymi towarzyszami zabaw byli moi trzej starsi ode mnie bracia), towarzystwo chłopaków zawsze wydawało mi się być bardziej interesujące, no i to oni zawsze mieli ciekawsze pomysły na zabawę. Zabawa lalkami nie mogła się równać podkradaniu sąsiadom jabłek, a od bawienia się w dom wolałam budować z kolegami tajemną bazę i bawić się w wojnę z dzieciakami z drugiej strony miasteczka. Moim najczęstszym strojem były pożyczane od brata spodnie i choć matka, Martha, z początku stanowczo się temu sprzeciwiała, doszła w końcu do wniosku, że woli mnie w ubraniu chłopca niż patrzeć, jak niszczę doszczętnie kolejną sukienkę. W szkole szłam do kozy znacznie częściej niż jakakolwiek inna dziewczynka, co moją rodzicielkę zawsze wprawiało w gniew, o tyle większy, że nigdy nie żałowałam tego, co zrobiłam, a tego, że zostałam przyłapana – wycinanie numerów nauczycielowi zawsze było wspaniałą zabawą. Należałam do jednych z najmniej lubianych przez belfra osób, nie pomógł mi nawet fakt, że uczyłam się naprawdę dobrze. Właściwie to zaliczałam się do klasowej czołówki, jeśli chodzi o wyniki w nauce, ale całe dobre wrażenie, jakie mogłam wywrzeć na panu Reedzie, psuło moje „karygodne zachowanie”.


Do pewnego momentu moje życie było absolutnie perfekcyjne, miałam wszystko, o czym może marzyć dziecko – dużo znajomych, wspaniałą rodzinę, głód nie zawracał mi głowy, wokoło mnie było mnóstwo miejsc do zabawy, no i mogłam bawić się ile dusza zapragnie. Cienie pojawiały się na krótko, chociaż znacząco odciskały się w pamięci wszystkich wokoło, stopniowo mnie pogrążając.


Pewnego dnia odkryłam, że potrafię robić dziwne rzeczy. Rzeczy, które, jak się później okazało, nie potrafił robić nikt wokół mnie, żaden z moich przyjaciół, choć, naturalnie, wszystkich o to pytałam. Dla przykładu: potrafiłam sprawić, że gałązka krzewu zakwitała, choć był środek zimy, potrafiłam lewitować do znajdującej się zbyt wysoko dla mnie książki, potrafiłam też zmienić kolor sukienki, w którą chciała mnie wcisnąć matka, a który to wyjątkowo mi się nie podobał. Z każdym podobnym wypadkiem Martha patrzyła na mnie coraz mniej przychylnym okiem, stanowczo zakazując mi robienia podobnych rzeczy przy innych ludziach. Przy moich przyjaciołach również musiałam przestać chwalić się podobnymi sztuczkami, gdyż kiedy o części z nich usłyszały ich matki, dostali oni zakaz bawienia się ze mną. Co było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, przecież to po prostu we mnie było, nie robiłam nikomu krzywdy, więc dlaczego niektóre kobiety patrzyły na mnie tak nieprzychylnie? Jedna z nich nawet przyszła do mojej matki, by powiedzieć jej, jakie niestworzone rzeczy o mnie mówią jej dzieci, że straszę ich dzieci i chyba mam nie po kolei głowie, niech ona coś z tym zrobi. Awantury, jaką mi urządziła po tej wizycie, nie zapomnę nigdy – więcej już nie odważyłam się sama z siebie pokazać komukolwiek jakąkolwiek sztuczkę. Czasami jednak nie wszystko idzie po naszej myśli. Sytuacja sięgnęła zenitu, kiedy pewnego dnia w szkole nauczyciel chciał mnie surowo ukarać za rozbicie szyby w klasie. Uważałam to za bardzo niesprawiedliwe, gdyż nie było to moją winą, nie było mnie nawet na miejscu zdarzenia, ale nie miałam żadnego świadka gotowego potwierdzić moją niewinność. Za to mój szkolny wróg, Gilbert, z lubością mnie pogrążał, a nigdy nieprzepadający za mną pan Reed wierzył w jego wersję zdarzeń. Rozwścieczyło mnie to naprawdę bardzo. Stronniczość sędziego i niesprawiedliwość tego osądu dotknęła mnie do tego stopnia, że zapragnęłam wykrzyczeć, co o nim sądzę. Problemem jeszcze nie był fakt, że w ogóle się na to odważyłam, ale to, że wraz z wybuchem mojej wściekłości w klasie popękały wszystkie szyby i choć nikt nie mógł tego wytłumaczyć w racjonalny sposób, zostało to dopisane, oczywiście, do mojego rachunku.


I tak w wieku dziewięciu lat zostałam wyrzutkiem.  

   
Dziecięcy osąd potrafi być niezwykle ostry i krzywdzący. Moi rówieśnicy chyba bali się tego, co potrafię, dlatego – jeszcze dodatkowo pouczeni przez swoje matki – zaczęli odmawiać zabawy ze mną. Nie chciałam nikogo do niczego zmuszać, uznałam to za jawną zdradę (w końcu nikt nawet nie stanął w mojej obronie!), uniosłam się dumą i przez kilka dni w ogóle nie wychodziłam z domu. Nie pomogły nawet prośby mojego rodzeństwa, żebym wyszła chociaż z nimi się pobawić. Zresztą, wiedziałam, że te prośby, przynajmniej od pewnej części z nich, nie były szczere. Martha nie była mi przychylna, sama uważała, że jestem dziwna, że rzeczy, które potrafię robić, nie są normalne – odwróciła się ode mnie, a wraz z nią stopniowo obie moje siostry oraz dwóch starszych braci. Odebrałam to jako atak na siebie, przestałam się do nich odzywać i ostentacyjnie zaczęłam ignorować ich obecność, chociaż cała sytuacja mocno mnie zabolała. Moim największym oparciem okazał się mój ojciec, z którym choć nie miałam do tej pory najlepszego kontaktu, stanął za mną murem i służył mi dobrym słowem. Gray i William również nie widzieli we mnie niczego dziwnego i zawsze chętnie poświęcali mi swój czas.


Okres zabaw został przerwany, po szkole przesiadywałam w domu ucząc się, ale bardziej z nudów niż z rzeczywistej potrzeby wiedzy. Bardzo chętnie wyszłabym się z kimś pobawić, ale nie bardzo miałam z kim. Całe dnie spędzałam w swoim pokoju, przy oknie, z książką na kolanach, na przemian to pogrążając się w lekturze, to po prostu obserwując przez szybę, co się dzieje na zewnątrz.


Jeszcze nigdy nie poświęciłam tyle czasu na obserwację domu sąsiadów, Marlowe’ów, z naprzeciwka. Był on co prawda dość oddalony od mojego, ale z okna doskonale widziałam, co działo się w ogrodzie. Posiadłość, wyglądającą na najbardziej bogatą w całym miasteczku, zawsze budziła we mnie niechęć. Głównie przez opowieści matki, ludzie tam mieszkający podobno okropnie się wywyższali, rozmawiając z nimi czuło się pogardę i generalnie byli dziwni i niepokojący, nie należało się w ogóle odzywać do jego mieszkańców. Ja nigdy nie miałam z nimi do czynienia, wiedziałam, że obecnie dom zamieszkuje kobieta z dzieckiem, chłopcem, być może nawet moim rówieśnikiem, ale on nigdy nie wyszedł do nas, by się z nami pobawić. Jeśli w ogóle go widywałam, to tylko samotnego, dlatego moja wiedza na temat tej rodziny była czysto teoretyczna. Młodego sąsiada jednak zawsze w pewien sposób żałowałam, matka zdawała się w ogóle nie wypuszczać go z domu, w ogrodzie pokazywał się rzadko, całe dnie siedział w domu, a kiedy już miałam okazję zobaczyć go na zewnątrz, nigdy się nie uśmiechał. To wydawało mi się szczególnie niepojęte, ja nie wyobrażałam sobie dnia bez głośnego śmiechu, swojego i moich bliskich, który rozświetlał mi życie i nadawał barw każdej chwili. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś może mieć do tego inne podejście. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że Vincent Marlowe stanie się jedną z najważniejszych osób w moim życiu, nigdy bym mu nie uwierzyła, naprawdę wydawaliśmy się być z dwóch zupełnie różnych światów. Parę dni później okazało się jednak, że niezupełnie z dwóch różnych.


Swoim zwyczajem siedziałam przy oknie. Na kolanach miałam otwartą książkę, ale bardziej od niej interesowało mnie to, co się dzieje na zewnątrz. A działo się niewiele i pewnie zaraz wróciłabym do lektury, gdyby nie to, że z posiadłości Marlowe’ów wyszedł chłopiec. Fakt, że pojawił się na zewnątrz, był w dalszym ciągu dla mnie zaskakujący, dlatego uczyniłam z niego swój nowy obiekt obserwacji. Byłoby to pewnie zupełnie zwyczajnie popołudnie, gdyby nie to, że w pewnym momencie chłopiec sprawiał, że zakwitały kwiaty. Nie mogło być mowy o pomyłce, wyraźnie widziałam, że kiedy łapał w dłonie gałązkę krzewu, po chwili pojawiał się na niej kwiat. Może wzięłabym to przywidzenie, ale akurat dobrze wiedziałam, że ten krzew zakwita tylko raz w roku i ten moment minął parę miesięcy temu.


Chłopiec czarował.


Było to dla mnie absolutnie szokujące odkrycie. Przez kilka długich chwil siedziałam zupełnie nieruchoma, wpatrując się w miejsce, w którym jako ostatni pojawił się kwiat. Potem znienacka zerwałam się ze swojego miejsca i co sił w nogach pognałam na zewnątrz. Był jak ja, był dziwny, nie mogłam przepuścić takiej okazji!


Vincent na początku w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Właściwie dopóki nie pokazałam mu tej samej sztuczki, traktował mnie dość wrogo. Nie dałam się jednak zniechęcić, musiałam wiedzieć, skąd potrafi robić takie rzeczy i co to w ogóle znaczy, że je potrafi. To przypadek? Mama zawsze powtarzała, że nic nie jest dziełem przypadku. I cóż, miała całkowitą rację.


To właśnie wtedy dowiedziałam się, że jestem czarownicą, że robienie takich małych czarów jest całkowicie normalne i że gdy skończę jedenaście lat, pojadę do Hogwartu. Wtedy też postanowiłam, że zostaniemy przyjaciółmi. Nie mogłam odpuścić znajomości z kimś, przy kim byłam normalna.


Początki naszej przyjaźni nie należały do najłatwiejszych. Vincent chyba nie uważał, żebym stanowiła dla niego odpowiednie towarzystwo, poza tym różnica naszych charakterów była naprawdę potężna. Młody Marlowe zupełnie nie nadawał się na towarzysza przy robieniu numerów sąsiadom, nie chciał wspinać się po drzewach, a kiedy wyciągałam go nad rzeczkę, wolał posiedzieć gdzieś w cieniu niż pobawić się w wodzie. Właściwie nadawał się tylko do postawienia go na czatach, kiedy ja podkradałam jabłka, ale i tak nie zamieniłabym jego towarzystwa na żadne inne. Dużo czasu zajęło mi poznanie jego charakteru, poznanie jego samego, starałam się zrozumieć różnice między nami i jakoś je zmniejszyć. Vincent bardzo szybko stał się jedną z najważniejszych osób w moim dziecięcym, a także i późniejszym, życiu. Potrafiłam godzinami słuchać jego opowieści o magicznym świecie i jednocześnie wprowadzać go w świat mugolskich zabaw. Nasza znajomość miała nieco charakter konspiracyjny, co tylko czyniło ją atrakcyjniejszą. Wiem, że matka Vincenta bardzo niechętnie patrzyła na jego znajomość ze mną, wolała, żeby jej syn siedział w domu i się uczył, a nie włóczył się po okolicy z kimś takim jak ja, nie mogłam więc tak po prostu zapukać do drzwi ich posiadłości. Opracowaliśmy za to własny sposób na to, jak dać drugiej osobie znać, że ta pierwsza chce się spotkać: jeśli chciałam zobaczyć się z Vincentem, wystawiałam w oknie swojego pokoju doniczkowego kwiatka; jeśli w oknie jego pokoju również pojawił się kwiatek, szybko udawałam się w umówione miejsce spotkań i wiedziałam, że lada chwila dołączy do mnie Vince.


Z początku spędzaliśmy czas tylko we dwójkę, ale po jakimś roku na spotkania z Vincentem zaczęłam zabierać Gray’a, mojego młodszego brata. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym przyszedł do mnie przestraszony, bo on też jest dziwny. Ja przestałam już tak o sobie myśleć, znajomość z Vince’em bardzo mnie podbudowała, z matką niewiele rozmawiałam, ale pogawędki z ojcem w zupełności mi wystarczały, jeśli chodzi o akceptację spokrewnionych ze mną osób. Gray jednak bał się odtrącenia przez innych członków rodziny, co całkowicie rozumiałam, starając się dać mu w tamtym czasie zarówno komfort psychiczny, że wszystko z nim w porządku i jednocześnie zapewnienie, że nikomu nie powiem o jego zdolnościach. O tym, że straci kolejne dziecko, Martha dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy Gray otrzymał list do Hogwartu trzy lata później.


Do momentu rozpoczęcia nauki w Hogwarcie ja i Vince byliśmy nierozłączni. Myślałam, że przez cały okres nauki również tak pozostanie, ale na miejscu okazało się, że byłam w wielkim błędzie. To znaczy, mogłabym nalegać na naszą znajomość, ale kiedy przekonałam się, jak są traktowane osoby o moim pochodzeniu przez osoby o czystości krwi Vincenta w domu, do którego trafił, nie chciałam robić mu problemów. Wiedziałam, że sobie poradzę, Gryffindor dobitnie świadczył o tym, że nie pozwolę zrobić z siebie ofiary, a nie było moim marzeniem, żeby środowisko, do którego mój przyjaciel należał, odrzuciło go ze względu na mnie. Nie znaczyło to jednak, że z niego zrezygnowałam, nigdy w życiu bym tego nie zrobiła. Trochę czasu jednak minęło, zanim zaczęliśmy komunikować się w większą częstotliwością i jakoś bardziej, niż tylko nieśmiałe ukradkowe spojrzenia i półuśmiechy. Opracowałam sposób, który pozwalał nam się ze sobą komunikować. Wynalazłam w szkole miejsca, zmieniane w zależności od dnia tygodnia i pory, w których mogliśmy zostawiać sobie liściki. No genialne. Vincent był jednak innego zdania i z początku w ogóle nie chciał słyszeć o zostawianiu liścików gdziekolwiek. Choć ja zostawiłam kilka wiadomości, żadna z nich nie została zabrana ze skrytki. Po tygodniu zrobiło mi się naprawdę przykro, ostentacyjnie nie patrzyłam w jego stronę przez kilka dni, dopóki jednego wieczora w jednym z tajnych miejsc nie pojawiła się wiadomość. Od tamtego momentu nasza korespondencja zaczęła kwitnąć.


Na początku byłam trochę przestraszona Hogwartem, przez co pewnie jakiś czas sprawiałam wrażenie osoby nieśmiałej. Przynajmniej dopóki nie znalazłam odpowiedniego towarzystwa. Przy nowych znajomych zaczęłam rozkwitać, znowu obudził się we mnie łobuz (w końcu znalazłam kogoś, z kim mogłam psocić!), przez co całkiem szybko zaczęłam zbierać szlabany. Nie przeszkadzało mi to jednak dobrze się uczyć… no, średnio dobrze, bo naprawdę świetnie radziłam sobie na zajęciach, na których coś się działo, jak Zaklęcia, OPCM czy Transmutacja, za to miałam problemy z przedmiotami, na których nie używało się różdżek, jak Historia Magii, Astronomia czy Eliksiry. Z lekcji o charakterze teoretycznym nie raz i nie dwa zdarzyło się, że ledwo zdałam, bo nie chciało mi się uczyć. Jedynie eliksiry zaliczałam na bardziej przyzwoitym poziomie, ale tylko dzięki temu, że Vincent miał cierpliwość, by mi pomagać w wolnej chwili.


Jako że zawsze miałam w sobie wielkie pokłady energii, lubiłam adrenalinę i rywalizację, na trzecim roku zdecydowałam się dołączyć jako ścigająca do szkolnej drużyny Quidditcha. Co prawda mój wzrost i postura średnio pasowały na tę pozycję, ale zwinnością nadrabiałam wszelkie braki – latanie na miotle pokazało mi nowy wymiar wolności i nie zrezygnowałabym z tego za żadne skarby. Nie powstrzymywał mnie nawet fakt, że nie raz zdarzyło mi się wylądować w Skrzydle Szpitalnym na tydzień, z czego trzy dni będąc nieprzytomną.


W dalszym ciągu przeważającą częścią moich przyjaciół byli chłopcy, ale dziewczyn również nie brakowało. Z czarownicami lepiej się dogadywałam, niż z mugolskimi przedstawicielkami płci pięknej i być może dlatego nie stałam się kompletną chłopczycą – moje przyjaciółki wciskały mnie w sukienki i dbały o to, by wiedza na temat makijażu, którą mnie katowały, była używana w praktyce. Z początku niechętnie przystawałam na te wszystkie dziewczyńskie rzeczy, ale z czasem zaczęło mi się podobać zaskakiwanie Vincenta moim nowym wyglądem – przebierałam się głównie na spotkania z nim.


Choć w Hogwarcie spędziłam najlepsze lata swojego życia, nie do końca był to okres całkowitej beztroski. Chyba trochę bardziej niż inni (choć nie jako jedyna) miałam świadomość tego, jakie straszne rzeczy dzieją się poza bezpiecznymi murami. Wojny, bo równolegle do mugolskiej miała również miejsce czarodziejska. Mugolska interesowała mnie głównie z powodu mojego najstarszego brata, Williama, który postanowił zaciągnąć się do wojska. Z niepokoju o jego zdrowie, słałam list za listem do ojca, każąc mu informować mnie o każdej wieści od Willa oraz przesyłać bieżące gazety. A jeśli chodzi o czarodziejską, to chciałam po prostu wiedzieć, na ile zazębia się ona z wojną prowadzoną wśród mugoli. Pomimo tego, że bałam się o życie brata, jednocześnie imponowała mi jego odwaga oraz niezwykła świadomość, że wie, za co i dla kogo walczy. Nie była to młodzieńcza chęć wykazania się, on naprawdę wiedział co robił i dlaczego. To chyba w tamtym czasie zaczęłam myśleć o tym, że w przyszłości chciałabym zostać aurorem.


Nie wiedziałam, na ile udawało się mnie i Vincentowi utrzymać naszą znajomość w sekrecie, ile w tym było tajemnicy, a ile domysłów innych ludzi. Zresztą, każde domysły mają jakąś podstawę, a ja jeszcze przez długi czas zastanawiałam się, co takiego zobaczył w naszych twarzach Caesar Lestrange, że z automatu i zupełnie poważnie wziął nas za parę. Pocałunek Lestrange’a, który miał być tylko złośliwością w stronę Vincenta, miał niezwykle istotny wpływ na naszą przyjaźń i właściwie wyniósł ją na zupełnie inny poziom. Było to pod koniec piątej klasy, lada chwila mieliśmy rozjeżdżać się do domów, a ja i mój przyjaciel, korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiliśmy się spotkać w jednej z opustoszałych sal, by po prostu pogadać. I właśnie tam zastał nas Caesar i jego kumple. Nie chciałam tego przelotnego, zupełnie bezuczuciowego zetknięcia naszych warg, Lestrange był jedną z ostatnich osób, które chciałam całować i miałam szczerą nadzieję, że Vincent mnie poprze w moim oburzeniu, kiedy przestali otaczać go koledzy starszego Ślizgona. Nic podobnego. Obrzucił mnie gniewnym, a jednocześnie smutnym spojrzeniem i po prostu sobie poszedł. Bez słowa. Przez następne ostatnie dni mnie unikał, nie odpowiadał na liściki, a na korytarzach zawsze chodził otoczony kolegami, przez co złapanie go było całkowicie niemożliwe. Ten stan utrzymywał się jeszcze na początku wakacji, dopóki w końcu nie udało mi się go złapać poza posiadłością. Wtedy byłam już naprawdę zła, naprawdę denerwowało mnie jego całkowicie nieuzasadnione zachowanie. Wyjątkowo też zabolało, potrzebowałam zrozumienia i pocieszenia (nie wiem czemu w momencie pocałunku doznałam dziwnego uczucia, że zdradzam Vincenta), a dostałam niczym nieuzasadnione ignorowanie. Głośno i nie przebierając w słowach powiedziałam mu, co o nim sądziłam w tamtym momencie, że niby dlaczego chodzi obrażony, czemu ten pocałunek Caesara tak na niego wpłynął, przecież to nie było moją winą i dlaczego to mnie się obrywa za głupie ślizgońskie docinki. Nic nie powiedział, absolutnie nic. Nawet na mnie nie patrzył, co wywołało u mnie kolejną falę gniewu, ale kiedy otworzyłam usta, żeby powiedzieć mu, co o nim sądzę, pocałował mnie. Tak po prostu. Nie trwało to jednak długo, kilka sekund i zostawił mnie samą. Znowu. Byłam w kompletnym szoku, mogłam się spodziewać wszystkiego, ale akurat to nie przyszło mi do głowy. Nie wiem, ile czasu stałam w miejscu, gapiąc się bezmyślnie w jeden punkt przed sobą i raz za razem odtwarzając w głowie moment zetknięcia się naszych ust. Tamtej nocy źle spałam, nie mogłam też dojść ze sobą do ładu i składu następnego dnia. Przez cały czas myślałam o pocałunku, o emocjach, jakie we mnie wywołał, analizowałam nasze zachowanie od kilku miesięcy wstecz… i dochodziłam do coraz to bardziej zaskakujących wniosków. Chociaż może wcale nie były zaskakujące, może już od dłuższego czasu moja potrzeba bliskości Vincenta nie wynikała nie tylko z przyjacielskich uczuć. Może powinnam zwrócić większą uwagę na to, że kiedy ubierałam się w sukienki, to jego słowa aprobaty przynosiły mi największą radość. To do niego uciekały moje myśli, kiedy koleżanki rozmawiały o przystojnych chłopcach; częściej niż normalnie szukałam okazji, by móc go dotknąć. Ekscytacja na myśl o kolejnym spotkaniu wzrastała z każdym następnym. To powinno było dać mi do myślenia.


Od następnego spotkania wszystko się zaczęło. Nieśmiałe uczucie zaczęło w nas wzbierać, z każdym kolejnym dniem nabierając pewności i siły. Czułam, że robimy dobrze, że to jest kolejny, zupełnie naturalny etap naszej znajomości. Przy żadnym innym moim koledze, a miałam ich sporo, nie targały mną emocje tak silne i pozytywne, jak przy Vincencie. On jedyny sprawiał, że choć przy nim byłam zupełnie inna niż byłam na co dzień, to jednak cały czas pozostawałam w stu procentach sobą. Nikt nie potrafił tak mnie wyciszyć i jednocześnie sprawić, że nie odczuwałam tym bezruchem znużenia.


Cała szósta klasa to potajemne randki i ukradkowe ściskanie sobie dłoni na korytarzach.  To wybuchy uczuć i pełnia szczęścia – w żadnym okresie mojego życia nie czułam się tak dobrze, jak wtedy. Nasz związek w głównej mierze był pozbawiony cieni, nie zdołała go rozbić nawet matka Vincenta, chociaż nie ukrywam, że w pewnym momencie było blisko. Niepokoiły mnie tylko wymiana listowna Vince’a z niejakim Marcusem, ale dopóki poświęcał mi należytą ilość czasu, a ja w jego zachowaniu nie dostrzegałam niczego dziwnego, wszystko było w porządku. Z perspektywy czasu wiem, że powinnam była zareagować nieco bardziej stanowczo, niż tylko napomykanie, żeby nie robił niczego głupiego. Chociaż może to i tak by nie pomogło, mężczyzna, cokolwiek Vincentowi powiedział, bardzo szybko wciągnął go w swój świat i swoje opowieści. Nie powinnam była go puszczać na wakacjach na odwiedziny u jego tajemniczego przyjaciela, ale z drugiej strony skąd miałam wiedzieć, że dzień, w którym żegnałam go przed wyjazdem, był ostatnim, kiedy widziałam go żywego? Pisał do mnie listy, ale tylko przez krótki czas. Potem była cisza.


Nie wrócił. Nie wrócił do domu do końca wakacji, nie pojawił się ani na rozpoczęciu roku szkolnego, ani tydzień, ani nawet miesiąc później. Wszelki słuch po nim zaginął, a ja nie wiedziałam, jak mam się z tym zachować. Żyje czy nie żyje, nie odzywa się, bo nie może czy nie chce, to kolejny plan jego matki, by trzymać go z dala ode mnie, czy winę za wszystko ponosi ten jego tajemniczy przyjaciel? Podświadomie jednak czułam, że nieobecności winny jest listowny znajomy Vince’a. Pod koniec wakacji byłam u pani Marlowe i pomimo całej jej niechęci do mnie i rozmowy ze mną, powiedziała mi, że ona również nie ma pojęcia, gdzie jest Vincent, z nią również się nie kontaktował, a ja, widząc szczery niepokój w jej oczach, uwierzyłam jej.


Pierwszy semestr upłynął mi na ciągłym zamartwianiu się. Właściwie nie tylko o Vincenta, rok ’45 to też śmierć Dumbledora i triumf Grindelwalda – to nie wprawiało w dobry humor cały czarodziejski świat. Uspokoiłam się, przestałam tyle psocić i więcej czasu zaczęłam spędzać nad książkami. Zamiast spędzać czas z przyjaciółmi, wypatrywałam na zmianę Vincenta wśród Ślizgonów oraz sowy od ojca z informacją, że Vince pojawił się w domu.


Zmianę przyniosły dopiero ferie świąteczne. Pierwszego dnia po powrocie udałam się do posiadłości Marlowe’ów z nadzieją, że może jego matka jest w posiadaniu informacji o synu. Chciałam usłyszeć chociażby wątpliwą plotkę, że Vincentowi nic nie jest. Zamiast tego usłyszałam, że nie żyje.


Resztę dnia spędziłam na płaczu, przez całe święta chodziłam nieobecna, by ostatecznie zaszyć się w pokoju. Chociaż Vince’a nie widziałam prawie od początku letnich wakacji, przez cały ten czas żyłam nadzieją, że jednak nic mu nie jest, że żyje, że kiedyś w końcu się odnajdzie. Wtedy, kiedy zabrano mi tę nadzieję, cały mój świat rozsypał się na tysiące kawałków.


Dopiero po kilku dniach zorientowałam się, że w pokoju Vincenta co jakiś czas widać ruch, sylwetkę, bynajmniej nie należącą do jego matki. Na początku sądziłam, że mam omamy, że po prostu widzę to, co chcę widzieć, bo bardzo za nim tęsknię, ale kiedy pewnego wieczora bardzo wyraźnie ujrzałam jego twarz, skierowaną w stronę mojego okna, zaczynałam nabierać pewności, że zostałam okłamana, matka Vincenta nie powiedziała mi prawdy. Dlaczego? I dlaczego sam Vincent nie podjął próby kontaktu ze mną? Wtedy po raz pierwszy od dawna wystawiłam w oknie mojego kwiatka – jasny znak, że chcę się spotkać. Pozostało to bez odzewu, tak samo, jak bez odzewu pozostało moje pukanie do drzwi posiadłości Marlowe’ów następnego dnia. Miałam mętlik w głowie, o co tu w ogóle chodziło?


Postanowiłam obserwować ich dom, Vince przecież nie mógł przez cały czas siedzieć w środku, wyraźnie świadczyły o tym znaki na śniegu, ciągnące się od jego ogrodu i prowadzące w głąb pobliskiego lasu. Byłam bardziej niż zdeterminowana poznać prawdę o tym, co się dzieje i skąd te tajemnice. Spodziewałam się, że na rozwiązanie sprawy jeszcze długo poczekam, może do rozpoczęcia szkoły (skoro Vincent jest w domu, to zechce pojawić się i w Hogwarcie?), a może dopiero do następnych letnich wakacji, ale nigdy nie przypuszczałabym, że wszystkiego dowiem się jeszcze tego samego wieczora.


Siedziałam przy oknie z mocnym postanowieniem uważnej obserwacji, ale nigdy nie należałam do specjalnie cierpliwych osób, wolałam działać w ruchu, dlatego nawet pomimo olbrzymiej mobilizacji, gdzieś pomiędzy godziną pierwszą a drugą zaczęłam przysypiać. I w momencie, w którym gwałtownie poderwałam się od snu, zauważyłam męską sylwetkę, przeskakującą przez płot ogrodu Marlowe’ów. Vincent. Vincent z plecakiem na ramieniu. Musiałam zareagować błyskawicznie, żeby nie stracić takiej okazji, dlatego w biegu założyłam na piżamę dżinsy i wsunęłam przez głowę pierwszy lepszy sweter, na buty już nie miałam czasu – pobiegłam w kapciach.


Uparcie trzymam się zdania, że nie mam pojęcia, co stało się później. Próbuję wymazać to z pamięci i zachować inną twarz Vince’a, ale chociażby codzienna wizyta w łazience przypomina mi o dalszych wydarzeniach. Udało mi się go dogonić, ale on wcale nie chciał ze mną rozmawiać. Nie chciał mi nic powiedzieć, ale byłam natrętna i namolna, nie chciałam go puścić bez słowa. Więc zaczął mówić. Nigdy od nikogo wcześniej ani później nie usłyszałam tylu raniących słów. Chciał się mnie pozbyć, chciał już iść, ale ja, nawet cała zapłakana, nie mogłam mu na to pozwolić. Żądałam wyjaśnień, żądałam prawdy, ale zamiast tego… To właśnie wtedy ze wściekłością w oczach przycisnął mnie do drzewa i jednym krótkim ruchem pokazał, czym się stał. Oprócz bólu psychicznego, postanowił obdarzyć mnie także fizycznym. Czułam, jak jego kły przebijają moją skórę, czułam ranę, czułam wypływającą z niej krew i usta Vincenta, dokładnie zbierające każdą kroplę. Na świecie istnieje tylko jedna istota, która żywi się krwią innych – wampir.


Za to naprawdę nie pamiętam, co było później. Ojciec i Gray znaleźli mnie całkowicie otępiałą w lesie jakiś czas później – jeden z nich musiał widzieć jak wychodzę. Dalsze dni również są zasnute mgłą, częściowo dlatego, że nocną wycieczkę przypłaciłam silną grypą. Dopiero w szkole pielęgniarka doprowadziła mnie do stanu używalności. Jako takiego, do końca nauki niewiele mnie było we mnie. Pogrążona w stanie apatii, zamiast szukać towarzystwa, szukałam samotności. Zrezygnowałam z bycia w drużynie Quidditcha, zrezygnowałam z żartów, z uśmiechów, z nauki, zrezygnowałabym z przyjaciół, ale mi na to nie pozwolili. Na siłę wyciągali mnie z dormitorium, zaganiali na posiłki do Wielkiej Sali i kazali się uczyć. Przez pierwszy miesiąc prawie w ogóle nie było ze mną kontaktu, płakałam po nocach i ledwo powstrzymywałam się od płaczu w dzień, ale oni wykazywali się ogromnym zrozumieniem i byli niezastąpionym wsparciem.


Stopniowo zaczęłam dochodzić do siebie. Na początku wcale nie było to łatwe, leczenie ran na duszy i sercu nigdy nie jest łatwe, ale małymi krokami szłam do przodu. Otrząsałam się ze smutku, powoli wracałam do żywych, choć dziura ziejąca w mojej klatce piersiowej promieniowała ogromnym bólem, nabierającym na sile za każdym razem, kiedy tylko mijałam jedno z miejsc, które kojarzyło mi się z nami. Brak Vincenta obok mnie w jednej chwili uczył moje życie zupełnie bezcelowym, choć przecież miałam osoby, na których mi zależało i którym zależało na mnie. Długo nie mogłam zaakceptować faktu jego nieobecności, czasami wydawało mi się, że widzę jego plecy gdzieś na końcu korytarza, twarz w oknie, głos wśród wielu wokoło, ale jednocześnie każda taka chwila upewniała mnie, że Vincenta już nie ma i prawdopodobnie już nigdy nie będzie.


Jednak pewnym momencie smutek zaczął przeradzać się w gniew. Nawet nie do końca wiem, w którym momencie, chociaż nie wykluczam, że znaczący wpływ mogła mieć awantura, jaką w marcu urządzili mi przyjaciele, nie mogący już patrzeć na moją depresję. Smutek smutkiem, ale w tym momencie ważyły się losy mojej przyszłości i jeśli nie dojdę ze sobą do ładu i składu, nigdy nie osiągnę swoich marzeń – właśnie to wtedy od nich usłyszałam i bardzo dało mi to do myślenia. Znienacka zaczęłam być wściekła o to, jak mnie potraktował: że nazwał mnie szlamą, że mówił, że mnie nie kocha, choć przecież wiedziałam, że było inaczej (tchórz!), że znowu uciekł od problemu, zamiast chociaż spróbować go rozwiązać, aż w końcu, że mnie ugryzł. Mówił, że mnie nie skrzywdzi, a tamtej nocy zrobił to w każdy możliwy sposób. I ja miałabym dla niego zaprzepaścić swoją przyszłość, do końca życia płakać po jego odejściu? Po moim trupie. Jeszcze nigdy gniew nie napędzał mnie tak intensywnie – zasiadłam do książek i chociażby z samej przekory, żeby pokazać Vincentowi, którego już koło mnie nie było, że bez niego doskonale daję sobie radę, kułam dzień i noc, byleby udowodnić sobie, że jestem ponad to. Co prawda dalej miałam momenty załamania, dalej zdarzało mi się płakać w poduszkę, ale znacznie rzadziej. Gniew działał naprawdę ożywczo.
Mimo to owutemy zdałam na najniższym poziomie by dostać się tam, gdzie chciałam. Dało mi to kolejnego kopa – byłam tak blisko tego, by stracić pracę, o której marzyłam właściwie od zawsze, że naprawdę mnie to przeraziło. Vincenta już nie było, za to byłam ja i moje życie, o które musiałam zadbać, dlatego na egzaminy wstępne kursu aurorskiego przyszłam już wyzbyta ze smutku i zmobilizowana jak nigdy. Coś się skończyło, ale też coś się zaczynało, a ja nie chciałam zaprzepaścić spełnienia swoich marzeń dla śladów po ugryzieniu na szyi. Kiedyś musiałam ruszyć z miejsca i zacząć układać wszystko od nowa.


Za punkt honoru postawiłam sobie być najlepszą na kursie, poświęciłam mnóstwo czasu na siedzenie przed książkami, nadganiałam zaległości, przyswajałam nową wiedzę, a nawet uczyłam się nadprogramowo, jeśli tylko dany temat mnie zainteresował, co z czasem zaczęło się opłacać – byłam w czołówce najlepszych kursantów. Egzaminy zdałam za pierwszym razem i od tego momentu wszystko zaczęło być coraz lepsze.


Dziś już nie chodzę smutna, uśmiecham się tyle samo, co w czasach hogwardzkich, czasami robię sobie żarty z przyjaciół (z pewnych rzeczy nigdy się nie wyrasta) i jestem pierwsza do udziału w zabawach. Kiedyś moi przyjaciele byli dla mnie największym wsparciem, teraz to ja staram się być wsparciem dla nich. Żyjemy w trudnych czasach, to prawda, ale nie zamierzam z tego powodu rezygnować z głośnego śmiechu i małych szaleństw. Dla odmiany – w zawodzie jestem ceniona za dobrą analizę sytuacji, umiejętność pracy pod presją oraz za to, że potrafię zachować zimną krew w każdej sytuacji. Co prawda brakuje mi cierpliwości, od zawsze miałam nieustanną potrzebę ruchu i jego brak zwyczajnie mnie nuży i irytuje, ale za to potrafię doskonale działać w zespole. Przełożeni czasami kręcą nosem na moje poczynania – zdarza się, że działam na granicy prawa, ale jeszcze nigdy nie przekroczyłam tej granicy. Zawsze byłam ciekawska i lubię dużo wiedzieć, a ludzie z półświatka czasami są nieocenioną pomocą, nie tylko pod względem dostarczania informacji, ale również aktywnego pomagania w sprawie. Jestem zdania, że nie każde złoto jasno błyszczy, przyjaciół i sprzymierzeńców można spotkać w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. W upartości nie mam sobie równych, mój charakter nie stracił też na wojowniczości – w szkole nie pozwalałam się tłamsić z powodu mojej „brudnej” krwi, w życiu dorosłym również nie zamierzałam tego robić. Potrafię rozpychać się łokciami i głośno krzyczeć, by zostać zauważoną i szanowaną w miejscach, w których niekoniecznie jestem mile widziana. Nigdy nie daję sobie w kaszę dmuchać i nigdy nie przechodzę obojętnie obok obelgi skierowanej w moją stronę, choć reaguję na nią chłodną pogardą, już nie pyskówką, jak w szkole. Znam swoją wartość i nie pozwolę, by ktokolwiek próbował ją zmienić.


Mieszkam w niewielkim domku przy lesie w jednej z wiosek w głębi kraju. Jest to moje przytulne gniazdko, azyl, gdzie relaksuję się po ciężkim dniu w pracy (a potrafią być naprawdę ciężkie), a jednocześnie miejsce, w którym najchętniej podejmuję przyjaciół. Lubię być otoczona przez ludzi, ich śmiech działa na mnie odprężająco, a dobre towarzystwo dodaje mi sił.



Patronus: Ariranie to jeden z najbardziej socjalnych gatunków wydry. Są bardzo głośne i uwielbiają zabawę, ale jednocześnie to wytrawni łowcy, potrafiący się wykazać sprytem i inteligencją.
Wspomnieniem, jakie Marie przywołuje, wypowiadając inkantację zaklęcia, jest wakacyjny dzień, w którym z ojcem, Gray’em, Willem i Vincentem wybrali się na biwak do lasu. Cały spędzony tam czas należał do najszczęśliwszych w jej życiu, ale chyba najlepiej wspomina moment nad ranem, kiedy wszyscy mieli okazję obejrzeć elfy tańczące na polanie. Ekscytacji i śmiechom nie było końca – chwili, w której wszystkie najważniejsze dla niej osoby są razem z nią i świetnie się bawią, nie zamieniłaby na żadną inną.










 
11
0
12
0
0
0
4


Wyposażenie

Różdżka, teleportacja, 12 punktów statystyk

Gość
Anonymous
Gość
Re: Marianne Burroughs [odnośnik]03.08.15 1:49

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Marianne to osoba, która potrafi walczyć sama ze sobą, a to jedna z najtrudniejszych walk, jakie można stoczyć. Zwycięskie wyjście z depresji po stracie ukochanego jest godne podziwu. Na pewno się nie mylę - biuro aurorów powinno być dumne z takiej pracownicy, która potrafi walczyć nie tylko ze złoczyńcami, ale i ze samą sobą.
Nie zatrzymuję cię już dłużej, zmykaj do fabuły i nie zapominaj o zwalczaniu czarnoksiężników... jak i innych stworzeń! cwaniak

OSIĄGNIĘCIA
Spełnione marzenia
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:11
Transmutacja:0
Obrona przed czarną magią:12
Eliksiry:0
Magia lecznicza:0
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:4
Inne
Teleportacja
WYPOSAŻENIE
Różdżka
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[02.08] 900-870=30
Catalina Vane
Catalina Vane
Zawód : Koroner
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
Zbrodnia krwią zamyka drzwi. Po ich drugiej stronie znajduje się świat niewyobrażalny dla innych.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Marianne Burroughs Tumblr_ml8fiq5Mpd1rh5woro1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t579-catalina-vane http://morsmordre.forumpolish.com/t619-psycho#1731 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f95-doki-pearl-road-21
Marianne Burroughs
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach