Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Devon :: Ptasie Radio
Drzwi wejściowe
Strona 2 z 2 •
1, 2

AutorWiadomość
First topic message reminder :


Drzwi wejściowe
Kamienny budynek otoczony z każdej strony murem i zielonym terenem, służy teraz za siedzibę Ptasiego Radia. W ogrodzie znaleźć można przede wszystkim wydeptane ciężki. Miejsce do rozpalenia ogniska jest w tym samym miejscu od lat, a prowizoryczne ławki stoją z każdej jego strony. Po wejściu do środka mija się długi korytarz, z którego prawej strony znajdują się toalety, a z lewej gabinet pana Becketta i składzik. Na końcu korytarza są drzwi do saloniku z kominkiem, a dalej do kuchni, oraz do Gniazda, prawdziwego studia nagraniowego, zaaranżowanego ze zdobytego sprzętu specjalnie na potrzeby inwestycji.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.08.21 8:08, w całości zmieniany 1 raz
29-11-1957 r., po spotkaniu z Tonksem, więc pewnie wieczór
Wiadomość o tym, co i jak powinno zostać przewiezione i dostarczone do Devon otrzymał ledwie dwudziestego ósmego, czyli dnia wczorajszego. Nie wiedział jeszcze wszystkiego, ale najwyraźniej i tak wiedział wystarczająco dużo, żeby móc dostrzec do odpowiedniego miejsca, wziąć odpowiednie części i sprzęt, a potem przewieźć to do wskazanego miejsca. Zadanie ot wyjątkowo proste, może aż za bardzo. Normalnie nie wykonywałby takich czynności osobiście. Wyznaczyłby kogoś odpowiedniego i zwyczajnie wysłał go tam, gdzie było to potrzebne… Ba, mógłby nawet poprosić któregoś z zaufanych Zjednoczonych, których zadaniem od poprzedniego miesiąca było rozwożenie przesyłek i paczek… ale sam chciał przekonać się o tym, co takiego kombinował Weasley. I czy aby na pewno dobrze zrobił oddając mu swoje pieniądze na ten jeden cel.
Wpierw ruszył do miejsca, w którym oczekiwały go części. Zastał tam całą masę przedmiotów, które stanowiły dla niego zagadkę. Zupełnie jak gdyby wpadł do jednego z mugolskich majsterkowiczów, którzy mieli wyjątkowo dużo dziwnych i małych metalowych (i nie tylko) części, które nie wiadomo do czego służyły. Domyślał się jednak, że ktoś wiedział do czego je zastosować i jak je złożyć. Były one jednak dość ciężkie, czego w ogóle nie oczekiwał. Rozmyślając jak pomóc koniom, które choć były silne, to jednak miały swoje ograniczenie, postanowił zmniejszyć kilka z pakunków i zmniejszyć ich wagę.
– Libramuto, libramuto – powtórzył dwa razy w stronę tych najcięższych pakunków.
Sam przewóz nie był ciężki jako czynność do wykonania. Ot, załadowanym wozem trzeba było przejechać z punktu a do punktu b. Potrzebna było tylko para koni, trochę cierpliwości i uwaga na drodze. Coś, co już nie jeden raz wykonał. Problemem była tylko jego wciąż obecna frustracja, która towarzyszyła mu po spotkaniu z Gabrielem Tonksem. Nie spodziewał się, że rozmowa, która miała być tylko zwykłą rozmową, zamieni się w kłótnię. A niestety tak się stało. Może i sam był tutaj winien, ale nie chciał się do tego przyznać. Nerwy zwyczajnie nie wytrzymały i wybuchł. Być może właśnie dlatego nerwowo rozglądał się dookoła, upewniając się, że w pobliżu nie ma żadnego potencjalnego niebezpieczeństwa. A tego na szczęście nie było. Może to i lepiej, bo Merlin jedyny wie co zrobiłby potencjalnemu napastnikowi w tak zezłoszczonym stanie.
Dotarł na miejsce po jakieś godzinie lub więcej czasu. Nie miał pojęcia na co patrzył. Widział jedynie zapomniany przez świat budynek… i nic więcej. Dlaczego wybrali akurat to miejsce? Bo nie rzucało się w oczy? Czy może z innego powodu? Niemniej, podejrzewał, że Reginald i pozostali wiedzieli co robili i gdzie zamierzali postawić cały sprzęt. Konie zatrzymał jak najbliżej wejścia, co by to jak najsprawniej (i bez zbyt wielkiego wysiłku) przenieść ciężkie rzeczy do środka. Pogoda była markotna, a nie chciał, żeby którakolwiek z części została popsuta przez deszcz lub inne warunki atmosferyczne. Silił się przy tym przy jednym z dwóch wyjątkowo ciężkich przedmiotów. Nie spodziewał się, że mogą ważyć aż tyle, a przecież użył niby zaklęcia zmniejszającego wagę (nie będąc świadomym, że to zadziałało na tylko jeden przedmiot).
Pracę skończył dość szybko, co wyraźnie go zaskoczyło. Drobny wysiłek pomógł też odgonić wszelkie negatywne myśli, które skupiły się w nim po rozmowie z Tonksem. Strzepał kurz i ewentualne zabrudzenia ze swojego płaszcza, mając nadzieję, że żadna z metalowych części nie podarła mu ubrania. Gdyby wiedział, że to wszystko tak wyglądało – założyłby cokolwiek innego.
Pozostała tylko jeszcze jedna kwestia, którą chciał zainicjować od siebie. Inni zapewne o niej pomyśleli i wykonali, ale zawsze wypadało choć trochę pomóc. Wyciągnął różdżkę i stanął tuż przy progu. Potrzebował chwili skupienia i spokoju (o to drugie nie musiał się martwić), żeby nałożyć Lignumo. Potem natomiast spędził kolejnych kilkanaście minut, żeby nałożyć Szklane domy, ale i Błyskotka jako formę żartu wobec niepowołanego gościa. Ktokolwiek nieodpowiedni miał spróbować tutaj wejść, musiałby zmierzyć się z naturą, ale i brokatem.
| Rzut na sprawność
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan

Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : 17 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 10
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
30.11.1957
Zjawił się w opuszczonym schronisku w Devon skoro świt, obserwując jeszcze na horyzoncie, jak zimne słońce przebija się przez listopadowe chmury. O dziwo widoczność była wyjątkowo dobra, chociaż zapowiadało się na to, że za chwile spadnie deszcz i wietrzny poranek zamieni się w burzowe przedpołudnie. Czym prędzej więc wszedł do środka, wycierając buty o drewniany pęknięty próg. Nieco naniesionego błota rozsypało się po podłodze, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. W odbiciach źrenic nie widać było już podmokłej trawy, czy szarych drzew pozbawionych liści, a także chorej epoki wojny. Teraz Stevie Beckett pełen dumy i fascynacji obserwował wszystko to, co zostało zgromadzone w tym miejscu. Dzięki pomocy przyszywanego bratanka, a także Antka Macmillana, cały sprzęt znajdował się pod zabezpieczeniami w miejscu, w którym już niedługo dziać się miała prawdziwa magia. Zafascynowany przestrzenią, a także możliwościami, jakie dawała, rozejrzał się ponownie w tym miejscu. Wymagało znacznego remontu. Co prawda stare kości wcale nie zachęcały do wzmożonego ruchu, ale praca z narzędziami stanowiła jeden z przyjemniejszych elementów każdego dnia, to też numerolog położył na jednym ze starszych stołów walizkę, którą następnie otworzył ruchem różdżki. Pachniało tam kurzem. Można było rozpalić tam ogień, niczym w zimnym warsztacie, ale wolał wykonać tę pracę szybciej, w końcu nie było aż tak zimno. Zamierzał poprosić jeszcze Williama Moora, aby nieco przebudował to miejsce, zgodnie z wytycznymi. Sam Stevie Beckett mógł pomagać w takim przedsięwzięciu, ale nie miał już tyle siły i werwy co kiedyś. Dzisiaj zresztą czekało go ważne zadanie, które nie wymagało, aby na każdej ścianie wisiał obrazek. Tym zajmą się później. Numerolog ściągnął materiał, który ochraniać miał sprzęt przed kurzem, i odłożył go na bok. Było tam wszystko, czego potrzebowali, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Cała radiostacja, potrzebna do nadawania. Dostrzegł tam mikrofony, mikser, transceiver, odbiorniki, a nawet złożoną antenę, której postawienie nie powinno być wyjątkowo trudne. Wszelkie fale, które będą stąd wychodzić, zdąży jeszcze zabezpieczyć, na razie należało sprawdzić, czy sprzęt w ogóle nadaje się do użytku. Rozpoczął od rozpakowywania zawiniętych kabelków i drucików, które miały przewodzić odpowiednie wiązania, tak aby wiadomości szły w świat. Z kurzu oczyścił część pudeł i gałek, które teraz stały tam spokojnie. Sprawdził ich ruchomość, czy żaden nie wypadnie ze swojego miejsca. Przetarł jeszcze wnętrza, upewniając się, że znalazł się tam żaden przypadkowy szczur albo robak, jeszcze tego by brakowało, aby przegryzł on kable. Podłączając wszystkie przewody do siebie, zgodnie z instrukcją, która została mu zostawiona przez poprzednich właścicieli, wstrzymał oddech. Jeśli wszystko wybuchnie, to przynajmniej próbował. Adrenalina powoli uderzała w serce, to była jego pasja i to tu odnajdował najwięcej siły. Gdy wszystko było już odpowiednio przygotowane, pozostało nacisnąć przycisk, który idąc w dół, uruchomiłby ten sprzęt. Na razie bez anteny i odpowiedniego zaprogramowania, nie było możliwym nadawanie, ale mógł przetestować. Różdżkę więc w końcu skierował na pudełko, którego zawartość była teraz najcenniejsza i delikatnie nią stuknął, pod nosem mrucząc odpowiednią inkantację. I wtedy rozpoczęła się magia. W środku coś zaszumiało, słychać było, że sprzęt hula... I to jak! Potężny uśmiech od razu spłynął na twarz Steviego. Nieco szaleńczy i zbyt zadowolony, z oczami pełnymi zwykłej chłopięcej radości. Och jak bardzo marzył o takim sprzęcie, od kiedy tylko usłyszał, że takowy został wynaleziony. Bacznie obserwował każdą diodę i wsłuchiwał się w każdy obrót maszyny, kręcąc z niedowierzaniem głową. Żal było to wszystko wyłączać, ale dzisiaj zająć się miał tylko montażem. Z pewną nostalgią więc i obietnicą, że to przecież nie ostatni raz, ponownie magią wyłączył aparaturę i przykrył wszystko tym samym tworzywem, które chronić miało ten sprzęt przed ewentualnym uszkodzeniem. Historia dopiero się zaczynała, chociaż przed nimi było jeszcze dużo pracy, tak w końcu mogli ruszyć z kopyta. I oby się udało.
zt, rzut na zręczne ręce (II) - st 50
Zjawił się w opuszczonym schronisku w Devon skoro świt, obserwując jeszcze na horyzoncie, jak zimne słońce przebija się przez listopadowe chmury. O dziwo widoczność była wyjątkowo dobra, chociaż zapowiadało się na to, że za chwile spadnie deszcz i wietrzny poranek zamieni się w burzowe przedpołudnie. Czym prędzej więc wszedł do środka, wycierając buty o drewniany pęknięty próg. Nieco naniesionego błota rozsypało się po podłodze, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. W odbiciach źrenic nie widać było już podmokłej trawy, czy szarych drzew pozbawionych liści, a także chorej epoki wojny. Teraz Stevie Beckett pełen dumy i fascynacji obserwował wszystko to, co zostało zgromadzone w tym miejscu. Dzięki pomocy przyszywanego bratanka, a także Antka Macmillana, cały sprzęt znajdował się pod zabezpieczeniami w miejscu, w którym już niedługo dziać się miała prawdziwa magia. Zafascynowany przestrzenią, a także możliwościami, jakie dawała, rozejrzał się ponownie w tym miejscu. Wymagało znacznego remontu. Co prawda stare kości wcale nie zachęcały do wzmożonego ruchu, ale praca z narzędziami stanowiła jeden z przyjemniejszych elementów każdego dnia, to też numerolog położył na jednym ze starszych stołów walizkę, którą następnie otworzył ruchem różdżki. Pachniało tam kurzem. Można było rozpalić tam ogień, niczym w zimnym warsztacie, ale wolał wykonać tę pracę szybciej, w końcu nie było aż tak zimno. Zamierzał poprosić jeszcze Williama Moora, aby nieco przebudował to miejsce, zgodnie z wytycznymi. Sam Stevie Beckett mógł pomagać w takim przedsięwzięciu, ale nie miał już tyle siły i werwy co kiedyś. Dzisiaj zresztą czekało go ważne zadanie, które nie wymagało, aby na każdej ścianie wisiał obrazek. Tym zajmą się później. Numerolog ściągnął materiał, który ochraniać miał sprzęt przed kurzem, i odłożył go na bok. Było tam wszystko, czego potrzebowali, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Cała radiostacja, potrzebna do nadawania. Dostrzegł tam mikrofony, mikser, transceiver, odbiorniki, a nawet złożoną antenę, której postawienie nie powinno być wyjątkowo trudne. Wszelkie fale, które będą stąd wychodzić, zdąży jeszcze zabezpieczyć, na razie należało sprawdzić, czy sprzęt w ogóle nadaje się do użytku. Rozpoczął od rozpakowywania zawiniętych kabelków i drucików, które miały przewodzić odpowiednie wiązania, tak aby wiadomości szły w świat. Z kurzu oczyścił część pudeł i gałek, które teraz stały tam spokojnie. Sprawdził ich ruchomość, czy żaden nie wypadnie ze swojego miejsca. Przetarł jeszcze wnętrza, upewniając się, że znalazł się tam żaden przypadkowy szczur albo robak, jeszcze tego by brakowało, aby przegryzł on kable. Podłączając wszystkie przewody do siebie, zgodnie z instrukcją, która została mu zostawiona przez poprzednich właścicieli, wstrzymał oddech. Jeśli wszystko wybuchnie, to przynajmniej próbował. Adrenalina powoli uderzała w serce, to była jego pasja i to tu odnajdował najwięcej siły. Gdy wszystko było już odpowiednio przygotowane, pozostało nacisnąć przycisk, który idąc w dół, uruchomiłby ten sprzęt. Na razie bez anteny i odpowiedniego zaprogramowania, nie było możliwym nadawanie, ale mógł przetestować. Różdżkę więc w końcu skierował na pudełko, którego zawartość była teraz najcenniejsza i delikatnie nią stuknął, pod nosem mrucząc odpowiednią inkantację. I wtedy rozpoczęła się magia. W środku coś zaszumiało, słychać było, że sprzęt hula... I to jak! Potężny uśmiech od razu spłynął na twarz Steviego. Nieco szaleńczy i zbyt zadowolony, z oczami pełnymi zwykłej chłopięcej radości. Och jak bardzo marzył o takim sprzęcie, od kiedy tylko usłyszał, że takowy został wynaleziony. Bacznie obserwował każdą diodę i wsłuchiwał się w każdy obrót maszyny, kręcąc z niedowierzaniem głową. Żal było to wszystko wyłączać, ale dzisiaj zająć się miał tylko montażem. Z pewną nostalgią więc i obietnicą, że to przecież nie ostatni raz, ponownie magią wyłączył aparaturę i przykrył wszystko tym samym tworzywem, które chronić miało ten sprzęt przed ewentualnym uszkodzeniem. Historia dopiero się zaczynała, chociaż przed nimi było jeszcze dużo pracy, tak w końcu mogli ruszyć z kopyta. I oby się udało.
zt, rzut na zręczne ręce (II) - st 50
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
| 16 stycznia '58 |
Pierwszym co rzucało się w oczy, zaraz po wejściu były podniszczone, nieprzyjemne, o chropowatej fakturze deski, które nawet bez specjalne oświetlenia potrafiły wskazać, gdzie chlusnęły jakieś potrawy, czy też alkohole. Z pewnością niejeden wędrowiec zdołał już odwiedzić wnętrze i zapoznać się z poszczególnymi zakamarkami tuż po początku pięknych czasów bez drugiej wojny światowej. Mugolom i mieszkańcom Devon żyło się dobrze, a teraz? Zacisnął zęby, próbując odpędzić od siebie takie myśli. Był tu w konkretnym celu, zawiedzenie wujka Steviego nie wchodziło w grę. Musiał się skupić. Kraniec różdżki rozświetlony zaklęciem posłużył mu za latarnię. Wnętrze korytarza tuż przy wejściu rozświetliło się jeszcze bardziej, a przy pierwszych krokach podłoga zaskrzypiała pod przenoszonym ciężarem ciała. Nie sądził, aby drewniana powierzchnia była tak zużyta, wydawało się, że to wina czasu, choć co on tam najlepszego wiedział? Jak czas mógł być czemukolwiek winny?
Stąpając głębiej, wyczuł zagłębienia i nierówności i gdyby tylko posiadał tyle desek, które potrzebne są do położenia na nowo całej podłogi, zrobiłby to bez wahania. Niestety instrukcje były proste - naprawić, wycyklinować, co to w ogóle znaczyło? Że niby wyszlifować, coś tam ponacierać... dziwaczne były te określenia, ale książka traktująca o podstawach budowania domu miała również rozdział o renowacjach. Starał się mocno skupić na każdym przeczytanym słowie, ba, nawet zrobił notatki, które szybko spisane na kolanie wydawały się mało precyzyjne przy pierwszym rzucie oka. Trochę wydawało się go to przerastać, bo obchodząc wszystkie pomieszczenia, spostrzegł, że czeka go wiele pracy przy podłodze i samym malowaniu! Do diaska by to, dlaczego nie był w stanie odzyskać wzroku nieco wcześniej? Nie były to, oczywiście myśli, które zdołałby faktycznie pomyśleć, bo teraz... teraz po prostu szukał zajęcia. Starał się przyzwyczaić do ponownego patrzenia i obserwacji, które wydawały się takie nowe, świeże, jakby bardziej jaskrawe. Sunął wolną dłonią po ścianie, wyczuwając nierówności odpryśniętej farby i bardziej wypukłe ślady, które mógłby wyczuć nawet bez otwierania powiek. Na całe szczęście już był w stanie korzystać ze wszystkich zmysłów. Ani na sekundę nie próbował tego zmienić, można nawet powiedzieć, że powoli przyzwyczajał się do normalnego mrugania w określonych odstępach czasowych. Było ciężko się tak... przestawić, bo strach obejmował już nie tylko podświadomość. Widział, jak różdżka drży mu w dłoni. Wciąż nie był przyzwyczajony do takich przerw, musiał się czymś zająć.
Nie czekając na specjalne zaproszenia, rzucił zaklęciem Lumos Maxima na całe pomieszczenie, pozostawiając je oświetlonym. Wystarczyło mu tylko kilka rzutów okiem, żeby dojść do wniosku, że faktycznie przydałoby się tam nieco więcej niż zwykłe pociągnięcie pędzlem. Odszukał w notatkach jakąś poradę, zauważając również zamknięte okiennice. Kolejny ruch nadgarstkiem odgonił drewno w ramie, pozwalając światłu dnia przedostać się wewnątrz. Pierwszym punktem było gruntowanie ścian, czyli z całego tego sprzętu, który przyniósł na samym początku, należało wybrać te odpowiadające pierwszej z czynności, jakie miał spisane. Zanim przeszedł do samego czarowania wałka, podszedł do ściany i przyłożył rękę, nabywając na dłoni mnóstwo jasnego osadu. W podręczniku napisane było, że jest to znak, aby zagruntować ścianę, a on przecież musiał robić wszystko wedle instrukcji. Starał się połapać, o co w tym wszystkim chodzi. Musiał przecież przebudować ich chatkę... ich.
Chcąc uzyskać gładką fakturę powierzchni ściany, zabrał się za czarowanie pięciu wałków teleskopowych, które swobodnie zaczęły tworzyć ślady jego pracy. Zaklęcia transmutacyjne w istocie robiły fenomenalną robotę, bo szczotki i miotły, które znalazł na składziku, przemienił w narzędzia potrzebne do uporządkowania wnętrz pomieszczeń do stanu, jaki przedstawiał mu wujek. Nie sądził, żeby miał ku temu jakąkolwiek zdolność, jednak potrzeba rodziła pewien przymus do robienia, a na to nigdy nie potrafił się nie zgodzić. Przypominał sobie te ważne słowa, że nie robią tego dla siebie, a innych, tych wszystkich zagubionych, bo to właśnie oni byli najważniejszym źródłem, do którego miały dotrzeć wieści. Nie ważne jak bardzo starał się nie myśleć o tym, co mu się przytrafiło i jak wiele zmartwień przysporzył nie tylko swojej bliskiej rodzinie, ale również przyjaciołom i znajomym, a w tym również samą Philippę.
Praca wręcz wrzała w każdym pomieszczeniu, w którym spędzał praktycznie po dwie godziny. Początkowo zajmował się gruntowaniem ścian, by zaraz potem przechodzić do cyklinowania podłoża. Powolnymi ruchami nadgarstka zmuszał przemienione przedmioty do ruchu dokładnie takiego, jaki wydawał się najefektywniejszy w pozbyciu się wierzchniej części podłoża. Musiał wszystko wyrównać i zaimpregnować, a dzięki magii drobinki wiórów i kurzu nie unosiły się do schnących ścian. Prawdziwa zagwozdka pojawiła się w salonie oraz łazience. Grzyb zjadający część ścian oraz sufitów ani trochę nie przypominał jakiegoś zdrowego tworu. Wzrokiem przeszukał notatki, które zrobił na podstawie podręcznika i... to naprawdę było tak proste? Wystarczyło zaklęcie osuszające? A co dalej? Następna strona? Pomalować i zastosować chemię ochronną... z pewnością znalazłby się jakiś twórca eliksirów, który potrafi stworzyć takie rzeczy! Momentalnie do jego głowy wpadła postać rudzielca - Asbjorna, którego miał już okazję odgrywać. Faktycznie przecież Norweg był specjalistą od spraw związanych z magicznymi naparami! Spisał dodatkowy punkt do zrobienia na dany dzień. Musiał jeszcze przerobić kilka pomieszczeń, a spędził tam ledwo półtorej godziny! Za dwie miała przyjść Neala z pomocą w sprzątaniu i układaniu wszystkiego, tak jak zażyczył sobie wujek. Do tego czasu rudzielec nie zamierzał poddawać się przyjemności podnoszenia i przestawiania mebli, pozostawił to na wspólną chwilę spędzoną wraz z Nealą, która miała okazję trochę podyrygować. Wydawało się, jakby to naprawdę lubiła, szczególnie gdy widoczne były efektu. Apropos efektów, odnowione ściany oraz drewniane podłoże było genialne, szkoda tylko, że minęło tak szybko! Na szczęście co się odwlecze, to nie uciecze, dlatego bez zbędnego marudzenia odczarował przedmioty pomocnicze, orientując się, że jest już wieczór. Nie przeszkadzało mu to ani trochę, w końcu gdzie miał spieszyć? Chyba tylko i wyłącznie na przerwę z papierosem pomiędzy wargami. Ręce wciąż drgały dość nienaturalnie, jednak zamiast o piciu, to myślał nad planem na kolejny dzień. Zostało mu jeszcze wszystko wysprzątać, polać ściany i sufit preparatem do grzybów, a później już tylko odmalować sufit. Reszta wydawała się do zrobienia w ciągu kolejnego dnia, dlatego trzymał się nadziei, że do tego czasu Moss nie straci w nim już zainteresowania co do wspólnego mieszkania, bo teraz już by bez niej nie potrafił.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]



Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Ostatnio zmieniony przez Reggie Weasley dnia 15.08.21 16:07, w całości zmieniany 1 raz
3 I 1958
Odrobinę zawiódł swojego przyjaciela. Rzecz jasna nie uczynił tego z – całkowitą – premedytacją, a jednak musiał przyznać przed samym sobą, że z racji dzielenia mnóstwa zadań na ważne i ważniejsze świadomie odsuwał od siebie wizję prowadzenia remontu w przyszłej rozgłośni radiowej. Stevie nigdy by mu tego nie wytknął, bo wciąż miewał takie momenty, kiedy to garbił ramiona ledwie przed jego spojrzeniem, prawdopodobnie wizualizując sobie w głowie ciosy czy kąśliwości, które ostatecznie nigdy nie nadchodziły (ponieważ Rineheart wcale nie był wynaturzoną bestyjką niezdolną do ciepłych uczuć!). Już w grudniu miał wziąć się do roboty, zwłaszcza, że część pomiarów i oględzin dokonano wcześniej, choćby przy wyborze lokalu do całego przedsięwzięcia. Co prawda o tym wyborze wcale nie zadecydował stan techniczny budynku, a przynajmniej nie ten czynnik był najważniejszy. Kieran nie znał się na tych enigmatycznie brzmiących częstotliwościach, wyliczeniach i atutach położenia geograficznego tego miejsca. Na wszystkie urządzenia spoglądał z pewną dozą niepokoju, obawiając się tego, że coś przypadkiem dotknie i na dodatek zepsuje ledwie muśnięciem. Był człowiekiem, któremu brakowało wyczucia, czasem nawet w łapie, a może zwłaszcza w tej przeklętej łapie. Jego prawa dłoń wciąż poszukiwała znajomego ciężaru różdżki, ten nawyk chyba nigdy go nie opuści, po prostu musiał wiedzieć, że magia jest na wyciągnięcie ręki – dosłownie.
Zadarł głowę i spojrzał na zabezpieczony już wcześniej dach. No właśnie, zabezpieczony, ale nie naprawiony, bo jakoś nie było jak się za to zabrać. Tak, tak, wcześniej nie mogli zdobyć materiałów, a potem pogoda nie dopisywała, kiedy non stop lało. Listopadowy deszcze przemienił się w grudniowe opady śniegu. Największą dziurę zabili jakimiś dechami – wtedy jeszcze sprawę dość prowizorycznie ogarnął Reginald – żeby śnieg nie wpadał do środka i to w najgorszym wypadku na ustawiony już sprzęt. Co kilka dni ktoś przewijał się przez opuszczone schronisko, aby dopilnować stabilności nałożonych wokół zabezpieczeń, zwłaszcza Beckett upewniał się, czy wszystko stoi tam, gdzie zostało postawione i podłączone. Młoda Neala wykonywała prace porządkowe i wspomniała, że tego dnia także przyjdzie, gdy tylko Kieran uwinie się ze swoją robotą.
Pogoda akurat sprzyjała włażeniu na dach, bo tuż po Nowym Roku z nieba spadał niezbyt ciężki śnieg, ot ledwie takie biały puszek, co sunął w dół leniwie. Auror przy okazji odśnieżył dach i dotarł do dziury w dachu. Musiał wymienić kilka desek w poszyciu, bo te stare ugięły się, z lekka spróchniałe, stąd też dziura. Płatew trzymał, belki też spełniały swoją rolę. Wystarczająco szerokie deski miały uczynić poszycie ponownie sztywnym i równym. Wziął młotek, wbił nim grube i długie gwoździe, aby połączyć deski z krokwią dachową. Kiedy był pewien mocowania, zaczął kłaść poszycie, a na nim szare dachówki. Ostatecznie wszystko udało się zrobić bez większych trudności. Jakoś od razu nabrał podejrzliwości co do tego, ze za szybko mu poszło.
Ostrożnie przeszedł w stronę komina i zszedł po drabinie, ledwie unikając twardego lądowania, gdy jedna z nóg niespodziewanie ześlizgnęła mu się z jednego ze stopni. Dobrze, że mocno chwycił się rękoma. Wszedł do środka, we wnętrzu nie prześladowała go śnieżna biel, od której odbijały się promienie słońca, atakując niewybrednie oczy.
Jeszcze trochę było do zrobienia, ale najważniejsze właśnie się wydarzyło. Nie było mowy, aby deszcz lał się na głowy osobom przebywającym w środku budowli. I w sumie, ze nie było potrzeby wymiany całego dachu. Rineheart w całkowitej ciszy chwycił za miotłę i zaczął zbierać brud z podłogi. Znalazło się kilka trocin i nieco kurzu. Uroki remontu.
Ciekawe, czy Billy będzie zadowolony? W sumie to dobrze, gdyby mimo wszystko rzucił na tę naprawę okiem. Trudno było nie uznać, że to on był w dużej mierze główną siła sprawczą przy odnowie tego przybytku. Na pewno jeszcze znajdą czas, aby odmalować ściany, przynajmniej były już odgruzowane.
| z tematu
Odrobinę zawiódł swojego przyjaciela. Rzecz jasna nie uczynił tego z – całkowitą – premedytacją, a jednak musiał przyznać przed samym sobą, że z racji dzielenia mnóstwa zadań na ważne i ważniejsze świadomie odsuwał od siebie wizję prowadzenia remontu w przyszłej rozgłośni radiowej. Stevie nigdy by mu tego nie wytknął, bo wciąż miewał takie momenty, kiedy to garbił ramiona ledwie przed jego spojrzeniem, prawdopodobnie wizualizując sobie w głowie ciosy czy kąśliwości, które ostatecznie nigdy nie nadchodziły (ponieważ Rineheart wcale nie był wynaturzoną bestyjką niezdolną do ciepłych uczuć!). Już w grudniu miał wziąć się do roboty, zwłaszcza, że część pomiarów i oględzin dokonano wcześniej, choćby przy wyborze lokalu do całego przedsięwzięcia. Co prawda o tym wyborze wcale nie zadecydował stan techniczny budynku, a przynajmniej nie ten czynnik był najważniejszy. Kieran nie znał się na tych enigmatycznie brzmiących częstotliwościach, wyliczeniach i atutach położenia geograficznego tego miejsca. Na wszystkie urządzenia spoglądał z pewną dozą niepokoju, obawiając się tego, że coś przypadkiem dotknie i na dodatek zepsuje ledwie muśnięciem. Był człowiekiem, któremu brakowało wyczucia, czasem nawet w łapie, a może zwłaszcza w tej przeklętej łapie. Jego prawa dłoń wciąż poszukiwała znajomego ciężaru różdżki, ten nawyk chyba nigdy go nie opuści, po prostu musiał wiedzieć, że magia jest na wyciągnięcie ręki – dosłownie.
Zadarł głowę i spojrzał na zabezpieczony już wcześniej dach. No właśnie, zabezpieczony, ale nie naprawiony, bo jakoś nie było jak się za to zabrać. Tak, tak, wcześniej nie mogli zdobyć materiałów, a potem pogoda nie dopisywała, kiedy non stop lało. Listopadowy deszcze przemienił się w grudniowe opady śniegu. Największą dziurę zabili jakimiś dechami – wtedy jeszcze sprawę dość prowizorycznie ogarnął Reginald – żeby śnieg nie wpadał do środka i to w najgorszym wypadku na ustawiony już sprzęt. Co kilka dni ktoś przewijał się przez opuszczone schronisko, aby dopilnować stabilności nałożonych wokół zabezpieczeń, zwłaszcza Beckett upewniał się, czy wszystko stoi tam, gdzie zostało postawione i podłączone. Młoda Neala wykonywała prace porządkowe i wspomniała, że tego dnia także przyjdzie, gdy tylko Kieran uwinie się ze swoją robotą.
Pogoda akurat sprzyjała włażeniu na dach, bo tuż po Nowym Roku z nieba spadał niezbyt ciężki śnieg, ot ledwie takie biały puszek, co sunął w dół leniwie. Auror przy okazji odśnieżył dach i dotarł do dziury w dachu. Musiał wymienić kilka desek w poszyciu, bo te stare ugięły się, z lekka spróchniałe, stąd też dziura. Płatew trzymał, belki też spełniały swoją rolę. Wystarczająco szerokie deski miały uczynić poszycie ponownie sztywnym i równym. Wziął młotek, wbił nim grube i długie gwoździe, aby połączyć deski z krokwią dachową. Kiedy był pewien mocowania, zaczął kłaść poszycie, a na nim szare dachówki. Ostatecznie wszystko udało się zrobić bez większych trudności. Jakoś od razu nabrał podejrzliwości co do tego, ze za szybko mu poszło.
Ostrożnie przeszedł w stronę komina i zszedł po drabinie, ledwie unikając twardego lądowania, gdy jedna z nóg niespodziewanie ześlizgnęła mu się z jednego ze stopni. Dobrze, że mocno chwycił się rękoma. Wszedł do środka, we wnętrzu nie prześladowała go śnieżna biel, od której odbijały się promienie słońca, atakując niewybrednie oczy.
Jeszcze trochę było do zrobienia, ale najważniejsze właśnie się wydarzyło. Nie było mowy, aby deszcz lał się na głowy osobom przebywającym w środku budowli. I w sumie, ze nie było potrzeby wymiany całego dachu. Rineheart w całkowitej ciszy chwycił za miotłę i zaczął zbierać brud z podłogi. Znalazło się kilka trocin i nieco kurzu. Uroki remontu.
Ciekawe, czy Billy będzie zadowolony? W sumie to dobrze, gdyby mimo wszystko rzucił na tę naprawę okiem. Trudno było nie uznać, że to on był w dużej mierze główną siła sprawczą przy odnowie tego przybytku. Na pewno jeszcze znajdą czas, aby odmalować ściany, przynajmniej były już odgruzowane.
| z tematu

There’s a storm inside of us. A burning. A river. A drive. An unrelenting desire to push yourself harder and further than anyone could think possible. Pushing ourselves into those cold, dark corners where the bad things live, where the bad things fight. We wanted that fight at the highest volume. A loud fight. The loudest, coldest, hottest, most unpleasant of the unpleasant fights.
Kieran Rineheart

Zawód : Rebeliant
Wiek : 53
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


Ten ranek był chłodny, ale wystarczająco orzeźwiający, aby Stevie mógł zjawić się zupełnie obudzony niedaleko siedziby radia. Nigdy nie deportował się bezpośrednio tam, obawiając się wykrycia magii przez doświadczonego naukowca. Chciał obejrzeć postępy prac remontowych i nie zawiódł się. Zmierzając w stronę budynku, od razu dostrzegł zmiany. Załatany dach, nieskrzypiące drzwi wejściowe, a w środku porządek, brak dziur w ścianach. Na chwilę zatrzymał się, podziwiając teren, dumny i szczęśliwy jak wiele osób pomogło w tym przedsięwzięciu. Zamierzał zabezpieczyć teren jeszcze lepiej, cały dzień był więc zaplanowany pod tym kątem. Rozpoczął więc od nałożenia Szklanych domów najpierw na drzwi wejściowe, potem swój mały gabinet zaaranżowany tam na potrzebę wyciszenia się, a potem na salę nagrań, na której wisiała tabliczka Gniazdo. Wiązania zamykały się na drzwiach, a cała jego wiedza na temat obronnej magii przelana została w to miejsce. Upłynęły łącznie trzy godziny, zanim skończył, ale nie zamierzał jeszcze odpoczywać. Tym razem swoim zabezpieczeniem chciał objąć cały teren. Tenuistis miało doprowadzić do tego, żeby na całym terenie niemożliwa była deportacja. Coś, czego i tak zabraniał zjawiającym się tam zakonnikom. Od murku do murku, od źdźbła do źdźbła nakładał więc wiązania, upewniając się, że nie będzie szans na to, aby ktokolwiek zjawił się na tym terenie z pomocą magii. Jeśli tylko przeciwnikom udałoby się odkryć jego lokalizację, to owo zabezpieczenie nieco ich spowolni, a już na pewno nie pozwoli na atak z kompletnego zaskoczenia. Przeszedł następnie do sali nagrań, odpoczywając po drodze na fotelu w salonie. Było już wiele godzin pracy za nim, ale koniec powoli był widoczny. Tym razem zamierzał wykorzystać wiedzę z zielarstwa, którą już miał i transmutacyjną magię. Różdżką wskazywał na sprzęt radiowy, nakładając tam pułapkę Kokona. Upewniał się, że każda przestrzeń będzie wypełniona, bo nie mógł dopuścić do prostej kradzieży, o ile oczywiście cała reszta zabezpieczeń zawiedzie. To nie miało działać na upoważnione osoby, te były bezpieczne, ale jakikolwiek intruz wchodzący w to miejsce i dotykający gramofonu lub mikrofonu będzie złapany w kokon. Kolejny założył na klamkę przy drzwiach wejściowych. Jakie zaskoczenie intruza musiałoby być gdyby łapiąc za nią, został zamknięty w pnącza roślin, pozostając poczwarką motyla, bez możliwości wydostania się. Cały dzień poświęcony temu miejscu miał przynieść rezultaty, chociaż w duchu Stevie liczył na to, że nigdy nie będzie ku temu okazji. Wojna rządziła się jednak własnymi prawami i trzeba było się przygotować.
zt, nakładam Tenuistis na cały teren; Szklane domy na drzwi wejściowe, mój gabinet i Gniazdo; Kokon na sprzęt radiowy i klamkę na drzwiach wejściowych
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
18 stycznia 1958
Zadanie postawione przed Castorem Sproutem należało do tych poleceń, które nie pętały go w okowach tak znanej mu przecież obawy przed porażką oraz zawiedzeniem nadziei innych osób, a wręcz przeciwnie — motywowało do dalszej pracy, powodowało przyjemne mrowienie podekscytowania mające centrum gdzieś na wysokości żołądka, a rozlewające się powoli na wszystkie części ciała. Ucieszył się, że mógł nawet w tak drobny sposób przyczynić się do większej sprawy. A już niecodzienność czynności, których wykonanie dzisiaj mu powierzono, powodowała pojawienie się, póki co drobnych rumieńców na zapadniętych, bladych policzkach.
Na miejscu pojawił się odpowiednio wcześnie. Zabezpieczenie terenu wykonane solidnie, w żadnym wypadku nie po łebkach, wymagało od przewrażliwionego na punkcie perfekcjonizmu Castora odpowiednie zapoznanie się z terenem. Tereny zielone oraz otaczający posesję murek od razu zostały uznane przez Sprouta za idealne miejsce do nałożenia zabezpieczenia. Po przejściu murku dookoła z obu stron — tak zewnętrznej, jak i wewnętrznej — był już pewien, że to tutaj powinien rozpocząć nakładanie Śmiechów—Chichów. Właśnie w takich chwilach, gdy przychodziło mu łączyć ulubioną chyba dziedzinę magii w postaci eliksirów z tą dziedziną wiedzy, która wymagała od niego absolutnego skupienia i wielu godzin poświęconych na próby jej zrozumienia, dziękował w myślach nie tylko sobie (za oczywisty wkład ciężkiej pracy), ale przede wszystkim wujkowi Steviemu, który do tej pustej, Sproutowej głowy cierpliwie pakował podstawy, z których mógł teraz korzystać. Milcząca, dorozumiana obecność wujka przerodziła się w jeszcze większe przyłożenie się do detali. Castor miał przed sobą bowiem trudne zadanie: objęcie całego murku zabezpieczeniem, którego inkantację wypowiadał spokojnie, ze sporą dawką pewności, najwięcej czasu spędzając chyba przy wejściu na ogród, gdzie przygotowany do rozpylenia chichotek musiał spełnić swoje zadanie wzorowo. Z zaskoczeniem zauważył, że liczby, których pojawienie zazwyczaj sprowadzało na niego ostry ból skroni, pomagały mu dziś w sposób zaskakujący. W szczególności przydatne okazały się obliczenia przeprowadzone przy zabezpieczeniu niższych partii murku oraz bramy głównej. Nierówna struktura murku działała na jego korzyść, umożliwiając znalezienie miejsc idealnych do rozpylenia eliksiru.
Nie spodziewał się jednak, że cała akcja zajmie mu aż tak dużo czasu. Jednakże mógł ostrożnie zakładać, że nie zajmie mu to przecież kwadransu czy nawet godziny — do zabezpieczenia miał przecież cały teren posesji. Nic dziwnego, że po trzech godzinach spędzonych na zewnątrz zdążyła zmarznąć mu chyba każda odkryta i nieodkryta część ciała, a gardło domagało się wręcz przerwy i asysty w postaci ciepłej herbaty. Ruszył więc Castor do środka, pozwalając sobie na chwilę odpoczynku po spełnieniu pierwszej części przewidzianego na ten dzień planu. Z kubkiem herbaty w ręku spacerował po domku, poszukując dalszych miejsc odpowiednich do ulokowania w nich pułapki. Kto w końcu powiedział, że eliksiry powinny działać tylko na zewnątrz? W pomieszczeniach mogły działać jeszcze bardziej efektywnie, a brak wiatru kumulował potencjalne cząsteczki Chichotka w przewidzianym wcześniej miejscu. Przystępując do drugiej części nakładania pułapki, skupiał się więc na zakamarkach — szczelinami między oknami a parapetami, półkach utrzymujących rzeczy, które mogłyby potencjalnemu włamywaczowi wydawać się cennymi, zaś jedną, specjalną Chichotkową niespodziankę zostawił w przerwie między regałem a ścianą bezpośrednio po prawej stronie drzwi prowadzących do Gniazda. Manipulował cząstkami eliksiru tak, by w razie potrzeby wystrzeliły w przestrzeń wyznaczoną przez pas około połowy metra przed drzwiami, nie zaś na same drzwi, czy co gorsza, ścianę. Podobnie skupił się przy wiszącej we wspólnym kącie tablicy z harmonogramem audycji. Tutaj zadanie było trudniejsze, bowiem sam eliksir umieścił zaraz za nią, a rozpylony eliksir miał wydostawać się z każdej szczeliny zza tablicy — od góry, dołu, lewa i prawa. Nie byłby sobą, gdyby nie obłożył zabezpieczeniem także lodówki, tym razem Chichotka umieszczając pod nią.
Gdy zakończył pracę, słońce chyliło się ku zachodowi. Nie chcąc przedłużać swej wizyty w Ptasim Radiu, prędko umył i wytarł pożyczony kubek, po czym raz jeszcze udał się w obchód, by sprawdzić, czy na pewno nie zapomniał o jakimś ważnym miejscu. Ale wydawało się, że wszystko było w porządku.
| z/t; zakładam śmiechy-chichy na: murek wokół posesji, wejście do ogrodu oraz główną bramę (na zewnątrz)
szczeliny między parapetem a oknami, między regałem a ścianą przy wejściu do Gniazda, za tablicą z harmonogramem w kącie wspólnym, pod lodówką w kuchni i na półkach (wewnątrz)
for those we have lost
for those we can yet save
Oliver Summers

Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ gdzie rzucą kość
będziesz jak szczeniak biegł ❞
będziesz jak szczeniak biegł ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31 +7
UZDRAWIANIE : 11 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa


1.02.1958
Stevie zjawił się przed Ptasim Radiem wcześnie rano, umówiony na tę okazję ze Steffenem i Castorem, którzy mieli go odciążyć ze zgromadzonych i wykonywanych przez ostatni miesiąc świstoklików.
— Chłopcy, tu jest wszystko opisane. Każdy świstoklik ma swoją karteczkę, z dopiskiem gdzie prowadzi. Przekażcie to osobie, której go dacie, ale karteczkę spalcie... Nie ma co kusić losu — powiedział zostawiając w rękach Cattermola walizkę, która była wyjątkowo ciężka, bowiem nosiła kilkanaście świstoklików. Uśmiechnął się jednak do młodzieńca, zaraz potem zwracając się do Castora. — A tu masz eliksiry, które zostawiła mi panna Leighton. To bardzo ważne, rozdaj je naszym — wyjaśnił, wręczając drugiemu chłopakowi kolejną walizkę i przysiadając na chwilę na kanapie, aby rozeznać się, czy na pewno wszystko, co miał zrobić, zostało oddane. Sam miał wiele pracy, wysłany dzisiaj rankiem list do Harolda Longbottoma o tym przypominał. Nie zamierzał spoczywać na laurach, świadom, że badania, jakie miał prowadzić dla Zakonu i pomocy Rineheartowi były zbyt ważne, aby odpuszczać choćby godzinę. Einstein przesiadujący akurat na dachu siedziby radia zaraz miał ruszyć z listami w świat, przekazując jeszcze parę przedmiotów bezpośrednio do rąk zakonników, którym ową pomoc obiecał Stevie. Sam potrzebował czasu na pracę z numerologią, królową nauk, która pasjonowała go przecież nie od wczoraj. Spoglądając na dzieciaki, na jakich teraz spoczywać miała wojna, nie uśmiechał się, chociaż jego oczy pozostawały serdeczne. Grający w tle gramofon, który nadawał muzykę pokrzepiającą na cały kraj, przypominał, że nie wszystko stracone. Jeszcze jest czas, jeszcze wszystko będzie w porządku. Einstein podleciał na parapet, a Stevie wręczył mu listy do dwóch osób, którym miał pomóc, a następnie sowa odfrunęła z przesyłkami.
— Dziękuję wam chłopcy, naprawdę... Sam nie miałbym czasu tego wszystkiego poroznosić, i tak już ledwo co wyrwałem się tutaj — wczoraj w przypływie szczerości wspomniał Cattermolowi jak zawalony jest pracą, na nic innego nie mając już czasu. Wstając w końcu z kanapy, rozprostował się, a następnie obydwu poklepał po ramionach, dumny, że z takimi ludźmi przyszło mu pracować. — Będziecie wiedzieć gdzie mnie znaleźć — mrugnął do chłopców. Rzecz jasna w Warsztacie. Nigdzie się przecież nie wybierał.
zt,
przekazuję Steffenowi walizkę ze świstoklikami
przekazuję Castorowi walizkę z eliksirami i mokait
w paczce do Prudence wysyłam 2 świstokliki
w paczce do Vincenta wysyłam świstoklik i kilka eliksirów
Stevie zjawił się przed Ptasim Radiem wcześnie rano, umówiony na tę okazję ze Steffenem i Castorem, którzy mieli go odciążyć ze zgromadzonych i wykonywanych przez ostatni miesiąc świstoklików.
— Chłopcy, tu jest wszystko opisane. Każdy świstoklik ma swoją karteczkę, z dopiskiem gdzie prowadzi. Przekażcie to osobie, której go dacie, ale karteczkę spalcie... Nie ma co kusić losu — powiedział zostawiając w rękach Cattermola walizkę, która była wyjątkowo ciężka, bowiem nosiła kilkanaście świstoklików. Uśmiechnął się jednak do młodzieńca, zaraz potem zwracając się do Castora. — A tu masz eliksiry, które zostawiła mi panna Leighton. To bardzo ważne, rozdaj je naszym — wyjaśnił, wręczając drugiemu chłopakowi kolejną walizkę i przysiadając na chwilę na kanapie, aby rozeznać się, czy na pewno wszystko, co miał zrobić, zostało oddane. Sam miał wiele pracy, wysłany dzisiaj rankiem list do Harolda Longbottoma o tym przypominał. Nie zamierzał spoczywać na laurach, świadom, że badania, jakie miał prowadzić dla Zakonu i pomocy Rineheartowi były zbyt ważne, aby odpuszczać choćby godzinę. Einstein przesiadujący akurat na dachu siedziby radia zaraz miał ruszyć z listami w świat, przekazując jeszcze parę przedmiotów bezpośrednio do rąk zakonników, którym ową pomoc obiecał Stevie. Sam potrzebował czasu na pracę z numerologią, królową nauk, która pasjonowała go przecież nie od wczoraj. Spoglądając na dzieciaki, na jakich teraz spoczywać miała wojna, nie uśmiechał się, chociaż jego oczy pozostawały serdeczne. Grający w tle gramofon, który nadawał muzykę pokrzepiającą na cały kraj, przypominał, że nie wszystko stracone. Jeszcze jest czas, jeszcze wszystko będzie w porządku. Einstein podleciał na parapet, a Stevie wręczył mu listy do dwóch osób, którym miał pomóc, a następnie sowa odfrunęła z przesyłkami.
— Dziękuję wam chłopcy, naprawdę... Sam nie miałbym czasu tego wszystkiego poroznosić, i tak już ledwo co wyrwałem się tutaj — wczoraj w przypływie szczerości wspomniał Cattermolowi jak zawalony jest pracą, na nic innego nie mając już czasu. Wstając w końcu z kanapy, rozprostował się, a następnie obydwu poklepał po ramionach, dumny, że z takimi ludźmi przyszło mu pracować. — Będziecie wiedzieć gdzie mnie znaleźć — mrugnął do chłopców. Rzecz jasna w Warsztacie. Nigdzie się przecież nie wybierał.
zt,
przekazuję Steffenowi walizkę ze świstoklikami
przekazuję Castorowi walizkę z eliksirami i mokait
w paczce do Prudence wysyłam 2 świstokliki
w paczce do Vincenta wysyłam świstoklik i kilka eliksirów
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Drzwi wejściowe
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Devon :: Ptasie Radio