Wschodnie skrzydło
Wystawa
W części wschodniego skrzydła, na podestach ustawionych ponad gośćmi stoi kilka rzeźb wykonanych z najczystszego marmuru, które czasem podrygują w rytm muzyki, a nieraz zastygają bez ruchu. Podobno zostały specjalnie przestawione tam na dzisiejszy wieczór, aby wspomóc odwiedzających je, w decyzjach na temat przyszłości w nadchodzącym roku. Raczą uśmiechem, opowiadają wiekowe historie, a także potrafią zasłynąć dobrą radą. Każdy ze wspaniałych obecnych może podejść i zadać własne pytanie, ale powinno być ono dobrze przemyślane, bowiem posągi są rozchwytywane. Po zareagowaniu na zadane pytanie kłaniają się i zwracają do innej osoby. Wtedy przejść można do następnej rzeźby, o ile ta akurat nie jest zajęta zabawianiem kogoś innego.
Pierwsza od lewej jest potężna figura stojącego na czterech łapach lwa, którego ogromna i miękka grzywa zdaje się falować na niewidzialnym wietrze. Gdy odzywa się, jego głos jest głęboki i twardy, a każdy, kto go słucha, może mieć wrażenie, że jest najmądrzejszy spośród wszystkich rzeźb obecnych w tym miejscu. Można zadać mu jedynie takie pytania, na które odpowiedź będzie twierdząca lub zaprzeczająca, a po zrobieniu tego należy rzucić kością k3 i zinterpretować samodzielnie wynik.
- Odpowiedzi:
1: raczej tak
2: chyba nie
3: to możliwe
Następnie obok lwa znaleźć można piękną kobietę, która trzyma w dłoniach bukiet słoneczników, co kilka minut wąchając go i rozkoszując tym zapachem. Ubrana jest w delikatną szatę, która na pierwszy rzut oka przypomina lekką mgiełkę, przyjemnie otulającą jej kamienne ciało. Uśmiech ma ciepły i spokojny, a gdy zadasz jej pytanie, jej twarz rozpogodzi się jeszcze bardziej, przez co zwyczajne patrzenie na nią, przywodzi na myśl piękną nimfę. Należy rzucić kością k3 i zinterpretować wynik.
- Reakcje:
1: wyciąga do Ciebie dłoń, jeśli ją złapiesz, drugą ręką pogłaszcze cię po niej
2: kładzie dłoń na Twoim ramieniu, mrugając zalotnie rzęsami
3: rozpuszcza włosy i kładzie je na swoich ramionach, przeczesując palcami
Ostatnia rzeźba na prawo to stary i mądry człowiek. Jego potężna siwa broda i przywodzą na myśl mężczyznę doświadczonego. Oczy jednak nie posiadają źrenic, przez co są puste i odległe. W dłoni trzyma dziwny amulet, którym co rusz obraca pomiędzy palcami. Patrzy z boku, nie wychylając się nad to. Podchodzącego do niego gościa przywita, kłaniając się i zadając pytanie "Jakiej wiedzy Ci trzeba?. Potrafi udzielić odpowiedzi, ale nigdy nie jest ona taka oczywista. Dopiero głębsze przemyślenie jej, pozwoli wysnuć odpowiednie wnioski. Po zadaniu pytania należy rzucić kością k6 i zinterpretować samodzielnie wynik.
- Odpowiedzi:
1: Ludzie budują zbyt dużo murów, a zbyt mało mostów.
2: Wielkość człowieka polega na jego postanowieniu, żeby być silniejszym niż warunki czasu i życia.
3: Jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy. Doskonałość nie jest jednorazowym aktem, lecz nawykiem.
4: Jesteśmy kształtowani przez nasze myśli. Jesteśmy tym, czym one są. Gdy umysł jest niezmącony, przychodzi szczęście i podąża za nami jak cień.
5: Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.
6: Natura pełna jest nieskończonych rzeczy, niedostępnych doświadczeniu.
Jeśli zostaniesz w tym miejscu wystarczająco długo, rzeźby zaczynają nabierać do Ciebie coraz więcej zaufania. Odchodząc od nich można rzucić kością k10. W przypadku uzyskania wyniku k10 podbiega do Ciebie mała dziewczynka, która wkłada Ci w dłoń kawałek oszlifowanego halitu. Halit możesz odebrać w aktualizacjach, linkując swój rzut.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.11.24 18:22, w całości zmieniany 2 razy
'k6' : 3
- Ciekawe zajęcie. Współpracujecie z jakimś domem mody? - bo tylko to go interesowało: potencjalna znajomość, gwarantująca dojścia do wyjątkowych kruszców, a co za tym idzie: do pięknej biżuterii. Trafiającej potem prosto do kuferków aktualnych sympatii. Wolał zachować anonimowość przy takich zakupach - wcale nie dlatego, że obawiał się kontroli ojca, skądże znowu.
Uniósł brwi po raz chyba dziesiąty, szczerze zdziwiony tak bezpośrednim i pozbawionym manier pytaniem, padającym z ust Yany. Ciepła posadka? Załatwiona przez ojca? Nie znajdowali się już na boisku, od opuszczenia murów szkoły minęło wiele lat, a Blythe zwracała się do niego jak do byle gówniarza. Oburzające. Zniósł brak odpowiedniej tytulatury, powitań i ukłonów, ale tym razem dziewczyna zbliżyła się do granicy, której przekroczenia nie miał zamiaru akceptować. Nie byli przyjaciółmi, nie łączyła ich bliska znajomość, pozwalająca na ironiczne komentarze i słowne kuksańce. - Sugeruję, byś poskromiła język, Yano. Jeśli trafisz tu na kogoś mniej wyrozumiałego, z pewnością - słysząc takie kalumnie i bezpośrednie zwroty - każe cię wyprowadzić z Hampton Court - skomentował cicho, nie groźnie, nie zirytowany; brzmiał chlodno i przyglądał się jej z uwagą, jakby dając jej szansę na przeprosiny. I poprawę swego zachowania. Nie miał pojęcia, dlaczego otrzymała zaproszenie na ten Sabat, ale jeśli zależało jej na godnym reprezentowaniu rodziny, musiała się poprawić.
- Pracuję w Ministerstwie Magii. I nie nazwałbym mojego życia interesującym - cóż za fałszywa skromność; ale taką maskę powinien przybierać w dalekim towarzystwie - ale z pewnością jest godne i skupione na wspieraniu mojej rodziny oraz magicznego, czystokrwistego społeczeństwa - zadeklamował wyuczoną formułkę, w pewien pokrętny i wymuszony sposób prawdziwą. Robił przecież wszystko dla rodziny...i dla niewiast, pięknych jak ta wykuta z kamienia. Stracił zainteresowanie Blythe, oddając się flirtom z posągiem. Tym razem nimfa rozpuściła włosy, a te zmysłowo opadły na nagie ramiona. Piękna. Musiał spytać lady Nott, kto wykonał te arcydzieła - chciałby widzieć sylwetkę tej istoty utkanej z kamieniarskich mokrych snów każdego dnia w ogrodach otaczających posiadłość w Wilton. Dał się jej oczarować jeszcze przez moment, po czym wrócił do konwersacji z panną Blythe.
- Tak, wiem, czym jest sylwestrowa noc, Yano - skomentował z westchnieniem. Nie uzyskał od dziewczyny żadnej plotki, pikantnej informacji ani komplementu, uznawał więc rozmowę za skazaną na niepowodzenie. - Piękna kobieta nie musi być rozmowna, by zachwycać - dodał jeszcze, rzucając pomnikowi niewiasty ostatnie tęskne spojrzenie, po czym ruszył w ślad za Blythe do następnego zakutego w kamieniu rozmówcy. - Ale wiesz, że możesz zapytać o wszystko? I na pewno rozumieją. Oprócz tej pierwszej. Oczywiście, że ta noc będzie dla mnie upojna - ciągle nie mógł przeboleć, że lew okazał się kłamcą. Spróbował więc szczęścia - w ślad za Yaną wysłuchał zagadującej go rzeźby filozofa. Jakiej wiedzy Ci trzeba? Ciężko było wybrać tylko jedną intelektualną potrzebę, jakoś jednak podołał temu wyzwaniu. - Czy lady Colette będzie damą mego serca? - spytał, bo przecież chodziło właśnie o zabawę - o pytania intrygujące, pikantne, pozwalające choć trochę rozwiać mrok. Niezbyt dbał o to, co przyniosą kolejne miesiące, bo i nie musiał się o to martwić. Miał pieniądze, miał rodzinę, miał pracę, nic więc dziwnego, że bardziej intrygowały go sprawy sercowe.
| filozof
'k6' : 5
- Tak czy inaczej, to było dawno, i myślę że większość naszych dawnych szkolnych znajomych już o tamtym meczu zapomniała. – W końcu po szkole każdy miał inne problemy, obecne czasy dostarczały ich aż nadto, i jakieś tam szkolne sprawki traciły na znaczeniu. Ona właściwie aż do dzisiaj o tym nie myślała, dopiero widok Malfoya przypomniał jej o schyłku jej przygody ze szkolną drużyną quidditcha. – To co było w szkole… teraz raczej już nie ma wielkiego znaczenia, poza sentymentalnymi wspomnieniami.
Yana nigdy nie była typem kobiety otwartej, kokieteryjnej i uroczej, nigdy nie wzdychała do chłopców, w szkole była bardziej zainteresowana relacjami kumpelskimi niż romantycznymi. Poza tym biorąc pod uwagę że zwyczajnie irytowali ją chłopcy tacy jak Lucius Malfoy, to musiałaby chyba spaść z miotły i bardzo mocno uderzyć się w głowę, żeby zacząć do niego wzdychać. Albo musiałby tu wpaść Kupidynek i ją odurzyć amortencją. Jeśli sobie wyobrażał że Yana Blythe padnie mu do stóp i zacznie zasypywać go komplementami, to czekało go rozczarowanie, Yana pozostawała chłodna i zdystansowana, odporna na jego wdzięki, podobnie jak i w szkole. Wtedy co najwyżej podśmiewała się w duchu z tych naiwnych dziewcząt które naprawdę myślały że dla Malfoya i jemu podobnych są tymi jedynymi obiektami westchnień, a w rzeczywistości były tylko ich chwilowymi zabawkami.
- Nie, działamy niezależnie, ale nie narzekamy na brak zainteresowania naszymi wyrobami, mój ojciec jest utalentowanym mistrzem jubilerstwa – odrzekła; kto wie, może kiedyś w przeszłości jej ojciec robił coś dla kogoś z Malfoyów? Było to możliwe, miał sporo klientów z wyższych sfer, członkowie rodziny Blythe byli znani nie tylko z jubilerskich talentów, ale też z prawidłowych poglądów na temat czystości krwi, z którymi nigdy się nie kryli. – Rzecz jasna nie powiedziałam tego, żeby cię urazić, przecież to wspaniale, że twoja rodzina ma tak znakomitą reputację, a jej członkowie odnoszą liczne sukcesy w ministerstwie – dodała pojednawczo, konflikt z nim nie był jej na rękę, a swoje sobie mogła myśleć, nie uważała go za bystrzaka, raczej za kogoś, komu tatuś lub wujek przecierali szlaki. Tak czy inaczej, zasadniczo nie negowała tego, że korzystał z koneksji rodzinnych, sama na jego miejscu robiłaby to samo, tylko głupiec nie korzystałby z możliwości jakie dawało mu urodzenie. Malfoy nie był też na pewno jedyny, większość chłopców z rodzin takich jak jego zachowywała się podobnie, niczym panowie świata, którzy od dziecka mieli wszystko i nigdy nie musieli brudzić sobie rąk, bo dzięki rodzinnym koneksjom i majątkowi mieli znacznie szersze możliwości niż inni. W Hogwarcie na pewno drażniłaby go bardziej, pozwalałaby sobie na więcej, ale tu i teraz musiała być dużo ostrożniejsza, nie mogła zapominać o tym, że on był krewnym ministra i wysoko urodzonym lordem, a ona panną z gminu, z rodziny dobrej i czystokrwistej, ale nieszlachetnej, i konflikt z kimkolwiek z Malfoyów ani innych wysoko urodzonych zdecydowanie nie byłby na rękę ani jej, ani jej rodzinie. – To bardzo dobrze, o tradycyjne wartości trzeba dbać. Pomimo wszystkich dzielących nas różnic, zasadniczo znajdujemy się po tej samej stronie barykady. Ja też jestem tu dlatego, że czarodziejskie tradycje oraz czystość krwi są dla mnie ważne.
I dla dobra zachowania czarodziejskości i świata, w którym tradycje nie zostaną zadeptane przez mugoli, szlamy i ich miłośników, musiała znosić takich zadufanych paniczyków. Ciekawe, czy też należał do Rycerzy Walpurgii? Nie znała jeszcze większości członków. Tak czy inaczej, choć mogła nie darzyć go sympatią, nie chciała też robić sobie w nim wroga. Blythe’owie stali za czystością krwi, i popierali ministerstwo Malfoya. Byli więc po tej samej stronie, a ich prawdziwy wróg znajdował się gdzie indziej, w postaci miłośników równości, którzy pragnęli obalić społeczną hierarchię i zrównać wszystkich z mugolami.
- No cóż, byłoby chyba dziwne, gdybym zachwycała się kobiecymi wdziękami – zauważyła; musiała jednak docenić kunszt wykonania rzeźby. – Lecz trzeba przyznać, że ich twórca naprawdę się postarał.
Wysłuchała odpowiedzi rzeźby starca, nie była to odpowiedź na jej pytanie, ale niewątpliwie skłaniała do refleksji; „Jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy. Doskonałość nie jest jednorazowym aktem, lecz nawykiem”.
- Więc żeby osiągnąć doskonałość trzeba być konsekwentnym w obranej drodze? – zadała rzeźbie filozofa kolejne pytanie, ciekawa, czy odniesie się do tego i rozbuduje swą myśl.
'k6' : 2
- Wspaniale - skomentował zdawkowo kolejną wypowiedź, bo cóż więcej mógłby powiedzieć? Niezbyt interesował ją ojciec Yany a ona sama zwróciła się do niego z bezpośrednim pytaniem tylko po to, by go obrazić. Do tego - nie przeprosiła. Błękitne spojrzenie Luciusa zrobiło się jeszcze chłodniejsze, gdy obserwował, jak dziewczyna próbuje wybrnąć z popełnionego faux pas. Czyniła to szczerze, a przynajmniej tak mu się wydawało, choć nieporadnie. Wystarczyłoby krótkie skinienie głowy i równie krótkie przepraszam, byłby usatysfakcjonowany; serwowane wymówki nie były mu w smak, znów jednak wykazał się skrajną łagodnością. Westchnął raz jeszcze, dyskretnie, zbyt rozradowany flirtem z kamienną pięknością, by próbować udzielać Blythe nauk dobrego wychowania. Ta praca należała do kogoś innego, kto najwyraźniej traktował Yanę zbyt pobłażliwie. - Dziękuję za doprecyzowanie, panno Blythe - odparł beznamiętnie, mając może nadzieję, że brunetka nauczy się trochę ogłady przez naśladowanie. Trochę jej nawet współczuł, została rzucona na głęboką wodę, w sam środek dzikiego świata, wśród ludzi, którzy tylko czekali na najdrobniejsze potknięcie nowo przybyłych ludzi spoza arystokracji. Każde najmniejsze faux pas traktując jako argument do tego, by nie bratać się z pospólstwem i nie zapraszać go na salony. Łagodniej na pewno podchodzono by do piersiastych blondynek o czarującym uśmiechu, tym wybaczano wiele, ale stojąca obok niego dawna koleżanka ze szkoły skutecznie nie ocieplała swej chłodnej aury. Choć próbowała, choćby zapewnieniem o swemu oddaniu tradycyjnym wartościom. Może oceniał ją zbyt surowo? Nie, na pewno nie, Armand na jego miejscu udzieliłby dziewczynie reprymendy - ale dobrze, że go tu nie było, bo nie usłyszał kolejnego pytania, jakie młodszy brat właśnie zadał filozofowi.
Czekał na odpowiedź w napięciu, lecz znów musiał przełknąć gorycz zawodu. Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko. Co to za bełkot? Oczekiwał prostej odpowiedzi, wskazującej, że przeznaczone było mu długie, szczęśliwe życie, skąpane w miłości, u boku lady Colette (i wcale nie chciał takiej przyszłości tylko po to, by zrobić na złość bratu, skądże znowu), a zamiast tego otrzymał jakąś lichą zagadkę. Nie mógł jednak dać tego po sobie poznać, pokiwał więc w udawanym zamyśleniu głową. - Tak, to ma sens. Całkowicie. Dziękuję, mędrcu, za twe wnikliwe słowa - odparł uprzejmie, ale gdy odwrócił się od posągu, wywrócił oczami z niezadowoleniem. Wobec lwa mógł być wprost niechętny, lecz wobec człowieczej podobizny - nie wypadało. I tak najbardziej podobała mu się niewiasta; po raz trzeci zerknął na nią przez ramię, a gdy ta znów uśmiechnęła się do niego zalotnie, rozpogodził się. I nawet krótko zaśmiał, cicho i melodyjnie, z prowokujących słów Yany. A więc jednak potrafiła być interesująca! - Och, panno Blythe, nie myślałem, że takie niemoralności w ogóle przyszłyby ci do głowy! - udał oburzenie. Śmiałość, z jaką dziewczyna w ogóle wypowiadała podobne przewidywania publicznie, niemal mu zaimponowała. Wyciągał jej słowa z kontekstu, lecz przecież jakoś musiał zapewnić sobie choć chwilową rozrywkę. Tej na pewno nie gwarantowały odpowiedzi rzeźb na dość nudne pytania Yany. Mimo tego dotrzymał jej towarzystwa aż do ostatniego postumentu i dopiero wtedy lekko skinął jej głową w geście typowym dla kulturalnego pożegnania. - Miłej reszty wieczoru, Yano. Przekaż pozdrowienia ojcu - powiedział jeszcze, tak przecież wypadało, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi do głównego holu Hampton Court. Niezatrzymywany, na razie, przez nikogo.
| Lucius zt; rzut na halit, nieudany
W Hampton Court była też ostrożna, wiedziała że mimo całej tej pięknej otoczki jest to gniazdo żmij, że na pewno byli tu ludzie, którzy czekali na jej potknięcie by zyskać potwierdzenie, że ludzie z gminu nie są godni zapraszania na salony. Czy Malfoy też na to czekał? Tego nie wiedziała, mogła tylko przypuszczać, że pewnie miałby ubaw, gdyby popełniła jakąś wpadkę. Ale jak na niego to i tak był dzisiaj znośny, bardziej niż w szkole w każdym razie. Może jednak dorastał, a może zwyczajnie dużo się dziś wyszumiał na parkiecie z atrakcyjnymi panienkami, których tu nie brakowało.
Ale czy chciała czy nie, stali po tej samej stronie barykady, skoro Blythe’owie popierali ministerstwo Cronusa Malfoya i byli zwolennikami ideologii czystości krwi. Liczyła się z tym, że podążając drogą sojusznika Rycerzy Walpurgii będzie stykać się z różnymi czarodziejami, z których niektórzy będą nadętymi paniczykami z wyższych sfer, i którzy będą traktować ją z góry choćby dlatego, że jej nazwiska nie było w Skorowidzu. No i była kobietą, młodą w dodatku. Musiała być przygotowana, a ten sabat był przedsmakiem nowej drogi. Może kiedyś, w jakiejś dalekiej przyszłości, doczeka czasów, kiedy ze Skorowidzu zostaną usunięci zdrajcy, i to rodziny takie jak Blythe, wyznające prawidłowe wartości, dostąpią wywyższenia?
Skinęła głową, nie kontynuując już tematu, który był drażliwy dla jego ego. Zamiast tego obserwowała go ukradkiem, przyglądając się jego poczynaniom z rzeźbami. Nie wyglądał na zadowolonego z uzyskanej odpowiedzi, ale z trójki rzeźb to i tak stary filozof wydawał się najbardziej rozmowny.
- Niemoralności? Ależ skąd – uśmiechnęła się kątem ust, jakby nie patrzeć, może nie wychowano jej na dworze, ale otrzymała dobre wychowanie na miarę swojej warstwy społecznej, wpojono jej prawidłową moralność i choć za młodu lubiła czasem kusić los, w Hogwarcie nie raz była na bakier z regulaminem, ale jeśli chodziło o poważne sprawy, pilnowała by pewnych granic nie przekraczać. – Oczywiście. Tobie również – odrzekła, bo w końcu uprzejmość wymagała również życzyć mu miłej zabawy. Nie wiedziała czy jeszcze ich ścieżki się dziś lub w niedalekiej przyszłości przetną, ale na nią czekało jeszcze trochę atrakcji do zaliczenia, by jak najlepiej wykorzystać ten czas, kiedy mogła znaleźć się w takim miejscu.
Po zakończeniu konwersacji z Malfoyem oraz z rzeźbami postanowiła jednak wyjść na trochę do ogrodów, by się przewietrzyć, i tak też zrobiła.
| zt., rzucam na halit
'k10' : 8
Mimo, że zdążył przez lata zapoznać się z środowiskiem sabatu, nadal czasem potrzebował odejść od całego zgiełku. Debiut Hypatii, którym się tak stresowała dotychczas przebiegał bezproblemowo, wręcz idealnie. Była ostatnią z rodzeństwa, która doznała tego zaszczytu wejścia w dorosłość na oczach wszystkich. Teraz była już pełnoprawną, dorosłą czarownicą – z wszelkimi pozytywnymi i negatywnymi zmianami, które będą zachodzić. On sam był pewien, że osiągnie ona tego wieczoru sukces i będzie godnie reprezentować siebie i ród, lecz wiedział, że niepewność wdrażała się w jej duszę. Taka nierozsądna, nieprzystająca dla jej umiejętności i wiedzy, lecz zarazem podkreślająca wiek debiutantki. Była za młoda, by znaleźć stalową jasność swojej osoby, które pomagałaby jej wyjść z każdej opresji. Ostatni raz spojrzał na nią, gdy tańczyła na parkiecie. Uśmiechnięta, radosna, wirująca po parkiecie w słynnej figurze walca. Mógł ją zostawić, wiedział, że znalazłaby go gdyby zaistniała taka potrzeba. Udał się więc do wschodniego skrzydła; gin, który sam zaserwował przy stoliku buzował lekko w jego głowie, w jego żyłach alkohol jednoznacznie dodawał mu lekkości i ciężkości w tym samym momencie. Na końcu sali dostrzegł kuzyna, który sam musiał zapragnąć spotkania bliżej z ciałami nieożywionymi.
– Jeden z gospodarzy zachwalał tutejsze rzeźby, nie mogłem sobie odmówić – odparł zbliżając się do jednej z pierwszych rzeźb, która przedstawiała pięknego i potężnego lwa. Majestat istotny zapisany był w kamieniu, nie mógł odmówić jej wspaniałości. – Przyznaje jednak, że moment spokoju będzie dużą ulgą.
Dla jego niespokojnej głowy, która nadal wspominała kolejne drinki, których był autorem. Świętowanie nowego pokolenia rodu Rosier zapędziło ich w objęcia lekkiego otumanienia, miał nadzieję, że Evandra również odczuwała skutki tych krótkich momentów radości.
– Nie zdążyłem pogratulować Ci z okazji zaręczyn – zwrócił się ponownie do lorda Burke, gdyż wieści o zbliżającej się unii między rodami całkiem szybko dotarły do Londynu. Każda osoba, która miała oczy i uszy mogła zrobić implikacje ich wspólnego pojawienia się na sabacie. – Jak odnajdujesz się ponownie w tej roli?
Może za drugim razem było łatwiej, każdy krok był już znany. Xavier przeżył już zaręczyny, ślub, narodziny i pogrzeb – całą drogę małżeńskiego życia. Czy mogło go cokolwiek jeszcze zaskoczyć? Możliwe, że droga zależała od człowieka po drugiej stronie. Spodziewał się informacji o jego zbliżającym się ślubie od pewnego czasu, naturalne i wręcz typowe. Miał syna, lecz był wystarczająco młody, by znaleźć partnera życia w swojej podróży. W tym przypadku partnerkę znalazł mu ród, przynajmniej takiego przebiegu zdarzeń się spodziewał. Zwrócił się w kierunku lwa, tym razem to do niego zostało skierowane kolejne pytanie.
– Czy w najbliższej dekadzie wynalezione zostanie lekarstwo na serpentynę? – było ono zaskakująco poważne, niebłahe i sam zaskoczył się jego zaistnieniem w powietrzu. Może to jego świadomość, która wracała z niepokojem do jego siostry, a może chęć pokonania wroga, który niezakłócenie wpływał na ich życie.
|Rzut na lwa
'k3' : 2
Kiedy wyszedłem z wieży, chłód korytarza uderzył mnie w twarz, przynosząc chwilową ulgę po rozmowie z Primrose. Jej słowa wciąż odbijały się echem w moich myślach, a spojrzenie, które mi posłała, było jak delikatne dotknięcie, ledwie zauważalne, ale pozostawiające ślad. Zawsze sądziłem, że jestem dobry w grze towarzyskiej, w dostosowywaniu się do sytuacji i w subtelnym kierowaniu rozmową tam, gdzie chciałem, ale jak widać wystarczyła chwila otwartości, aby wybić mnie z rytmu.
Idąc w stronę ogrodów czułem jak napięcie, które narastało we mnie od początku wieczoru, nie opada, a jedynie przybiera inną formę. Powietrze pachniało skandalem i czymś słodkim, być może kwiatami, które wciąż kwitły podtrzymywane magią. Chciałem na chwilę zniknąć, poczuć, że mogę oddychać, ale moje kroki mimowolnie skierowały mnie w stronę wschodniego skrzydła.
Zobaczyłem je z daleka – wysokie okna wychodzące na ogród, a przed nimi na postumentach widniały zarysy rzeźb oświetlonych ciepłym światłem. Sabat miał to do siebie, że w każdej jego części działo się coś innego. Sala balowa kipiała od rozmów i muzyki, ale w takich miejscach jak to ludzie szukali ciszy, anonimowości albo… czegoś więcej. Wszedłem, czując chłód marmuru pod butami i lekką woń świec unoszącą się w powietrzu. Światło było tu przytłumione, co nadawało rzeźbom i kolumnom niemal mistyczny wygląd. Kilka par szeptało coś sobie ukradkiem, ukrywając się w cieniu wielkich posągów. Mój wzrok przebiegł po ich twarzach nie szukając niczego konkretnego, aż zatrzymał się na niej.
Mimowolnie przyjrzałem się jej strojowi, szukając śladu ingerencji Bradforda, wciąż będąc pod wrażeniem, że w ostatnich tygodniach mój brat znalazł w ogóle czas na to, aby żyć, zawalony mnogością zleceń. Stała samotnie, blisko jednej z rzeźb przedstawiającej jakąś kobietę lub statek – z tej odległości ciężko mi było to ocenić – a zgaszony błękit jej sukni zdawał się rezonować w odpowiedzi na ciepłe barwy świec.
Nie znałem jej, ale coś mnie do niej przyciągnęło. Może to był sposób, w jaki trzymała ręce splecione na wysokości talii, może sposób, w jaki patrzyła na marmur rzeźby, jakby szukała w niej odpowiedzi na własne pytania. Zawahałem się tylko przez chwilę. Wiedziałem, że nie powinienem wciągać się w kolejny wir emocji, ale z drugiej strony… Sabat był po to, by grać, by szukać nowych dróg, bawić się z małym tylko bagażem strachu o konsekwencje. Może właśnie dlatego zdecydowałem się podejść, postanawiając, że choć raz tego wieczoru nie pozwolę plotkom zdominować tego, co mogło się wydarzyć.
- Ach, więc to jednak niewiasta – powiedziałem sam do siebie, stając obok nieznajomej. Faktycznie z tej perspektywy rzeźba nijak nie przypominała statku, nawet jeśli bukiet słoneczników przy odrobinie dobrej woli mógł uchodzić za żagiel. - I podobno zna odpowiedzi na każde zadane jej pytanie – odwróciłem się bokiem do rzeźby i spojrzałem na swoją nieznaną towarzyszkę. - Harland Parkinson, do usług. Czy mogę poznać twoje imię, pani, czy raczej powinienem zapytać o to rzeźbę? - rzuciłem lekko, nie zważając na cichy szmer rozmów za plecami. Wciąż czułem na palcach dotyk listkó jemioły, a w głowie brzmiały słowa Primrose, że dostarczy je do adresatki. Czy już to zrobiła? Nie mogłem teraz o tym myśleć. Nie mogłem też wiedzieć, kim była nieznajoma, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Chciałem uwierzyć, że mogę na chwilę zapomnieć o Elvirze, o Primrose, o sabacie, który jak zawsze wydawał się nieść więcej ciężarów, niż byłem gotów unieść.
W ogrodzie było cicho. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem szronu, a powietrze niosło zapach zimy. Kwiaty, które podtrzymywała magia były definicją jej własnych myśli. Z jednej strony realność i prawdziwość, a z drugiej całkowite przeciwieństwo. Nie wiedzieć czemu ją to tak uderzyło. Może za długo nie miała okazji by po prostu się…bawić? Przyglądała się ustawionym rzeźbom – każda z nich była symbolem czegoś odmiennego. Odwagi, miłości, mądrości i siły. Zatrzymała się przy wizerunku kobiety. Ta wydawała się być jej najbardziej lekka ze wszystkim. Nie przywoływała negatywnych wspomnień, a kreowała spokój. Przyglądała się jej delikatnej twarzy, przymkniętym oczom i trzymanym w dłoniach słonecznikom. Piękna w całym swym wymiarze.
Za plecami usłyszała kroki, wyraźne i rytmiczne, łamiące ciszę ogrodu. Nie odwróciła się jednak, pozwalając sytuacji rozwijać się swoim tempem – jak zawsze. Była ostrożna, ale jednocześnie cierpliwa, nie widząc sensu w pochopnych reakcjach czy słowach. Przeniosła wzrok na mężczyznę dopiero, gdy ten przemówił. Nie odpowiedziała jednak wiedząc, że te mają jedynie potwierdzić jego przepuszczenia. Może i była to próba zagajenia rozmowy, ale idąc za własnym temperamentem i masą przekonań po prostu się tym nie zachłysnęła. Kącik jej ust uniósł się w uśmiechu na kolejne słowa mężczyzny. – Lordzie – przywitała się dyskretnie przypominając mu, że zapomniał o własnym tytule. Może w żartobliwej złośliwości? – Niewiasta nie wygląda na skorą do rozmowy, dodatkowo nikt nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania, a jeśli tak jest to strasznie musi taką osobę boleć głowa. Antonia Borgin. – przedstawiła się nim mężczyzna zaczął zamęczać biedną rzeźbę masą pytań. – Właśnie po to się tu lord zjawił? By zadać wszystkie nurtujące pytania?
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
I samo to wywołało we mnie zdziwienie. Sabat zawsze miał w sobie coś, co przypominało mi młodość – te czasy, kiedy jeszcze nie miałem świadomości ciężaru odpowiedzialności, a każdy wieczór był zapowiedzią przygody. Kiedy mogłem lawirować między kobietami i dziewczętami po prostu ciesząc się ich obecnością, pławiąc się w blasku ich zainteresowania i samemu nie szczędząc swojej uwagi, komplementów i zachwytów. Potem to wszystko umarło, rozpływając się w mroku mojego małżeństwa, a gdy ożyło na nowo po śmierci żony... nie było już takie samo.
Być może dlatego ten wieczór, z jego blaskiem i przepychem, wydawał mi się tak nie na miejscu w moim obecnym życiu. Każda złocona krawędź, każdy kieliszek wzniesiony w toast przypominał o innej rzeczywistości; tej, która czekała poza murami rezydencji, aż wyjdę i stanę z nią oko w oko, mierząc się z wyzwaniem, jakie postawiła mi ciotka. A jednak czy to właśnie nie po to organizowano takie wieczory? By na chwilę zapomnieć? By zaczerpnąć tchu, zanim wróci się do szarości codzienności?
- Właściwie to uciekam – przyznałem konspiracyjnym szeptem. - Okazuje się, że mam bardzo wiele ciotek i kuzynek, z którymi wypada zatańczyć. I z chęcią to zrobię, chciałbym jednak najpierw chwilę odetchnąć - pozwoliłem sobie na ciche westchnienie pełne przejęcia i współczucia dla samego siebie. Potem spojrzałem na nią z boku, zakładając ręce za siebie ręce jak wytrawny bywalec galerii sztuki, który z rozmysłem kontempluje najnowsze dzieła wschodzącego artysty. - Panno Borgin – skłoniłem głowę w geście przywitania, by sekundę później zmrużyć oczy. - Czy może pani? Jest jakiś pan Borgin? - rzuciłem luźno, choć z lekkim niepokojem drażniącym zmysły, nagle świadom tego, że sabaty były jak labirynty: pełne ludzi, świateł i ścieżek, które prowadziły do miejsc, gdzie można było znaleźć zarówno ucieczkę, jak i kłopoty. Zwykle szedłem pewnym krokiem, świadomy swoich decyzji, ale teraz czułem, że balansuję na granicy – kuszony myślą, że być może znajdę w tej rozmowie chwilowe zapomnienie, choć równie dobrze mogłem otworzyć drzwi, których lepiej byłoby nie uchylać. Zanim jednak zapukam i sięgnę po niewłaściwą klamkę, musiałem się upewnić, czy są to drzwi, które można uchylić.
- Cóż, skoro nie niewiasta, to może filozof? Oni wydają się zawsze chętni, aby wtrącić swoje trzy grosze – zastanowiłem się na głos, przenosząc spojrzenie na rzeźbę stojącą obok, którą znaczyła potężna broda i twarz doświadczona mądrością. - Czy to niespodziewane spotkanie odmieni nasze życia? - zapytałem, czując z każdym kolejnym słowem, które wypowiadałem, jak znowu zaczynam być sobą; tym Harlandem, który potrafił znaleźć wspólny język z każdą kobietą, który umiał sprawić, by czuła się wyjątkowa, choćby przez chwilę. Ten Harland nie analizował, nie wahał się, nie pozwalał, by cokolwiek przytłaczało go bardziej, niż było to konieczne. Ten Harland był mistrzem flirtu, którego celem nie była obietnica czegokolwiek, a jedynie chwila, w której obie strony czuły się żywe, czuły się prawdziwe jakby świat wokół nich przestał istnieć.
| rzut na filozofa
'k6' : 4
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5