Wschodnia wieżyczka
Jemioła
Według tradycji gałązki jemioły wieszane są w domach przy suficie lub nad drzwiami w czasie Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Jemioła ma przynieść domowi i jej mieszkańcom spokój, pomyślność i szczęście w zbliżającym się czasie. Jest także symbolem odnowy, która ma odstraszać złe i niechciane moce, a zapraszać te niosące przychylność i dostatek.
Istnieje tradycja, według której każdy gość przekraczający próg posiadłości powinien zerwać jedną z jagód jemioły i zabrać ją ze sobą. Ma to symbolizować pokój między rodami, wspólną sprawę, a także chęć dzielenia się szczęściem. Każdy, kto zabierze jedną z jagód jemioły, zobowiązany jest do wpisania tego w aktualizacjach celem dopisania składnika alchemicznego do ekwipunku.
Nie można jednak zapomnieć o najważniejszej cesze tej symbolicznej rośliny. Każda para, która znajdzie się pod jemiołą, powinna się pocałować. Jemioła symbolizuje płodność i witalność, a także wpływa na jakość pożycia małżeńskiego. Czarodzieje niejednokrotnie przekonali się już, jak wielki wpływ na życie może mieć świadome omijanie tradycji i wiedzą, że nie należy tego robić.
Pozostały 2/3 jagody.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.11.24 18:18, w całości zmieniany 1 raz
A potem zjawił się Harland.
Jego szept przy uchu wyrwał ją z zamyślenia. Był cichy, ale pełen ciężaru, którego nie sposób było zignorować. Poszła za nim niemal automatycznie, czując, jak jego obecność przyciąga na nich kolejne spojrzenia. Korytarz, a potem spiralne schody na wieżyczkę dawały złudzenie izolacji, ale jej głowa wciąż była pełna szumu sali balowej.
Zaś padające pytanie wybiło Primrose całkowicie z równowagi. Zmarszczyła lekko brwi, patrząc na niego z wyraźnym zdziwieniem.– Sądzę, że to pytanie powinieneś zadać swojemu bratu. To on jest stroną, która może ci udzielić odpowiedzi, nie sądzisz? - Odpowiedziała spokojnie choć w jej spojrzeniu widać było, że odebrała pytanie jako dość nietaktowne. -Zaprosił mnie na sabat, to oczywiste, że tańczyłam z nim pierwszy taniec. - dodała unosząc wzrok, aby dostrzec jemiołę. Wspaniale, jeszcze tego brakowało, aby zaczęli gadać, że przyszła na sabat z jednym bratem, ale skrywa się z drugim pod jemiołą. - Czy coś w tym tańcu wydało ci się... niepokojące? - Przeniosłam wzrok na Harlanda i wzięła głębszy oddech. Wieczór, pełen ukrytych znaczeń i napięć, zdawał się zaciskać wokół niej swoje szpony. Czy to rzeczywiście Bradford był tematem tego pytania, czy kryło się w nim coś więcej, coś, co Harland starał się ukryć pod neutralnym tonem?
'cause I won't
- Nie omieszkam go zapytać, jakie ma wobec ciebie intencje, ale zrobię to dopiero po sabacie. W innym razie musiałbym zapewne kolejne tańce odbyć z wielkim guzem i podbitym okiem – parsknąłem, odchylając się nieco od okna, aby lepiej przyjrzeć się twarzy swojej towarzyszki. Moje pytanie, choć może niezręczne, nie było skierowane przeciwko niej – raczej było próbą zrozumienia, co tak naprawdę działo się w tej układance. - Nie zrozum mnie źle, Primrose, myślę że wielokrotnie dałem do zrozumienia, jak bardzo szanuję ciebie i twoje przekonania – skłoniłem lekko głowę, podążając machinalnie wzrokiem za jej spojrzeniem, które ogarnęło jemiołę. Westchnąłem w duchu. Oczywiście że w czasie sabatu wszędzie wisiała ta cholerna jemioła.
- Widzisz, Bradford pierwszy raz pokazał się z kimś publicznie od czasu swojej żony. Jak znam mojego brata, nigdy nie był specjalnie wylewny. A już na pewno nie tak bardzo jak ja – uściśliłem – bo jak sama wiesz, raczej nie stronię od szczerości i dość... impulsywnych gestów. - Ona zaś była lady Burke, za którą ciągnęły się plotki poprzednich związków, a to oznaczało, że każde jej działanie było obarczone podejrzliwymi, nie zawsze życzliwymi spojrzeniami. Czułem, że sama doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale to nie zmniejszało ciężaru, który musiała dźwigać. Nie chciałem być kolejną osobą, która stawia ją w niewygodnej sytuacji.
- Wasz taniec... widziałem Bradforda takiego, jakiego pamiętałem z momentów, gdy był szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy, Primrose, a nie uśmiechnięty, bo tego wymaga sytuacja i etykieta. Zmieniasz go – pokręciłem głową, patrząc na nią spod przymrużonych powiek – dlatego chcę wiedzieć, czy traktujesz go poważnie. - Spojrzałem na nią jeszcze raz, próbując wyczytać coś z jej twarzy, ale ta wydawała mi się opanowana, niemal niewzruszona. Może byłem niesprawiedliwy, próbując doszukiwać się czegoś, czego tam nie było. A może po prostu bałem się odpowiedzi, które mogłem znaleźć.
Mogła się sparzyć, mogła ponownie zaangażować się w coś, co nie miało racji bytu. Wystarczyło przecież jedno słowo nestora, kolejne warunki, których było wiadomo, że nigdy nie spełni.
Poczuła jak emocje zaczynają jej ciążyć głazem w żołądku. Czyżby popełniła błąd i to wszystko było jedną wielką pomyłką?
'cause I won't
– Nie pytam cię o Bradforda z zamiarem oceniania tej relacji - w moim głosie pobrzmiewała szczerość, choć gdzieś pod powierzchnią tliło się coś jeszcze: niepokój, że moje intencje zostaną źle odczytane. – Pytam, bo chcę cię zapewnić, że masz we mnie zagorzałego sojusznika – podszedłem krok bliżej, by złapać ją za dłonie i ująć w ciepło własnych.
– Wiesz, Prim, przez większość życia wydawało mi się, że najsilniejsi są ci, którzy potrafią zignorować świat i żyć po swojemu. – Wyprostowałem się, odwracając wzrok od jemioły i patrząc przez okno na oświetlone ogrody, choć nie puściłem jej dłoni. – Ale to nieprawda. Ignorowanie jest jak ucieczka, a prawdziwie silni są ci, którzy podejmują walkę. Ja sam... - zawahałem się, zdając sobie sprawę, jak łatwo mogę wszystko zepsuć opowiadając o sobie, podczas gdy ta rozmowa dotyczyła jej i Bradforda. Może mówiłem to do niej, a może do siebie – próbując odnaleźć sens w tej całej zawiłej układance; może szukałem w jej postaci odniesień do siebie i Elviry.
Uśmiechnąłem się niepewnie i zerknąłem na nią jeszcze raz. Złośliwy rumieniec nie ustępował, najwyraźniej biorąc sobie za punkt honoru doprowadzenie Prim na szczyt zażenowania. Zostawiłem ją na moment i otworzyłem okno, które wpuściło do środka świeże, mroźne powietrze. Zaciągnąłem się nim głęboko, zanim z powrotem odwróciłem się do lady Burke.
- Słyszałem plotki o was... o nas – poprawiłem się natychmiast – więc musisz mi wybaczyć, że zareagowałem dość gwałtownie, gdy was zobaczyłem w tańcu... takich bliskich. Ale sama przyznałaś, że bywam spontaniczny – przypomniałem jej sytuację sprzed dwóch dni i nasz taniec w jej posiadłości. Primrose i tak widziała zaledwie wierzchołek góry mojej ekstrawaganckiej spontaniczności. - Jeśli Bradford wypuści taki klejnot z rąk, obiecuję, że spontanicznie obiję mu gębę. - Zastanawiałem się, czy powinienem odpuścić. Moje słowa mogły być źle odebrane, mogły zostawić ślad, którego nie zmażę, ale jednocześnie chciałem, aby wiedziała, że naprawdę ma we mnie w pełni oddanego przyjaciela.
Znów pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia. Znów dała się uwieść uprzejmości obu braci, złudzeniu, że jej starania mogą coś znaczyć. Ale nie, Primrose Burke, twoje miejsce jest gdzieś indziej – przypominał jej gorzki głos w głowie, oskarżycielski i nieustępliwy. Nie zmienią tego nowe sukienki, fryzury układane godzinami ani próby nauczenia się kolejnych umiejętności, które w oczach innych wydawały się niczym więcej jak błahostkami. Nie zmienią tego twoje działania charytatywne, choćbyś wyciągnęła pomocną dłoń do całego świata. Nie zmieni tego twoje zaangażowanie, twoje wysiłki, twoje pragnienia.
Bo nigdy nie będziesz wystarczająco dobra.
Nie dla niego.
Nie dla lorda Bradforda Parkinsona.
Myśl ta była jak ołów, ciężki i bezlitosny, przygniatający ją z każdą chwilą bardziej. Czy kiedykolwiek naprawdę wierzyła, że może być inaczej? Że mogłaby zasłużyć na jego uwagę, na coś więcej niż grzeczne słowa wymieniane z obowiązku? Czuła, jak iluzja, którą pieczołowicie budowała wokół siebie – nowy wizerunek, lepsza wersja samej siebie – rozpada się w drobny pył. I w tym momencie, w samotności swoich myśli, wiedziała, że jedyną osobą, którą starała się oszukać, była ona sama.
”Masz we mnie zagorzałego sojusznika” - słowa te sprawiły, że spojrzała na niego z niedowierzaniem, z nutą podejrzliwości, że się z nią droczy, że tak naprawdę usadza ją w miejscu. Ciepło jego dłoni otuliło jej - te drżące z podenerwowania rozmową. Nie kłamał, nie naigrywał się z niej, a mówił szczerze i otwarcie. W pierwszym odruchu chciała się wycofać, zbudować bezpieczny dystans, który nie wzbudzi niechcianej sensacji. Miała w sobie wciąż lęk, a wspomnienia, te niechciane, odżyły na nowo. Choć pogodziła się ze wszystkim co wtedy miało miejsce, tak strach został, że historia znów się powtórzy. Wtedy też miała wsparcie członka rodziny. Czy teraz miało być inaczej? Nieznacznie przechyliła głowę słuchając kolejnych słów jakie padały. Miała wrażenie, że nie dotyczą jej, że mówi o czymś czego sam doświadczył. Przywołała na twarz cień uśmiechu. Ścisnęła jego dłonie. -Wierzę, że o cokolwiek walczysz, jesteś przekonany, że warto. - Dodała cicho, choć zdawało się, że jej głos rozbrzmiewa w całym pomieszczeniu docierając do jego najdalszych zakamarków. -I tak na pewno jest. - Zdawało się jej, że dostrzegła te same emocje w jego spojrzeniu, jakie towarzyszyły jej samej - dość często. Odetchnęła z niemą ulgą kiedy zdecydował się otworzyć okno. Powiew chłodnego powietrza ostudził rozgrzane policzki, sprawił, że biorąc głęboki wdech uspokoiła myśli, tak bardzo teraz rozbiegane niczym stado chochlików. Założyła kosmyk za ucho gestem świadczącym o jej zmieszaniu i niepewności. Zaraz jednak przywołała na twarz wyraz spokoju. -Dziękuję i przepraszam. - Za wszystko, za plotki, za to, że naraziła ich na te nieprzyjemności. Nie przemyślała, że przecież świat o niej nie zapomniał, gotowy zawsze wbić szpilę, ocenić, skrytykować. Zerknęła jeszcze raz na jemiołę. -Powinieneś iść. Nim zaczną gadać. - Wskazała wyjście z wieżyczki. -Ja jeszcze chwilę postoję i również udam się na salę. - Nie chciała, aby widzieli jak wracają razem, nie chciała dokładać więcej plotek o niej i braciach Parkinsonach. Nie chciała, aby przez nią mieli nieprzyjemności.
'cause I won't
Jednak jej spojrzenie pełne mieszanki wdzięczności i podejrzliwości, sprawiło, że zastanowiłem się nad sobą. Czy moje słowa rzeczywiście były wsparciem, czy tylko kolejnym ciężarem, z którym będzie musiała się zmagać? Może powinienem po prostu pozwolić jej iść swoją drogą, nie próbując przekonywać, że jestem tu, by pomóc... ale nie potrafiłem. Nie wtedy, gdy widziałem ten subtelny rumieniec na jej policzkach i niepewny uśmiech, który próbował zakryć emocje.
- No tak – przyznałem z niechęcią – plotki. - Spojrzałem na Primrose, która znów odwróciła wzrok ku jemiole. Nie umknął mi jej drobny gest, ruch dłoni przy kosmyku włosów. Trzy miesiące temu zapewne nie umiałbym się powstrzymać przed tym, aby zrobić to samemu przy jej drugim uchu, ryzykując pełnym zniesmaczenia spojrzeniem a być może i celnie wymierzonym policzkiem. Dzisiaj pragnąłem jedynie jeszcze raz ująć jej dłonie i uściskiem zapewnić, że wszystko co powiedziałem, zrobiłem całkowicie szczerze. Miała jednak rację; powinienem już iść, zanim jakaś inna para szukająca spokoju wpadnie na nas na szczycie wieży. - Czyż to absurdalnie niesprawiedliwie, że mężczyznę plotki podbudowują i czynią jego reputację znośniejszą, a kobiety muszą się mierzyć z powszechnym ostracyzmem? - zapytałem, nie spodziewając się odpowiedzi; była zbyt jasna i oczywista.
- Niemniej, lady Burke, mimo plotek – dodałem poważniejszym tonem, sięgając w górę i dotykając palcami sztywnych gałązek jemioły, aby zwrócić na nią uwagę Prim - tradycji musi się chyba stać zadość, nie sądzisz? Chyba nie chcemy narażać się na cały rok nieszczęścia? - moje spojrzenie zsunęło się z rośliny w dół zatrzymało na twarzy Primrose, skupione i zaabsorbowane chłonięciem tej chwili. W pełni rozumiałem, skąd ta fascynacja Bradforda, ale tym razem nie czułem zazdrości czy chęci rywalizacji. Jemioła, zawieszona nad nami niczym cichy świadek rozmowy i spotkania, zdawała się pieczętować ten moment; zmieniała banalność dwojga młodych ludzi stojących pod symboliczną gałązką w coś, co miało o wiele większe znaczenie. Uśmiechnąłem się uspokajająco i ostrożnie zerwałem jeden owoc, który sekundę później ukryłem w dłoni lady Burke.
- Na szczęście, Primrose – mruknąłem miękko, mimowolnie poddając się ciepłu atmosfery mimo wciąż otwartego okna i nagłej myśli, którą przywiódł mój umysł. Elvira… To z nią powinienem stać pod jemiołą, na oczach dziesiątek osób pieczętując nas. Ona była moją kotwicą i moim kompasem. - Lecz zanim pójdę... miałbym do ciebie prośbę – powiedziałem cicho, z pozoru lekkim tonem, ale nie umiałem ukryć zawahania.
Już miał odejść, już mieli zakończyć tę rozmowę, ale jednak coś go powstrzymało więc czekała na to co zamierza powiedzieć. Jego zawahanie nie było typowe, przynajmniej nie dla Harlanda, którego do tej pory znała. Był pewny siebie, zuchwały, czasem bezczelny, a jednak teraz wydawał się ważyć każde słowo. – Słucham. - Spojrzała na niego z mieszanką powagi i ciekawości, jakby próbując przygotować się na cokolwiek, co mógłby powiedzieć. Zachęciła do delikatnym uśmiechem jaki pojawił się na jej twarzy.
'cause I won't
- Mam mimo to nadzieję, że jeszcze na siebie wpadniemy – odpowiedziałem, unosząc lekko brwi, jakbym rzucał jej wyzwanie. - Wieczór wciąż młody, a przed nami cała noc wypełniona tańcami. Podobno warto zajrzeć też do ogrodu i porozmawiać z rzeźbami, więc... - urwałem, pozostawiając ją z jeszcze jednym niedopowiedzeniem, o którym wspomniała. Uśmiechałem się jednak, znacznie już rozluźniony i spokojniejszy niż jeszcze chwilę temu. Poważna atmosfera zaczęła ze mnie stopniowo uchodzić.
Sabat, mimo całej swojej okazałości, był jak piec hutniczy – jego żar wzmagał napięcia, stałego ognia i podsycania, przez co wzmagał emocje, topiąc wszelkie maski w jedną, nieprzejrzystą masę. Relacje budowane przez lata mogły rozpaść się w jednej chwili, a nowe sojusze zawiązywały się na bazie ulotnych sympatii. Liczyłem na to, że więź między mną a Primrose będzie należała do tej drugiej kategorii.
Odchrząknąłem, próbując pozbyć się nagłego stanu niepewności, który ogarnął mnie na myśl o przysłudze, o którą chciałem ją prosić. Znów spojrzałem na jemiołę. Teraz nie wydawała mi sojusznikiem, lecz kpiącym symbolem tego, czego nie mogłem mieć; znakiem absolutnego zakazu, którego złamanie naruszyłoby kruchą podporę i zwolniło kamienną lawinę burzącą życie moje i Elviry. Mimo to czułem w sobie tak przemożną potrzebę buntu, że jej ugaszenie wydawało się niemożliwe. Jeszcze raz sięgnąłem dłonią w górę, tym razem odrywając niewielki fragment zielonej gałązki. Ledwie dwa małe listki zawieszone na miękkim kawałku rośliny, która z jakiegoś względu stała się tak ważną tradycją.
- Panna Multon... Panna Elvira Multon. - Mój głos nie zadrżał, gdy wypowiadałem jej imię, ale nie było w nim też żadnej obojętności. - Czy mogłabyś jej to ode mnie przekazać? - podałem jej gałązkę, nie wyjaśniając nic więcej, za to wkładając w swoje spojrzenie całą szczerą gamę emocji, które kotłowały się teraz w mojej głowie. - Byłbym... zobowiązany. - Wychrypiałem, czując że nawet gdybym chciał, nie umiałbym wypowiedzieć kolejnych słów. Nie mogłem porwać Elviry pod każdą z pieprzonych girland znajdujących się w South Hampton. Nie powinienem nawet o tym myśleć. Mogłem jednak tym małym symbolem przekazać, jak bardzo chciałbym to zrobić.
Ponownie podążyła wzrokiem za dłonią Harlanda, który sięgnął ku jemiole. Nie wiedziała do czego teraz zmierzał. Dlatego też bacznie przyglądała się jego poczynaniom kiedy zrywał drobne listki dobierając w tym czasie odpowiednie słowa. Imienia Elviry nie spodziewała się usłyszeć z jego ust. Przechyliła lekko głowę, mrużąc przy tym oczy nieznacznie. W jego głosie nie wyczuła wahania, nie było w nim obojętności nawet tej udawanej. Coś było na rzeczy i lady Burke wyczuła, że musi się za tym kryć jakaś poważniejsza sprawa. Wiedziała, że matka Elviry wywodziła się z Parkinsonów, czyżby zacieśniała więzy z rodziną? Chciała się do nich zbliżyć albo rodzina otworzyła się na nią, pomimo mezaliansu jej matki?
Ujęła w palce listki jemioły kiwając głową. -Możesz być pewien, że twój podarunek trafi bezpośrednio do panny Multon. - Zapewniła czarodzieja. Nie miała zamiaru odmawiać kiedy przed chwilą okazał jej tyle serdeczności.
Musieli jednak kończyć, więc kiedy lord Parkinson ruszył ku wyjściu odprowadziła go wzrokiem, w którym kotłowało się wiele emocji - tak jak w nim samym.
|zt x 2
|Zabieram owoc jemioły
'cause I won't
dla Drew
Minęły dwa lata, odkąd ostatni raz widzieli się na noworocznym sabacie. Wspomnienie tego wieczoru wciąż było żywe, choć myślenie o nim budziło w niej dziwną mieszankę emocji. Od tamtej chwili zmieniło się niemal wszystko. Wtedy ich twarze skrywały maski, a ona była wdzięczna, że nie mógł zobaczyć jej prawdziwego oblicza, bo krył się na nim smutek, którego nie potrafiła ukryć. Na balkonie rozmawiali o niepewności, braku szczerości, o pytaniach, które nigdy nie doczekały się odpowiedzi. Czy właśnie tam, wśród niedopowiedzianych słów i wzajemnych wątpliwości, zaczęli się od siebie oddalać? To przecież po tamtym sabacie spotkali się w Zamglonej Dolinie, by ostatecznie pożegnać się na zawsze. Te wspomnienia były teraz bardzo mgliste, niewyraźne i ulotne. Pamiętała jednak emocje, które wtedy jej towarzyszyły – niepokój, smutek i poczucie nieuchronności. Wydawało się, że wszystko jest już przesądzone, bo brakowało im sił, by dalej oszukiwać siebie i siebie nawzajem. A jednak teraz, dwa lata później, stali w tym samym miejscu jako mąż i żona. Merlin jeden wie, jak długą drogę musieli pokonać, by znaleźć się w tym punkcie – zmienieni, dojrzalsi, całkowicie inni. Wtedy, dwa lata temu, nie wyobrażała sobie, że jeszcze kiedykolwiek podzielą wspólną przestrzeń, a co dopiero całe życie. Właściwie powinna to przewidzieć – on nigdy nie wpisywał się w żadne ramy, zawsze wydawał się jej być inny niż wszyscy. Jeśli czegoś pragnął, to dążył do tego bez wahania, by to zdobyć. Miała ogromne szczęście, że w jego pragnieniach znalazła się również jej wolność, jej miłość, ona cała. Gdyby było inaczej, teraz mogliby się znaleźć w zupełnie innym miejscu, dzielić przestrzeń z kimś zupełnie obcym. A teraz? Już nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
Przekroczyli próg wschodniej wieżyczki, a ona od razu zaczęła się rozglądać po pomieszczeniu. Ku jej uciesze, byli tam sami, a to było szczęście, którego nie spodziewała się otrzymać. Potrzebowała chwili oddechu – od gwaru, od ludzi, od tego nieustającego chaosu, który panował wszędzie. Nigdy nie była typem, który uwielbia takie imprezy. Wolała kameralne grono, własny kąt. Czasami jednak życie zmuszało ją do podjęcia decyzji, które nie zawsze były zgodne z jej pragnieniami. W takich chwilach trzeba było wybrać to, co konieczne, nie zawsze to, czego się pragnie. Westchnęła głośno, wchodząc głębiej do pomieszczenia. – Na początku nie byłam zbyt zachwycona wizją wspinania się po tych wszystkich schodach w szpilkach, ale finalnie jestem wdzięczna, że mnie tu zabrałeś. – odparła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. Zauważyła, że była o wiele bardziej rozdrażniona, odkąd rozwijało się w niej dziecko. Wiedziała, że hormony mogły mieć na to wpływ – uzdrowiciel szczegółowo jej to wyjaśnił – ale mimo to starała się nie dawać tego po sobie poznać. To, że sama nie zawsze potrafiła zapanować nad swoimi emocjami, nie oznaczało, że inni powinni znosić jej wybuchy. Czasami jednak nie była w stanie się powstrzymać, a Drew wielokrotnie przekonał się na własnej skórze, jak niekontrolowane mogły być jej reakcje. Ciekawe było to, jak bardzo ich relacja się zmieniła, odkąd wyjawiła mu, że spodziewają się dziecka. Może to nie było tyle o instynkcie macierzyńskim, ile o całkowitej przemianie ich codziennego życia. Z jednej strony czuła się bardziej z nim związana, ale z drugiej – próbowała pogodzić nowe wyzwania z tym, kim była wcześniej. Dziecko miało wprowadzić nie tylko zmiany fizyczne, ale i psychiczne, a ich dynamika jako pary zaczynała się zmieniać na oczach obojga. Czuła, że obecność Drew była dla niej oparciem, ale jednocześnie sprawiała, że musiała zmierzyć się z emocjami, które były jej obce. Nowa rzeczywistość wcale nie była łatwiejsza, mimo że miała go u boku. – Myślisz, że ktoś się obrazi, jeśli pójdziemy już do domu? – zapytała szeptem, gdy znalazł się tuż obok niej. Może i byli tutaj sami, ale wychowana w tym świecie doskonale wiedziała, że nawet ściany mają uszy.
fire in a world full of ashes.
Strona 2 z 2 • 1, 2