Mniejszy salon
AutorWiadomość
Mniejszy salon
Mniejszy salon to jedno z pomieszczeń Broadway Tower, w którym rodzina spędza wspólne chwile lub podejmuje gości w kameralnym gronie podczas nieoficjalnych wizyt. Umiejscowienie go przy ścianie zewnętrznej pozwala podziwiać urokliwe tereny Gloucestershire rozciągające się za oknami, skąd często zobaczyć można też przejście do wiszących ogrodów znajdujących się niedaleko wieży. Sam salon jest utrzymany, podobnie jak reszta wieży, w jasnych kolorach. W pomieszczeniu stoi fortepian na wypadek, gdyby dzień miał zostać umilony muzyką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.08.24 8:15, w całości zmieniany 2 razy
28 września
Nic nie zwiastowało dramatu. Obudziłem się o rozsądnej porze, rozsądnie pozostając w łóżku przez kolejne pół godziny, aby się upewnić, że na pewno już nie śpię, po czym mniej rozsądnie poprosiłem o podanie do tegoż łóżka śniadania, na które składały się tosty z dżemem. Wyjątkowo wodnistym i lejącym, który zabrudził moją piżamę z atłasu i uświnił mi brodę. Brodę przeżyłem, wycierając ją poduszką, ale piżamę musiałem odreagować potężnym kieliszkiem brandy, co nasz lokaj przyjął bez mrugnięcia okiem, najwidoczniej przyzwyczajony do tego, że Parkinsonowie miewają alkoholowe zachcianki o dziewiątej rano. Musiałem o tym pogadać z Bradfordem, rozumiem że był dorosły, ale powinien jednak zachowywać jakiś umiar.
Ponieważ nie miałem dzisiaj dyżuru w pracy, ani umówionego żadnego spotkania z damami, postanowiłem poświęcić ten czas na nadrobienie formalności i uporządkowanie dokumentów, które od kilku tygodni straszyły moje biurko zbyt dużym obciążeniem dla zabytkowego mebla. Ironia losu; w szpitalu lubiłem uzupełniać dokumentację, lecz gdy to samo musiałem zrobić w Broadway Tower, sytuacja zmieniała się diametralnie. Może dlatego, że tutaj nikt mi za to nie płacił.
Siadając za biurkiem zerknąłem w wiszący na ścianie kalendarz z gumochłonami i zamarłem. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, bo to był bardzo ładny kalendarz z bardzo ładnymi gumochłonami i ich opiekunkami pozbawionymi odzieży, na których widok okazjonalnie faktycznie traciłem na kilka sekund głowę, niemniej moje dzisiejsze zamarcie nie miało nic wspólnego z zachwytem nad magicznymi stworzeniami i pagórkowatością tła, na którym zostały umieszczone. Miało za to bardzo wiele wspólnego z datą, która fosforyzowała niebezpiecznie, przypominając mi o tym, o czym zapomniałem.
- Och – jęknąłem, zamieniając jęknięcie w wewnętrzny wrzask rozpaczy. Jak mogłem do tego dopuścić! Zerwałem się z fotela i przez chwilę krążyłem w panice po gabinecie, szukając wyjścia z sytuacji, która tego wyjścia nie miała, a przynajmniej żadne nie było na tyle dobre, aby mnie zadowolić. Mnie, a co dopiero ją. Już miałem opaść na otomanę w dramatycznym geście desperacji (a wiedziałem jak to się robi, wielokrotnie obserwowałem ten fascynujący teatr w wykonaniu niewiast w różnym wieku), gdy wpadł mi do głowy g e n i a l n y pomysł. Od razu napisałem krótki list zakończony wielokrotnie podkreśloną prośbą o natychmiastowe przybycie, po czym zasiadłem w fotelu ponownie i czekałem z niecierpliwością.
Nie liczyłem czasu, nie było bowiem liczby, która opisałaby tę całą wieczność między wysłaniem sowy a przybyciem mojego gościa. Gdy jednak zaanonsowano mi, że czeka w saloniku, nie tyle wyszedłem ze swojego gabinetu, co z niego wyfrunąłem, nie chcąc marnować ani sekundy. I tak zmarnowałem już co najmniej trzysta sześćdziesiąt trzy dni.
- Sprawa jest niecierpiąca zwłoki – zacząłem, wchodząc do środka i kiwając mu głową na powitanie, a moja ponura wyobraźnia podpowiedziała mi, że w rzeczy samej, zwłoki mogą odgrywać zasadniczą rolę w przyszłości. Moje zwłoki. Wskazałem mu fotel stojący przy stoliku kawowym, a sam usiadłem na sofie, zapadając się głęboko w miękkie siedzisko, ale w tej chwili byłem w stanie takiego psychicznego rozbicia, że było mi naprawdę wszystko jedno, że mam kolana na wysokości nosa.
- Jesteś artystą, Blishwick – powiedziałem odkrywczo, przybijając sobie w myślach piątkę za spostrzegawczość – chyba potrafisz opiewać kobiece walory i doceniać piękno każdej niewiasty? Jej światły umysł, bystrość, poczucie humoru, pragnienie wolności? - drążyłem, pogrążając się coraz bardziej w siedzisku, które wykonane było chyba z powietrza, bo absolutnie nie dopuszczałem do siebie myśli, że to mój gruby tyłek wywierca dziurę w stelażu sofy. - Potrzebuję wiersza – oznajmiłem. - Na jutrzejszy wieczór. Wiersza urodzinowego, w którym ja, znaczy ty jako ja... albo ja jako ty... jak działa to całe pisanie wierszy za kogoś? - zaniepokoiłem się nagłym problemem autorstwa dostrzegając pewną niedogodność w fakcie, że na pergaminie może widnieć obce nazwisko. - A zresztą nieważne, w końcu ci za to zapłacę. Wiersza dla kogoś wyjątkowego, bliskiemu memu sercu – niestety nie tylko mojemu, ale o tym nie mogłem powiedzieć na głos – kto zasługuje na najlepsze rymy i najlepsze komplementy. Jest piękna, Blishwick, rozumiesz? P i ę k n a – przeliterowałem ostatnie słowo dla pewności, że naprawdę zrozumiał. - A przy tym mądra, piekielnie kąśliwa w trafności swoich uwag, eteryczna, och, Blishwick, żebyś ty widział jaka ona jest eteryczna... - westchnąłem, pozwalając sobie na dwie sekundy zachwytu nad eterycznością tejże niewiasty odzianej w zwiewną suknię z wysokim stanem – jednak przede wszystkim jest moją przyjaciółką. - Zmrużyłem oczy, rzucając w stronę poety ostrzegawcze spojrzenie. Przyjaciółka, nikt więcej. - I chcę, aby miała wspaniały prezent urodzinowy, który zapamięta na długo. No! Także tam masz pióro, kałamarz i atrament – wskazałem na stolik, gdzie faktycznie czekały wszystkie te rzeczy, po czym przeniosłem wzrok na poetę i wpatrywałem się w niego dłuższą chwilę w ciszy. Dość przeciągniętej ciszy. - Jakiś problem? - zapytałem w końcu, gdy mimo że minęło z pół minuty, ten nie napisał ani jednego słowa. Nie rozumiałem, na co czeka i czemu marnuje cenny czas. Hop, hop, hop, chłopie, do roboty!
Nic nie zwiastowało dramatu. Obudziłem się o rozsądnej porze, rozsądnie pozostając w łóżku przez kolejne pół godziny, aby się upewnić, że na pewno już nie śpię, po czym mniej rozsądnie poprosiłem o podanie do tegoż łóżka śniadania, na które składały się tosty z dżemem. Wyjątkowo wodnistym i lejącym, który zabrudził moją piżamę z atłasu i uświnił mi brodę. Brodę przeżyłem, wycierając ją poduszką, ale piżamę musiałem odreagować potężnym kieliszkiem brandy, co nasz lokaj przyjął bez mrugnięcia okiem, najwidoczniej przyzwyczajony do tego, że Parkinsonowie miewają alkoholowe zachcianki o dziewiątej rano. Musiałem o tym pogadać z Bradfordem, rozumiem że był dorosły, ale powinien jednak zachowywać jakiś umiar.
Ponieważ nie miałem dzisiaj dyżuru w pracy, ani umówionego żadnego spotkania z damami, postanowiłem poświęcić ten czas na nadrobienie formalności i uporządkowanie dokumentów, które od kilku tygodni straszyły moje biurko zbyt dużym obciążeniem dla zabytkowego mebla. Ironia losu; w szpitalu lubiłem uzupełniać dokumentację, lecz gdy to samo musiałem zrobić w Broadway Tower, sytuacja zmieniała się diametralnie. Może dlatego, że tutaj nikt mi za to nie płacił.
Siadając za biurkiem zerknąłem w wiszący na ścianie kalendarz z gumochłonami i zamarłem. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, bo to był bardzo ładny kalendarz z bardzo ładnymi gumochłonami i ich opiekunkami pozbawionymi odzieży, na których widok okazjonalnie faktycznie traciłem na kilka sekund głowę, niemniej moje dzisiejsze zamarcie nie miało nic wspólnego z zachwytem nad magicznymi stworzeniami i pagórkowatością tła, na którym zostały umieszczone. Miało za to bardzo wiele wspólnego z datą, która fosforyzowała niebezpiecznie, przypominając mi o tym, o czym zapomniałem.
- Och – jęknąłem, zamieniając jęknięcie w wewnętrzny wrzask rozpaczy. Jak mogłem do tego dopuścić! Zerwałem się z fotela i przez chwilę krążyłem w panice po gabinecie, szukając wyjścia z sytuacji, która tego wyjścia nie miała, a przynajmniej żadne nie było na tyle dobre, aby mnie zadowolić. Mnie, a co dopiero ją. Już miałem opaść na otomanę w dramatycznym geście desperacji (a wiedziałem jak to się robi, wielokrotnie obserwowałem ten fascynujący teatr w wykonaniu niewiast w różnym wieku), gdy wpadł mi do głowy g e n i a l n y pomysł. Od razu napisałem krótki list zakończony wielokrotnie podkreśloną prośbą o natychmiastowe przybycie, po czym zasiadłem w fotelu ponownie i czekałem z niecierpliwością.
Nie liczyłem czasu, nie było bowiem liczby, która opisałaby tę całą wieczność między wysłaniem sowy a przybyciem mojego gościa. Gdy jednak zaanonsowano mi, że czeka w saloniku, nie tyle wyszedłem ze swojego gabinetu, co z niego wyfrunąłem, nie chcąc marnować ani sekundy. I tak zmarnowałem już co najmniej trzysta sześćdziesiąt trzy dni.
- Sprawa jest niecierpiąca zwłoki – zacząłem, wchodząc do środka i kiwając mu głową na powitanie, a moja ponura wyobraźnia podpowiedziała mi, że w rzeczy samej, zwłoki mogą odgrywać zasadniczą rolę w przyszłości. Moje zwłoki. Wskazałem mu fotel stojący przy stoliku kawowym, a sam usiadłem na sofie, zapadając się głęboko w miękkie siedzisko, ale w tej chwili byłem w stanie takiego psychicznego rozbicia, że było mi naprawdę wszystko jedno, że mam kolana na wysokości nosa.
- Jesteś artystą, Blishwick – powiedziałem odkrywczo, przybijając sobie w myślach piątkę za spostrzegawczość – chyba potrafisz opiewać kobiece walory i doceniać piękno każdej niewiasty? Jej światły umysł, bystrość, poczucie humoru, pragnienie wolności? - drążyłem, pogrążając się coraz bardziej w siedzisku, które wykonane było chyba z powietrza, bo absolutnie nie dopuszczałem do siebie myśli, że to mój gruby tyłek wywierca dziurę w stelażu sofy. - Potrzebuję wiersza – oznajmiłem. - Na jutrzejszy wieczór. Wiersza urodzinowego, w którym ja, znaczy ty jako ja... albo ja jako ty... jak działa to całe pisanie wierszy za kogoś? - zaniepokoiłem się nagłym problemem autorstwa dostrzegając pewną niedogodność w fakcie, że na pergaminie może widnieć obce nazwisko. - A zresztą nieważne, w końcu ci za to zapłacę. Wiersza dla kogoś wyjątkowego, bliskiemu memu sercu – niestety nie tylko mojemu, ale o tym nie mogłem powiedzieć na głos – kto zasługuje na najlepsze rymy i najlepsze komplementy. Jest piękna, Blishwick, rozumiesz? P i ę k n a – przeliterowałem ostatnie słowo dla pewności, że naprawdę zrozumiał. - A przy tym mądra, piekielnie kąśliwa w trafności swoich uwag, eteryczna, och, Blishwick, żebyś ty widział jaka ona jest eteryczna... - westchnąłem, pozwalając sobie na dwie sekundy zachwytu nad eterycznością tejże niewiasty odzianej w zwiewną suknię z wysokim stanem – jednak przede wszystkim jest moją przyjaciółką. - Zmrużyłem oczy, rzucając w stronę poety ostrzegawcze spojrzenie. Przyjaciółka, nikt więcej. - I chcę, aby miała wspaniały prezent urodzinowy, który zapamięta na długo. No! Także tam masz pióro, kałamarz i atrament – wskazałem na stolik, gdzie faktycznie czekały wszystkie te rzeczy, po czym przeniosłem wzrok na poetę i wpatrywałem się w niego dłuższą chwilę w ciszy. Dość przeciągniętej ciszy. - Jakiś problem? - zapytałem w końcu, gdy mimo że minęło z pół minuty, ten nie napisał ani jednego słowa. Nie rozumiałem, na co czeka i czemu marnuje cenny czas. Hop, hop, hop, chłopie, do roboty!
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie miał żadnych konkretnych planów na ten dzień. Coś napisać, może dokończyć artykuł do gazety o świeżym tłumaczeniu opowiadań pewnego rosyjskiego filozofa, który dużą część swojej twórczości poświęcił wyrafinowanym opisom czegoś, co można było sprowadzić do chwytliwego hasła “zjedz bogatych”. W czasach wojny i towarzyszącego jej nieodłącznie głodu, postulat ten zyskiwał zwolenników także wśród angielskich czarodziejów krwi innej niż szlachecka. W końcu to ta miała skończyć w garnku. Albo nad ogniskiem. Cecil nie dotarł jeszcze do tych szczegółów i nie był też do końca pewien czy chciał dokopać się aż tak głęboko. Ograniczał się więc do faktów, które mówiły o wydaniu opowiadań w Wielkiej Brytanii. Jego myśli jednak krążyły, a artykuł powstawał w bólach. Dlatego w pierwszej chwili przybywającą do niego sowę przywitał wręcz z ulgą. Zagwarantowała potrzebne rozkojarzenie i wymówkę do opuszczenia biurka. Poznał ptaka, który wleciał do jego pokoju jeszcze zanim zobaczył list. Pięciokrotnie podkreślone słowa pilne przybycie musiały oznaczać jakiś kryzys. Co prawda Cecil nie do końca wiedział, jaki kryzys wymaga natychmiastowego przybycia poety do dworu jego mecenasów, ale nie zamierzał marnować czasu na domysły. Przebrał się w jedyną czystą i uprasowaną koszulę, w której prezentował się przynajmniej godnie, opłukał twarz na wypadek jakby zostawił na niej ślady atramentu, a także, przypominając sobie zawsze nienaganną prezencję lordów Gloucestershire, Worcestershire i Herefordshire, uczesał włosy. Nie do końca pewien czego może się spodziewać, ale pamiętając, że jest przede wszystkim nadwornym poetą, do torby pełnej papierów dorzucił dwa tomiki poezji i pospiesznie teleportował się na miejsce. Matka nauczyła go, że dobre wychowanie wymagało pojawienia się kawałek od czyjegoś domu, a nie tak zaraz na progu. Ojciec nauczył go, ze zaklęcia ochronne potrafią być bardzo nieprzyjemne dla nagle aportujących się zbyt blisko mieszkań czarodziejów. Trudno powiedzieć, z czyjej lekcji korzystał Caradog pojawiając się kawałek od rodowej posiadłości Parkinsonów i przemierzając resztę drogi pieszo. Spacer nie zajął mu więcej niż dziesięć minut i tak oto niecałe pół godziny od odebrania wezwania prowadzony był korytarzami szlacheckiego dworku do mniejszego salonu, który w ocenie Cecila wcale do małych nie należał.
Nie musiał czekać długo na pojawienie się lorda Parkinsona. I na całe szczęście, bo nie do końca wiedząc, co ma ze sobą począć, stał na środku pomieszczenia zupełnie bezradnie, malując całą swoją osobą obraz dość rozpaczliwej niezręczności.
- Dzień dobry, lordzie Park... - nie dokończył nawet powitania, gdy nie tylko słowa, ale i sama osoba Harlanda wlały się do salonu i zatopiły pod sobą resztki asertywności Caradoga. Zamknął się więc i wypełniając polecenie zajęcia miejsca na fotelu, kiwał tylko głową, czekając cierpliwie na swoją kolej na odezwanie się. Ta jednak nie zdawała się nadchodzić zbyt szybko. Cecil przede wszystkim więc potakiwał. Był artystą, to prawda, pięć za spostrzegawczość, lordzie Parkinson. Zaletą milczenia było to, że nie groziło mu omyłkowe powiedzenie o przysłowiowe jedno słowo za dużo. Gratulacje musiały pozostać więc bez odpowiedzi.
- Tak, oczywiście, może sonet albo jakaś inwok... - błędnie założył, że wymagano od niego odpowiedzi. Jako poeta powinien wiedzieć, czym jest pytanie retoryczne, prawda? Pięć z literatury, Caradog.
- Myślę lordzie, że mog... - znowu ten sam błąd. Pokiwał więc tylko głową, kiedy Harland sam znalazł rozwiązanie problemu autorstwa, wystarczyło przecież zapłacić. Cecil dopilnował by gorzki uśmiech nie pojawił się na jego twarzy, choć nie miał pewności czy jego rozmówca (o ile to właściwe określenie) w ogóle by go zauważył. Parkinson był wyraźnie przejęty pomysłem wiersza o pięknej mądrej i przede wszystkim eterycznej kobiecie.
Blishwick kiwał głową dając znać, że rozumie. Otrzymany opis niestety nie zwęził populacji Anglii bardziej niż do wszystkich niewiast w wieku pomiędzy szesnaście a sześćdziesiąt lat. Caradog nie orientował się też wystarczająco w kręgach znajomych swoich pracodawców żeby od razu wiedzieć, kim byli ich eteryczni przyjaciele. Przynajmniej nie zaproponował, że napisze erotyk. To mogłoby być niezręczne.
Spojrzał w kierunku kałamarza i pióra marszcząc brwi. Że miał napisać to teraz? Tutaj? Cisza przeciągała się i Cecil zaczynał nabierać przekonania, że teraz jest jego szansa na wtrącenie trzech knutów, ale szybko zrozumiał, że nie. To nie była szansa, to był obowiązek.
- Nie, lordzie, oczywiście, żaden problem, tylko... - ściągnął brwi w poszukiwaniu właściwych słów. - Jakbyś mógł powiedzieć coś więcej o tej przyjaciółce? - Spróbował, ale szybko dostrzegł swój błąd.
- Są różne rodzaje piękna - poprawił się szybko. - Eteryczne czy nie, ale jakbyś ją chciał przyrównać lordzie do kwiatu, to jakiego? Albo może jakiegoś zwierzęcia? Popularny i poetycki epitet to na przykład łabędzia szyja. Albo może jej oczy są wyjątkowe, albo włosy? Może chociaż mógłbyś ją lordzie opisać... trochę - Cecil cichł z każdym słowem pod intensywnym spojrzenie Harlanda. Czy on w ogóle znał damę, którą miał opiewać, czy w ogóle o niej słyszał? Tyle było na świecie pięknych kobiet, a biorąc pod uwagę jak wyglądał sam Parkinson, pewnie otaczał się ludźmi przynajmniej równie ładnymi.
- Masz może lordzie upatrzony rodzaj wiersza? Sonet, stroficzny, wolny? - Dodał jeszcze próbując podejść profesjonalnie do zadania. Ale jeśli dla uszu Harlanda zabrzmiało to tak samo jak dla jego, to chyba jednak lepiej jakby milczał. Na złość samemu sobie dodał więc - albo stychiczny?
- Albo chociaż imię przyjaciółki? - Może od tego trzeba było w ogóle zacząć? Nie żeby po samym imieniu dało się opisać czyjeś piękno. Ale przy odrobinie szczęścia może wie, o kogo Parkinsonowi chodzi i oszczędzi im to zabawy w kotka i myszkę. Albo w metaforę i literata.
Nie musiał czekać długo na pojawienie się lorda Parkinsona. I na całe szczęście, bo nie do końca wiedząc, co ma ze sobą począć, stał na środku pomieszczenia zupełnie bezradnie, malując całą swoją osobą obraz dość rozpaczliwej niezręczności.
- Dzień dobry, lordzie Park... - nie dokończył nawet powitania, gdy nie tylko słowa, ale i sama osoba Harlanda wlały się do salonu i zatopiły pod sobą resztki asertywności Caradoga. Zamknął się więc i wypełniając polecenie zajęcia miejsca na fotelu, kiwał tylko głową, czekając cierpliwie na swoją kolej na odezwanie się. Ta jednak nie zdawała się nadchodzić zbyt szybko. Cecil przede wszystkim więc potakiwał. Był artystą, to prawda, pięć za spostrzegawczość, lordzie Parkinson. Zaletą milczenia było to, że nie groziło mu omyłkowe powiedzenie o przysłowiowe jedno słowo za dużo. Gratulacje musiały pozostać więc bez odpowiedzi.
- Tak, oczywiście, może sonet albo jakaś inwok... - błędnie założył, że wymagano od niego odpowiedzi. Jako poeta powinien wiedzieć, czym jest pytanie retoryczne, prawda? Pięć z literatury, Caradog.
- Myślę lordzie, że mog... - znowu ten sam błąd. Pokiwał więc tylko głową, kiedy Harland sam znalazł rozwiązanie problemu autorstwa, wystarczyło przecież zapłacić. Cecil dopilnował by gorzki uśmiech nie pojawił się na jego twarzy, choć nie miał pewności czy jego rozmówca (o ile to właściwe określenie) w ogóle by go zauważył. Parkinson był wyraźnie przejęty pomysłem wiersza o pięknej mądrej i przede wszystkim eterycznej kobiecie.
Blishwick kiwał głową dając znać, że rozumie. Otrzymany opis niestety nie zwęził populacji Anglii bardziej niż do wszystkich niewiast w wieku pomiędzy szesnaście a sześćdziesiąt lat. Caradog nie orientował się też wystarczająco w kręgach znajomych swoich pracodawców żeby od razu wiedzieć, kim byli ich eteryczni przyjaciele. Przynajmniej nie zaproponował, że napisze erotyk. To mogłoby być niezręczne.
Spojrzał w kierunku kałamarza i pióra marszcząc brwi. Że miał napisać to teraz? Tutaj? Cisza przeciągała się i Cecil zaczynał nabierać przekonania, że teraz jest jego szansa na wtrącenie trzech knutów, ale szybko zrozumiał, że nie. To nie była szansa, to był obowiązek.
- Nie, lordzie, oczywiście, żaden problem, tylko... - ściągnął brwi w poszukiwaniu właściwych słów. - Jakbyś mógł powiedzieć coś więcej o tej przyjaciółce? - Spróbował, ale szybko dostrzegł swój błąd.
- Są różne rodzaje piękna - poprawił się szybko. - Eteryczne czy nie, ale jakbyś ją chciał przyrównać lordzie do kwiatu, to jakiego? Albo może jakiegoś zwierzęcia? Popularny i poetycki epitet to na przykład łabędzia szyja. Albo może jej oczy są wyjątkowe, albo włosy? Może chociaż mógłbyś ją lordzie opisać... trochę - Cecil cichł z każdym słowem pod intensywnym spojrzenie Harlanda. Czy on w ogóle znał damę, którą miał opiewać, czy w ogóle o niej słyszał? Tyle było na świecie pięknych kobiet, a biorąc pod uwagę jak wyglądał sam Parkinson, pewnie otaczał się ludźmi przynajmniej równie ładnymi.
- Masz może lordzie upatrzony rodzaj wiersza? Sonet, stroficzny, wolny? - Dodał jeszcze próbując podejść profesjonalnie do zadania. Ale jeśli dla uszu Harlanda zabrzmiało to tak samo jak dla jego, to chyba jednak lepiej jakby milczał. Na złość samemu sobie dodał więc - albo stychiczny?
- Albo chociaż imię przyjaciółki? - Może od tego trzeba było w ogóle zacząć? Nie żeby po samym imieniu dało się opisać czyjeś piękno. Ale przy odrobinie szczęścia może wie, o kogo Parkinsonowi chodzi i oszczędzi im to zabawy w kotka i myszkę. Albo w metaforę i literata.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Świadomy tego, że artyści mają swoje dziwne fanaberie, mają rytuały, bez których nie rozpoczną twórczego szału, nawet jeśli ten będzie ich kopał w dupę zachęcając do działania, wyczekująco wpatrywałem się w Caradoga. Zupełnie jakbym chciał samym moim spojrzeniem natchnąć go do pisania, napełnić błogosławioną weną i wysłać w świat fantazyjnych rymów, które za dwa dni będę mógł przedstawić swojej przyjaciółce w urokliwym wierszu opiewającym wszystko, co w niej uwielbiam. Spojrzenie okazało się jednak nikłą motywacją, tak samo jak zmarszczenie brwi i wymowny gest ręki wskazującej na stolik z przyborami do pisania. Zamiast wziąć się do roboty, wziął się do rozpytywania mnie o rzeczy, o których słyszałem ostatni raz podczas domowej edukacji z literatury, na której nieszczególnie uważałem. Cholera, może gdybym uważał, sam dałbym radę napisać jakieś poetyckie dzieło?
Stychiczny? Co to za słowo? Czy to jakaś mugolska trucizna?
- Lady Evandra Rosier – powiedziałem szybko, plując sobie w brodę, że nie zrobiłem tego na samym początku. Jak miał napisać wiersz urodzinowy, skoro nawet nie znał imienia kobiety, do której miał być kierowany? - Kwiatu... ona jest całym bukietem kwiatów, Blishwick – odparłem z rozmarzeniem. - Różanym bukietem z kolcami, których dotknięcie wydaje się zarazem torturą i przyjemnością. Rozkwita przy każdym swoim uśmiechu i wtedy cały świat zdaje się zamierać, a ty przestajesz oddychać, bo boisz się, że jeden oddech za dużo mógłby rozwiać tę cudowną chwilę. - Westchnąłem, zanurzając się w miękkości sofy; na samo wspomnienie Evandry przestało mi przeszkadzać to, że zapewne wyglądam jak pajac w tym morzu jasnoróżowej tapicerki. Sięgnąłem po poduszkę i przytuliłem ją, wpatrując się niewidzącym wzrokiem gdzieś w odległy punkt na przeciwległej ścianie.
- Jest wyjątkowa – zastrzegłem, mrużąc nagle oczy na wspomnienie popularności epitetów. - Zasługuje na coś znacznie lepszego niż popularne epitety. W rzeczy samej... mogłoby ją nawet rozbawić niesztampowe literackie podejście... - zamyśliłem się, przywołując wspomnienie naszych licznych rozmów, długich dyskusji i niekończącej się wymiany argumentów. Tak, zdecydowanie nie należała do osób, które połechtałoby coś oczywistego i przemielonego w setkach różnych wierszy. Wolałaby coś bardziej osobistego i bezpośredniego.
- Możesz wspomnieć, że w błękicie jej morskich oczu utopiło się zapewne wiele zauroczonych syren i trytonów i co najmniej jeden Parkinson. - Odchrząknąłem i wróciłem spojrzeniem do Blishwicka, który najwyraźniej czekał na wskazówki. - A od patrzenia na jej jasne włosy pszenica w Worcestershire z zazdrości wydaje podwójne plony. Albo że delikatność jej skóry przyćmiewa nawet puszystość rogogona. N i e w i em, Blishwick, to nie ja jestem tu artystą, prawda? - znów westchnąłem, tym razem z lekką frustracją, że muszę mu tłumaczyć rzeczy tak oczywiste. - Przyciąga wzrok i wzbudza podziw, odurzając samą swoją obecnością. Uwielbiam słuchać jej głosu, nawet gdy mnie strofuje i mówi, że jestem głupcem. Jest przy tym tak szalenie kobieca i pociągająca, jak to półwila, więc możesz też dodać coś o syzyfowej walce samemu ze sobą, by trzymać spojrzenie w ryzach w jej obecności – uśmiechnąłem się mimowolnie, jeszcze bardziej przyciskając do siebie poduszkę jak tarczę, jakbym nie tylko spojrzenie musiał trzymać na krótkiej smyczy, gdy przebywałem w towarzystwie Evandry. Cóż, nie dało się zaprzeczyć, że bywało ciężko, ale tego wolałem nie ujawniać panu artyście.
Zamiast tego znów spojrzałem na niego ze zniecierpliwieniem, że nawet nie zaczął robić notatek. To po co ja się tak produkuję, uwywnętrzniam, podpowiadam mu gotowe rozwiązania? Artyści to jednak dziwne stworzenia. Lubiłem sztukę, bo sama w sobie była piękna przez swoją wyjątkowość. Dłuto czy pędzel, pióro czy ołówek, nie miało znaczenia, jakim narzędziem ktoś się posługiwał, jeśli tylko efekt jego twórczości wywoływał to niepowtarzalne uczucie poruszenia duszy i serca, a niekiedy ciała, jeśli trafił się jakiś wyjątkowo przyjemny dla oka akt.
- Forma wiersza jest bez znaczenia, jeśli tylko odda słowami to, co powinno zostać oddane. Wiesz co, Blishwick – wpadłem nagle na genialny pomysł – po prostu pokażę ci, jak ona wygląda. Mam gdzieś archiwalne wydania Czarownicy i innych gazet... - poderwałem się z krzesła i ukrytym dzwonkiem wezwałem lokaja, wydając mu polecenie przyniesienia z mojej garderoby pudła oznaczonego literą C. Kiedy służący wyszedł, odwróciłem się w stronę poety i wznów wbiłem w niego wyczekujące spojrzenie. - Niemniej wolałbym, abyś nie skupiał się na jej oczywistych fizycznych zaletach, tylko na urodzie jej wnętrza i młodości – pouczyłem go jeszcze. Musiałem sam siebie upominać, że nie tworzymy - tak, tworzymy w liczbie mnogiej - wiersza miłosnego, a urodzinowy, więc nie powinien być zbyt nachalny w swojej sentymentalno-romantycznej formie. Z drugiej strony suche życzenia zdrowia i wiecznego szczęścia wydawały mi się zupełnie niepasować do barwności mojej przyjaciółki; zdecydowanie zasługiwała na coś o wiele bardziej nietuzinkowego. - No? - rzuciłem w zniecierpliwieniu. - Jakieś pomysły na dobry początek? - wpatrzyłem się w niego jak sroka w gnat, chociaż nawet sroka nie miała zapewne tak wygłodniałego spojrzenia jak ja teraz.
Stychiczny? Co to za słowo? Czy to jakaś mugolska trucizna?
- Lady Evandra Rosier – powiedziałem szybko, plując sobie w brodę, że nie zrobiłem tego na samym początku. Jak miał napisać wiersz urodzinowy, skoro nawet nie znał imienia kobiety, do której miał być kierowany? - Kwiatu... ona jest całym bukietem kwiatów, Blishwick – odparłem z rozmarzeniem. - Różanym bukietem z kolcami, których dotknięcie wydaje się zarazem torturą i przyjemnością. Rozkwita przy każdym swoim uśmiechu i wtedy cały świat zdaje się zamierać, a ty przestajesz oddychać, bo boisz się, że jeden oddech za dużo mógłby rozwiać tę cudowną chwilę. - Westchnąłem, zanurzając się w miękkości sofy; na samo wspomnienie Evandry przestało mi przeszkadzać to, że zapewne wyglądam jak pajac w tym morzu jasnoróżowej tapicerki. Sięgnąłem po poduszkę i przytuliłem ją, wpatrując się niewidzącym wzrokiem gdzieś w odległy punkt na przeciwległej ścianie.
- Jest wyjątkowa – zastrzegłem, mrużąc nagle oczy na wspomnienie popularności epitetów. - Zasługuje na coś znacznie lepszego niż popularne epitety. W rzeczy samej... mogłoby ją nawet rozbawić niesztampowe literackie podejście... - zamyśliłem się, przywołując wspomnienie naszych licznych rozmów, długich dyskusji i niekończącej się wymiany argumentów. Tak, zdecydowanie nie należała do osób, które połechtałoby coś oczywistego i przemielonego w setkach różnych wierszy. Wolałaby coś bardziej osobistego i bezpośredniego.
- Możesz wspomnieć, że w błękicie jej morskich oczu utopiło się zapewne wiele zauroczonych syren i trytonów i co najmniej jeden Parkinson. - Odchrząknąłem i wróciłem spojrzeniem do Blishwicka, który najwyraźniej czekał na wskazówki. - A od patrzenia na jej jasne włosy pszenica w Worcestershire z zazdrości wydaje podwójne plony. Albo że delikatność jej skóry przyćmiewa nawet puszystość rogogona. N i e w i em, Blishwick, to nie ja jestem tu artystą, prawda? - znów westchnąłem, tym razem z lekką frustracją, że muszę mu tłumaczyć rzeczy tak oczywiste. - Przyciąga wzrok i wzbudza podziw, odurzając samą swoją obecnością. Uwielbiam słuchać jej głosu, nawet gdy mnie strofuje i mówi, że jestem głupcem. Jest przy tym tak szalenie kobieca i pociągająca, jak to półwila, więc możesz też dodać coś o syzyfowej walce samemu ze sobą, by trzymać spojrzenie w ryzach w jej obecności – uśmiechnąłem się mimowolnie, jeszcze bardziej przyciskając do siebie poduszkę jak tarczę, jakbym nie tylko spojrzenie musiał trzymać na krótkiej smyczy, gdy przebywałem w towarzystwie Evandry. Cóż, nie dało się zaprzeczyć, że bywało ciężko, ale tego wolałem nie ujawniać panu artyście.
Zamiast tego znów spojrzałem na niego ze zniecierpliwieniem, że nawet nie zaczął robić notatek. To po co ja się tak produkuję, uwywnętrzniam, podpowiadam mu gotowe rozwiązania? Artyści to jednak dziwne stworzenia. Lubiłem sztukę, bo sama w sobie była piękna przez swoją wyjątkowość. Dłuto czy pędzel, pióro czy ołówek, nie miało znaczenia, jakim narzędziem ktoś się posługiwał, jeśli tylko efekt jego twórczości wywoływał to niepowtarzalne uczucie poruszenia duszy i serca, a niekiedy ciała, jeśli trafił się jakiś wyjątkowo przyjemny dla oka akt.
- Forma wiersza jest bez znaczenia, jeśli tylko odda słowami to, co powinno zostać oddane. Wiesz co, Blishwick – wpadłem nagle na genialny pomysł – po prostu pokażę ci, jak ona wygląda. Mam gdzieś archiwalne wydania Czarownicy i innych gazet... - poderwałem się z krzesła i ukrytym dzwonkiem wezwałem lokaja, wydając mu polecenie przyniesienia z mojej garderoby pudła oznaczonego literą C. Kiedy służący wyszedł, odwróciłem się w stronę poety i wznów wbiłem w niego wyczekujące spojrzenie. - Niemniej wolałbym, abyś nie skupiał się na jej oczywistych fizycznych zaletach, tylko na urodzie jej wnętrza i młodości – pouczyłem go jeszcze. Musiałem sam siebie upominać, że nie tworzymy - tak, tworzymy w liczbie mnogiej - wiersza miłosnego, a urodzinowy, więc nie powinien być zbyt nachalny w swojej sentymentalno-romantycznej formie. Z drugiej strony suche życzenia zdrowia i wiecznego szczęścia wydawały mi się zupełnie niepasować do barwności mojej przyjaciółki; zdecydowanie zasługiwała na coś o wiele bardziej nietuzinkowego. - No? - rzuciłem w zniecierpliwieniu. - Jakieś pomysły na dobry początek? - wpatrzyłem się w niego jak sroka w gnat, chociaż nawet sroka nie miała zapewne tak wygłodniałego spojrzenia jak ja teraz.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy on znał Evandrę Rosier? Na pewno nie osobiście, tego był pewien. Ale ani imię, ani nazwisko, ani tym bardziej ich połączenie nie były mu obce. Jego umysł zaczął pracować na wzmożonych obrotach pod wyczekującym spojrzeniem Parkinsona. Kto to widział pisać wiersze pod taką presją? Skup się, Caradog. Evandra. Rosier. Róże. Eteryczna.
- To już brzmi prawie jak wiersz, sir - zauważył z lekkim uśmiechem w odpowiedzi na wywód Harlanda. - A skoro tak to może wiersz opierający się na zaprzeczeniach? - Zasugerował przypominając sobie kilka przykładów z już istniejącej literatury. Nie proponował plagiatu, w kręgach artystycznych mówiło się na to inspiracja. - Nie przynosisz jej, sir, bukietu kwiatów, bo nawet róże blakną przy czerwieni jej ust - zamyślił się na chwilę. - Z ust dobrze rymuje się biust, ale nie wiem czy to odpowiedni rym dla przyjaciółki.
Zmarszczył brwi w skupieniu. Potrzebował odpowiednich metafor, które byłyby eteryczne, ale nie miłosne, pełne zachwytu, ale nie przesadnego, wyrażające najwyższe uznanie, ale bez nadmiernego opiewania. To była zaskakująco cienka granica, jak uświadomił sobie Caradog i niewiele pozostawało mu pola manewru.
- Chcesz się sir znaleźć w tym wierszu, czy pozostać jego podmiotem lirycznym? - Skupiony na czymś innym Cecil nie był mistrzem wyłapywania ironii. - To znaczy, narratorem. Ale mogę wrzucić coś o syrenach, chociaż to się trochę kłóci z ideą tego zaprzeczania, o którym mówiłem. Moglibyśmy wymienić po kolei wspaniałe prezenty, których nie dostaje i za każdym razem wyjaśnić, że coś w niej jest wspanialszego od tego prezentu - rozwinął się na dobre, głuchy i ślepy na wszystko, co działo się obecnie wokół. Był zbyt skupiony na tworzeniu poezji by zawracać sobie głowę czymkolwiek innym. - Taka przewrotność. Odpowiednio zaintonowana może początkowo wzbudzić wręcz oburzenie, że jak to przychodzić na urodziny bez bukietu, żeby potem złapać czytelnika na przewrotność tych życzeń. To byłaby taka pochwała nie wprost, bo każdy zrozumie jak mu się powie, że jest ładny, prawda? A tutaj ten komplement będzie nieco zakamuflowany, odkryty dopiero po chwili i tym chyba przyjemniejszy do dostania. Przynajmniej tak myślę, sir, tak te wiersze działały w baroku.
Im więcej myślał, tym bardziej widział Evandrę Rosier nie jako człowieka, a jako boginię, do której wznosił modły. Nie chcąc stracić kilku cennych słów, które zadźwięczały mu w głowie, sięgnął po papier i zapisał je wreszcie skrzypiącym piórem, które źle leżało w jego dłoni. Nie miał jednak dość śmiałości by szukać swojego w torbie. Bał się, że mógłby tym urazić lorda Parkinsona i choć tego chciał uniknąć. Kiedy jednak Harland wstał, zrobił to w wyraźnym zniecierpliwieniu i Caradogowi przeszło przez myśl by się nad tym zastanowić nieco dłużej, jednak w szale tworzenia nowego wiersza mało było w jego głowie przestrzeni na emocje inne niż te, o których próbował napisać.
- O tak, sir, zdjęcie może być bardzo pomocne - no chyba że Evandra Rosier okaże się jednak szpetna i cały zachwyt, którym zaraził się od Parkinsona pryśnie jak bańka mydlana, chociaż to wydawało mu się mało prawdopodobne. - Oczywiście, sir, przede wszystkim na jej umyśle. Jest mądrzejsza niż wszystkie napisane dotychczas księgi, delikatniejsza niż jedwabie, bardziej błyskotliwa niż szafiry - wymieniał, chociaż nie miał jeszcze żadnego pomysłu jak ułożyć to w rymy i rytm. To było trudniejsze niż samo wymyślanie wierszy i potrafiło często popsuć nawet najlepszy z pomysłów. Caradog obracał słowa w głowie, próbował ułożyć je w coś, ale wszystko to brzmiało płytko, płasko i nieszczerze. Szukał cały czas punktu zaczepienia, ale ten mu umykał. Aż wreszcie coś pojawiło się w jego głowie, iskierka nadziei, że jednak nie wszystko stracone i Cecil poczuł, że słowa zaczęły zgrywać się wreszcie z tym, co czuł.
- A? Nie, na razie żadne - odparł mechanicznie, wyrwany z głębokich przemyśleń, nieobecny w tym momencie duchem, nawet nie do końca orientując się w popełnionym nietakcie, bo oto złapał kurczowo leżący przed nim kawałek papieru i zaczął po nim skrobać piórem skreślając przy okazji to, co dotychczas zanotował. Na szczęście nie było tego zbyt dużo. Kiedy skończył i poczuł się bezpiecznie, pewny, że żadne ze słów mu nie uciekło podczas podróży z głowy do pióra i z pióra na papier, zdał sobie sprawę z tego, co powiedział chwilę wcześniej i z lekkim przestrachem spojrzał na Harlanda.
- To znaczy, Lordzie, nie mam jeszcze początku, ale mam pomysł na koniec, w którym są wreszcie życzenia - o to chodziło, prawda? - Nie wiem tylko czy Ci będzie ta koncepcja odpowiadała sir, jak mówiłem, opiera się na przewrotności.
Na znajdującym się przed Caradogiem pergaminem widniało wiele kilkukrotnie skreślonych słów i cztery linijki, które w miarę wyglądały na wersy. Wszystko jednak było nakreślone w pospiechu i całkowicie przez to nieczytelne dla każdego oprócz Blishwicka, który zupełnie nie zdawał sobie z tego oczywistego faktu sprawy, gdy podawał Harlandowi zabazgrany papier.
- To już brzmi prawie jak wiersz, sir - zauważył z lekkim uśmiechem w odpowiedzi na wywód Harlanda. - A skoro tak to może wiersz opierający się na zaprzeczeniach? - Zasugerował przypominając sobie kilka przykładów z już istniejącej literatury. Nie proponował plagiatu, w kręgach artystycznych mówiło się na to inspiracja. - Nie przynosisz jej, sir, bukietu kwiatów, bo nawet róże blakną przy czerwieni jej ust - zamyślił się na chwilę. - Z ust dobrze rymuje się biust, ale nie wiem czy to odpowiedni rym dla przyjaciółki.
Zmarszczył brwi w skupieniu. Potrzebował odpowiednich metafor, które byłyby eteryczne, ale nie miłosne, pełne zachwytu, ale nie przesadnego, wyrażające najwyższe uznanie, ale bez nadmiernego opiewania. To była zaskakująco cienka granica, jak uświadomił sobie Caradog i niewiele pozostawało mu pola manewru.
- Chcesz się sir znaleźć w tym wierszu, czy pozostać jego podmiotem lirycznym? - Skupiony na czymś innym Cecil nie był mistrzem wyłapywania ironii. - To znaczy, narratorem. Ale mogę wrzucić coś o syrenach, chociaż to się trochę kłóci z ideą tego zaprzeczania, o którym mówiłem. Moglibyśmy wymienić po kolei wspaniałe prezenty, których nie dostaje i za każdym razem wyjaśnić, że coś w niej jest wspanialszego od tego prezentu - rozwinął się na dobre, głuchy i ślepy na wszystko, co działo się obecnie wokół. Był zbyt skupiony na tworzeniu poezji by zawracać sobie głowę czymkolwiek innym. - Taka przewrotność. Odpowiednio zaintonowana może początkowo wzbudzić wręcz oburzenie, że jak to przychodzić na urodziny bez bukietu, żeby potem złapać czytelnika na przewrotność tych życzeń. To byłaby taka pochwała nie wprost, bo każdy zrozumie jak mu się powie, że jest ładny, prawda? A tutaj ten komplement będzie nieco zakamuflowany, odkryty dopiero po chwili i tym chyba przyjemniejszy do dostania. Przynajmniej tak myślę, sir, tak te wiersze działały w baroku.
Im więcej myślał, tym bardziej widział Evandrę Rosier nie jako człowieka, a jako boginię, do której wznosił modły. Nie chcąc stracić kilku cennych słów, które zadźwięczały mu w głowie, sięgnął po papier i zapisał je wreszcie skrzypiącym piórem, które źle leżało w jego dłoni. Nie miał jednak dość śmiałości by szukać swojego w torbie. Bał się, że mógłby tym urazić lorda Parkinsona i choć tego chciał uniknąć. Kiedy jednak Harland wstał, zrobił to w wyraźnym zniecierpliwieniu i Caradogowi przeszło przez myśl by się nad tym zastanowić nieco dłużej, jednak w szale tworzenia nowego wiersza mało było w jego głowie przestrzeni na emocje inne niż te, o których próbował napisać.
- O tak, sir, zdjęcie może być bardzo pomocne - no chyba że Evandra Rosier okaże się jednak szpetna i cały zachwyt, którym zaraził się od Parkinsona pryśnie jak bańka mydlana, chociaż to wydawało mu się mało prawdopodobne. - Oczywiście, sir, przede wszystkim na jej umyśle. Jest mądrzejsza niż wszystkie napisane dotychczas księgi, delikatniejsza niż jedwabie, bardziej błyskotliwa niż szafiry - wymieniał, chociaż nie miał jeszcze żadnego pomysłu jak ułożyć to w rymy i rytm. To było trudniejsze niż samo wymyślanie wierszy i potrafiło często popsuć nawet najlepszy z pomysłów. Caradog obracał słowa w głowie, próbował ułożyć je w coś, ale wszystko to brzmiało płytko, płasko i nieszczerze. Szukał cały czas punktu zaczepienia, ale ten mu umykał. Aż wreszcie coś pojawiło się w jego głowie, iskierka nadziei, że jednak nie wszystko stracone i Cecil poczuł, że słowa zaczęły zgrywać się wreszcie z tym, co czuł.
- A? Nie, na razie żadne - odparł mechanicznie, wyrwany z głębokich przemyśleń, nieobecny w tym momencie duchem, nawet nie do końca orientując się w popełnionym nietakcie, bo oto złapał kurczowo leżący przed nim kawałek papieru i zaczął po nim skrobać piórem skreślając przy okazji to, co dotychczas zanotował. Na szczęście nie było tego zbyt dużo. Kiedy skończył i poczuł się bezpiecznie, pewny, że żadne ze słów mu nie uciekło podczas podróży z głowy do pióra i z pióra na papier, zdał sobie sprawę z tego, co powiedział chwilę wcześniej i z lekkim przestrachem spojrzał na Harlanda.
- To znaczy, Lordzie, nie mam jeszcze początku, ale mam pomysł na koniec, w którym są wreszcie życzenia - o to chodziło, prawda? - Nie wiem tylko czy Ci będzie ta koncepcja odpowiadała sir, jak mówiłem, opiera się na przewrotności.
Na znajdującym się przed Caradogiem pergaminem widniało wiele kilkukrotnie skreślonych słów i cztery linijki, które w miarę wyglądały na wersy. Wszystko jednak było nakreślone w pospiechu i całkowicie przez to nieczytelne dla każdego oprócz Blishwicka, który zupełnie nie zdawał sobie z tego oczywistego faktu sprawy, gdy podawał Harlandowi zabazgrany papier.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gdybym miał pod ręką coś ciężkiego, niewątpliwie rzuciłbym tym natychmiast w tego bezczelnego bęcwała. Gdybym miał chociaż różdżkę, która teraz bezpiecznie spoczywała gdzieś z dala ode mnie, mógłbym przynajmniej miotnąć w niego jakąś paskudną klątwą albo zaklęciem, bardzo boleśnie nieprzyjemnym zaklęciem, służącym do nastawiania złamanych kości. Niestety nic z tych rzeczy nie było w zasięgu mojej ręki, musiałem się więc zadowolić rzuceniem na poetę wściekłego spojrzenia. Może i był artystą, ale sam fakt, że myślał o biuście Evandry w mojej obecności, doprowadzał mnie do białej gorączki. Ile ten dzieciak mógł mieć lat, z piętnaście? Góra siedemnaście i już myślał o takich zuchwałościach?!
- Nie pozwalaj sobie za dużo młodzieńcze - powiedziałem groźnie, ale Caradog wydawał się kompletnie niezainteresowany moim oburzeniem; pochłonięty myślami o syrenach, zaprzeczeniach i podmiotach lirycznych był już w swoim własnym świecie. No, przynajmniej w końcu zaczął robić to, za co mu płaciłem.
W zasadzie sam też słuchałem go teraz jednym uchem, niekoniecznie orientując się w tych całych poetyckich zawiłościach. Oczywiście znałem się na literaturze i jej różnych odmianach, niewątpliwie jednak wolałem prozę od liryki, bo była mniej skomplikowana, mniej zagmatwana i opisywała rzeczy wprost, nie ubierając ich w pompatyczne piórka. Teraz też moje myśli krążyły bliżej prozy kobiecych kształtów i atutów powabnych ciał, niż liryki ich pięknego wnętrza i delikatnego charakteru. I to chwilę po tym, jak sam go strofowałem, na co ma zwrócić uwagę. Głupi młokos! Że też właśnie w tej chwili musiał wspomnieć o biuście, jakby nie mógł się skupić na innych częściach ciała. Na pewno były takie, które również rymowały się ze słowem ust. Na przykład wątroba... albo wyrostek kolczysty.
Na szczęście z tej niekomfortowej sytuacji wybawił mnie służący powracający z pudłem, pod którego ciężarem cały się uginał. Wyrwałem mu go z rąk i natychmiast odprawiłem, bo choć nie sądziłem, że po drodze zajrzał do środka, to nie chciałem, aby był świadkiem mojej małej obsesji. Kątem oka widziałem, jak mój mały poecina pisze coś zawzięcie na pergaminie, jakby próbował przecisnąć czubek pióra na drugą stronę. Zafascynowany tym widokiem odwróciłem głowę w jego stronę i przez moment wpatrywałem się w zamaszyste ruchy dłoni. A więc tak tak wyglądał artysta niesiony podmuchem weny.
- Dobry chociaż koniec – mruknąłem pod nosem, darując sobie uwagę o tym, że to nawet lepiej się składa, wszak prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy a nie jak zaczyna. - No to dawaj, Blishwick, co żeś tam wymyślił? Jaką przewrotnością uraczę lady Evandrę twoimi słowami? - zaśmiałem się lekko, grzebiąc w pudle i szukając odpowiedniego numeru pośród wszystkich Czarownic, jakie skompletowałem. Oczywiście w imię rodzinnego biznesu, musiałem mieć przecież kontrolę nad publikacjami pisma, w które wkładamy część swoich udziałów. Nikt nie musiał wiedzieć o potajemnym przeglądaniu ruchomych zdjęć za moich młodych lat.
Gdy uniosłem głowę i z dumą zaprezentowałem swoje znalezisko, poeta wciskał mi już do ręki zabazgrany kawałek pergaminu. Przyjąłem go odruchowo i równie odruchowo spojrzałem na zapisany tekst, a potem przeniosłem spojrzenie na młodego mężczyznę. Niezbyt wiedziałem, jak zakomunikować mu, że gówno z tego rozumiem, bo chociaż pewnie nie zdziwiłby się mało subtelnym doborem słów, to jednak gotów byłby uraczyć mnie mrowiem eufemizmów, którymi mógłbym je zastąpić.
- Słuchaj – powiedziałem powoli, trzymając pergamin między dwoma palcami – jestem magimedykiem, co oznacza, że potrafię bazgrać mniej czytelniej od ciebie, ale nie oznacza automatycznie, że umiem te bazgroły odczytać. - Oddałem mu karteluszek. - Zadeklamuj. - Rozkazałem swoim autorytarnym, arystokratycznym tonem. - Jakbym był lady Rosier – dodałem, a potem otworzyłem Czarownicę na odpowiedniej stronie, z której uśmiechała się do czytelników twarz Evandry i przystawiłem ją sobie do głowy jak maskę. - Uracz mnie swoją poezją, mój przyjacielu - spróbowałem imitować kobiecy głos, co wychodziło mi z oczywistych względów dość pokracznie.
- Nie pozwalaj sobie za dużo młodzieńcze - powiedziałem groźnie, ale Caradog wydawał się kompletnie niezainteresowany moim oburzeniem; pochłonięty myślami o syrenach, zaprzeczeniach i podmiotach lirycznych był już w swoim własnym świecie. No, przynajmniej w końcu zaczął robić to, za co mu płaciłem.
W zasadzie sam też słuchałem go teraz jednym uchem, niekoniecznie orientując się w tych całych poetyckich zawiłościach. Oczywiście znałem się na literaturze i jej różnych odmianach, niewątpliwie jednak wolałem prozę od liryki, bo była mniej skomplikowana, mniej zagmatwana i opisywała rzeczy wprost, nie ubierając ich w pompatyczne piórka. Teraz też moje myśli krążyły bliżej prozy kobiecych kształtów i atutów powabnych ciał, niż liryki ich pięknego wnętrza i delikatnego charakteru. I to chwilę po tym, jak sam go strofowałem, na co ma zwrócić uwagę. Głupi młokos! Że też właśnie w tej chwili musiał wspomnieć o biuście, jakby nie mógł się skupić na innych częściach ciała. Na pewno były takie, które również rymowały się ze słowem ust. Na przykład wątroba... albo wyrostek kolczysty.
Na szczęście z tej niekomfortowej sytuacji wybawił mnie służący powracający z pudłem, pod którego ciężarem cały się uginał. Wyrwałem mu go z rąk i natychmiast odprawiłem, bo choć nie sądziłem, że po drodze zajrzał do środka, to nie chciałem, aby był świadkiem mojej małej obsesji. Kątem oka widziałem, jak mój mały poecina pisze coś zawzięcie na pergaminie, jakby próbował przecisnąć czubek pióra na drugą stronę. Zafascynowany tym widokiem odwróciłem głowę w jego stronę i przez moment wpatrywałem się w zamaszyste ruchy dłoni. A więc tak tak wyglądał artysta niesiony podmuchem weny.
- Dobry chociaż koniec – mruknąłem pod nosem, darując sobie uwagę o tym, że to nawet lepiej się składa, wszak prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy a nie jak zaczyna. - No to dawaj, Blishwick, co żeś tam wymyślił? Jaką przewrotnością uraczę lady Evandrę twoimi słowami? - zaśmiałem się lekko, grzebiąc w pudle i szukając odpowiedniego numeru pośród wszystkich Czarownic, jakie skompletowałem. Oczywiście w imię rodzinnego biznesu, musiałem mieć przecież kontrolę nad publikacjami pisma, w które wkładamy część swoich udziałów. Nikt nie musiał wiedzieć o potajemnym przeglądaniu ruchomych zdjęć za moich młodych lat.
Gdy uniosłem głowę i z dumą zaprezentowałem swoje znalezisko, poeta wciskał mi już do ręki zabazgrany kawałek pergaminu. Przyjąłem go odruchowo i równie odruchowo spojrzałem na zapisany tekst, a potem przeniosłem spojrzenie na młodego mężczyznę. Niezbyt wiedziałem, jak zakomunikować mu, że gówno z tego rozumiem, bo chociaż pewnie nie zdziwiłby się mało subtelnym doborem słów, to jednak gotów byłby uraczyć mnie mrowiem eufemizmów, którymi mógłbym je zastąpić.
- Słuchaj – powiedziałem powoli, trzymając pergamin między dwoma palcami – jestem magimedykiem, co oznacza, że potrafię bazgrać mniej czytelniej od ciebie, ale nie oznacza automatycznie, że umiem te bazgroły odczytać. - Oddałem mu karteluszek. - Zadeklamuj. - Rozkazałem swoim autorytarnym, arystokratycznym tonem. - Jakbym był lady Rosier – dodałem, a potem otworzyłem Czarownicę na odpowiedniej stronie, z której uśmiechała się do czytelników twarz Evandry i przystawiłem ją sobie do głowy jak maskę. - Uracz mnie swoją poezją, mój przyjacielu - spróbowałem imitować kobiecy głos, co wychodziło mi z oczywistych względów dość pokracznie.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gdyby zauważył spojrzenie, jakie rzucał mu Harland, albo chociaż zatrzymał się na sekundę, żeby porządnie zastanowić się nad tym, co do niego mówi, albo chociaż co on sam plecie, dostrzegłby, że rozmawianie o biuście czyjejś przyjaciółki może nie być najlepszym sposobem na tworzenie poezji. Nie zrobił jednak żadnej z tych rzeczy, więc pozostawał błogo nieświadomy niebezpieczeństwa, które swoją paplaniną prawie na siebie ściągnął. Nie zdawał sobie także sprawy z tego, że jego nieopatrzne słowa odwiodły myśli lorda Parkinsona od ich wspólnego wiersza, który przecież próbowali razem stworzyć. Ledwo dostrzegł służącego z pudłem starych wydań Czarownicy, z których Caradog kojarzył więcej niż miał ochotę się przyznać. Ale był dzielnym czytelnikiem Steffa, chociażby dlatego, że byli przyjaciółmi, a Cattermole dodatkowo był fanem jego wierszy. A przynajmniej jednym z nich. O ile Cecil kochał Marcela i Jamesa całym sercem, miał czasem wrażenie, że nie do końca rozumieją jego poezję. Ale wracając do wiersza. Na szczęście dla Harlanda, nie wiedział on, że słowo wątroba Caradog najprędzej zrymowałby z cycki oba. Na wyrostek kolczysty miałby mniej pomysłów. Może perlisty? Nie musiał jednak mierzyć się z żadnym z tych problemów, który nawet na chwilę nie zagościł w jego głowie, zamiast tego spojrzał na okładkę gazety, a potem dotarły do niego słowa lorda Parkinsona, który spoglądał nieco niecierpliwie na kawałek papieru.
- Przepraszam, sir, zapomniałem, że w pospiechu bazgrolę jak hipogryf pazurem - wymamrotał speszony zbytnim rozkojarzeniem, by zorientować się w nieczytelności swoich notatek zanim zrobił to jego pracodawca. Na dźwięk jego rozkazującego tonu, Caradog mimowolnie jednak się wyprostował. Przysunął ponownie przed siebie zabazgraną kartkę, spojrzał niepewnie na lorda Parkinsona, a potem zamarł, najpierw na głos, potem na dźwięk słowa przyjacielu, a wreszcie na widok rozłożonej gazety. Na szczęście twarz Evandry Rosier zobaczył dopiero po tym jak napisał dla niej część wiersza, bo nie był pewien czy teraz dałby radę. Nawet na czarnobiałej fotografii jej piękno przyćmiewało najwspanialszą sztukę. Stał więc przez chwilę w milczeniu, mrugając jedynie.
- Och - powiedział wreszcie. - To znaczy, miałeś rację, sir, trudno wymyślić prezent równie piękny co lady Rosier.
Miał problem z oderwaniem wzroku od gazety. Niewielka, poruszająca się fotografia wręcz hipnotyzowała swoim wdziękiem. Potrząsnął głową, żeby wyrwać się z szoku, Harlanda z głową Evandry i głosem Harlanda imitującego głos Evandry. Co prawda Caradog nie wiedział, jak powinien brzmieć ten drugi, ale miał przeczucie, że nie do końca tak jak prezentował go lord Parkinson. W gruncie rzeczy ta hybryda przeraziła Cecila bardziej niż wszystko inne, co się dzisiaj wydarzyło. Odwrócił wreszcie wzrok od sylwetki lorda Parkinsona, przeklinając w myślach swoją plastyczną wyobraźnię, która znacznie skuteczniej umieściła na barkach Harlanda głowę Evandry, dodając do tego burzę jasnych włosów, opadającą na niewątpliwie męskie ramiona. Odchrząknął zanim przeczytał cztery ostatnie wersy. Zupełnie nie tak powinno się zaczynać wiersze, ale co miał poradzić, że końcówka przyszła mu do głowy zanim ułożył całą resztę?
- Nie ma też w wierszach metafor Ciebie wartych, // świat drży przed Tobą w niedoskonałości. // Przyjmij więc z jego trzewi słów kilka wydartych, // które składam w darze ku Twej pomyślności - jego głos zabrzmiał dużo pewniej niż się czuł, ale konieczność przedstawiania własnej twórczości wymusiła na nim nauczenie się deklamacji. - Początkowo ta końcówka brzmiała "które składają się w modlitwę do Twej pomyślności", ale coś mi tu nie pasowało.
Niechętnie podniósł wzrok znad papieru, w który, korzystając z wymówki deklamacji, uparcie się wpatrywał. Miał nadzieję, że w międzyczasie lord Parkinson odłożył tę przeklętą gazetę tam, skąd ją wziął.
- Ch... chyba wiem, co powinno być dalej - dodał siadając ponownie na fotelu, z którego wstał i notując pojawiające się w głowie pomysły. To też był dobry sposób na skupienie wzroku na czymkolwiek innym niż twarz lady Rosier przyczepiona do sylwetki lorda Parkinsona. Caradog nie wiedział, która z tych części rozpraszała go najbardziej. Prawdopodobnie ich wspólny, pokraczny głos.
- Przepraszam, sir, zapomniałem, że w pospiechu bazgrolę jak hipogryf pazurem - wymamrotał speszony zbytnim rozkojarzeniem, by zorientować się w nieczytelności swoich notatek zanim zrobił to jego pracodawca. Na dźwięk jego rozkazującego tonu, Caradog mimowolnie jednak się wyprostował. Przysunął ponownie przed siebie zabazgraną kartkę, spojrzał niepewnie na lorda Parkinsona, a potem zamarł, najpierw na głos, potem na dźwięk słowa przyjacielu, a wreszcie na widok rozłożonej gazety. Na szczęście twarz Evandry Rosier zobaczył dopiero po tym jak napisał dla niej część wiersza, bo nie był pewien czy teraz dałby radę. Nawet na czarnobiałej fotografii jej piękno przyćmiewało najwspanialszą sztukę. Stał więc przez chwilę w milczeniu, mrugając jedynie.
- Och - powiedział wreszcie. - To znaczy, miałeś rację, sir, trudno wymyślić prezent równie piękny co lady Rosier.
Miał problem z oderwaniem wzroku od gazety. Niewielka, poruszająca się fotografia wręcz hipnotyzowała swoim wdziękiem. Potrząsnął głową, żeby wyrwać się z szoku, Harlanda z głową Evandry i głosem Harlanda imitującego głos Evandry. Co prawda Caradog nie wiedział, jak powinien brzmieć ten drugi, ale miał przeczucie, że nie do końca tak jak prezentował go lord Parkinson. W gruncie rzeczy ta hybryda przeraziła Cecila bardziej niż wszystko inne, co się dzisiaj wydarzyło. Odwrócił wreszcie wzrok od sylwetki lorda Parkinsona, przeklinając w myślach swoją plastyczną wyobraźnię, która znacznie skuteczniej umieściła na barkach Harlanda głowę Evandry, dodając do tego burzę jasnych włosów, opadającą na niewątpliwie męskie ramiona. Odchrząknął zanim przeczytał cztery ostatnie wersy. Zupełnie nie tak powinno się zaczynać wiersze, ale co miał poradzić, że końcówka przyszła mu do głowy zanim ułożył całą resztę?
- Nie ma też w wierszach metafor Ciebie wartych, // świat drży przed Tobą w niedoskonałości. // Przyjmij więc z jego trzewi słów kilka wydartych, // które składam w darze ku Twej pomyślności - jego głos zabrzmiał dużo pewniej niż się czuł, ale konieczność przedstawiania własnej twórczości wymusiła na nim nauczenie się deklamacji. - Początkowo ta końcówka brzmiała "które składają się w modlitwę do Twej pomyślności", ale coś mi tu nie pasowało.
Niechętnie podniósł wzrok znad papieru, w który, korzystając z wymówki deklamacji, uparcie się wpatrywał. Miał nadzieję, że w międzyczasie lord Parkinson odłożył tę przeklętą gazetę tam, skąd ją wziął.
- Ch... chyba wiem, co powinno być dalej - dodał siadając ponownie na fotelu, z którego wstał i notując pojawiające się w głowie pomysły. To też był dobry sposób na skupienie wzroku na czymkolwiek innym niż twarz lady Rosier przyczepiona do sylwetki lorda Parkinsona. Caradog nie wiedział, która z tych części rozpraszała go najbardziej. Prawdopodobnie ich wspólny, pokraczny głos.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie byłem w żadnym razie specjalistą od liryki, bo choć jak najbardziej odebrałem niezbędne szlacheckie wychowanie i nauki w zakresie literatury wszelkiego typu, wiersze, rymy i to całe poetyckie bujanie w obłokach niespecjalnie mnie interesowały. Rzekłbym wręcz, że zdawały mi się dość nużące, zwłaszcza gdy ni w ząb nie miałem pojęcia, co autor miał na myśli. Wiersze należało często czytać, cóż, między wierszami, a ja od subtelności eufemizmów i epitetów wolałem twardość i jasność prostych komunikatów prozy. Było to dla mnie pewną ironią, jako że dwuznaczność kobiecych komunikatów rozczytywałem zazwyczaj bezbłędnie, a ta sama dwoistość słów w wierszu pozostawała niemal czarną magią. Być może powód był dość prozaiczny, wiersze nie miały swojej ekspresji twarzy, gestykulacji i spojrzeń, które ułatwiały ich zrozumienie. Właściwie ich interpretacja w dużej mierze zależała od samego czytelnika i jego humoru; ten sam utwór w różnym czasie i miejscu mógł przecież zostać zrozumiany na dziesiątki różnych sposobów.
Dlatego tak bardzo zależało mi, aby w wierszu urodzinowym dla Evandry nie było żadnych niedopowiedzeń, niedomówień i niejasności, a Merlin mi świadkiem, że gdyby Caradog umieścił tam choćby wzmiankę o biuście, musiałbym się tłumaczyć aż nazbyt gęsto i żarliwie. Co w żadnym razie nie oznaczało, że miałem coś przeciwko jej biustowi. Po prostu wolałem go widzieć na jej ciele a nie między lirycznymi linijkami. Aaaaaaa! W ogóle nie powinienem go widzieć! Nigdzie! Niech tylko skończy mi pisać ten wiersz, to rzucę na niego jakąś paskudną klątwę za ten cały galimatias.
- Całkiem zgrabne, Blishwick, całkiem zgrabne – pochwaliłem go, gdy raczył w końcu rozczytać te swoje zawijasy, kropki i kreski, które jakimś cudem tworzyły litery. Artyści, doprawdy. - W części z życzeniami możesz zawrzeć to, by cieszyła się swoim życiem, znajdując odwagę do pokonywania niedostępnych granic – powiedziałem, nawiązując do listów, które mi wysyłała, a w których w swojej łaskawości dla naszej przyjaźni odkryła część siebie. Dla niezorientowanego oka byłyby to jedynie niewinne i dość czcze życzenia, jednak byłem pewien, że ona rozszyfruje je bez trudu. Odłożyłem gazetę na stolik i spojrzałem na poetę w zadumaniu, zastanawiając się nad tym, czy przekazać mu jeszcze więcej szczegółów dotyczących tego, co ma się znaleźć w treści, czy raczej zostawić mu już wolną rękę, a potem ewentualnie skrytykować jego dzieło. - Dodaj też coś o mojej wierności względem jej osoby jako starego i oddanego przyjaciela. - Rzuciłem mu ostatnią wskazówkę, postanawiając jednak zdać się na jego doświadczenie. W końcu nie przygarnęliśmy go z ulicy, ale ujął nas swoim talentem, niechże się więc wykaże.
Wziął sobie chyba do serca moje nieme ponaglenie, bo faktycznie znów zasiadł w fotelu z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie układał jakąś narodową epopeję. Miałem przynajmniej nadzieję, że myśli o rymach a nie o tym przeklętym biuście. Miałem ochotę na niego teraz warczeć, że jednym głupim słowem wprawił w ruch całą machinę skojarzeń i wyobraźni. Na hipogryfa, Harland, nie masz piętnastu lat, weź się w garść.
- Aha, no to co powinno być dalej? - zachęciłem go, jednocześnie sięgając po karafkę z wodą i trochę żałując, że nie jest wypełniona czymś mocniejszym. Zupełnie nie po szlachecku rozlałem płyn do dwóch szklanek, jedną podsuwając zanurzonemu w myślach poecie, a drugą wypijając niemal duszkiem. - To znaczy wcześniej, skoro masz zakończenie – uściśliłem, po czym pozwoliłem słowom płynąć swobodnie. - Najmilsza ma słodyczy, droga przyjaciółko! // W ten dzień wyjątkowy, święto twe radosne // rzec ci pragnę szczerze: niezłe z ciebie ziółko, // co mój świat opromienia i życie bezlitosne. Hm, nie, nie, nie, to nie pasuje, Evandra nie jest jakimś tam chaszczem, żeby ją wyzywać od ziół – zreflektowałem się od razu, patrząc podejrzliwie na pustką szklankę i zastanawiając się, skąd ten nagły przypływ iście uczniowskiej weny. Zupełnie jakbym znów wrócił do Howgartu i wypisywał na drzwiach toalety, że Jack i Cara to zakochana para.
Dlatego tak bardzo zależało mi, aby w wierszu urodzinowym dla Evandry nie było żadnych niedopowiedzeń, niedomówień i niejasności, a Merlin mi świadkiem, że gdyby Caradog umieścił tam choćby wzmiankę o biuście, musiałbym się tłumaczyć aż nazbyt gęsto i żarliwie. Co w żadnym razie nie oznaczało, że miałem coś przeciwko jej biustowi. Po prostu wolałem go widzieć na jej ciele a nie między lirycznymi linijkami. Aaaaaaa! W ogóle nie powinienem go widzieć! Nigdzie! Niech tylko skończy mi pisać ten wiersz, to rzucę na niego jakąś paskudną klątwę za ten cały galimatias.
- Całkiem zgrabne, Blishwick, całkiem zgrabne – pochwaliłem go, gdy raczył w końcu rozczytać te swoje zawijasy, kropki i kreski, które jakimś cudem tworzyły litery. Artyści, doprawdy. - W części z życzeniami możesz zawrzeć to, by cieszyła się swoim życiem, znajdując odwagę do pokonywania niedostępnych granic – powiedziałem, nawiązując do listów, które mi wysyłała, a w których w swojej łaskawości dla naszej przyjaźni odkryła część siebie. Dla niezorientowanego oka byłyby to jedynie niewinne i dość czcze życzenia, jednak byłem pewien, że ona rozszyfruje je bez trudu. Odłożyłem gazetę na stolik i spojrzałem na poetę w zadumaniu, zastanawiając się nad tym, czy przekazać mu jeszcze więcej szczegółów dotyczących tego, co ma się znaleźć w treści, czy raczej zostawić mu już wolną rękę, a potem ewentualnie skrytykować jego dzieło. - Dodaj też coś o mojej wierności względem jej osoby jako starego i oddanego przyjaciela. - Rzuciłem mu ostatnią wskazówkę, postanawiając jednak zdać się na jego doświadczenie. W końcu nie przygarnęliśmy go z ulicy, ale ujął nas swoim talentem, niechże się więc wykaże.
Wziął sobie chyba do serca moje nieme ponaglenie, bo faktycznie znów zasiadł w fotelu z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie układał jakąś narodową epopeję. Miałem przynajmniej nadzieję, że myśli o rymach a nie o tym przeklętym biuście. Miałem ochotę na niego teraz warczeć, że jednym głupim słowem wprawił w ruch całą machinę skojarzeń i wyobraźni. Na hipogryfa, Harland, nie masz piętnastu lat, weź się w garść.
- Aha, no to co powinno być dalej? - zachęciłem go, jednocześnie sięgając po karafkę z wodą i trochę żałując, że nie jest wypełniona czymś mocniejszym. Zupełnie nie po szlachecku rozlałem płyn do dwóch szklanek, jedną podsuwając zanurzonemu w myślach poecie, a drugą wypijając niemal duszkiem. - To znaczy wcześniej, skoro masz zakończenie – uściśliłem, po czym pozwoliłem słowom płynąć swobodnie. - Najmilsza ma słodyczy, droga przyjaciółko! // W ten dzień wyjątkowy, święto twe radosne // rzec ci pragnę szczerze: niezłe z ciebie ziółko, // co mój świat opromienia i życie bezlitosne. Hm, nie, nie, nie, to nie pasuje, Evandra nie jest jakimś tam chaszczem, żeby ją wyzywać od ziół – zreflektowałem się od razu, patrząc podejrzliwie na pustką szklankę i zastanawiając się, skąd ten nagły przypływ iście uczniowskiej weny. Zupełnie jakbym znów wrócił do Howgartu i wypisywał na drzwiach toalety, że Jack i Cara to zakochana para.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uśmiechnął się z ulgą słysząc pochwałę płynącą od Lorda Prakinsona. Po zastanowieniu się musiał przyznać, że nie był to najgorszy koniec utworu. Może nie było to najlepsze, co napisał w życiu, ale biorąc pod uwagę dość niespokojne warunki, w których musiał pracować, i do których zdecydowanie nie przywykł, rezultat był niezły.
- Dziękuję, sir - wymamrotał nie zapominając ani na chwilę o dobrych manierach. Ale zaraz wrócił do pisania tego, co zaciążyło mu na duszy. Wyrzucał z siebie słowa zamaszystymi pociągnięciami pióra w jeszcze bardziej nieczytelnych zawijasach niż poprzednie litery, ale nie miało to teraz znaczenia. Musiał spieszyć się z zapisaniem wszystkiego, co wymyślił zanim mu ucieknie. Bo wtedy to klops. Zostanie z dziurą w wierszu, której już nigdy nie załata. Caradog miał kolekcję takich dziurawych utworów, których nigdy nie dokończył, bo zabrakło mu w nich jednego wersu. Albo słowa. Czasem trzech. I tak kurzą się dzisiaj na dnie jego szuflady czekając na dzień, w którym odpowiednie litery spłynął do niego z nieba. Albo skądkolwiek indziej, byle się pojawiły i uzupełniły wybrakowany wiersz. Ten, który właśnie tworzył nie mógł jednak do nich dołączyć i to nie tylko dlatego, że duma Cecila na to nie pozwalała, ale przede wszystkim dlatego, że musiał być skończony dzisiaj i był jego pracą, a nie twórczym uniesieniem.
Potaknął na cieszenie się z życia bez granic, ale nie przyznał się, że zupełnie nie wiedział, jak wkomponować to w dzieło, które właśnie kończył. Może pomyśleć nad jakimś dodatkowym wersem, a raczej dwoma, bo trzeba go przecież z czymś zrymować. O, na przykład z wiernością przyjaciela. Caradog poszukał w głowie rymów i jęknął w duszy. Czy lord Parkinson nie mógł wrócić do etapu eteryczności? To było jakoś tak łatwiej uchwycić.
- Nie wiem jak z wiernością, sir, mogę dodać na końcu coś na ten temat - przygryzł wargę wpatrując się w kawałek papieru przed sobą. - Jak mówiłem, napisałem go na zasadzie przeciwieństw i wydaje mi się, że udało mi się ująć wszystko to, o czym wcześniej, sir, mówiłeś.
Patrzył na Harlanda ostrożnie, a kiedy skończył mówić, ze zmarszczonymi brwiami ponownie przeczytał to, co napisał. Pogratulował sobie w duchu, że znalazł jednak lepszy rym do ust niż biust. Lord Parkinson bardzo podkreślał, że z Lady Evandrą łączy go przyjaźń, a przyjaciele chyba nie wychwalają tak biustów swoich przyjaciółek. Chociaż tę kwestię zostawił sobie do zbadania na później, najlepiej z Jimem i Marcelem, oni z pewnością takie rzeczy wiedzieli.
Grzecznie i w milczeniu wysłuchał próby poezji ze strony Harlanda i pokiwał mu głową z powagą.
- Ziółko - przyjaciółko to bardzo dobry rym dla trochę bardziej żartobliwego wiersza. Ja - wzruszył nieśmiało ramionami, jakby przyznając się do czegoś wstydliwego - nie znam poczucia humoru lady Evandry, wolałem nie ryzykować. I proszę mnie nie zrozumieć źle, sir, to może być świetny pomysł! Szczególnie, że lady Evandra może nie jest chaszczem, ale za to jest różą, to mógłby być świetny żart, jeśli takie lubi! Ale ja po prostu... - popatrzył na Harlanda z niemym błaganiem o pomoc i o uratowanie go z niezręcznego tłumaczenia, w które sam się wpędził. Zamilkł więc i wrócił do swojego wiersza, który po drobnych poprawkach przepisał na czysty arkusz papieru. I tym razem był dla odmiany dokładny i uważny, pilnując by jego pismo pozostawało czytelne.
- Oczywiście możemy go jeszcze zmienić, jeśli coś ci, sir, nie odpowiada - wstał ze swojego miejsca i przekazał lordowi Parkinsonowi kartkę. - Albo mogę wymyślić jeszcze coś innego, sir.
Odsunął się krok od Harlanda po przekazaniu mu utworu i wpatrywał się w niego wyczekująco.
-Zrezygnowałem z tego biustu - dodał cicho źle znosząc pełną napięcia (przynajmniej dla siebie) ciszę.
Miał jednak nadzieję, że lord Parkinson będzie zadowolony z urodzinowego wiersza. Jak na to, jak szybko musiał powstać i ile rzeczy w sobie zmieścić, wydawało się, że brzmiał całkiem przyjemnie dla ucha. I odpowiednio dla mądrej i pięknej przyjaciółki, co najważniejsze. Cecil w milczeniu więc zagryzał zęby, żeby powstrzymać się od nerwowego gadania i rozpraszania swojego mecenasa, kiedy ten próbował przeczytać zapisane na kartce słowa:
Na najdoskonalszą z Róż
Gdybym chciał opiewać Twą urodę, podarowałbym Ci kwiaty.
ale nawet róża blednie przy czerwieni Twoich ust.
Na Twoje ramiona złożyłbym z pajęczego jedwabiu szaty,
ale gładszych niż Twa skóra nie szyją chust.
Wyrzeźbiłbym Cię w marmurze i oczy wstawił z szafirów,
ale przy Twoim spojrzeniu tracą blask kamienie.
Zapomnianą wiedzę bym zwiózł, zamkniętą w sto woluminów,
ale byłyby jedynie jak Twojej mądrości cienie.
Złożyłbym Ci ofiary z królewskich lwów i potężnych byków,
ale kiedy staną koło Ciebie, są wielkości myszy.
Zatrudniłbym do symfonii najlepszych spośród muzyków,
ale przy dźwięku Twego głosu, polegliby w ciszy.
Nie ma też w wierszach metafor Ciebie wartych,
świat drży przed Tobą w niedoskonałości.
Przyjmij więc z jego trzewi słów kilka wydartych,
które składam w darze ku Twej pomyślności.
- Dziękuję, sir - wymamrotał nie zapominając ani na chwilę o dobrych manierach. Ale zaraz wrócił do pisania tego, co zaciążyło mu na duszy. Wyrzucał z siebie słowa zamaszystymi pociągnięciami pióra w jeszcze bardziej nieczytelnych zawijasach niż poprzednie litery, ale nie miało to teraz znaczenia. Musiał spieszyć się z zapisaniem wszystkiego, co wymyślił zanim mu ucieknie. Bo wtedy to klops. Zostanie z dziurą w wierszu, której już nigdy nie załata. Caradog miał kolekcję takich dziurawych utworów, których nigdy nie dokończył, bo zabrakło mu w nich jednego wersu. Albo słowa. Czasem trzech. I tak kurzą się dzisiaj na dnie jego szuflady czekając na dzień, w którym odpowiednie litery spłynął do niego z nieba. Albo skądkolwiek indziej, byle się pojawiły i uzupełniły wybrakowany wiersz. Ten, który właśnie tworzył nie mógł jednak do nich dołączyć i to nie tylko dlatego, że duma Cecila na to nie pozwalała, ale przede wszystkim dlatego, że musiał być skończony dzisiaj i był jego pracą, a nie twórczym uniesieniem.
Potaknął na cieszenie się z życia bez granic, ale nie przyznał się, że zupełnie nie wiedział, jak wkomponować to w dzieło, które właśnie kończył. Może pomyśleć nad jakimś dodatkowym wersem, a raczej dwoma, bo trzeba go przecież z czymś zrymować. O, na przykład z wiernością przyjaciela. Caradog poszukał w głowie rymów i jęknął w duszy. Czy lord Parkinson nie mógł wrócić do etapu eteryczności? To było jakoś tak łatwiej uchwycić.
- Nie wiem jak z wiernością, sir, mogę dodać na końcu coś na ten temat - przygryzł wargę wpatrując się w kawałek papieru przed sobą. - Jak mówiłem, napisałem go na zasadzie przeciwieństw i wydaje mi się, że udało mi się ująć wszystko to, o czym wcześniej, sir, mówiłeś.
Patrzył na Harlanda ostrożnie, a kiedy skończył mówić, ze zmarszczonymi brwiami ponownie przeczytał to, co napisał. Pogratulował sobie w duchu, że znalazł jednak lepszy rym do ust niż biust. Lord Parkinson bardzo podkreślał, że z Lady Evandrą łączy go przyjaźń, a przyjaciele chyba nie wychwalają tak biustów swoich przyjaciółek. Chociaż tę kwestię zostawił sobie do zbadania na później, najlepiej z Jimem i Marcelem, oni z pewnością takie rzeczy wiedzieli.
Grzecznie i w milczeniu wysłuchał próby poezji ze strony Harlanda i pokiwał mu głową z powagą.
- Ziółko - przyjaciółko to bardzo dobry rym dla trochę bardziej żartobliwego wiersza. Ja - wzruszył nieśmiało ramionami, jakby przyznając się do czegoś wstydliwego - nie znam poczucia humoru lady Evandry, wolałem nie ryzykować. I proszę mnie nie zrozumieć źle, sir, to może być świetny pomysł! Szczególnie, że lady Evandra może nie jest chaszczem, ale za to jest różą, to mógłby być świetny żart, jeśli takie lubi! Ale ja po prostu... - popatrzył na Harlanda z niemym błaganiem o pomoc i o uratowanie go z niezręcznego tłumaczenia, w które sam się wpędził. Zamilkł więc i wrócił do swojego wiersza, który po drobnych poprawkach przepisał na czysty arkusz papieru. I tym razem był dla odmiany dokładny i uważny, pilnując by jego pismo pozostawało czytelne.
- Oczywiście możemy go jeszcze zmienić, jeśli coś ci, sir, nie odpowiada - wstał ze swojego miejsca i przekazał lordowi Parkinsonowi kartkę. - Albo mogę wymyślić jeszcze coś innego, sir.
Odsunął się krok od Harlanda po przekazaniu mu utworu i wpatrywał się w niego wyczekująco.
-Zrezygnowałem z tego biustu - dodał cicho źle znosząc pełną napięcia (przynajmniej dla siebie) ciszę.
Miał jednak nadzieję, że lord Parkinson będzie zadowolony z urodzinowego wiersza. Jak na to, jak szybko musiał powstać i ile rzeczy w sobie zmieścić, wydawało się, że brzmiał całkiem przyjemnie dla ucha. I odpowiednio dla mądrej i pięknej przyjaciółki, co najważniejsze. Cecil w milczeniu więc zagryzał zęby, żeby powstrzymać się od nerwowego gadania i rozpraszania swojego mecenasa, kiedy ten próbował przeczytać zapisane na kartce słowa:
Na najdoskonalszą z Róż
Gdybym chciał opiewać Twą urodę, podarowałbym Ci kwiaty.
ale nawet róża blednie przy czerwieni Twoich ust.
Na Twoje ramiona złożyłbym z pajęczego jedwabiu szaty,
ale gładszych niż Twa skóra nie szyją chust.
Wyrzeźbiłbym Cię w marmurze i oczy wstawił z szafirów,
ale przy Twoim spojrzeniu tracą blask kamienie.
Zapomnianą wiedzę bym zwiózł, zamkniętą w sto woluminów,
ale byłyby jedynie jak Twojej mądrości cienie.
Złożyłbym Ci ofiary z królewskich lwów i potężnych byków,
ale kiedy staną koło Ciebie, są wielkości myszy.
Zatrudniłbym do symfonii najlepszych spośród muzyków,
ale przy dźwięku Twego głosu, polegliby w ciszy.
Nie ma też w wierszach metafor Ciebie wartych,
świat drży przed Tobą w niedoskonałości.
Przyjmij więc z jego trzewi słów kilka wydartych,
które składam w darze ku Twej pomyślności.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nieświadomy rozterek mojego drogiego poety mierzyłem się z własnymi, zastanawiając się nad kwestią przeciwieństw, do których nawiązywał Caradog. Myśli o Evandrze krążyły w mojej głowie jak natrętne pszczoły, podsyłając przykłady przeciwieństw, które dostrzegałem w jej życiu. W naszej relacji. Z jednej strony nigdy nie dopuściłbym do czegokolwiek niestosownego w naszej znajomości, z drugiej zaś ciężko było ukrywać, że łącząca nas przyjaźń wybiegała poza standardy, jakie przyjęło się dla relacji damsko-męskich. Czy naprawdę nie było między nami żadnych ukrytych pragnień?
- Świetnie, Blishwick – pochwaliłem go, ukontentowany treścią wiersza, którą miałem przed oczami. Oczywiście pierwsze wrażenie zwykle bywało przesycone emocjami, które wpływały na odbiór poezji, niemniej w tym wypadku nawet ponowna lektura nie zaburzyła mojego zadowolenia. Ten wiersz był zwyczajnie dobry, czytało się go płynnie, a dobrane słowa, dzięki Merlinowi, nie wzbudzały niepotrzebnych dwuznaczności. Musiałem też przyznać, że nawet serce zabiło mi nieco mocniej, gdy zebrane w zdania zgłoski wzruszały mnie swoją emocjonalnością. Jeśli dotychczas zdarzało mi się pomyśleć, że korzystanie z usług Blishwicka było fanaberią i zachcianką, miałem namacalny dowód, że niewątpliwie był utalentowany. Uśmiechnąłem się lekko – nie szyderczo, chociaż pewna nieporadność w zachowaniu artysty w jakiś sposób mnie bawiła – i pokiwałem głową z zadowoleniem. - Wręcz doskonale. Evandra doceni twoją... subtelność. A raczej moją – parsknąłem pod nosem tłumionym śmiechem. - Może nie znasz jej tak dobrze jak ja i musiałeś improwizować, aby wstrzelić się w jej poczucie humoru, jednak zdecydowanie masz wyczucie. A to rzadkie, Blishwick. Dziękuję. - Tak samo jak rzadkie było wypowiadanie słów pochwały; nie pamiętałem, kiedy robiłem to ostatni raz i to w stosunku to praktycznie obcej mi osoby. Czyżbym się starzał i traciłem swoją szlachecką sztywność?
Z ostrożnością złożyłem pergamin z zapisanym wierszem i odłożyłem go na stolik, czując niespodziewaną ulgę, jakby z mojego serca spadł syzyfowy kamień toczony tam od wieków, a przecież nie przyłożyłem do napisania tego lirycznego dzieła ani jednej litery. Czy tak się właśnie czują artyści, gdy dobiegną do celu? Uderzą piórem w ostatnią kropkę, pociągną linię pędzlem, wbiją długo w marmur?
- Zapowiada się nam naprawdę owocna współpraca – powiedziałem w zamyśleniu, przesuwając spojrzeniem po sylwetce młodego mężczyzny w sposób wyraźnie oceniający. Nie patrzyłem jednak na jego powierzchowność – ta była aż nazbyt oczywista, zarówno pod względem aparycji, jak i stroju zdążyłem go sobie obejrzeć i zapamiętać już dawno – lecz próbowałem przeniknąć wzrokiem to, co ukrywał przed światem. Charakter, osobowość, siebie skrytego pod niepewnością, drżącym głosem i tą zabawną niewinnością, którą stracił na moment poddając się dyskusji o biustach. - Spodziewaj się listu za kilka tygodni z informacją o kolejnym spotkaniu. Być może będę mógł cię polecić paru znajomym z wyższych sfer. - Uśmiechnąłem się. Ulga spowodowana świadomością, że nawet na ostatnią chwilę byłem w stanie podarować Evandrze tak niebanalny prezent, rozwiązała supeł w moim żołądku, pozwalając na powrót przyjąć postawę pewnego siebie lorda, a nie desperata. Przyglądając się Caradogowi rozmyślałem usilnie nad jego osobą; on też zdawał się mieć w sobie pewien rodzaj przeciwieństwa, które dostrzegałem, lecz nie byłem w stanie jeszcze go nazwać.
- Powiedz mi coś o sobie – podjąłem po chwili tonem, w którym nie brzmiało już zaaferowanie i pośpiech, którym poganiałem go do pisania. Tym razem mogłem się skupić na Blishwicku jako człowieku – nie poecie nastawionemu na wykonanie konkretnego zadania. Jako człowiek zaś był mi w tej chwili kompletnie nieznany, a jeśli miała nas połączyć dłuższa znajomość, choćby oparta na samej liryce i rymach, musiałem wiedzieć, z kim mam do czynienia. - Coś więcej niż te wszystkie frazesy, którymi mnie uraczyłeś przy pierwszym spotkaniu – machnąłem ręką, jakbym chciał zapomnieć o całej masie niepotrzebnych informacji; nie interesowała mnie jego pisarska przeszłość, praca, miejsce zamieszkania. Chciałem wiedzieć jaki jest Caradog Blishwick, skoro już udało mi się zapamiętać jego imię. Pytanie o siebie nie było łatwe, zwłaszcza dla kogoś, kto najwyraźniej nie przywykł do dzielenia się czymkolwiek poza swoją twórczością.
Patrzyłem na niego, oczekując odpowiedzi: wymijającej, szczerej, zaskoczonej? Cisza między nami stawała się coraz gęstsza, ale nie przerywałem jej; zastanawiałem się, jakim człowiekiem może być, skoro władał słowem na zawołanie, ubierając oręż w spółgłoski przetykane samogłoskami. Znałem ludzi kryjących się za piękną mową, znałem tych noszących maski ze słów, jakimi przykrywali wnętrza o zupełnie innej barwie. Sam częściowo do nich należałem, mamiąc, zabawiając, słodząc i raniąc dobrze dobranymi zdaniami. Nas jednak łączyło wychowanie na wzór twardych zasad; nasze maski były obroną. Jaką maskę zakładał Blishwick? Czy w ogóle jakąś nosił, czy też wszystko to, co okazywał, każda emocja, gest i grymas były jego prawdziwym obliczem?
- Świetnie, Blishwick – pochwaliłem go, ukontentowany treścią wiersza, którą miałem przed oczami. Oczywiście pierwsze wrażenie zwykle bywało przesycone emocjami, które wpływały na odbiór poezji, niemniej w tym wypadku nawet ponowna lektura nie zaburzyła mojego zadowolenia. Ten wiersz był zwyczajnie dobry, czytało się go płynnie, a dobrane słowa, dzięki Merlinowi, nie wzbudzały niepotrzebnych dwuznaczności. Musiałem też przyznać, że nawet serce zabiło mi nieco mocniej, gdy zebrane w zdania zgłoski wzruszały mnie swoją emocjonalnością. Jeśli dotychczas zdarzało mi się pomyśleć, że korzystanie z usług Blishwicka było fanaberią i zachcianką, miałem namacalny dowód, że niewątpliwie był utalentowany. Uśmiechnąłem się lekko – nie szyderczo, chociaż pewna nieporadność w zachowaniu artysty w jakiś sposób mnie bawiła – i pokiwałem głową z zadowoleniem. - Wręcz doskonale. Evandra doceni twoją... subtelność. A raczej moją – parsknąłem pod nosem tłumionym śmiechem. - Może nie znasz jej tak dobrze jak ja i musiałeś improwizować, aby wstrzelić się w jej poczucie humoru, jednak zdecydowanie masz wyczucie. A to rzadkie, Blishwick. Dziękuję. - Tak samo jak rzadkie było wypowiadanie słów pochwały; nie pamiętałem, kiedy robiłem to ostatni raz i to w stosunku to praktycznie obcej mi osoby. Czyżbym się starzał i traciłem swoją szlachecką sztywność?
Z ostrożnością złożyłem pergamin z zapisanym wierszem i odłożyłem go na stolik, czując niespodziewaną ulgę, jakby z mojego serca spadł syzyfowy kamień toczony tam od wieków, a przecież nie przyłożyłem do napisania tego lirycznego dzieła ani jednej litery. Czy tak się właśnie czują artyści, gdy dobiegną do celu? Uderzą piórem w ostatnią kropkę, pociągną linię pędzlem, wbiją długo w marmur?
- Zapowiada się nam naprawdę owocna współpraca – powiedziałem w zamyśleniu, przesuwając spojrzeniem po sylwetce młodego mężczyzny w sposób wyraźnie oceniający. Nie patrzyłem jednak na jego powierzchowność – ta była aż nazbyt oczywista, zarówno pod względem aparycji, jak i stroju zdążyłem go sobie obejrzeć i zapamiętać już dawno – lecz próbowałem przeniknąć wzrokiem to, co ukrywał przed światem. Charakter, osobowość, siebie skrytego pod niepewnością, drżącym głosem i tą zabawną niewinnością, którą stracił na moment poddając się dyskusji o biustach. - Spodziewaj się listu za kilka tygodni z informacją o kolejnym spotkaniu. Być może będę mógł cię polecić paru znajomym z wyższych sfer. - Uśmiechnąłem się. Ulga spowodowana świadomością, że nawet na ostatnią chwilę byłem w stanie podarować Evandrze tak niebanalny prezent, rozwiązała supeł w moim żołądku, pozwalając na powrót przyjąć postawę pewnego siebie lorda, a nie desperata. Przyglądając się Caradogowi rozmyślałem usilnie nad jego osobą; on też zdawał się mieć w sobie pewien rodzaj przeciwieństwa, które dostrzegałem, lecz nie byłem w stanie jeszcze go nazwać.
- Powiedz mi coś o sobie – podjąłem po chwili tonem, w którym nie brzmiało już zaaferowanie i pośpiech, którym poganiałem go do pisania. Tym razem mogłem się skupić na Blishwicku jako człowieku – nie poecie nastawionemu na wykonanie konkretnego zadania. Jako człowiek zaś był mi w tej chwili kompletnie nieznany, a jeśli miała nas połączyć dłuższa znajomość, choćby oparta na samej liryce i rymach, musiałem wiedzieć, z kim mam do czynienia. - Coś więcej niż te wszystkie frazesy, którymi mnie uraczyłeś przy pierwszym spotkaniu – machnąłem ręką, jakbym chciał zapomnieć o całej masie niepotrzebnych informacji; nie interesowała mnie jego pisarska przeszłość, praca, miejsce zamieszkania. Chciałem wiedzieć jaki jest Caradog Blishwick, skoro już udało mi się zapamiętać jego imię. Pytanie o siebie nie było łatwe, zwłaszcza dla kogoś, kto najwyraźniej nie przywykł do dzielenia się czymkolwiek poza swoją twórczością.
Patrzyłem na niego, oczekując odpowiedzi: wymijającej, szczerej, zaskoczonej? Cisza między nami stawała się coraz gęstsza, ale nie przerywałem jej; zastanawiałem się, jakim człowiekiem może być, skoro władał słowem na zawołanie, ubierając oręż w spółgłoski przetykane samogłoskami. Znałem ludzi kryjących się za piękną mową, znałem tych noszących maski ze słów, jakimi przykrywali wnętrza o zupełnie innej barwie. Sam częściowo do nich należałem, mamiąc, zabawiając, słodząc i raniąc dobrze dobranymi zdaniami. Nas jednak łączyło wychowanie na wzór twardych zasad; nasze maski były obroną. Jaką maskę zakładał Blishwick? Czy w ogóle jakąś nosił, czy też wszystko to, co okazywał, każda emocja, gest i grymas były jego prawdziwym obliczem?
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Caradog nie myślał już dłużej o lady Rosier po tym, gdy skończył wiersz. Jedyne na czym teraz się skupiał to kwestia rymów, rytmu i reakcji Harlanda. Kobieta, o której pisał może i była jedną z najpiękniejszych jakie miał okazję oglądać, przez chwilę naprawdę był nią urzeczony, jednak skupienie na tych bardziej technicznych elementach utworu (i widok Harlanda udającego Evandrę) całkowicie odwróciły myśli Cecila od próżnych zachwytów.
- Dziękuję, sir - szeroki uśmiech zagościł na twarzy poety.
Wpatrywał się jak Harland przemykał spojrzeniem po zapisanych wersach i nie potrafił powstrzymać ciepłego uczucia dumy rozlewającego się w jego klatce piersiowej. Nie przeszkadzało mu nawet, że lord Parkinson zamierzał podarować ten wiersz opatrzony jego nazwiskiem. W tym momencie Cecilowi nie potrzeba było do szczęścia nic więcej niż kilku uprzejmych i szczerych słów na temat tego, co stworzył w tak krótkim czasie. Sam był nieco pod wrażeniem, że to się w ogóle udało. Nigdy wcześniej nie pisał wiersza pod presją. Nie wiedział w ogóle, że poezja może być tak stresującym zajęciem. Oczywiście, trema i strach przed wystąpieniami publicznymi to jedna rzecz. Do tego już przywykł i nawet w pewien sposób polubił dreszcz niepokoju towarzyszący występom przed publicznością, kiedy obce oczy śledziły każdy jego ruch, a uszy wyłapywały najdrobniejsze drżenia jego głosu. I ten moment, kiedy zdobywał ich przychylność samym sobą i własną poezją. To było uczucie znajome i newet, po pewnym czasie pożądane. Ale pisanie poezji pod presją czasu było czymś zupełnie nowym.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, czerwieniąc nieco na podziękowanie od Harlanda.
- Naprawdę się cieszę, sir, że udało się nam uchwycić to, kim jest dla ciebie lady Evandra - przyjaciółką to znaczy. Drogą i piękną, ale przyjaciółką. Taki był cel, prawda?
Caradog rozumiał poezję bardzo dobrze. Nawet tę niejasną, przesyconą metaforami i skomplikowaną. Dobrze czuł się w otoczeniu słów i potrafił rozbierać zdania na części pierwsze. Dużo gorzej szło mu czytanie między wersami w przypadku ludzi. Skoro więc lord Parkinson powiedział, że z lady Rosier łączy go tylko i wyłącznie przyjaźń, Cecilowi nie przyszło nawet do głowy by szukać w ich relacji jakichkolwiek dodatkowych emocji. Nawet takich jak wykraczający poza zwykłe ramy koleżeństwa podziw. Może to dlatego, że sam był często szczery do bólu. Pozbawiony niezwykle cennej umiejętności ukrywania tego, co w rzeczywistości myśli. Jego twarz częściej niżby sobie tego życzył pozostawała otwartą księgą dla każdego, kto znał go odrobinę lepiej. Na swoje nieszczęście Caradog pozwolił się Harlandowi oglądać w najbardziej intymnej części swojego życia. Zaprosił do do za próg swojej duszy i pokazał, co się w niej kryje. Bo tym dla Cecila było tworzenie poezji - rozbieraniem się do nagich emocji. I po raz pierwszy w życiu nie był w nim sam. Żadna z tych rewelacji jednak jeszcze do niego nie dotarła. Wciąż był zbyt dumny z siebie, że wiersz się spodobał, że został zrozumiany i przyjęty. I że lord Parkinson chciał tę współpracę kontynuować. I może nawet przedstawić go kolejnym pracodawcom? Caradog powstrzymał cisnący się na usta radosny śmiech.
- Dziękuję, sir, będę czekał z niecierpliwością, to naprawdę dużo dla mnie znaczy - wpatrywał się w Harlanda oczami wielkimi i szczęśliwymi jak piesek, który właśnie dostał smaczka. - Nawet nie wiem jak powiedzieć, będę bardzo wdzięczny sir za każde polecenie.
Bardzo starał się nie popaść w kolejny, niekontrolowany potok słów, tym razem wznosząc podziękowania do swojego zleceniodawcy. Zaczął chować pomału zabazgrane pergaminy, swoje pióro, zbierać je do torby spodziewając się, że to koniec i za chwilę zostanie odprawiony. Kolejne pytanie Harlanda go zaskoczyło, zamarł na chwilę w bezruchu. Czy to był próba? Czy lord Parkinson podejrzewał go o udział w rebelii i zamierzał go teraz wydać? Może myślał, że Cecil był szpiegiem? Milczał przez chwilę rozglądając się bezradnie wokół, jakby licząc, że milczące ściany udzielą mu podpowiedzi.
- Co chciałbyś wiedzieć, sir? - Zapytał wreszcie niepewnie, rozkładając ręce. - Mam starszego brata i młodszą siostrę, mój tato pracuje w Wizegamoncie, a mama, Sprout jest zielarką, ale zajmowała się domem i nami. Jako dziecko byłem bardzo chorowity i wymagałem dużo opieki, do dzisiaj pamiętam smak tych wszystkich naparów ziołowych, którymi mnie poiła - skrzywił się lekko. - Nie żeby były bardzo niedobre, ale za smaczne też nie były. No i kojarzą się z gorączką, a to niezbyt przyjemne, prawda? Pewnie dlatego zostałem poetą - dodał ze śmiechem - leżąc w łóżku niewiele mogłem robić poza czytaniem książek, a rodzice zawsze mieli pokaźną biblioteczkę - zakończył wzruszeniem ramionami. Oczywiście, rozgadał się. Nie wiedział czy to naprawdę o to było pytanie, ale co jeszcze miał powiedzieć? Wiesz, sir, w wolnym czasie pracuję dla Podziemnego Ministerstwa Magii i angażuję się w działalność partyzancką. A tak poza tym uważam, że to niemoralne być tak obrzydliwie bogatym jak twoja rodzina, sir, kiedy ludzie umierają z głodu. Ale proszę mnie nie wyrzucać, bo też potrzebuję zarobić na chleb, a poza tym, wbrew wszystkiemu, uważam, że wcale nie jest pan tak złym człowiekiem jak reszta arystokracji. Ale może to dlatego, że muszę usprawiedliwić jakoś fakt, że dla pana pracuję. W każdym razie, haha, Zakon Feniksa, zapomnijmy o tym.
Tak, to na pewno zrobiłoby wrażenie. Cecil podjął decyzję by nie wypowiadać ani jednego słowa, które właśnie przeleciało przez jego głowę.
- Nie jestem specjalnie ciekawy, sir - powiedział zamiast tego. - Pana życie na pewno jest dużo ciekawsze od mojego? - Spróbował zachęcić lorda Parkinsona do zdradzenia czegoś na swój temat. Jeśli wiedział coś o mężczyźnie to tyle, że raczej lubił mówić o sobie.
- Dziękuję, sir - szeroki uśmiech zagościł na twarzy poety.
Wpatrywał się jak Harland przemykał spojrzeniem po zapisanych wersach i nie potrafił powstrzymać ciepłego uczucia dumy rozlewającego się w jego klatce piersiowej. Nie przeszkadzało mu nawet, że lord Parkinson zamierzał podarować ten wiersz opatrzony jego nazwiskiem. W tym momencie Cecilowi nie potrzeba było do szczęścia nic więcej niż kilku uprzejmych i szczerych słów na temat tego, co stworzył w tak krótkim czasie. Sam był nieco pod wrażeniem, że to się w ogóle udało. Nigdy wcześniej nie pisał wiersza pod presją. Nie wiedział w ogóle, że poezja może być tak stresującym zajęciem. Oczywiście, trema i strach przed wystąpieniami publicznymi to jedna rzecz. Do tego już przywykł i nawet w pewien sposób polubił dreszcz niepokoju towarzyszący występom przed publicznością, kiedy obce oczy śledziły każdy jego ruch, a uszy wyłapywały najdrobniejsze drżenia jego głosu. I ten moment, kiedy zdobywał ich przychylność samym sobą i własną poezją. To było uczucie znajome i newet, po pewnym czasie pożądane. Ale pisanie poezji pod presją czasu było czymś zupełnie nowym.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, czerwieniąc nieco na podziękowanie od Harlanda.
- Naprawdę się cieszę, sir, że udało się nam uchwycić to, kim jest dla ciebie lady Evandra - przyjaciółką to znaczy. Drogą i piękną, ale przyjaciółką. Taki był cel, prawda?
Caradog rozumiał poezję bardzo dobrze. Nawet tę niejasną, przesyconą metaforami i skomplikowaną. Dobrze czuł się w otoczeniu słów i potrafił rozbierać zdania na części pierwsze. Dużo gorzej szło mu czytanie między wersami w przypadku ludzi. Skoro więc lord Parkinson powiedział, że z lady Rosier łączy go tylko i wyłącznie przyjaźń, Cecilowi nie przyszło nawet do głowy by szukać w ich relacji jakichkolwiek dodatkowych emocji. Nawet takich jak wykraczający poza zwykłe ramy koleżeństwa podziw. Może to dlatego, że sam był często szczery do bólu. Pozbawiony niezwykle cennej umiejętności ukrywania tego, co w rzeczywistości myśli. Jego twarz częściej niżby sobie tego życzył pozostawała otwartą księgą dla każdego, kto znał go odrobinę lepiej. Na swoje nieszczęście Caradog pozwolił się Harlandowi oglądać w najbardziej intymnej części swojego życia. Zaprosił do do za próg swojej duszy i pokazał, co się w niej kryje. Bo tym dla Cecila było tworzenie poezji - rozbieraniem się do nagich emocji. I po raz pierwszy w życiu nie był w nim sam. Żadna z tych rewelacji jednak jeszcze do niego nie dotarła. Wciąż był zbyt dumny z siebie, że wiersz się spodobał, że został zrozumiany i przyjęty. I że lord Parkinson chciał tę współpracę kontynuować. I może nawet przedstawić go kolejnym pracodawcom? Caradog powstrzymał cisnący się na usta radosny śmiech.
- Dziękuję, sir, będę czekał z niecierpliwością, to naprawdę dużo dla mnie znaczy - wpatrywał się w Harlanda oczami wielkimi i szczęśliwymi jak piesek, który właśnie dostał smaczka. - Nawet nie wiem jak powiedzieć, będę bardzo wdzięczny sir za każde polecenie.
Bardzo starał się nie popaść w kolejny, niekontrolowany potok słów, tym razem wznosząc podziękowania do swojego zleceniodawcy. Zaczął chować pomału zabazgrane pergaminy, swoje pióro, zbierać je do torby spodziewając się, że to koniec i za chwilę zostanie odprawiony. Kolejne pytanie Harlanda go zaskoczyło, zamarł na chwilę w bezruchu. Czy to był próba? Czy lord Parkinson podejrzewał go o udział w rebelii i zamierzał go teraz wydać? Może myślał, że Cecil był szpiegiem? Milczał przez chwilę rozglądając się bezradnie wokół, jakby licząc, że milczące ściany udzielą mu podpowiedzi.
- Co chciałbyś wiedzieć, sir? - Zapytał wreszcie niepewnie, rozkładając ręce. - Mam starszego brata i młodszą siostrę, mój tato pracuje w Wizegamoncie, a mama, Sprout jest zielarką, ale zajmowała się domem i nami. Jako dziecko byłem bardzo chorowity i wymagałem dużo opieki, do dzisiaj pamiętam smak tych wszystkich naparów ziołowych, którymi mnie poiła - skrzywił się lekko. - Nie żeby były bardzo niedobre, ale za smaczne też nie były. No i kojarzą się z gorączką, a to niezbyt przyjemne, prawda? Pewnie dlatego zostałem poetą - dodał ze śmiechem - leżąc w łóżku niewiele mogłem robić poza czytaniem książek, a rodzice zawsze mieli pokaźną biblioteczkę - zakończył wzruszeniem ramionami. Oczywiście, rozgadał się. Nie wiedział czy to naprawdę o to było pytanie, ale co jeszcze miał powiedzieć? Wiesz, sir, w wolnym czasie pracuję dla Podziemnego Ministerstwa Magii i angażuję się w działalność partyzancką. A tak poza tym uważam, że to niemoralne być tak obrzydliwie bogatym jak twoja rodzina, sir, kiedy ludzie umierają z głodu. Ale proszę mnie nie wyrzucać, bo też potrzebuję zarobić na chleb, a poza tym, wbrew wszystkiemu, uważam, że wcale nie jest pan tak złym człowiekiem jak reszta arystokracji. Ale może to dlatego, że muszę usprawiedliwić jakoś fakt, że dla pana pracuję. W każdym razie, haha, Zakon Feniksa, zapomnijmy o tym.
Tak, to na pewno zrobiłoby wrażenie. Cecil podjął decyzję by nie wypowiadać ani jednego słowa, które właśnie przeleciało przez jego głowę.
- Nie jestem specjalnie ciekawy, sir - powiedział zamiast tego. - Pana życie na pewno jest dużo ciekawsze od mojego? - Spróbował zachęcić lorda Parkinsona do zdradzenia czegoś na swój temat. Jeśli wiedział coś o mężczyźnie to tyle, że raczej lubił mówić o sobie.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ze skupieniem złożyłem kartkę z zapisanym listem, wkładając ją do wewnętrznej kieszeni marynarki, jakby była wyjątkowo cenna. W rzeczy samej tak właśnie było; na swój sposób traktowałem wiersz jako wyznanie mojej sympatii do przyjaciółki. Tym bardziej, że w tyle głowy miałem wspomnienie zbliżającej się za nieco ponad miesiąc ponurej rocznicy śmierci Francisa. Jeśli istniał choćby cień szansy, aby odgonić myśli Evandry od tego dnia, zamierzałem z niej skorzystać.
- Aż tak źle płacą ci w gazecie, że z takim entuzjazmem reagujesz na szansę kolejnych zleceń? - zapytałem z uniesionymi brwiami, mrużąc przy tym oczy i chcąc lepiej odczytać całą gamę emocji, która przelewała się przez chłopaka. Te jego wielkie, ufne oczy przepełnione nagłym szczęściem wprawiały mnie w pewne skonfundowanie; już od dawna nie widziałem nikogo, kto patrzyłby na mnie w tej sposób. Musiałem się mimowolnie uśmiechnąć, słysząc żywe, pełne wdzięczności słowa Blishwicka. Było w nim coś, co potrafiło przyciągnąć uwagę znudzonego życiem arystokraty, wzbudzić we mnie coś na kształt pewnej... zazdrości? Może to ciepło w spojrzeniu, może entuzjazm w jego głosie sprawiał, że przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w niego w zastanowieniu, błądząc myślami ponad Broadway Tower. Dzieliły nas lata w metryce i pozycja społeczna, a jednak wydawał się szczęśliwszy ode mnie.
- Właściwie zastanawiam się jedynie, jak żyją inni ludzie – odparłem. Blishwick jak każdy artysta mógł się łatwo skryć za wierszami, które tworzył, ale nie szukałem ozdobnych strof, nie interesowały mnie metafory ani piękne obrazy. Pragnąłem prawdy, która wylała się z ust chłopaka niczym spowiedź. Gdy opowiadał o rodzinie, o chorowitym dzieciństwie i naparach matki, mówił z lekkością i swobodą, która dla mnie była obca. Moje dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej. - Tacy zwyczajni czarodzieje pozbawieni blichtru i jedzący wszystko jednym rodzajem widelca – uzupełniłem. - Bez wątpienia moje życie było o wiele ciekawsze, ale to przecież nie twoja wina, że jesteś biedniejszy i nie wszystkiego mogłeś spróbować. - Odchyliłem się lekko na fotelu i obrzuciłem go uważnym spojrzeniem, jakbym widział w nim nowego pacjenta, który nie mówi mi pełnej prawdy. - Pokażesz mi swój świat – zadecydowałem nagle. Ta niewinność i prostolinijność poety, jego podejście do życia, w którym brakowało fałszu i sztuczności, zaczęły przyciągać moją w sposób, jakiego jeszcze do tej pory nie poznałem.
Byłem już zmęczony przewidywalnością swojego arystokratycznego świata, wiecznymi bankietami, niekończącymi się plotkami i dramatami wśród szlachty, które w gruncie rzeczy zawsze dotyczyły tego samego: majątku, reputacji, wpływów. Wszystko to zdawało się pozbawione prawdziwego życia i emocji. A teraz przede mną stał Caradog - poeta, który swoją otwartością i szczerością oferował coś znacznie ciekawszego. Dostrzegałem to w jego wierszu, w łatwości lawirowania słowem, swobodą, z jaką szafował rymami dosłownie na zawołanie. Mimo swojego pochodzenia miał talent, a talenty nie biorą się znikąd; chciałem się dowiedzieć, z jakiej gliny ulepiono tego chłopaka.
Poza tym byłaby to doskonała zabawa.
Uczynić z niego swój mały eksperyment, ciekawą igraszkę do zabicia nudy, subtelną rozrywkę, z której przy okazji będę mógł się czegoś nauczyć o tych, których nie wiązały szlacheckie obowiązki. I którym z tego powodu – niekiedy – dramatycznie zazdrościłem. Wolność, jakiej nie wszyscy mogli doświadczyć, złota klatka zamknięta nie tylko dla kobiet, ale i dla mężczyzn z wyższych sfer. W myślach już kształtowały mi się pierwsze plany mojego nowego projektu.
– Wiesz, Blishwick, chyba potrzebuję takiego przewodnika jak ty – powiedziałem, próbując brzmieć bardziej serdecznie niż zwykle, jakbym mówił do małego dziecka, którego zaufanie chciałem zdobyć, zanim wbiję mu różdżkę w ranę, aby zbadać jej pochodzenie. Bez gwałtownych ruchów, trudnych słów, podejrzanych spojrzeń. – Takiego, który pokaże mi, jak wygląda życie kogoś prostego. - Ten młody poeta miał szczęście, że lord Parkinson dostrzegł jego talent i, co ważniejsze, uznał go za materiał do swojego nowego przedsięwzięcia. Nie skakał z radości chyba z powodu ogromnego szacunki, jakim niewątpliwie mnie darzył. - A żebyś nie był na tym stratny, potem pokażę ci moje życie. Na pewno docenisz to wielkie doświadczenie – uśmiechnąłem się jowialnie, powstrzymując się od klepnięcia go w ramię. Wstałem z fotela i zadzwoniłem po służbę. - Wyślę ci sowę, ale wprost nie mogę się doczekać naszego kolejnego spotkania! - zapewniłem go, myślami odbiegając w niedaleką przyszłość.
- Aż tak źle płacą ci w gazecie, że z takim entuzjazmem reagujesz na szansę kolejnych zleceń? - zapytałem z uniesionymi brwiami, mrużąc przy tym oczy i chcąc lepiej odczytać całą gamę emocji, która przelewała się przez chłopaka. Te jego wielkie, ufne oczy przepełnione nagłym szczęściem wprawiały mnie w pewne skonfundowanie; już od dawna nie widziałem nikogo, kto patrzyłby na mnie w tej sposób. Musiałem się mimowolnie uśmiechnąć, słysząc żywe, pełne wdzięczności słowa Blishwicka. Było w nim coś, co potrafiło przyciągnąć uwagę znudzonego życiem arystokraty, wzbudzić we mnie coś na kształt pewnej... zazdrości? Może to ciepło w spojrzeniu, może entuzjazm w jego głosie sprawiał, że przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w niego w zastanowieniu, błądząc myślami ponad Broadway Tower. Dzieliły nas lata w metryce i pozycja społeczna, a jednak wydawał się szczęśliwszy ode mnie.
- Właściwie zastanawiam się jedynie, jak żyją inni ludzie – odparłem. Blishwick jak każdy artysta mógł się łatwo skryć za wierszami, które tworzył, ale nie szukałem ozdobnych strof, nie interesowały mnie metafory ani piękne obrazy. Pragnąłem prawdy, która wylała się z ust chłopaka niczym spowiedź. Gdy opowiadał o rodzinie, o chorowitym dzieciństwie i naparach matki, mówił z lekkością i swobodą, która dla mnie była obca. Moje dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej. - Tacy zwyczajni czarodzieje pozbawieni blichtru i jedzący wszystko jednym rodzajem widelca – uzupełniłem. - Bez wątpienia moje życie było o wiele ciekawsze, ale to przecież nie twoja wina, że jesteś biedniejszy i nie wszystkiego mogłeś spróbować. - Odchyliłem się lekko na fotelu i obrzuciłem go uważnym spojrzeniem, jakbym widział w nim nowego pacjenta, który nie mówi mi pełnej prawdy. - Pokażesz mi swój świat – zadecydowałem nagle. Ta niewinność i prostolinijność poety, jego podejście do życia, w którym brakowało fałszu i sztuczności, zaczęły przyciągać moją w sposób, jakiego jeszcze do tej pory nie poznałem.
Byłem już zmęczony przewidywalnością swojego arystokratycznego świata, wiecznymi bankietami, niekończącymi się plotkami i dramatami wśród szlachty, które w gruncie rzeczy zawsze dotyczyły tego samego: majątku, reputacji, wpływów. Wszystko to zdawało się pozbawione prawdziwego życia i emocji. A teraz przede mną stał Caradog - poeta, który swoją otwartością i szczerością oferował coś znacznie ciekawszego. Dostrzegałem to w jego wierszu, w łatwości lawirowania słowem, swobodą, z jaką szafował rymami dosłownie na zawołanie. Mimo swojego pochodzenia miał talent, a talenty nie biorą się znikąd; chciałem się dowiedzieć, z jakiej gliny ulepiono tego chłopaka.
Poza tym byłaby to doskonała zabawa.
Uczynić z niego swój mały eksperyment, ciekawą igraszkę do zabicia nudy, subtelną rozrywkę, z której przy okazji będę mógł się czegoś nauczyć o tych, których nie wiązały szlacheckie obowiązki. I którym z tego powodu – niekiedy – dramatycznie zazdrościłem. Wolność, jakiej nie wszyscy mogli doświadczyć, złota klatka zamknięta nie tylko dla kobiet, ale i dla mężczyzn z wyższych sfer. W myślach już kształtowały mi się pierwsze plany mojego nowego projektu.
– Wiesz, Blishwick, chyba potrzebuję takiego przewodnika jak ty – powiedziałem, próbując brzmieć bardziej serdecznie niż zwykle, jakbym mówił do małego dziecka, którego zaufanie chciałem zdobyć, zanim wbiję mu różdżkę w ranę, aby zbadać jej pochodzenie. Bez gwałtownych ruchów, trudnych słów, podejrzanych spojrzeń. – Takiego, który pokaże mi, jak wygląda życie kogoś prostego. - Ten młody poeta miał szczęście, że lord Parkinson dostrzegł jego talent i, co ważniejsze, uznał go za materiał do swojego nowego przedsięwzięcia. Nie skakał z radości chyba z powodu ogromnego szacunki, jakim niewątpliwie mnie darzył. - A żebyś nie był na tym stratny, potem pokażę ci moje życie. Na pewno docenisz to wielkie doświadczenie – uśmiechnąłem się jowialnie, powstrzymując się od klepnięcia go w ramię. Wstałem z fotela i zadzwoniłem po służbę. - Wyślę ci sowę, ale wprost nie mogę się doczekać naszego kolejnego spotkania! - zapewniłem go, myślami odbiegając w niedaleką przyszłość.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie spodziewał się pytań o jego prywatne życie. Lord Parkinson nie wydawał mu się być osobą szczególnie zainteresowaną ludźmi wokół, spoza jego ekskluzywnego kręgu znajomych. Pytania wzięły Caradoga więc z zaskoczenia i wywołały zawstydzenie. Może nie powinien był tak pochopnie oceniać swojego pracodawcy.
- Wolę pisać wiersze niż o wierszach - odparł wyraźnie zmieszany, tłumacząc się ze swojego entuzjazmu. Praca w gazecie była sposobem na przeżycie, zdobycie pieniędzy na przetrwanie, kiedy za swoją poezję mógł co najwyżej dostać oklaski od przyjaciół i kolejkę piwa za sprośny, acz celny utwór o cyckach barmanki. Poklepywanie po plechach i śmiech jednak nie wystarczały na chleb. A gazeta pozwalała mu wciąż rozwijać swoją pasję. Ale nigdy nie była wymarzonym ani nawet docelowym punktem na drodze Cecila. Był poetą, nie badaczem literatury. To wszystko jednak wymagało zbyt wielu słów i wyjaśniania zbyt wielu rzeczy, których sam o sobie do końca nie rozumiał by w ogóle zaczynać.
Może powinien był się obrazić za sprowadzenie całego swojego istnienia do niepoznania wszystkich widelców z uwagi na bycie biedniejszym, ale też, kto nie był? Cecil nie był pewien czy kiedykolwiek wcześniej doświadczył w życiu takiego przepychu, który Harlanda otaczał na co dzień, stanowiąc dla niego naturalną rzeczywistość tak nieosiągalną dla zwykłych ludzi. Caradog podejrzewał, że żyjąc w takim miejscu łatwo było zapomnieć, że istnieje także świat poza nim. Ale lord Parkinson pamiętał i bardziej niż obrażenie się na wytknięcie ich różnicy w pozycji społecznej, Cecil zapamiętał wrażliwość na rzeczywistość oglądaną cudzymi oczami.
- Oczywiście, sir - zapewnił zanim na dobre przemyślał, co właśnie mówił. - Z przyjaciółmi czasem chodzimy na piwo w Londynie w różne miejsca, możemy kiedyś się tam wybrać gdybyś sir chciał. Mogę zaprosić znajomych, żeby lepiej pokazać - zawahał się - mój świat.
Bo czymże tak naprawdę był jego świat? Kawałkiem zapisanego pergaminu i nieskładnymi rymami nabazgrolonymi naprędce. Galopem niespokojnych uczuć, w których próbował odnaleźć sens i upchnąć je w słowa. Cennymi chwilami, kiedy nie istniało nic oprócz wspólnego śmiechu i kiedy nawet wszystkie myśli przelane na papier przestawały mieć znaczenie. Cecil został poetą właśnie dlatego, że w wierszach pokazywał jak on widział świat. Czy będzie potrafił to zrobić w inny sposób? A może wcale nie chodziło o zobaczenie świata jego oczami, tylko poznanie go na własne? Zbyt wiele pytań kłębiło się w głowie Caradoga i najważniejsze z nich - czy Jim i Marcel zabiją go za przyprowadzenie Harlanda na piwo?
- Będę w takim razie czekał na sowę, sir - zapewnił z nieco bladym uśmiechem, choć wciąż do końca nie wiedział, co się właśnie wydarzyło. W głowie tworzył już sobie listę miejsc, do których mogą wspólnie pójść i takich, w których absolutnie nie powinni się pojawiać.
Rozumiejąc, że z tymi słowy został właśnie odprawiony, ukłonił się nieporadnie lordowi Parkinsonowi i skierował do drzwi. W progu ukłonił mu się ponownie i wychodząc odprowadzany przez podejrzanie dobrze ubranego skrzata kłaniał się każdej mijanej osobie, tak na wszelki wypadek. Tuż przed wyjściem ukłonił się nawet skrzatowi, bo jego frak wyglądał na znacznie lepiej wykonany niż koszula, którą ubrał Caradog. Wychodząc cały czas wstrzymywał powietrze, odetchnął dopiero porządnie gdy znalazł się dobrych kilka metrów za bramą do rezydencji Parkinsonów. To była zdecydowanie najciekawsza praca jaką miał dotychczas.
/zt x2
- Wolę pisać wiersze niż o wierszach - odparł wyraźnie zmieszany, tłumacząc się ze swojego entuzjazmu. Praca w gazecie była sposobem na przeżycie, zdobycie pieniędzy na przetrwanie, kiedy za swoją poezję mógł co najwyżej dostać oklaski od przyjaciół i kolejkę piwa za sprośny, acz celny utwór o cyckach barmanki. Poklepywanie po plechach i śmiech jednak nie wystarczały na chleb. A gazeta pozwalała mu wciąż rozwijać swoją pasję. Ale nigdy nie była wymarzonym ani nawet docelowym punktem na drodze Cecila. Był poetą, nie badaczem literatury. To wszystko jednak wymagało zbyt wielu słów i wyjaśniania zbyt wielu rzeczy, których sam o sobie do końca nie rozumiał by w ogóle zaczynać.
Może powinien był się obrazić za sprowadzenie całego swojego istnienia do niepoznania wszystkich widelców z uwagi na bycie biedniejszym, ale też, kto nie był? Cecil nie był pewien czy kiedykolwiek wcześniej doświadczył w życiu takiego przepychu, który Harlanda otaczał na co dzień, stanowiąc dla niego naturalną rzeczywistość tak nieosiągalną dla zwykłych ludzi. Caradog podejrzewał, że żyjąc w takim miejscu łatwo było zapomnieć, że istnieje także świat poza nim. Ale lord Parkinson pamiętał i bardziej niż obrażenie się na wytknięcie ich różnicy w pozycji społecznej, Cecil zapamiętał wrażliwość na rzeczywistość oglądaną cudzymi oczami.
- Oczywiście, sir - zapewnił zanim na dobre przemyślał, co właśnie mówił. - Z przyjaciółmi czasem chodzimy na piwo w Londynie w różne miejsca, możemy kiedyś się tam wybrać gdybyś sir chciał. Mogę zaprosić znajomych, żeby lepiej pokazać - zawahał się - mój świat.
Bo czymże tak naprawdę był jego świat? Kawałkiem zapisanego pergaminu i nieskładnymi rymami nabazgrolonymi naprędce. Galopem niespokojnych uczuć, w których próbował odnaleźć sens i upchnąć je w słowa. Cennymi chwilami, kiedy nie istniało nic oprócz wspólnego śmiechu i kiedy nawet wszystkie myśli przelane na papier przestawały mieć znaczenie. Cecil został poetą właśnie dlatego, że w wierszach pokazywał jak on widział świat. Czy będzie potrafił to zrobić w inny sposób? A może wcale nie chodziło o zobaczenie świata jego oczami, tylko poznanie go na własne? Zbyt wiele pytań kłębiło się w głowie Caradoga i najważniejsze z nich - czy Jim i Marcel zabiją go za przyprowadzenie Harlanda na piwo?
- Będę w takim razie czekał na sowę, sir - zapewnił z nieco bladym uśmiechem, choć wciąż do końca nie wiedział, co się właśnie wydarzyło. W głowie tworzył już sobie listę miejsc, do których mogą wspólnie pójść i takich, w których absolutnie nie powinni się pojawiać.
Rozumiejąc, że z tymi słowy został właśnie odprawiony, ukłonił się nieporadnie lordowi Parkinsonowi i skierował do drzwi. W progu ukłonił mu się ponownie i wychodząc odprowadzany przez podejrzanie dobrze ubranego skrzata kłaniał się każdej mijanej osobie, tak na wszelki wypadek. Tuż przed wyjściem ukłonił się nawet skrzatowi, bo jego frak wyglądał na znacznie lepiej wykonany niż koszula, którą ubrał Caradog. Wychodząc cały czas wstrzymywał powietrze, odetchnął dopiero porządnie gdy znalazł się dobrych kilka metrów za bramą do rezydencji Parkinsonów. To była zdecydowanie najciekawsza praca jaką miał dotychczas.
/zt x2
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mniejszy salon
Szybka odpowiedź