Ogród na tyłach
AutorWiadomość
Ogród
Dom po alchemiku posiada zadowalający kawałek przestrzeni na tyłach, który zapewne należałoby nazwać ogrodem. Elvira nigdy nie chciała stać się właścicielką ogrodu, lecz jak się okazało było to jedynie marudne życzenie wynikające z niewiedzy, gdyż posiadanie własnego dzikiego ogrodu, w który nie ingeruje jej matka, zaskakująco sprawia Elvirze przyjemność. Gdy pogoda robi się ciepła i może usiąść na ławce pomalowanej wyblakłą farbą, zdarza jej się tam czytać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 07.01.23 12:01, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Okruchy wszechświata
Na tyłach domu Elviry znajduje się dziki ogród odgrodzony od świata przeplatającymi się fragmentami drewnianych płotów i rozłożystych krzewów. Brakuje w nim ładu właściwego dworom, ale nieokiełznana natura także ma swój urok. Na odrapanych ławkach rozłożono koce i poduchy w ciepłych kolorach, kilka grubszych narzut czeka także na te z gości, które po zapadnięciu zmroku zechcą ułożyć się na miękkich trawach i obserwować gwiazdy. W odludnej części Worcestershire są one wyjątkowe dobrze widoczne - zwłaszcza, że jedynym oświetleniem są tu ułożone wzdłuż kamiennej ścieżki szklane latarnie, rzucające na roślinność migotliwy blask świec. W wazonach stoją kwiaty wyczarowane przez same uczestniczki przyjęcia. Pogoda wyjątkowo sprzyja, powietrze pachnie żywicą i wilgocią znad niewielkiego oczka wodnego - nic nie stoi na przeszkodzie, by w ogrodach zaznać odrobiny ciszy i relaksu. Cieniste zakątki zapewniają również dyskrecję rozmowom w cztery oczy.
Obserwacja gwiazd
Opcjonalne wykonanie rzutu kością - wyrzucenie wartości 8 na kości k8 daje szanse na dostrzeżenie na niebie spadającej gwiazdy. Powiadają, że to najlepsza pora na wypowiedzenie życzenia!
Obserwacja gwiazd
Opcjonalne wykonanie rzutu kością - wyrzucenie wartości 8 na kości k8 daje szanse na dostrzeżenie na niebie spadającej gwiazdy. Powiadają, że to najlepsza pora na wypowiedzenie życzenia!
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Po wątku z Odettą i Marią
Czekała na okazję właściwie od samego początku przyjęcia, choć do tej pory, po kilku pomniejszych dramatach do rozwiązania oraz kilku zbyt mocnych kieliszkach wina, zdążyła już zapomnieć, jaki właściwie miała oryginalny plan. Jakiś bowiem miała na pewno; gdy pisała zaproszenia, gdy myślała o niej wieczorami z lichym papierosem w zaciśniętej dłoni, gdy wreszcie przytuliła ją ze sztucznym zadowoleniem na podeście schodów. Stres i duma, silne i chaotyczne emocje, które zdominowały większość jej wieczoru, wywarły silny wpływ na jej obecny nastrój. Doprawione alkoholem zmieniły się w ekstatyczne, niepokojące pobudzenie, od którego nie mogła i nie chciała uciekać, przekonana o tym, że cokolwiek się dziś wydarzy - i jakkolwiek potoczy się gra - wyjdzie na niej zwycięsko. Wiedziała już w końcu o Belvinie znacznie więcej niż Belvina o niej - a przynajmniej tak chciała myśleć, zaślepiona zupełnie toksyczną zazdrością, żalem, gniewem i smutkiem, które wypalały te resztki serca, które pozostały jej po Warwick i Coventry.
- Belvino! Szukałaś chwili samotności? - Podeszła do kobiety powolnym krokiem, równocześnie szarpiąc za spinki swojej eleganckiej fryzury. Zmierzch zapadł dawno, mogła sobie pozwolić rozpuścić jasne włosy, które od długotrwałego upięcia skręciły się w miękkie loki chwytające światło księżyca. - Wybacz, że ci ją przerywam. Byłam ciekawa, gdzie zniknęłaś. - Opadła na twardą poduszkę na ławce, którą zajęła sobie Belvina. Z uchylonych okien na parterze dobiegała muzyka i szum głosów, ale tu słyszały także melodię cykad i poruszanych wiatrem liści. Jak na razie były same, pojedyncze lampy rzucały mdłe światło, więc właściwie siedziały w półmroku. Jaką będzie mieć lepszą okazję? - Podoba ci się moje przyjęcie? Zaproszenie pewnie cię zaskoczyło - rzuciła prosto z mostu i przechyliła głowę z tajemniczym uśmiechem. Wino rozwiązało jej język i zamgliło spojrzenie, ale wciąż była dość trzeźwa, by poczuć chłód wpełzający po żyłach wprost do klatki piersiowej. Oddychała nieco szybciej niż zwykle, ale równie dobrze mógł za to odpowiadać dopiero co skończony taniec. Kto by pomyślał, że w ogóle umie tańczyć? - Jak się czujesz? Dużo wypiłaś, moja droga - stwierdziła, tak jakby sama nie skończyła dokładnie tak samo. - Przyjemnie tu i chłodno. Aż prosi się, by położyć na trawie i oglądać gwiazdy. Chcesz oglądać ze mną gwiazdy? - Pytanie wymknęło jej się, ale od razu odczuła, że było właściwie. Nie wiedziała dlaczego, ale była o tym przekonana. - Nie daj się prosić. Szanuję cię, a tak dawno nie miałyśmy okazji porozmawiać. - Zbyt dawno. I, rzecz jasna, za późno. - Wiele się u ciebie zmieniło. Chcę posłuchać - poprosiła, choć właściwie było to żądanie. Tyle, że Belvina nie mogła o tym wiedzieć, nie gdy obie czuły się tak lekko i swobodnie jak teraz.
Czekała na okazję właściwie od samego początku przyjęcia, choć do tej pory, po kilku pomniejszych dramatach do rozwiązania oraz kilku zbyt mocnych kieliszkach wina, zdążyła już zapomnieć, jaki właściwie miała oryginalny plan. Jakiś bowiem miała na pewno; gdy pisała zaproszenia, gdy myślała o niej wieczorami z lichym papierosem w zaciśniętej dłoni, gdy wreszcie przytuliła ją ze sztucznym zadowoleniem na podeście schodów. Stres i duma, silne i chaotyczne emocje, które zdominowały większość jej wieczoru, wywarły silny wpływ na jej obecny nastrój. Doprawione alkoholem zmieniły się w ekstatyczne, niepokojące pobudzenie, od którego nie mogła i nie chciała uciekać, przekonana o tym, że cokolwiek się dziś wydarzy - i jakkolwiek potoczy się gra - wyjdzie na niej zwycięsko. Wiedziała już w końcu o Belvinie znacznie więcej niż Belvina o niej - a przynajmniej tak chciała myśleć, zaślepiona zupełnie toksyczną zazdrością, żalem, gniewem i smutkiem, które wypalały te resztki serca, które pozostały jej po Warwick i Coventry.
- Belvino! Szukałaś chwili samotności? - Podeszła do kobiety powolnym krokiem, równocześnie szarpiąc za spinki swojej eleganckiej fryzury. Zmierzch zapadł dawno, mogła sobie pozwolić rozpuścić jasne włosy, które od długotrwałego upięcia skręciły się w miękkie loki chwytające światło księżyca. - Wybacz, że ci ją przerywam. Byłam ciekawa, gdzie zniknęłaś. - Opadła na twardą poduszkę na ławce, którą zajęła sobie Belvina. Z uchylonych okien na parterze dobiegała muzyka i szum głosów, ale tu słyszały także melodię cykad i poruszanych wiatrem liści. Jak na razie były same, pojedyncze lampy rzucały mdłe światło, więc właściwie siedziały w półmroku. Jaką będzie mieć lepszą okazję? - Podoba ci się moje przyjęcie? Zaproszenie pewnie cię zaskoczyło - rzuciła prosto z mostu i przechyliła głowę z tajemniczym uśmiechem. Wino rozwiązało jej język i zamgliło spojrzenie, ale wciąż była dość trzeźwa, by poczuć chłód wpełzający po żyłach wprost do klatki piersiowej. Oddychała nieco szybciej niż zwykle, ale równie dobrze mógł za to odpowiadać dopiero co skończony taniec. Kto by pomyślał, że w ogóle umie tańczyć? - Jak się czujesz? Dużo wypiłaś, moja droga - stwierdziła, tak jakby sama nie skończyła dokładnie tak samo. - Przyjemnie tu i chłodno. Aż prosi się, by położyć na trawie i oglądać gwiazdy. Chcesz oglądać ze mną gwiazdy? - Pytanie wymknęło jej się, ale od razu odczuła, że było właściwie. Nie wiedziała dlaczego, ale była o tym przekonana. - Nie daj się prosić. Szanuję cię, a tak dawno nie miałyśmy okazji porozmawiać. - Zbyt dawno. I, rzecz jasna, za późno. - Wiele się u ciebie zmieniło. Chcę posłuchać - poprosiła, choć właściwie było to żądanie. Tyle, że Belvina nie mogła o tym wiedzieć, nie gdy obie czuły się tak lekko i swobodnie jak teraz.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Musiała wyjść na dwór, musiała zaczerpnąć świeżego powietrza. Zapach lawendy ją przytłaczał, podobnie, jak wypity alkohol. To była mieszanka, która mogła doprowadzić do przykrego końca, a tego chciała uniknąć ponad wszystko. Właśnie dlatego wymknęła się na zewnątrz do ogrodu, który rozpostarł się przed nią po otwarciu drzwi. Cisza i spokój, a co najważniejsze powietrze pachnące tylko nocą. Z ulgą zauważyła ławeczkę, którą zajęła od razu. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, dając im odpocząć przez chwilę. Nie pocieszyła się samotnością zbyt długo, nawet nie wiedziała ile czasu minęło, jak mało minut upłynęło, gdy dotarł do niej dobrze znany głos. Uniosła wzrok na kobietę, posyłając jej lekki uśmiech. Nie wypadało powiedzieć gospodyni tego wieczoru, że jednak przeszkadzała. Chyba. Ewentualnie, może jednak bardziej wypadało być szczerą?
- Trochę tak, ale to nic.- odparła od razu.- Chyba bardziej zależało mi na odetchnięciu świeżym powietrzem, niż koniecznie samotności.- przyznała pogodnie. Wypity alkohol rozweselał zauważalnie i sprawiał, że czuła się tak po prostu dobrze w towarzystwie obojętnie kogo. Czasami potrzebowała takiej odskoczni od rutyny i dziś był to zdecydowanie ten czas, moment, dzień. Zwyczajnie czuła to w kościach.
- Tak, jest bardzo przyjemnie i dość zaskakujące towarzystwo. Przyznam, że w ciekawych kręgach się obracasz, Elviro.- uśmiechnęła się szerzej. Uzdrowicielki nie były tu zaskoczeniem, jednak dwie arystokratki, musiała przyznać, że tego się nie spodziewała. Nie uważała, że Multon była kimś, kto obraca się w świecie socjety. Nie wydawała się pasować do tego, ale musiała teraz przyznać, że było to miłe zaskoczenie.- Odrobinę. Nie znamy się przecież nad wyraz dobrze, a jednak chciałaś, abym tu była. Trochę mnie zastanawia, dlaczego? – skupiła na niej spojrzenie, może nie tak uważne, jak zwykle i na trzeźwo. Była dziś zdecydowanie ślepa na szczegóły, jakie przeważnie próbowała wyłapać w cudzym zachowaniu.
- Spokojnie, nie aż tak dużo. Jest dobrze, myślałam, że będę się czuła gorzej.- tylko odrobinę skłamała, bo w końcu coś ją tu przywiodło, ale była jeszcze za trzeźwa, by się przyznać do tego Elvirze. Słysząc propozycję, pokiwała głową twierdząco.- Pewnie, że tak.- na trzeźwo pewnie zaczęłaby się wymigiwać, ale w tej konkretnej chwili, brzmiało to idealnie wręcz. Chłodna trawa pod ciałem i gwiazdy nad nimi.
Kiedy obie ułożyły się na ziemi, spojrzała w niebo z prawie szczeniackim zafascynowaniem. Prośba dotarła do niej z pewnym opóźnieniem, lecz w końcu zerknęła na kobietę.
- Wiele? Nie, nie aż tak dużo. W sumie... nic od paru miesięcy.- odparła z zastanowieniem. Czy naprawdę zmieniło się coś tak diametralnie? Nie widziała tego tak.
- Trochę tak, ale to nic.- odparła od razu.- Chyba bardziej zależało mi na odetchnięciu świeżym powietrzem, niż koniecznie samotności.- przyznała pogodnie. Wypity alkohol rozweselał zauważalnie i sprawiał, że czuła się tak po prostu dobrze w towarzystwie obojętnie kogo. Czasami potrzebowała takiej odskoczni od rutyny i dziś był to zdecydowanie ten czas, moment, dzień. Zwyczajnie czuła to w kościach.
- Tak, jest bardzo przyjemnie i dość zaskakujące towarzystwo. Przyznam, że w ciekawych kręgach się obracasz, Elviro.- uśmiechnęła się szerzej. Uzdrowicielki nie były tu zaskoczeniem, jednak dwie arystokratki, musiała przyznać, że tego się nie spodziewała. Nie uważała, że Multon była kimś, kto obraca się w świecie socjety. Nie wydawała się pasować do tego, ale musiała teraz przyznać, że było to miłe zaskoczenie.- Odrobinę. Nie znamy się przecież nad wyraz dobrze, a jednak chciałaś, abym tu była. Trochę mnie zastanawia, dlaczego? – skupiła na niej spojrzenie, może nie tak uważne, jak zwykle i na trzeźwo. Była dziś zdecydowanie ślepa na szczegóły, jakie przeważnie próbowała wyłapać w cudzym zachowaniu.
- Spokojnie, nie aż tak dużo. Jest dobrze, myślałam, że będę się czuła gorzej.- tylko odrobinę skłamała, bo w końcu coś ją tu przywiodło, ale była jeszcze za trzeźwa, by się przyznać do tego Elvirze. Słysząc propozycję, pokiwała głową twierdząco.- Pewnie, że tak.- na trzeźwo pewnie zaczęłaby się wymigiwać, ale w tej konkretnej chwili, brzmiało to idealnie wręcz. Chłodna trawa pod ciałem i gwiazdy nad nimi.
Kiedy obie ułożyły się na ziemi, spojrzała w niebo z prawie szczeniackim zafascynowaniem. Prośba dotarła do niej z pewnym opóźnieniem, lecz w końcu zerknęła na kobietę.
- Wiele? Nie, nie aż tak dużo. W sumie... nic od paru miesięcy.- odparła z zastanowieniem. Czy naprawdę zmieniło się coś tak diametralnie? Nie widziała tego tak.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie powinna pozwolić sobie na to, by osiągnąć poziom ekstatycznego upojenia, ale wszelkie myśli o ostrożności i wpajanych przez Valerie zaleceniach uleciały jej z głowy w dobrym towarzystwie, nowym domu, nowym życiu. Miała powody do świętowania, przyznałaby to nawet mdła śpiewaczka, czuła więc podświadomie, że postąpiła dobrze, dając sobie okazję do relaksu. Nie popełniła żadnej wielkiej gafy, była na swoim terenie, w towarzystwie ludzi, którym mniej lub bardziej ufała. Poza tą jedną duszyczką, którą znalazła tu teraz w ogrodach, jak słodką ofiarę, która tylko czekała, aby zostać schwytana w jej troskliwe pazury.
Czekała na to tak długo - a teraz nie wiedziała, na co liczyć ani co mówić. Poddała się więc sennej atmosferze, błyskom świetlików i chłodnawemu, wiosennemu powietrzu. Właściwe odpowiedzi, jak zawsze, gdy wypiła, nasuwały się same.
- Wybacz mi. To moje pierwsze takie przyjęcie, zależy mi na tym, by moi goście czuli się dobrze zaopiekowani - odpowiedziała z lepką uprzejmością, siadając obok Belviny i również wyciągając nogi, nieco dłuższe niż koleżanki. Nie kryła się z tym, że ją obserwuje, były same, więc mogła pozwolić sobie na dłużej zawiesić spojrzenie na lekko spoconych włosach przylegających do szczupłej szyi, na skromnej biżuterii i oczach wielkich jak u polnego żuka. - Wyglądasz dziś zjawiskowo. A może zawsze tak wyglądałaś? Pamięć mnie zawodzi - Na krótką chwilę oderwała od Belviny wzrok, by spojrzeć w niebo. Nie umiała czytać z gwiazd, ledwie potrafiła odnajdywać po nich drogę, ale teraz czyste niebo sprawiało jej przyjemność. W Londynie rzadko można było liczyć na gwiazdy.
- W ciekawych, mówisz? Masz na myśli Odettę i Primrose? Primrose to przyjaciółka, łączą nas pasje, a Odetta to po prostu rodzina - przyznała z satysfakcją, którą teraz trudniej było jej ukryć. - Chyba, że masz na myśli jeszcze kogoś? - Uśmiechnęła się zaczepnie, jakby tylko czekała na plotki. Z natury raczej nie była plotkarą, cudze życia rzadko ją interesowały, ale miała w zwyczaju mówić rzeczy bezmyślne. Czasem. - Dlaczego? - powtórzyła za nią, jakby zaskoczona, a potem wybuchnęła krótkim śmiechem, zakrawającym o chichot. Och, gdybyś tylko wiedziała. - Masz rację, nie łączy nas przyjaźń. Minęło już jednak tak wiele czasu odkąd wspólnie przedstawiono nas sprawie. Pozostajemy po tej samej stronie frontu, wykonujemy ten sam zawód... a jednak jesteśmy sobie tak obce. Tak nie powinno być, nie sądzisz? W jedności jest siła, zwłaszcza, gdy jest się kobietą. Potrzebujemy się nawzajem. Chciałam, byś wiedziała, że tak sądzę - mówiła powoli, niskim, prawie sekretnym tonem, nachylając się nad Belviną z dziwną, pijacką zaciętością. Pomyślała o tym, że mogłaby ją teraz zabić. Mogłaby ją też pocałować.
W obu przypadkach wkrótce wiedzieliby wszyscy, więc nie zrobiła nic, tylko zagapiła się w gwiazdy.
Rozbawionym westchnieniem skwitowała zapewnienia Belviny o tym, że nie jest pijana. Wątpiła w to, więcej, byłaby niezadowolona, gdyby tak było. Kiedy porzuciły ławkę na rzecz miękkich koców i dotyku trawy pod palcami, zeszła z niej jednak irytacja, pozostawiając senne rozrzewnienie. Palcem wskazującym muskała mały palec u dłoni Belviny, ale poza tym się nie dotykały. Ich włosy jednak, och to na pewno, mieszały się na trawie w złotokarmelowe płótno.
- Wprowadziłaś się do Drew Macnaira, tak słyszałam - szepnęła. - Nie podejrzewałabym go o to. Cenił sobie swoją przestrzeń. - Przygryzła policzek od środka, aż poczuła krew, a potem roześmiała się znów, sztucznie. - Może zobaczymy spadającą gwiazdę?
Czekała na to tak długo - a teraz nie wiedziała, na co liczyć ani co mówić. Poddała się więc sennej atmosferze, błyskom świetlików i chłodnawemu, wiosennemu powietrzu. Właściwe odpowiedzi, jak zawsze, gdy wypiła, nasuwały się same.
- Wybacz mi. To moje pierwsze takie przyjęcie, zależy mi na tym, by moi goście czuli się dobrze zaopiekowani - odpowiedziała z lepką uprzejmością, siadając obok Belviny i również wyciągając nogi, nieco dłuższe niż koleżanki. Nie kryła się z tym, że ją obserwuje, były same, więc mogła pozwolić sobie na dłużej zawiesić spojrzenie na lekko spoconych włosach przylegających do szczupłej szyi, na skromnej biżuterii i oczach wielkich jak u polnego żuka. - Wyglądasz dziś zjawiskowo. A może zawsze tak wyglądałaś? Pamięć mnie zawodzi - Na krótką chwilę oderwała od Belviny wzrok, by spojrzeć w niebo. Nie umiała czytać z gwiazd, ledwie potrafiła odnajdywać po nich drogę, ale teraz czyste niebo sprawiało jej przyjemność. W Londynie rzadko można było liczyć na gwiazdy.
- W ciekawych, mówisz? Masz na myśli Odettę i Primrose? Primrose to przyjaciółka, łączą nas pasje, a Odetta to po prostu rodzina - przyznała z satysfakcją, którą teraz trudniej było jej ukryć. - Chyba, że masz na myśli jeszcze kogoś? - Uśmiechnęła się zaczepnie, jakby tylko czekała na plotki. Z natury raczej nie była plotkarą, cudze życia rzadko ją interesowały, ale miała w zwyczaju mówić rzeczy bezmyślne. Czasem. - Dlaczego? - powtórzyła za nią, jakby zaskoczona, a potem wybuchnęła krótkim śmiechem, zakrawającym o chichot. Och, gdybyś tylko wiedziała. - Masz rację, nie łączy nas przyjaźń. Minęło już jednak tak wiele czasu odkąd wspólnie przedstawiono nas sprawie. Pozostajemy po tej samej stronie frontu, wykonujemy ten sam zawód... a jednak jesteśmy sobie tak obce. Tak nie powinno być, nie sądzisz? W jedności jest siła, zwłaszcza, gdy jest się kobietą. Potrzebujemy się nawzajem. Chciałam, byś wiedziała, że tak sądzę - mówiła powoli, niskim, prawie sekretnym tonem, nachylając się nad Belviną z dziwną, pijacką zaciętością. Pomyślała o tym, że mogłaby ją teraz zabić. Mogłaby ją też pocałować.
W obu przypadkach wkrótce wiedzieliby wszyscy, więc nie zrobiła nic, tylko zagapiła się w gwiazdy.
Rozbawionym westchnieniem skwitowała zapewnienia Belviny o tym, że nie jest pijana. Wątpiła w to, więcej, byłaby niezadowolona, gdyby tak było. Kiedy porzuciły ławkę na rzecz miękkich koców i dotyku trawy pod palcami, zeszła z niej jednak irytacja, pozostawiając senne rozrzewnienie. Palcem wskazującym muskała mały palec u dłoni Belviny, ale poza tym się nie dotykały. Ich włosy jednak, och to na pewno, mieszały się na trawie w złotokarmelowe płótno.
- Wprowadziłaś się do Drew Macnaira, tak słyszałam - szepnęła. - Nie podejrzewałabym go o to. Cenił sobie swoją przestrzeń. - Przygryzła policzek od środka, aż poczuła krew, a potem roześmiała się znów, sztucznie. - Może zobaczymy spadającą gwiazdę?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 1
'k8' : 1
Pokiwała powoli głową, reagując zrozumieniem na słowa kobiety. Oczywiście, że jej zależało, by wszyscy bawili się dobrze. Taki był przykry obowiązek gospodarze, zadbać o swych gości. Nie zazdrościła jej tego, tej konieczności, by obserwować i reagować na jakiekolwiek załamania dobrego humoru u zebranych tu czarownic. Mimo to Multon w jej ocenie radziła sobie dobrze, była tam, gdzie powinna i z tego, co zauważyła, zagadywała każdą z zaproszonych, aby żadna z nich nie poczuła się pominięta. To się ceniło.
- Wychodzi ci to idealnie.- odparła, spoglądając na Elvirę z większą uwagą, zanim wzrok przyciągnęło otoczenie. Nie zawsze była pierwsza do utrzymania kontaktu wzrokowego. Z reguły jej to nie przytłaczało, czasami wręcz sama szukała spojrzenia rozmówcy, lecz nie dziś i nie teraz. Czuła natomiast, jak spojrzenie blondynki prześlizguje się po niej samej. To było dziwne i odrobinę niekomfortowe, tkwić pod intensywnym wzrokiem. Przemilczała jednak tą kwestię, widząc i nie do końca trafnie uznając, że gospodyni po prostu bardzo zależy.- Dziękuję.- lekki uśmiech wkradł się na usta. Nie spodziewała się podobnego komplementu.- Zapewniam Cię, że nie zawsze.- dodała z rozbawieniem, którego nawet nie spróbowała ukryć. Czasami była po prostu dziewczyną mijaną na ulicy, bez makijażu i w stonowanych ubraniach. Mijana i niezauważalna, ale to jej pasowało. Nie zawsze musiała podkreślać swoją urodę, nie zawsze przyciemniać oko oraz czerwienić usta.- Ty też, Elviro, wyglądasz dziś wyjątkowo.- stwierdziła, by być miłą, ale i trochę zgodnie z prawdą.
Przekrzywiła lekko głowę, zerkając na nią.- Odetta jest twoją rodziną? – spytała, by upewnić się, że dobrze zrozumiała to, co właśnie padło. Nie sądziła, że w żyłach Multon płynie szlachecka krew. Z drugiej strony nigdy nie interesowało ją pochodzenie kobiety i poza tą chwilą, wątpiła, aby zaciekawiło jeszcze kiedykolwiek.- Mam na myśli, każdą z kobiet, którą dziś tutaj zaprosiłaś. To różnorodne towarzystwo.- wyjaśniła, chociaż czy cokolwiek stało się jasne po jej słowach? Chyba nie.
Chciała odpowiedzieć na pytanie, które zawisło w powietrzu, ale chwilę później usłyszała właściwie to, co sama chciała powiedzieć. Skinęła głową, właśnie tak. Nie były przyjaciółkami, znały się na tyle na ile dotąd potrzebowały. Łączył ich zawód i deklaracje złożone kilka miesięcy temu. Nic więcej i wydawało jej się to nadal zbyt mało.- Nie wiem.- stwierdziła tylko. Czy powinny to zmieniać? To było pytanie na które nie znała odpowiedzi. Obracała się w różnym towarzystwie przez całe życie, jeszcze rok temu stała w innym miejscu, by teraz być tutaj. Poznanie Elviry bliżej nie wydawało się czymś potrzebnym, ale równocześnie niczym szkodliwym. Przynajmniej pozornie.- Więc teraz już wiem.- mruknęła pod nosem.
Kiedy zamieniły ławkę na koc, wbiła spojrzenie w niebo, jakby mogła odnaleźć tam odpowiedzi na cokolwiek, co miało dziś miejsce. Nawet na to, dlaczego teraz siedziała tu z Multon. Odsunęła od niej dłoń, opierając ją swobodnie na brzuchu.
- Racja, wprowadziłam.- przyznała, ten już oczywisty fakt. Odwróciła nieco głowę, by spojrzeć na swą towarzyszkę.- Jest wiele rzeczy, o które się go nie podejrzewa i można się wielokrotnie miło zaskoczyć.- dodała z krzywym uśmieszkiem. Tak, życie z nim to było niejednokrotnie zderzanie się z czymś, czego się nie spodziewała, ale co wcale nie okazywało się niemiłe dla całokształtu.
Przeniosła ciemne tęczówki na niebo, ale nie poszukiwała nawet tej spadającej gwiazdy.
- Wierzysz w nią, że spełni życzenie? – spytała ciekawsko.
- Wychodzi ci to idealnie.- odparła, spoglądając na Elvirę z większą uwagą, zanim wzrok przyciągnęło otoczenie. Nie zawsze była pierwsza do utrzymania kontaktu wzrokowego. Z reguły jej to nie przytłaczało, czasami wręcz sama szukała spojrzenia rozmówcy, lecz nie dziś i nie teraz. Czuła natomiast, jak spojrzenie blondynki prześlizguje się po niej samej. To było dziwne i odrobinę niekomfortowe, tkwić pod intensywnym wzrokiem. Przemilczała jednak tą kwestię, widząc i nie do końca trafnie uznając, że gospodyni po prostu bardzo zależy.- Dziękuję.- lekki uśmiech wkradł się na usta. Nie spodziewała się podobnego komplementu.- Zapewniam Cię, że nie zawsze.- dodała z rozbawieniem, którego nawet nie spróbowała ukryć. Czasami była po prostu dziewczyną mijaną na ulicy, bez makijażu i w stonowanych ubraniach. Mijana i niezauważalna, ale to jej pasowało. Nie zawsze musiała podkreślać swoją urodę, nie zawsze przyciemniać oko oraz czerwienić usta.- Ty też, Elviro, wyglądasz dziś wyjątkowo.- stwierdziła, by być miłą, ale i trochę zgodnie z prawdą.
Przekrzywiła lekko głowę, zerkając na nią.- Odetta jest twoją rodziną? – spytała, by upewnić się, że dobrze zrozumiała to, co właśnie padło. Nie sądziła, że w żyłach Multon płynie szlachecka krew. Z drugiej strony nigdy nie interesowało ją pochodzenie kobiety i poza tą chwilą, wątpiła, aby zaciekawiło jeszcze kiedykolwiek.- Mam na myśli, każdą z kobiet, którą dziś tutaj zaprosiłaś. To różnorodne towarzystwo.- wyjaśniła, chociaż czy cokolwiek stało się jasne po jej słowach? Chyba nie.
Chciała odpowiedzieć na pytanie, które zawisło w powietrzu, ale chwilę później usłyszała właściwie to, co sama chciała powiedzieć. Skinęła głową, właśnie tak. Nie były przyjaciółkami, znały się na tyle na ile dotąd potrzebowały. Łączył ich zawód i deklaracje złożone kilka miesięcy temu. Nic więcej i wydawało jej się to nadal zbyt mało.- Nie wiem.- stwierdziła tylko. Czy powinny to zmieniać? To było pytanie na które nie znała odpowiedzi. Obracała się w różnym towarzystwie przez całe życie, jeszcze rok temu stała w innym miejscu, by teraz być tutaj. Poznanie Elviry bliżej nie wydawało się czymś potrzebnym, ale równocześnie niczym szkodliwym. Przynajmniej pozornie.- Więc teraz już wiem.- mruknęła pod nosem.
Kiedy zamieniły ławkę na koc, wbiła spojrzenie w niebo, jakby mogła odnaleźć tam odpowiedzi na cokolwiek, co miało dziś miejsce. Nawet na to, dlaczego teraz siedziała tu z Multon. Odsunęła od niej dłoń, opierając ją swobodnie na brzuchu.
- Racja, wprowadziłam.- przyznała, ten już oczywisty fakt. Odwróciła nieco głowę, by spojrzeć na swą towarzyszkę.- Jest wiele rzeczy, o które się go nie podejrzewa i można się wielokrotnie miło zaskoczyć.- dodała z krzywym uśmieszkiem. Tak, życie z nim to było niejednokrotnie zderzanie się z czymś, czego się nie spodziewała, ale co wcale nie okazywało się niemiłe dla całokształtu.
Przeniosła ciemne tęczówki na niebo, ale nie poszukiwała nawet tej spadającej gwiazdy.
- Wierzysz w nią, że spełni życzenie? – spytała ciekawsko.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie miała szczęścia do gwiazd, tak jak nie miała szczęścia do dysponowania zaufaniem. Szczerość i prostota relacji międzyludzkich pozostawały poza jej zasięgiem i była to spuścizna wychowania w odosobnieniu, wpojonego od dziecka przekonania o własnej wyjątkowości. Tak długo wmawiała sobie, że nie potrzebny jej nikt, że gdy w końcu zaczęła sięgać po towarzystwo, robiła to zaborczo i okrutnie. I nienawidziła, gdy ludzie okazywali się nie być tym, kim chciała uczynić ich we własnej głowie.
- Dobrze to słyszeć. To dla mnie nowa rola i każda wskazówka jest mile widziana. A ty? Zwykłaś być duszą towarzystwa, czy preferowałaś samotność? - Gdyby miała przy sobie jeszcze kieliszek wina, chętnie uniosłaby go do ust, tutaj jednak towarzyszyły im wyłącznie gwiazdy i cykady, więc tylko przesunęła kciukiem po własnej wardze. - Wyjątkowo? To sugeruje, że w inne dni jestem tak zwyczajna, że to niemal obraza - Przez chwilę wydawała się mówić poważnie, jej powieki opadły na tęczówki, a twarz spowił cień, szybko jednak odegnała tę złość machnięciem dłoni i cichym śmiechem. - Oczywiście żartuję. Wiem, że nie miałaś na myśli nic złego. Żadna dobra przyjaźń nie zaczyna się od podłości... ale bywa, że zaczyna się smutkiem - przyznała enigmatycznie, zastanawiając się, czy Belvina zrozumie, że ma na myśli ich dawne spotkanie nad brzegiem Tamizy, to, kiedy jeszcze ich sytuacja była lustrzanym odbiciem obecnej.
Żal i zdruzgotane nadzieje były najobrzydliwszą zarazą, która rozprzestrzeniała się zbyt łatwo.
Lubiła wspominać o Parkinsonach, nawet jeżeli sama nigdy nim nie była, nie czuła więc skrępowania odpowiadając na pytanie:
- Tak, kuzynka. Moja matka była lady urodzoną w wieży, po prostu popełniła o jeden błąd za dużo. Jej brat jest ojcem Odetty - Jeśli nawet jej uśmiech był teraz ostrzejszy i bardziej prowokujący, zapewne łatwo byłoby zrzucić to na karb alkoholu. Kładąc głowę na kocu wyobrażała sobie, że ich włosy, ciemność i złoto, mieszają się ze sobą na wełnie jak mleko w kawie i krew w wodzie. - Obracam się w różnych kręgach i cenię wiele cech, które czasami mogą zdawać się przeciwstawne. Ale to tylko pozory. Wszystko da się wykorzystać - stwierdziła, może nieco lekkomyślnie, a potem oparła dłoń na dłoni Belviny, lekko i przyjacielsko. - W tobie cenię, że zawsze można na ciebie liczyć. Już raz uratowałaś mi życie, nie myśl, że nie pamiętam - Och, pamiętała bardzo dobrze. Obłąkane spojrzenie Drew, ból i ciepło świeżych ran. Gdy Belvina zabrała rękę, pozwoliła jej, wzdychając cicho, ale bez żalu. - Mówisz, miło? Hmm. - Wiele pytań cisnęło jej się jeszcze na język, ale pozwoliła im umknąć, tak jak tej gwieździe, której nie była w stanie odnaleźć. A mówili, że można się dziś spodziewać deszczu spadających gwiazd.
Zawahała się przed odpowiedzią na ostatnie pytanie.
- Nie - przyznała wreszcie. - Wierzę w bardzo niewiele rzeczy - zniżyła głos do szeptu, który w innej sytuacji byłby tajemniczy, ale teraz zdawał jej się tylko ponury.
- Dobrze to słyszeć. To dla mnie nowa rola i każda wskazówka jest mile widziana. A ty? Zwykłaś być duszą towarzystwa, czy preferowałaś samotność? - Gdyby miała przy sobie jeszcze kieliszek wina, chętnie uniosłaby go do ust, tutaj jednak towarzyszyły im wyłącznie gwiazdy i cykady, więc tylko przesunęła kciukiem po własnej wardze. - Wyjątkowo? To sugeruje, że w inne dni jestem tak zwyczajna, że to niemal obraza - Przez chwilę wydawała się mówić poważnie, jej powieki opadły na tęczówki, a twarz spowił cień, szybko jednak odegnała tę złość machnięciem dłoni i cichym śmiechem. - Oczywiście żartuję. Wiem, że nie miałaś na myśli nic złego. Żadna dobra przyjaźń nie zaczyna się od podłości... ale bywa, że zaczyna się smutkiem - przyznała enigmatycznie, zastanawiając się, czy Belvina zrozumie, że ma na myśli ich dawne spotkanie nad brzegiem Tamizy, to, kiedy jeszcze ich sytuacja była lustrzanym odbiciem obecnej.
Żal i zdruzgotane nadzieje były najobrzydliwszą zarazą, która rozprzestrzeniała się zbyt łatwo.
Lubiła wspominać o Parkinsonach, nawet jeżeli sama nigdy nim nie była, nie czuła więc skrępowania odpowiadając na pytanie:
- Tak, kuzynka. Moja matka była lady urodzoną w wieży, po prostu popełniła o jeden błąd za dużo. Jej brat jest ojcem Odetty - Jeśli nawet jej uśmiech był teraz ostrzejszy i bardziej prowokujący, zapewne łatwo byłoby zrzucić to na karb alkoholu. Kładąc głowę na kocu wyobrażała sobie, że ich włosy, ciemność i złoto, mieszają się ze sobą na wełnie jak mleko w kawie i krew w wodzie. - Obracam się w różnych kręgach i cenię wiele cech, które czasami mogą zdawać się przeciwstawne. Ale to tylko pozory. Wszystko da się wykorzystać - stwierdziła, może nieco lekkomyślnie, a potem oparła dłoń na dłoni Belviny, lekko i przyjacielsko. - W tobie cenię, że zawsze można na ciebie liczyć. Już raz uratowałaś mi życie, nie myśl, że nie pamiętam - Och, pamiętała bardzo dobrze. Obłąkane spojrzenie Drew, ból i ciepło świeżych ran. Gdy Belvina zabrała rękę, pozwoliła jej, wzdychając cicho, ale bez żalu. - Mówisz, miło? Hmm. - Wiele pytań cisnęło jej się jeszcze na język, ale pozwoliła im umknąć, tak jak tej gwieździe, której nie była w stanie odnaleźć. A mówili, że można się dziś spodziewać deszczu spadających gwiazd.
Zawahała się przed odpowiedzią na ostatnie pytanie.
- Nie - przyznała wreszcie. - Wierzę w bardzo niewiele rzeczy - zniżyła głos do szeptu, który w innej sytuacji byłby tajemniczy, ale teraz zdawał jej się tylko ponury.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
30 listopada
Okazja czyniła złodzieja - to przecież było oczywistym, że gdyby dom nie stał w tym miejscu w tak zachęcający sposób, to nigdy by się nie pokusił, aby rzeczywiście spróbować się tam włamać, szczególnie przy fakcie że dom wyglądał na zaniedbany, a tym samym i potencjalnie opuszczony.
No, może niekoniecznie nigdy by się nie pokusił, ale z pewnością nie w tym momencie, kiedy jego głównym zajęciem było raczej czekanie na brata, którego nie widział... długo. I może nie powinien się z nim spotykać? Może powinien zignorować wszystkie listy? Przecież... wiedział, że w taki sposób się przysługiwał. Nawet jeśli nie chciał tego robić, wiedział że tak powinno być dla nich wszystkich lepiej. James powinien o tym wiedzieć doskonale! Tym bardziej teraz. Może nie chciał pamiętać o tym? Może...
Ale nie myślał o tym w tej chwili, kiedy zostawiał torbę z rzeczami, które i tak chciał przekazać Jamesowi, gdzieś na boku - podobnie ze swoją miotłą, decydując się w tej chwili, że rzeczywiście chciał zerknąć, co było dokładnie w domu. Może coś cennego? Albo przynajmniej przydatnego? A zdawało się, że wciąż miał czas zanim James się zjawi - a może w ogóle się nie zjawi?
Może nie dopuszczał nawet myśli, że jego młodszy brat mógłby się tutaj nie zjawić po jego liście? Bułeczka go dostarczyła, nie zgubiła nigdzie po drodze - tego był niemalże pewny przecież. Nie mogłaby go zawieść w dostarczeniu listu do rodzeństwa. Nie mogłaby ich nie znaleźć.
Nie mógłby winić Jimmiego, gdyby się nie zjawił. A jednak w pewien sposób... Nawet gdyby miało to trwać do świtu, nie ruszyłby się stąd, czekając na niego. Nawet jeśli miałaby być to zemsta - nawet gdyby świadomie, wiedząc że James się nie zjawi, miałby tkwić nad rzeką w oczekiwaniu, nie ruszyłby się stąd.
Nawet jeśli na sam widok rzeki jego żołądek plątał się w supeł.
Przełamanie samych zabezpieczeń nie było takie trudne. Jego dłonie nie trzęsły się, jakby pamięć sama wracała, kiedy tylko sięgał po różdżki - kiedy szukał tych połączeń magicznych, których nigdy nie rozumiał samego sposobu powstawania. Ale nie trzeba było rozumieć, jak coś powstawało, aby móc to popsuć, prawda? Aby zerwać to i zniszczyć...
W tym miał doświadczenie od zawsze, w psuciu i niszczeniu co było dookoła. Nawet, kiedy próbował to naprawić - nawet kiedy przecież nie powinno to działać w ten sposób! Kiedy z całych sił starał się, bo były przecież takie momenty!, aby coś zmienić - a to jedynie spiralowało i wracało do niego w najgorszym możliwym wydaniu. Może to było jego przeznaczeniem, które zawsze bagatelizował? O którego nie prosił babki o przepowiednie, a może poprosił kiedyś, ale nie słuchał? Może wszyscy byli przeklęci? Może to wszystko było winą tego, kto był ich ojcem? Już od samego początku? W końcu żadne z nich nie miało jakiegoś wyjątkowego szczęścia.
A jednak zdawali się mieć go więcej, kiedy był daleko. Może to tylko była kwestia perspektywy?
A może, przynajmniej on sam, był po prostu głupcem?
Nie zwrócił uwagi, kiedy drzwi w końcu puściły i uchyliły się przed nim, że od środka sam dom wcale nie wyglądał na aż tak bardzo opuszczony. Nie było tak dużo kurzu, raczej jego opustoszenie wydawało się być raczej spowodowane nieśpieszną wyprowadzką, a nie pośpiechem potrzeby - a może zniknięciem samego właściciela.
Właściciela, którego nie podejrzewał o bycie gdzieś na miejscu, kiedy zagłębiał się po cichu do środka, zerkając powoli na to, co znajdywało się dookoła, choć wcale nie przykładał takiej uwagi do zachowania ciszy czy ostrożności. Dom wydawał się przecież opuszczony - i raczej nikogo by tutaj nie było. A nawet jeśli... po prostu ucieknie, schowa się. Niczego jeszcze nie zrobił oprócz zdjęcia zabezpieczeń...
Może jego brakiem ostrożności kierowała rezygnacja? Ta sama, którą czuł bardziej przez ostatnie miesiące? Która odbierała mu sił i ochoty na cokolwiek? Nawet nie próbował z nią walczyć, szczególnie kiedy znów się ukrywał - i to przed tymi, których znał.
Ruszając w głąb domu, nie do końca miał szansę na lepsze rozejrzenie się. A może nawet pożałował, że w pierwszej chwili zdecydował się wejść do środka, widząc blond kobietę. Wycofał się o dwa kroki, która wyglądem na równi wyglądała z jakimś widmem czy innym potworem. Mało brakowało, aby Thomas w odruchu spróbował przesunąć dłonią przez jej ciało, aby upewnić się, że była tylko duszą, która nie mogła opuścić tego padołu przez jakieś niedokończone sprawy.
I miała szczerze nadzieję, że te sprawy nie byłyby pozbyciem się jego.
-Cz-cześć... - wydukał, siląc się na lekki uśmiech. Nerwowe kaszlnięcie, nerwowy śmiech, kiedy wykonał dwa kroki w tył, a ręka intuicyjnie powędrowała do kieszeni po różdżkę, jakby w jakikolwiek sposób był w stanie się obronić.
Ostatnio zmieniony przez Thomas Doe dnia 24.11.24 0:04, w całości zmieniany 1 raz
30.11
To w Evesham czuła się prawdziwie w domu. W pół roku zdążyła przywiązać się do niewielkiego domu i szumiącej rzeki Avon bardziej niż byłaby to skłonna przyznać; nie była w końcu sentymentalna, a w każdym razie nie zamierzała sprawiać takiego wrażenia. Wśród ludzi, przyjaciół i obcych, przywdziewała maskę zimnej dumy i niezachwianej pewności, ale tutaj, w samotności, mogła opaść na zakurzoną kanapę jak zepsuta lalka, przymknąć mętne, zapadnięte oczy i oprzeć czoło na zaciśniętych pięściach. Była zmęczona, osłabiona, było jej niedobrze, choć w teorii już nie powinno. Wrzask wściekłości już nie szarpał jej wnętrznościami, po prawdzie nie pamiętała, by w ostatnich tygodniach czuła się naprawdę zła. Pusta, przytłoczona, to prędzej. Zniechęcenie nie porywało jej tylko wtedy, gdy była zajęta, ale musiała się czasem zatrzymać, by zupełnie nie opaść z sił. To był ten właśnie moment; przede wszystkim zależało jej na ciszy. Ciszy i znajomych zapachach, w których mogłaby zamknąć oczy i udać, że zupełnie nic się nie zmieniło.
Dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi poderwał ją z fotela; w pustym domu, bez ciągłej w ostatnim czasie obecności Harlanda, zdawał się wyjątkowo przeszywający. Instynktownie oparła rękę na brzuchu, lekko tylko wypukłym, wciąż łatwym do ukrycia pod wystarczająco luźną, czarną szatą. Potem ostrym ruchem sięgnęła po różdżkę przytroczoną do kamizelki, przygryzając mocno wargę w niechęci do siebie i świata.
Do korytarza zakradła się bezszelestnie, w bojowej pozycji, ale gdy chcąc nie chcąc natknęła się na włamywacza - młodego chłopaka, który nawet nie próbował się ukryć - wyprostowała się, bo nie miała żadnego powodu się przed nim kulić. To ona była u siebie, ona była też starsza i zdawało się, że obawiała się znacznie mniej niż on. Nie był wiele wyższy, ale jednak nad nią górował, a mimo to patrzył na nią tak jakby zobaczył zjawę. Czy w ostatnim czasie aż tak osłabła? Była blada, to prawda, miała też cienie pod oczami i wklęsłe policzki, czarny materiał sięgający za łydki i szara kamizelka miały jednak za zadanie wyłącznie ukrycie młodej ciąży, a włosy nieco jej już odrosły i teraz zawijały się jasno nad ramionami. Była tylko kobietą, samą choć nie samotną, kruchą choć nie słabą.
Ale on widział tylko to co chciał zobaczyć. Czego się spodziewał.
- Kim jesteś? Jakim cudem tutaj wszedłeś, to miejsce jest zabezpieczone! - Cave Inimicum nie poinformowało jej o obcej osobie na posesji, a była pewna, że Claire nałożyła doskonałe zaklęcia. Co oznaczało, że musiał umyślnie je ściągnąć, aby się tutaj dostać. Polował na nią? - Masz piętnaście sekund, żeby powiedzieć dla kogo pracujesz. I ręce na wierzch - warknęła, kiedy zobaczyła jak dłonią próbuje sięgnąć po różdżkę.
Jej była już wyciągnięta i drżała lekko, ale nie ze stresu, choć mógł tak uznać. Sama z początku tego nie rozumiała, ale tak; była podekscytowana. Była podekscytowana, ponieważ od niezwykle dawna nie miała nikogo, z kim mogłaby stanąć do prawdziwego pojedynku, nikogo, kogo mogłaby pokonać, żadnego terrorysty do złamania. W ostatnim czasie nie była nikim więcej jak tylko kochanką, narzeczoną, przyszłą matką.
Te tytuły były nowe, smakowały obco.
Prawdziwa Elvira Multon była cholernym katem.
An eye for an eye, a leg for a leg
A shot in the heart doesn't make it unbreak
A shot in the heart doesn't make it unbreak
To w Evesham czuła się prawdziwie w domu. W pół roku zdążyła przywiązać się do niewielkiego domu i szumiącej rzeki Avon bardziej niż byłaby to skłonna przyznać; nie była w końcu sentymentalna, a w każdym razie nie zamierzała sprawiać takiego wrażenia. Wśród ludzi, przyjaciół i obcych, przywdziewała maskę zimnej dumy i niezachwianej pewności, ale tutaj, w samotności, mogła opaść na zakurzoną kanapę jak zepsuta lalka, przymknąć mętne, zapadnięte oczy i oprzeć czoło na zaciśniętych pięściach. Była zmęczona, osłabiona, było jej niedobrze, choć w teorii już nie powinno. Wrzask wściekłości już nie szarpał jej wnętrznościami, po prawdzie nie pamiętała, by w ostatnich tygodniach czuła się naprawdę zła. Pusta, przytłoczona, to prędzej. Zniechęcenie nie porywało jej tylko wtedy, gdy była zajęta, ale musiała się czasem zatrzymać, by zupełnie nie opaść z sił. To był ten właśnie moment; przede wszystkim zależało jej na ciszy. Ciszy i znajomych zapachach, w których mogłaby zamknąć oczy i udać, że zupełnie nic się nie zmieniło.
Dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi poderwał ją z fotela; w pustym domu, bez ciągłej w ostatnim czasie obecności Harlanda, zdawał się wyjątkowo przeszywający. Instynktownie oparła rękę na brzuchu, lekko tylko wypukłym, wciąż łatwym do ukrycia pod wystarczająco luźną, czarną szatą. Potem ostrym ruchem sięgnęła po różdżkę przytroczoną do kamizelki, przygryzając mocno wargę w niechęci do siebie i świata.
Do korytarza zakradła się bezszelestnie, w bojowej pozycji, ale gdy chcąc nie chcąc natknęła się na włamywacza - młodego chłopaka, który nawet nie próbował się ukryć - wyprostowała się, bo nie miała żadnego powodu się przed nim kulić. To ona była u siebie, ona była też starsza i zdawało się, że obawiała się znacznie mniej niż on. Nie był wiele wyższy, ale jednak nad nią górował, a mimo to patrzył na nią tak jakby zobaczył zjawę. Czy w ostatnim czasie aż tak osłabła? Była blada, to prawda, miała też cienie pod oczami i wklęsłe policzki, czarny materiał sięgający za łydki i szara kamizelka miały jednak za zadanie wyłącznie ukrycie młodej ciąży, a włosy nieco jej już odrosły i teraz zawijały się jasno nad ramionami. Była tylko kobietą, samą choć nie samotną, kruchą choć nie słabą.
Ale on widział tylko to co chciał zobaczyć. Czego się spodziewał.
- Kim jesteś? Jakim cudem tutaj wszedłeś, to miejsce jest zabezpieczone! - Cave Inimicum nie poinformowało jej o obcej osobie na posesji, a była pewna, że Claire nałożyła doskonałe zaklęcia. Co oznaczało, że musiał umyślnie je ściągnąć, aby się tutaj dostać. Polował na nią? - Masz piętnaście sekund, żeby powiedzieć dla kogo pracujesz. I ręce na wierzch - warknęła, kiedy zobaczyła jak dłonią próbuje sięgnąć po różdżkę.
Jej była już wyciągnięta i drżała lekko, ale nie ze stresu, choć mógł tak uznać. Sama z początku tego nie rozumiała, ale tak; była podekscytowana. Była podekscytowana, ponieważ od niezwykle dawna nie miała nikogo, z kim mogłaby stanąć do prawdziwego pojedynku, nikogo, kogo mogłaby pokonać, żadnego terrorysty do złamania. W ostatnim czasie nie była nikim więcej jak tylko kochanką, narzeczoną, przyszłą matką.
Te tytuły były nowe, smakowały obco.
Prawdziwa Elvira Multon była cholernym katem.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zjawa w opuszczonym domu - w domu, który z pewnością coś wspólnego z magią mógł mieć w niedalekiej lub odległej przeszłości, skoro Thomasowi udało się znaleźć na nim zabezpieczenia i je zdjąć.
A jednak to był opuszczony dom. Może kobieta rzeczywiście była jakąś zjawą? Zamordowaną dawno czarownicą, która teraz nawiedzała to miejsce, bo wciąż była przywiązana do domu, w którym spędziła życie, czy coś.
Choć im dłużej stała przed chłopakiem, tym mniejsze miał wrażenie, że rzeczywiście mógłby to być duch. A raczej rzeczywiście kobieta - również czarownica, również obawiająca się?
Może dlatego w pierwszej chwili nie odpowiedział, jakby wciąż wystraszony i zaskoczony. Pogonienie, piętnaście sekund...
- Przepraszam za najście! - powiedział prędko, a różdżkę skierował do góry. Krótkie zaklęcie:
- Orchidedeus - rzucił, a po chwili wskazał na kwiaty wychodzące z różdżki, jakby miało to w jakiś sposób zapewnić kobietę o braku niecnych zamiarów z jego strony. Uśmiechnął się zawadiacko, choć nie pomagało to na pozbycie się z jego twarzy wyraźnego zmęczenia. Tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, że wejście do domu wcale nie było drobną pomyłką - nie mógł skłamać, że nie posiadał określonych zamiarów czy umiejętności, kiedy właśnie się z nimi zdradzał, wchodząc do domu przy zdjęciu pułapek. Celowym. W końcu nie mógł się po prostu potknąć, czy schylić i je ominąć! Musiał ich szukać, a po tym musiał przy pomocy magii lub ręcznie je rozbroić. Choć jeśli był czarodziejem, mogła nasuwać się wersja odpowiedniego zaklęcia. W końcu kto mógł wiedzieć, czym rzeczywiście parał się przypadkowo spotkany czarodziej?
A jednak, mimo faktu że musiał wejść do domu celowo i to możliwe że z określonymi zamiarami, próbował przybrać bardziej przyjazną maskę. Jakby uspokoić kobietę, jakby zapewnić o tym że nie był zagrożeniem i nie potrzeba było się go obawiać.
I wcale nie marnował swoich piętnastu sekund wyłącznie rzucenie dziecinnego zaklęcia.
- Przepraszam, nie miałem najmniejszego zamiaru straszyć, ani innych złych zamiarów też nie miałem, a choć może mi pani nie wierzyć, to tylko ze względu na pogodę! Deszczowa noc, rozumie pani, nikt nie chciałby w deszczu spędzać nocy bez dachu nad głową, a nie przypuszczałem, żeby ktoś tutaj był. Tyle domów jest opuszczonych dookoła, tyle na takie wygląda, rozumie pani... - powiedział, postępując krokiem w tył, jakby chciał rozpocząć taktyczny odwrót. Nie ucieczkę, po prostu odwrót - po prostu wrócić tam gdzie był, i gdzie stał, i gdzie powinien zostać. Tam, gdzie chciał przecież spotkać się z Jamesem...
Tym bardziej, że kobieta również zdawała się nie być zachwycona potencjalnym spotkaniem nieznajomego w środku nocy w domu... jej domu? Nie był pewny, ale przecież trzęsąca dłoń mogła wskazywać właśnie na strach i niepewność, na to że może... rzeczywiście była sama i czuła się wystraszona? Wystawiona?
Powinien się wycofać, zanim zacznie robić raban - może kogoś wzywać, może ktoś jeszcze tutaj był? Może...
Obrócił się, jakby kontrolnie szybko, pokazując w tym samym własne paranoje i strach. Nawet jeśli uśmiech na twarzy i lekki ton głosu próbowały kłamać, mowa jego ciała już tego nie robiła. Chciał się wycofać niczym zwierzę, które dostrzegało pułapkę lub czuło się osaczone. Chciał zmienić zdanie, uciec - zawsze uciekał, ten odruch był dla niego po prostu naturalny.
A jednak to był opuszczony dom. Może kobieta rzeczywiście była jakąś zjawą? Zamordowaną dawno czarownicą, która teraz nawiedzała to miejsce, bo wciąż była przywiązana do domu, w którym spędziła życie, czy coś.
Choć im dłużej stała przed chłopakiem, tym mniejsze miał wrażenie, że rzeczywiście mógłby to być duch. A raczej rzeczywiście kobieta - również czarownica, również obawiająca się?
Może dlatego w pierwszej chwili nie odpowiedział, jakby wciąż wystraszony i zaskoczony. Pogonienie, piętnaście sekund...
- Przepraszam za najście! - powiedział prędko, a różdżkę skierował do góry. Krótkie zaklęcie:
- Orchidedeus - rzucił, a po chwili wskazał na kwiaty wychodzące z różdżki, jakby miało to w jakiś sposób zapewnić kobietę o braku niecnych zamiarów z jego strony. Uśmiechnął się zawadiacko, choć nie pomagało to na pozbycie się z jego twarzy wyraźnego zmęczenia. Tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, że wejście do domu wcale nie było drobną pomyłką - nie mógł skłamać, że nie posiadał określonych zamiarów czy umiejętności, kiedy właśnie się z nimi zdradzał, wchodząc do domu przy zdjęciu pułapek. Celowym. W końcu nie mógł się po prostu potknąć, czy schylić i je ominąć! Musiał ich szukać, a po tym musiał przy pomocy magii lub ręcznie je rozbroić. Choć jeśli był czarodziejem, mogła nasuwać się wersja odpowiedniego zaklęcia. W końcu kto mógł wiedzieć, czym rzeczywiście parał się przypadkowo spotkany czarodziej?
A jednak, mimo faktu że musiał wejść do domu celowo i to możliwe że z określonymi zamiarami, próbował przybrać bardziej przyjazną maskę. Jakby uspokoić kobietę, jakby zapewnić o tym że nie był zagrożeniem i nie potrzeba było się go obawiać.
I wcale nie marnował swoich piętnastu sekund wyłącznie rzucenie dziecinnego zaklęcia.
- Przepraszam, nie miałem najmniejszego zamiaru straszyć, ani innych złych zamiarów też nie miałem, a choć może mi pani nie wierzyć, to tylko ze względu na pogodę! Deszczowa noc, rozumie pani, nikt nie chciałby w deszczu spędzać nocy bez dachu nad głową, a nie przypuszczałem, żeby ktoś tutaj był. Tyle domów jest opuszczonych dookoła, tyle na takie wygląda, rozumie pani... - powiedział, postępując krokiem w tył, jakby chciał rozpocząć taktyczny odwrót. Nie ucieczkę, po prostu odwrót - po prostu wrócić tam gdzie był, i gdzie stał, i gdzie powinien zostać. Tam, gdzie chciał przecież spotkać się z Jamesem...
Tym bardziej, że kobieta również zdawała się nie być zachwycona potencjalnym spotkaniem nieznajomego w środku nocy w domu... jej domu? Nie był pewny, ale przecież trzęsąca dłoń mogła wskazywać właśnie na strach i niepewność, na to że może... rzeczywiście była sama i czuła się wystraszona? Wystawiona?
Powinien się wycofać, zanim zacznie robić raban - może kogoś wzywać, może ktoś jeszcze tutaj był? Może...
Obrócił się, jakby kontrolnie szybko, pokazując w tym samym własne paranoje i strach. Nawet jeśli uśmiech na twarzy i lekki ton głosu próbowały kłamać, mowa jego ciała już tego nie robiła. Chciał się wycofać niczym zwierzę, które dostrzegało pułapkę lub czuło się osaczone. Chciał zmienić zdanie, uciec - zawsze uciekał, ten odruch był dla niego po prostu naturalny.
Za oknami istotnie szumiał deszcz, grube krople obijały się o szyby i drewniane parapety, raz na jakiś czas milknąc tylko w przebłyskach mrugającego za chmurami słońca. Nie dostrzegła momentu, w którym pogoda tak się zepsuła, zbyt pogrążona w odmętach własnych zmartwień. Wytłumaczenie chłopaka jednak jej nie przekonało. Piaszczysta ścieżka prowadząca do jej domu na długim odcinku wiła się przez nieużytki i pola, równolegle do rzeki Avon. Jaki niby powód miał ten chłopak, żeby się tu zapuszczać? Droga kończyła się ślepo, nie było tu niczego poza jej domem. Żeby uznać go za schronienie przed deszczem musiałby wędrować wzdłuż nurtu albo zagajnikami daleko za miastem. Robili tak tylko włóczędzy, przestępcy i złodzieje. No, może jeszcze zielarze i magizoolodzy, ale ten chłopak był młody, arogancki i miał śniadą skórę, wyglądał jak Cygan albo inny wyrzutek, może sierota, a może szpieg.
Najmilej byłoby uznać, że jest szpiegiem nasłanym przez Zakon Feniksa. Zapewne korzystali z takich młodych kretynów; a przynajmniej chciała o tym samą siebie przekonać, bo to dawałoby jej prawo do tego, żeby wyżyć na nim wszystkie dławiące ją od tygodni frustracje.
Misji z prawdziwego zdarzenia musiała wszak unikać. Nie obwieściła jeszcze swojej ciąży publicznie, nie była na to gotowa.
- Straszyć? Nie miałeś zamiaru mnie straszyć? - szepnęła z gładką ironią, patrząc sceptycznie na wyczarowane przez chłopca kwiecie. Polne, proste, w rodzaju czegoś co mogłoby zrobić wrażenie na nieopierzonych dziewczętach takich jak Maria. - Zdaje się, że zaszło drobne nieporozumienie. Expelliarmus! - Gwałtownie przeszła od drżącej dłoni i cichego, zadziwionego tonu do ostrego okrzyku. Być może zbyt prędko, by zdołał się obronić. Miała na to nadzieję.
Miała też nadzieję dojrzeć w jego oczach żywy strach, o który tak naiwnie ją posądzał.
- Kwiaty możesz sobie zatrzymać. - dodała, jeżeli jej się udało i różdżka uciekła mu z palców. Zamierzała przydeptać ją twardą podeszwą pantofla. Rozbrojenie napastnika było pierwszym krokiem, dopiero wtedy mogła go przesłuchać. - Musisz mieć mnie za prawdziwą idiotkę, jeżeli sądzisz, że uwierzę w tę wyssaną z palca bajeczkę. Zakładam, że wiesz kim jestem. Och, zakładam, że doskonale to wiesz. - Zbliżała się do niego, krok po małym kroku, z pozorną nonszalancją, choć w rzeczywistości była spięta i gotowa na każdy niespodziewany atak. Tren czarnej sukienki kołysał się wokół jej łydek, w rozbłysku światła za oknem - burzy? - wyraźniejsze niż wcześniej stały się brzydkie blizny po oparzeniach wspinające się po skórze. - Powiesz mi teraz jak się nazywasz. I powód, dla którego naprawdę tu trafiłeś. - Czy chciał znaleźć jakieś tajne informacje albo dowody na jej zbrodnie, nierozsądnie zostawione na wierzchu? Zawiódłby się, nie trzymała tu niczego takiego. Nie mógł wiedzieć, że będzie tu dzisiaj, ale może chciał przeszukać jej gabinet i prosektorium, gdy nadarzyła się okazja, dla choćby skrawka wiedzy, skrawka słabości. Arogancki szczeniak. - Nie próbuj kłamać. Będę wiedzieć. - Nie była ani legilimentą ani wyjątkowo wprawiona w czytaniu mowy ciała, ale to nie znaczyło, że nie mogła zasiać w nim ziarna wątpliwości.
Najmilej byłoby uznać, że jest szpiegiem nasłanym przez Zakon Feniksa. Zapewne korzystali z takich młodych kretynów; a przynajmniej chciała o tym samą siebie przekonać, bo to dawałoby jej prawo do tego, żeby wyżyć na nim wszystkie dławiące ją od tygodni frustracje.
Misji z prawdziwego zdarzenia musiała wszak unikać. Nie obwieściła jeszcze swojej ciąży publicznie, nie była na to gotowa.
- Straszyć? Nie miałeś zamiaru mnie straszyć? - szepnęła z gładką ironią, patrząc sceptycznie na wyczarowane przez chłopca kwiecie. Polne, proste, w rodzaju czegoś co mogłoby zrobić wrażenie na nieopierzonych dziewczętach takich jak Maria. - Zdaje się, że zaszło drobne nieporozumienie. Expelliarmus! - Gwałtownie przeszła od drżącej dłoni i cichego, zadziwionego tonu do ostrego okrzyku. Być może zbyt prędko, by zdołał się obronić. Miała na to nadzieję.
Miała też nadzieję dojrzeć w jego oczach żywy strach, o który tak naiwnie ją posądzał.
- Kwiaty możesz sobie zatrzymać. - dodała, jeżeli jej się udało i różdżka uciekła mu z palców. Zamierzała przydeptać ją twardą podeszwą pantofla. Rozbrojenie napastnika było pierwszym krokiem, dopiero wtedy mogła go przesłuchać. - Musisz mieć mnie za prawdziwą idiotkę, jeżeli sądzisz, że uwierzę w tę wyssaną z palca bajeczkę. Zakładam, że wiesz kim jestem. Och, zakładam, że doskonale to wiesz. - Zbliżała się do niego, krok po małym kroku, z pozorną nonszalancją, choć w rzeczywistości była spięta i gotowa na każdy niespodziewany atak. Tren czarnej sukienki kołysał się wokół jej łydek, w rozbłysku światła za oknem - burzy? - wyraźniejsze niż wcześniej stały się brzydkie blizny po oparzeniach wspinające się po skórze. - Powiesz mi teraz jak się nazywasz. I powód, dla którego naprawdę tu trafiłeś. - Czy chciał znaleźć jakieś tajne informacje albo dowody na jej zbrodnie, nierozsądnie zostawione na wierzchu? Zawiódłby się, nie trzymała tu niczego takiego. Nie mógł wiedzieć, że będzie tu dzisiaj, ale może chciał przeszukać jej gabinet i prosektorium, gdy nadarzyła się okazja, dla choćby skrawka wiedzy, skrawka słabości. Arogancki szczeniak. - Nie próbuj kłamać. Będę wiedzieć. - Nie była ani legilimentą ani wyjątkowo wprawiona w czytaniu mowy ciała, ale to nie znaczyło, że nie mogła zasiać w nim ziarna wątpliwości.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cóż, sprowadziło go tutaj coś zupełnie innego - właśni to odludzie, to że potencjalnie mogło tutaj ni być zbyt wielu osób, które mogłyby być światkami rozmowy. A może kłótni? Może czegoś jeszcze innego, może po prostu bójki. Bójka? Tak, tak mogłoby się zakończyć spotkanie z Jamesem.
Tak prawdopodobnie zakończy się spotkanie z nim.
Tylko za moment, może nieco później - ponownie przez samą nierozwagę Thomasa. Gdyby po prostu poczekał na miejscu, nie uciekając nigdzi i nie rozglądając się. Gdyby nie wpadł na swój genialny plan - gdyby po prostu nie szukał na siłę czegokolwiek. Gdyby nie próbował się popisać na ostatnią chwilę?
Choć pierwsze słowa go na moment zbiły. Uśmiechnął się nieco niepewniej, nie mając najmniejszej świadomości, co miały znaczyć słowa kobiety.
Oczywiście, że nie chciał jej straszyć! Nie chciał... bo...
Bo nie zrozumiał jej tonu. Była wystraszona, słaba...
Powinna być wystraszona i słaba. W końcu był kobietą!
Zaraz na widok ruchu różdżką, ale i krzyk, spróbował wykonać uniku. Zatrzymanie, lub nie, różdżki w dłoniach nie było dla niego priorytetem ssamym w sobie - raczej była sama próba wyrwania się, uniknięcia. Powinien uciec? Tak, ruszyć przed siebie - tak po prostu.
Nie musiał rozumieć, co wariatka miała w głowie i dlaczego nagle go zaatakowała - chociaż, może ten atak był jasny. W końcu był intruzem. Może nazywanie kobiety wariatką było zbyt pośpiesznym, kiedy próbowała wyłącznie się obronić? Tak mu się wydawało, że to właśnie mogła mieć na celu...
- Wiem..? Hej, hej... Nie nie, nie. To nie tak, serio. Słuchaj... Nie mam pojęcia. Przepraszam, powinienem wyraźnie wiedzieć, kim jesteś! To... To fakt. Przepraszam! Teraz bardziej... No tak, tak, oczywiście... - bredził, bełkotał, wszystko żeby kupić nieco czasu, kiedy się wycofywał. Krok za krokiem, nawet jeśli serce waliło mu w uszach. Bał się? Po części tak. Ale czego? Wariatki o zbyt wysokim ego? Miał ją znać?! Skąd miałby!
- John, John Smith - zawołał szybko, bo nie mógł znaleźć przecież bardziej pospolitego imienia niż to, które należało do ich ojca - nawet jeśli posługiwanie się czymś tak pospolitym wcale nie mogło być rozsądne. Mogło przecież rodzić pytania co do jego pochodzenia, co do jego czystości krwi, co do wszystkiego...
Jakby jego wygląd już tego nie robił wystarczająco.
- Nie kłamię, naprawdę! Chciałem się schować przed deszczem! Szukałem czy prąd rzeki tutaj nie przywiódł... Tego... I zawędrowałem tutaj .. i złapał mnie deszcz... I patrz! - zawołał, jakby chcąc spróbować odwrócić jej uwagę w najstarszy sposób świata, kiedy wbił spojrzenie gdzieś za jej głową.
Nie zajęło wiele czasu, aby zaraz spróbował się odwrócić i rzucić pędem w stronę drzwi. Uciec, choćby i na cholerny deszczu. Po prostu zniknąć z pola widzenia dziwnej wariatki.
Tak prawdopodobnie zakończy się spotkanie z nim.
Tylko za moment, może nieco później - ponownie przez samą nierozwagę Thomasa. Gdyby po prostu poczekał na miejscu, nie uciekając nigdzi i nie rozglądając się. Gdyby nie wpadł na swój genialny plan - gdyby po prostu nie szukał na siłę czegokolwiek. Gdyby nie próbował się popisać na ostatnią chwilę?
Choć pierwsze słowa go na moment zbiły. Uśmiechnął się nieco niepewniej, nie mając najmniejszej świadomości, co miały znaczyć słowa kobiety.
Oczywiście, że nie chciał jej straszyć! Nie chciał... bo...
Bo nie zrozumiał jej tonu. Była wystraszona, słaba...
Powinna być wystraszona i słaba. W końcu był kobietą!
Zaraz na widok ruchu różdżką, ale i krzyk, spróbował wykonać uniku. Zatrzymanie, lub nie, różdżki w dłoniach nie było dla niego priorytetem ssamym w sobie - raczej była sama próba wyrwania się, uniknięcia. Powinien uciec? Tak, ruszyć przed siebie - tak po prostu.
Nie musiał rozumieć, co wariatka miała w głowie i dlaczego nagle go zaatakowała - chociaż, może ten atak był jasny. W końcu był intruzem. Może nazywanie kobiety wariatką było zbyt pośpiesznym, kiedy próbowała wyłącznie się obronić? Tak mu się wydawało, że to właśnie mogła mieć na celu...
- Wiem..? Hej, hej... Nie nie, nie. To nie tak, serio. Słuchaj... Nie mam pojęcia. Przepraszam, powinienem wyraźnie wiedzieć, kim jesteś! To... To fakt. Przepraszam! Teraz bardziej... No tak, tak, oczywiście... - bredził, bełkotał, wszystko żeby kupić nieco czasu, kiedy się wycofywał. Krok za krokiem, nawet jeśli serce waliło mu w uszach. Bał się? Po części tak. Ale czego? Wariatki o zbyt wysokim ego? Miał ją znać?! Skąd miałby!
- John, John Smith - zawołał szybko, bo nie mógł znaleźć przecież bardziej pospolitego imienia niż to, które należało do ich ojca - nawet jeśli posługiwanie się czymś tak pospolitym wcale nie mogło być rozsądne. Mogło przecież rodzić pytania co do jego pochodzenia, co do jego czystości krwi, co do wszystkiego...
Jakby jego wygląd już tego nie robił wystarczająco.
- Nie kłamię, naprawdę! Chciałem się schować przed deszczem! Szukałem czy prąd rzeki tutaj nie przywiódł... Tego... I zawędrowałem tutaj .. i złapał mnie deszcz... I patrz! - zawołał, jakby chcąc spróbować odwrócić jej uwagę w najstarszy sposób świata, kiedy wbił spojrzenie gdzieś za jej głową.
Nie zajęło wiele czasu, aby zaraz spróbował się odwrócić i rzucić pędem w stronę drzwi. Uciec, choćby i na cholerny deszczu. Po prostu zniknąć z pola widzenia dziwnej wariatki.
Zacisnęła zęby, na równi sfrustrowana i zmęczona plączącymi się, pozbawionymi sensu słowami, które potokiem wypływały z ust chłopaka. Nie chciała słuchać jego jękliwych wyjaśnień; chciała odpowiedzi, konkretnych i szybkich. A gdyby była ze sobą zupełnie szczera, przyznałaby, że chciała również krwi. Uzależniającej przemocy, która - tak jak seks - dawała błyskawiczne, acz ulotne wytchnienie dla skumulowanego w ciele stresu. Czy ktokolwiek mógł ją winić, jeżeli chłopak sam jej się podstawił? Naruszył jej teren, jej integralne bezpieczeństwo, rozbrajając zabezpieczenia, których jako samotna - dotąd - kobieta używała właśnie po to, by uniknąć nieoczekiwanej napaści. Nie znała jego zamiarów, choć się ich domyślała.
I sam ten domysł wystarczał, by czuła się usprawiedliwiona. By czuła, że ma prawo.
Nie ważne czy był tylko bezużytecznym złodziejaszkiem, czy zdrajcą-terrorystą - żaden respektowany czarodziej nie będzie z jego powodu płakał.
- I myślisz, że uwierzę, że nazywasz się John Smith? Merlinie, miejże za grosz kreatywności - parsknęła, kręcąc głową; uskokiem chciał ochronić się przed jej zaklęciami, ale nie zamierzała mu odpuszczać. A już z pewnością nie zamierzała pozwolić mu uciec. Nie dał jej żadnego powodu, by miała mu wybaczyć, by chciała go wysłuchać lub zrozumieć. Nie miał nic na swoją obronę. - Za co przepraszasz? Za naruszenie mienia i bezpieczeństwa prawdziwej czarownicy? Za to co byś zrobił, gdybyś miał odwagę? - Już teraz mogła orzec, że był tchórzem. - Czego szukałeś w rzece? Pytam! Czego! Szukałeś! W rzece!? - Uniosła się gniewem, bo traciła cierpliwość. Nie dała się nabrać na jego sztuczki. Nie, bo czarna magia, na stałe już wpleciona w jej rdzeń, skrzyła się i parzyła pod skórą. Myślałby kto, że będąc w ciąży nabierze łagodności, ale było wręcz przeciwnie. Miała wrażenie, że niedostrzegalny ciężar życia pod sercem dodatkowo podjudzał ją i prowokował do tego, by gryźć, by kąsać; zwłaszcza wtedy, gdy obcy wkraczał na jej bezpieczny teren. - Adolebitque!
I w końcu, jak zerwany strup, krwawa moc opuściła jej różdżkę ze zgrzytem, niosąc jaskrawe zaklęcie i swąd palonego ciała. Drewno w jej dłoni stało się gorące, twarz pobladła jeszcze bardziej, a potem pokryła się ciepłym rumieńcem. Zaśmiała się krótko, szczekliwie i podeszła do powalonego na kolana chłopaka, żeby złapać go za włosy, szarpnąć za nie z agresją, której już dawno nie dawała ujścia. Zbyt dawno.
- Zaręczam ci, że po dzisiejszej nocy już nigdy nigdzie nie wejdziesz bez wyraźnego zaproszenia.
I sam ten domysł wystarczał, by czuła się usprawiedliwiona. By czuła, że ma prawo.
Nie ważne czy był tylko bezużytecznym złodziejaszkiem, czy zdrajcą-terrorystą - żaden respektowany czarodziej nie będzie z jego powodu płakał.
- I myślisz, że uwierzę, że nazywasz się John Smith? Merlinie, miejże za grosz kreatywności - parsknęła, kręcąc głową; uskokiem chciał ochronić się przed jej zaklęciami, ale nie zamierzała mu odpuszczać. A już z pewnością nie zamierzała pozwolić mu uciec. Nie dał jej żadnego powodu, by miała mu wybaczyć, by chciała go wysłuchać lub zrozumieć. Nie miał nic na swoją obronę. - Za co przepraszasz? Za naruszenie mienia i bezpieczeństwa prawdziwej czarownicy? Za to co byś zrobił, gdybyś miał odwagę? - Już teraz mogła orzec, że był tchórzem. - Czego szukałeś w rzece? Pytam! Czego! Szukałeś! W rzece!? - Uniosła się gniewem, bo traciła cierpliwość. Nie dała się nabrać na jego sztuczki. Nie, bo czarna magia, na stałe już wpleciona w jej rdzeń, skrzyła się i parzyła pod skórą. Myślałby kto, że będąc w ciąży nabierze łagodności, ale było wręcz przeciwnie. Miała wrażenie, że niedostrzegalny ciężar życia pod sercem dodatkowo podjudzał ją i prowokował do tego, by gryźć, by kąsać; zwłaszcza wtedy, gdy obcy wkraczał na jej bezpieczny teren. - Adolebitque!
I w końcu, jak zerwany strup, krwawa moc opuściła jej różdżkę ze zgrzytem, niosąc jaskrawe zaklęcie i swąd palonego ciała. Drewno w jej dłoni stało się gorące, twarz pobladła jeszcze bardziej, a potem pokryła się ciepłym rumieńcem. Zaśmiała się krótko, szczekliwie i podeszła do powalonego na kolana chłopaka, żeby złapać go za włosy, szarpnąć za nie z agresją, której już dawno nie dawała ujścia. Zbyt dawno.
- Zaręczam ci, że po dzisiejszej nocy już nigdy nigdzie nie wejdziesz bez wyraźnego zaproszenia.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Szybkie myślenie, szybki mówienie, kłamanie - jeśli miał jakikolwiek talent to przecież, że w tym. A jednak zdawało się, że język sam mu się plątał, a umysł jeszcze bardziej zdawał się zamglony. Powinien coś wymyślić sensowniejszego, inne kłamstwo - a może półprawdę? Po prostu bajkę? Zmyślić jakąś, która nigdy nie powinna mieć miejsca - taką, która mogłaby go wyciągnąć z tego bajzlu, w którym się znalazł na własne życzenie.
- Nie wiele mogę na brak kreatywności moich rodziców, prawda? - rzucił z lekkim śmiechem, jakby chciał rozładować sytuację - jakby wcale dopiero co nie celowano w niego różdżką, w próbie rozbrojenia. Nie nie, jeśli mógłby udawać przez wystarczająco długo...
Czy jeśli zacząłby zaprzeczać, w jakikolwiek sposób byłoby to na miejscu? Uwierzyłaby w choć jedno jego słowo? Nie, może... Może powinien dobierać rozsądniej to, co próbował powiedzieć?
Czym to się miało różnic od każdej innej sytuacji, kiedy wpadł w tarapaty? Wystarczyło skłamać wystarczająco dobrze, wyłgać się i odróżnić uwagę, i...
- Zgubiłem torbę z prezentem dla bratanicy w rzece - wyjaśnił prędko, a choć jako czarodziej mógłby w teorii przywołać przedmioty z powrotem do siebie - przecież już teraz nie sięgał po magię, aby się bronić. Jeśli będzie zgrywał wystarczająco niekompetentnego...
A co jeśli weźmie mnie za mugolaka? Szlag, nie nie nie... Może coś innego?
- Zauważyłem dopiero później, kiedy już nie miałem torby przy sobie, więc postanowiłem sprawdzić czy prąd gdzieś nie porwał... No i się zaczęła pogoda nie za ciekawa robić... - kontynuował swoją historię, wciąż się wycofując. Krok po kroku, odczeka dogodny moment, żeby puścić się pędem...
Ale nie. Nie skupił się na krokach - a może właśnie skupił na nich za bardzo, kiedy usłyszał zaklęcie...
Co to było? Czego się mógł spodziewać? Nawet nie mógł się nad tym zastanowić, czując jak parzące łańcuchy go owinęły a on się osunął na ziemię. Nie trwało to długo, kiedy poczuł kolejny bodziec - pociągnięcie za włosy. Na jego twarzy nie zamarło przerażenie, a podobny lekki wyraz - może bardziej zmieszany, wciąż nie rozumiejący w pełni sytuacji, która miała miejsce.
Kolejne słowa, poczuł jak zaschło mu w gardle, kiedy chciał coś odpowiedzieć, ale rozchylił tylko usta. Chciał błagać? Nie, chociaż czuł jak strach ściska mu żołądek. Chciał się tłumaczyć? Wyrzucić z siebie kolejne kłamstwa?
Coraz bardziej zdawał się być przerażony, kiedy docierała do niego sytuacja, w której się znalazł. Sytuacja, która uderzała go, a może wręcz paliła.
Szlag, szlag, szlag....
- Przepraszam, naprawdę... Nie chciałem zrobić niczego. Przysięgam! Chciałem się tylko schronić... Przed deszczem! - zawołał w końcu, choć znacznie ciszej niż mogłoby mu się wydawać, jakby krtań całkiem się zacisnęła z lęku.
- Nie wiele mogę na brak kreatywności moich rodziców, prawda? - rzucił z lekkim śmiechem, jakby chciał rozładować sytuację - jakby wcale dopiero co nie celowano w niego różdżką, w próbie rozbrojenia. Nie nie, jeśli mógłby udawać przez wystarczająco długo...
Czy jeśli zacząłby zaprzeczać, w jakikolwiek sposób byłoby to na miejscu? Uwierzyłaby w choć jedno jego słowo? Nie, może... Może powinien dobierać rozsądniej to, co próbował powiedzieć?
Czym to się miało różnic od każdej innej sytuacji, kiedy wpadł w tarapaty? Wystarczyło skłamać wystarczająco dobrze, wyłgać się i odróżnić uwagę, i...
- Zgubiłem torbę z prezentem dla bratanicy w rzece - wyjaśnił prędko, a choć jako czarodziej mógłby w teorii przywołać przedmioty z powrotem do siebie - przecież już teraz nie sięgał po magię, aby się bronić. Jeśli będzie zgrywał wystarczająco niekompetentnego...
A co jeśli weźmie mnie za mugolaka? Szlag, nie nie nie... Może coś innego?
- Zauważyłem dopiero później, kiedy już nie miałem torby przy sobie, więc postanowiłem sprawdzić czy prąd gdzieś nie porwał... No i się zaczęła pogoda nie za ciekawa robić... - kontynuował swoją historię, wciąż się wycofując. Krok po kroku, odczeka dogodny moment, żeby puścić się pędem...
Ale nie. Nie skupił się na krokach - a może właśnie skupił na nich za bardzo, kiedy usłyszał zaklęcie...
Co to było? Czego się mógł spodziewać? Nawet nie mógł się nad tym zastanowić, czując jak parzące łańcuchy go owinęły a on się osunął na ziemię. Nie trwało to długo, kiedy poczuł kolejny bodziec - pociągnięcie za włosy. Na jego twarzy nie zamarło przerażenie, a podobny lekki wyraz - może bardziej zmieszany, wciąż nie rozumiejący w pełni sytuacji, która miała miejsce.
Kolejne słowa, poczuł jak zaschło mu w gardle, kiedy chciał coś odpowiedzieć, ale rozchylił tylko usta. Chciał błagać? Nie, chociaż czuł jak strach ściska mu żołądek. Chciał się tłumaczyć? Wyrzucić z siebie kolejne kłamstwa?
Coraz bardziej zdawał się być przerażony, kiedy docierała do niego sytuacja, w której się znalazł. Sytuacja, która uderzała go, a może wręcz paliła.
Szlag, szlag, szlag....
- Przepraszam, naprawdę... Nie chciałem zrobić niczego. Przysięgam! Chciałem się tylko schronić... Przed deszczem! - zawołał w końcu, choć znacznie ciszej niż mogłoby mu się wydawać, jakby krtań całkiem się zacisnęła z lęku.
Ogród na tyłach
Szybka odpowiedź