Gabinet Karmazynowy
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gabinet Karmazynowy
Gabinet Lwic, Karmazynowy Gabinet, Gabinet Koralowy - wyróżniajace się na tle chłodniejszych barw La Fantasmagorii pomieszczenie ma wiele nazw, lecz ostatnio funkcjonuje (przynajmniej oficjalnie) pod innym mianem - Gabinetu madame Mericourt. Pokój ma w sobie ognistą, krwawą, różaną iskrę, ciemny dębowy parkiet i boazeria z dębowego drewna stanowią ramę dla imponujących fresków i obrazów, głównie o tematyce egzotycznych polowań i piękna dzikiej natury. Główną uwagę skupia jednak wielkie malowidło naścienne utworzone za biurkiem madame Mericourt, to na nim zaczarowane lwice prężą lśniące złotem ciała, czając się do skoku. Namalowano je z zaskakującą precyzją, momentami wydają się niemalże żywe, gotowe, by wybiec z drewnianej ramy wprost na wygodny fotel skryty za blatem biurka.
Nieprzypominającego typowych, dyrektorskich biurek, zbudowanych po to, by przytłoczyć gościa. To należące do Deirdre stoi na smukłych nóżkach, przypomina raczej wariację na temat toaletki lub ręcznie wyciosanego ozdobnego stolika. Na blacie zawsze stoi bukiet czerwonych róż lub lilii, w powietrzu jednak czuć wyłącznie woń opium. Duże okna wychodzące na ogrody La Fantasmagorii przesłonięte są prawie zawsze ciężkimi kurtynami, lecz złote elementy wykończenia i ozdoby błyszczą nawet w półmroku. W kącie pomieszczenia stoi magiczny gramofon, wygrywający najczęściej klasyczne utwory Czajkowskiego, Beethovena, Wagnera i Dvoraka. Tuż obok niego znajduje się wygodny komplet sof, szezlongu i foteli, idealny na dyskusje w nieco większym gronie.
Dopiero wprawny obserwator dostrzeże szklaną gablotę przy bocznej ścianie - to w niej znajduje się Order Merlina Pierwszej Klasy wraz z innymi odznaczeniami.
Nieprzypominającego typowych, dyrektorskich biurek, zbudowanych po to, by przytłoczyć gościa. To należące do Deirdre stoi na smukłych nóżkach, przypomina raczej wariację na temat toaletki lub ręcznie wyciosanego ozdobnego stolika. Na blacie zawsze stoi bukiet czerwonych róż lub lilii, w powietrzu jednak czuć wyłącznie woń opium. Duże okna wychodzące na ogrody La Fantasmagorii przesłonięte są prawie zawsze ciężkimi kurtynami, lecz złote elementy wykończenia i ozdoby błyszczą nawet w półmroku. W kącie pomieszczenia stoi magiczny gramofon, wygrywający najczęściej klasyczne utwory Czajkowskiego, Beethovena, Wagnera i Dvoraka. Tuż obok niego znajduje się wygodny komplet sof, szezlongu i foteli, idealny na dyskusje w nieco większym gronie.
Dopiero wprawny obserwator dostrzeże szklaną gablotę przy bocznej ścianie - to w niej znajduje się Order Merlina Pierwszej Klasy wraz z innymi odznaczeniami.
- Trudno, ale nie jest to niemożliwe - odparła znów, szybko, jak w czasie szermierczego pojedynku, choć przecież nie toczyły żadnej bitwy, a dyskusję. Wartką, pełną cennych informacji, układanych w tyle głowy Deirdre niczym drogocenne kamienie, mogące przydać się w najmniej oczekiwanych okolicznościach. Ceniła dobrą dynamikę konwersacji, napięcie, które wibrowało w każdej głosce, choć pozornie obydwie zachowywały wręcz nieprzyjemnie chłodny spokój. Rozmawiając o czarnomagicznym bólu; ta odpowiedź wydawała się oczywista, lecz Deirdre wiedziała, że po przekroczeniu pewnej granicy, cierpienie staje się czymś więcej. Pogłębia tony barw, wyostrza smak, uwrażliwia skórę. Uwalnia od umysłu, wymyka się zasadom, wypacza te już znane. Chyba dlatego władała nią tak wprawnie, otwarta na wszystko, co mogła przynieść kolejna czarnomagiczna inkantacja, odnajdując w osłabieniu - czy nawet męce; Śmierciożercy wiedzieli, jak to jest umierać, płonąc od środka i zewnątrz, składać własne życie na ołtarzu czegoś większego - rozkosz. Kto wie, może Borgin kiedyś się o tym przekona: wydawała się pojętna. Otwarta. W całej swej czujnej zachowawczości: swobodna. A Deirdre potrafiła docenić współgrające ze sobą sprzeczności.
- Mężczyźni tego pokroju są więc wygodni i banalni - podsumowała z cichym westchnieniem absurdalnego w tym kontekście zawodu, chociaż przecież nie dziwiło jej podobne zachowanie tego konkretnego rodzaju ludzi. - Ale na pewno po profesjonalnej stroni panny zawodu znajdują się i jednostki wyjątkowe. Jak pracuje się pannie wśród mężczyzn? Stereotypowo to słabo sfeminizowana gałąź magii - przesunęła więc ciężar rozmowy na interesującą ją - względnie - kwestię, nie tyle ciekawa konkretów odpowiedzi, co reakcji jasnowłosej czarownicy. Wiele łamaczek zaczynało swą karierę, wróżno im świetlaną przyszłość, lecz potem - znikały. Który mąż pozwoliłby żonie na tak ryzykowną pracę? Która kobieta zdołałaby donosić ciążę wśród czarnomagicznych artefaktów, rykoszetów klątw i reperkusji spotkań z podejrzanymi ludźmi? Zielarki, uzdrowicielki, alchemiczki, tak, te cieszyły się szacunkiem i niemal, w pewnych kręgach, popularnością. A może się myliła, może i wśród łamaczy klątw znajdowały się czarownice wpływowe i potężne - a ona po prostu o nich nie słyszała? Wątpiła, lecz zawsze lubiła dowiadywać się nowych rzeczy. Pozornie niezwiązanych z celem tego spotkania.
Skinęła krótko głową słysząc o niepowiązaniu Wieczystą Przysięgą z kimkolwiek. Dobra odpowiedź, pozwalająca poczuć się przy Borginównie jeszcze pewniej. Żadnych powiązań, żadnego miecza przeznaczenia wiszącego nad tą niedorzecznie jasną główką. Gdy wstała, poprawiła raz jeszcze przód szaty, tak, jakby nawet milimetrowe wykręcenie materiału mogłoby ją zirytować - i powróciła czujnym spojrzeniem do siedzącej naprzeciwko czarownicy. Unosząc lekko brwi, gdy Gudrun użyła broni w kontekście jej dzieci. Brzmiało to absurdalnie, lecz nie mogła przecież wyjawić kobiecie całej historii Myssleine; jej prawdziwego pochodzenia, jej rozwoju w skażonym czarną magią ciele, personaliów jej ojca.
Jeszcze się wahała. I pozwalała to Borginównie dojrzeć, w końcu otwierając szufladę z jedną emocją, z rozterką na temat zaufania. Krótkie, choć obfitujące w niezbędne konkrety, wprowadzenie do poznania przeklętego dziecka, łamaczka przyjęła niemal idealnie. Zdziwienie, okazane szybkim podniesieniem głowy, wskazywało na ludzkie odruchy - dobrze, czyli nie miała do czynienia z wyjątkowo atrakcyjnym żywym trupem - lecz nie mogła dostrzec na jasnej twarzy nic więcej. Poza fizyczną emanacją lodowatego uroku, złotymi, niemal niewidocznymi rzęsami i nienaganną cerą; ktoś, kto opiewał w poematach białą cerę brytyjskich szlachcianek najwidoczniej nigdy nie widział z bliska tej konkretnej czarownicy o nieznanym, dla Deirdre, pochodzeniu.
- Nie ma panna żadnych dodatkowych pytań? - zdziwiła się uprzejmie. Spodziewała się może nie dezorientacji - wtedy pożegnałaby taką specjalistkę od razu, wypraszając ją za drzwi - ale choć lekkiego frasunku. Przekazała jej wszak informacje dość zaskakujące, mogące zupełnie zmienić podejście wiedźmy do tego konkretnego zlecenia. Z drugiej zaś strony, czyż sama nie ceniła osób zajmujących się sednem sprawy, przechodzących do rzeczy, konkretnych? Nie marnujących cennego czasu na czcze rozważania? Czy Gudrun była zbyt śmiała? Zbyt pewna własnej nieomylności? Czy naprawdę mogła powierzyć jej własne dziecko?
Kiedy łamaczka podniosła się z fotela, Deirdre nie zadzierała głowy, by na nią spojrzeć, nie lubiła swych filigranowych gabarytów, jeszcze bardziej rążących w kontraście z postawną Borgin. Obserwowała, jak ta zmierza ku drzwiom, dołączając do niej dopiero w chwili, w której ta zatrzymała się przy framudze. - Przyprowadzę ją - wskazała gestem na szezlong i kanapy, znajdujące się bliżej wysokich okien; podobno tak należało zapoznawać dzikie zwierzę - wprowadzając je na teren drapieżnika alfa. Czy Gudrun zasługiwała na to miano? Oby - w pewnym kontekście - tak. - Nikt nie zostanie dziś rozszarpany - skomentowała zaskakująco poważnie, jak zwykle odbijając wprawne rozbawienie swym lodowatym podejściem. Nie miała pewności co do tej obietnicy, lecz cóż, przywykła do serwowania słodkich kłamstw.
Na kilka chwil zniknęła w sąsiadującym pokojem; gdy wróciła do gabinetu, na rękach i biodrze trzymała na oko dwuletnią dziewczynkę o czarnych włosach i lekko skośnych oczach; wyglądem bliżej było jej do Europejki niż Azjatki, choć rysy wskazywały na po części orientalne pochodzenie. - Myssie, poznaj Gudrun. To moja koleżanka, taka jak Cassandra czy Matilde - głos Mericourt zmienił się, złagodniał; chłód i wyniosłość zniknęły, niezastąpione jednak słodkim szczebiotem czy zdziecinnieniem. Zwracała się do córki poprawnie, w przesadnie rozbudowanych zdaniach, a gdy w końcu postawiła ją tuż przed szezlongiem, na miękkim dywanie, pogłaskała dziewczynkę po włosach. Wspominała sylwetki przyjaciółki i aktualnej niani, oczekującej w progu pokoju; jak zwykle dyskretnie, niemal niezauważenie. Myssleine uniosła ciemne oczy na jasnowłosą łamaczkę, zafascynowana nowym człowiekiem; śmiało, choć jeszcze nieporadnie, podeszła do kobiety, chcąc sięgnąć małymi dłońmi srebrzystych kosmyków. Mówiła coś pod nosem, na razie niewyraźnie, zerkając na matkę - ta zaś spoglądała z podobnym wyczekiwaniem na samą Borgin. Tak, jakby oczekiwała natychmiastowego werdyktu, uznającego dziecko za grzeczne, śliczne i przede wszystkim - pozbawione czarnej magii.
- Mężczyźni tego pokroju są więc wygodni i banalni - podsumowała z cichym westchnieniem absurdalnego w tym kontekście zawodu, chociaż przecież nie dziwiło jej podobne zachowanie tego konkretnego rodzaju ludzi. - Ale na pewno po profesjonalnej stroni panny zawodu znajdują się i jednostki wyjątkowe. Jak pracuje się pannie wśród mężczyzn? Stereotypowo to słabo sfeminizowana gałąź magii - przesunęła więc ciężar rozmowy na interesującą ją - względnie - kwestię, nie tyle ciekawa konkretów odpowiedzi, co reakcji jasnowłosej czarownicy. Wiele łamaczek zaczynało swą karierę, wróżno im świetlaną przyszłość, lecz potem - znikały. Który mąż pozwoliłby żonie na tak ryzykowną pracę? Która kobieta zdołałaby donosić ciążę wśród czarnomagicznych artefaktów, rykoszetów klątw i reperkusji spotkań z podejrzanymi ludźmi? Zielarki, uzdrowicielki, alchemiczki, tak, te cieszyły się szacunkiem i niemal, w pewnych kręgach, popularnością. A może się myliła, może i wśród łamaczy klątw znajdowały się czarownice wpływowe i potężne - a ona po prostu o nich nie słyszała? Wątpiła, lecz zawsze lubiła dowiadywać się nowych rzeczy. Pozornie niezwiązanych z celem tego spotkania.
Skinęła krótko głową słysząc o niepowiązaniu Wieczystą Przysięgą z kimkolwiek. Dobra odpowiedź, pozwalająca poczuć się przy Borginównie jeszcze pewniej. Żadnych powiązań, żadnego miecza przeznaczenia wiszącego nad tą niedorzecznie jasną główką. Gdy wstała, poprawiła raz jeszcze przód szaty, tak, jakby nawet milimetrowe wykręcenie materiału mogłoby ją zirytować - i powróciła czujnym spojrzeniem do siedzącej naprzeciwko czarownicy. Unosząc lekko brwi, gdy Gudrun użyła broni w kontekście jej dzieci. Brzmiało to absurdalnie, lecz nie mogła przecież wyjawić kobiecie całej historii Myssleine; jej prawdziwego pochodzenia, jej rozwoju w skażonym czarną magią ciele, personaliów jej ojca.
Jeszcze się wahała. I pozwalała to Borginównie dojrzeć, w końcu otwierając szufladę z jedną emocją, z rozterką na temat zaufania. Krótkie, choć obfitujące w niezbędne konkrety, wprowadzenie do poznania przeklętego dziecka, łamaczka przyjęła niemal idealnie. Zdziwienie, okazane szybkim podniesieniem głowy, wskazywało na ludzkie odruchy - dobrze, czyli nie miała do czynienia z wyjątkowo atrakcyjnym żywym trupem - lecz nie mogła dostrzec na jasnej twarzy nic więcej. Poza fizyczną emanacją lodowatego uroku, złotymi, niemal niewidocznymi rzęsami i nienaganną cerą; ktoś, kto opiewał w poematach białą cerę brytyjskich szlachcianek najwidoczniej nigdy nie widział z bliska tej konkretnej czarownicy o nieznanym, dla Deirdre, pochodzeniu.
- Nie ma panna żadnych dodatkowych pytań? - zdziwiła się uprzejmie. Spodziewała się może nie dezorientacji - wtedy pożegnałaby taką specjalistkę od razu, wypraszając ją za drzwi - ale choć lekkiego frasunku. Przekazała jej wszak informacje dość zaskakujące, mogące zupełnie zmienić podejście wiedźmy do tego konkretnego zlecenia. Z drugiej zaś strony, czyż sama nie ceniła osób zajmujących się sednem sprawy, przechodzących do rzeczy, konkretnych? Nie marnujących cennego czasu na czcze rozważania? Czy Gudrun była zbyt śmiała? Zbyt pewna własnej nieomylności? Czy naprawdę mogła powierzyć jej własne dziecko?
Kiedy łamaczka podniosła się z fotela, Deirdre nie zadzierała głowy, by na nią spojrzeć, nie lubiła swych filigranowych gabarytów, jeszcze bardziej rążących w kontraście z postawną Borgin. Obserwowała, jak ta zmierza ku drzwiom, dołączając do niej dopiero w chwili, w której ta zatrzymała się przy framudze. - Przyprowadzę ją - wskazała gestem na szezlong i kanapy, znajdujące się bliżej wysokich okien; podobno tak należało zapoznawać dzikie zwierzę - wprowadzając je na teren drapieżnika alfa. Czy Gudrun zasługiwała na to miano? Oby - w pewnym kontekście - tak. - Nikt nie zostanie dziś rozszarpany - skomentowała zaskakująco poważnie, jak zwykle odbijając wprawne rozbawienie swym lodowatym podejściem. Nie miała pewności co do tej obietnicy, lecz cóż, przywykła do serwowania słodkich kłamstw.
Na kilka chwil zniknęła w sąsiadującym pokojem; gdy wróciła do gabinetu, na rękach i biodrze trzymała na oko dwuletnią dziewczynkę o czarnych włosach i lekko skośnych oczach; wyglądem bliżej było jej do Europejki niż Azjatki, choć rysy wskazywały na po części orientalne pochodzenie. - Myssie, poznaj Gudrun. To moja koleżanka, taka jak Cassandra czy Matilde - głos Mericourt zmienił się, złagodniał; chłód i wyniosłość zniknęły, niezastąpione jednak słodkim szczebiotem czy zdziecinnieniem. Zwracała się do córki poprawnie, w przesadnie rozbudowanych zdaniach, a gdy w końcu postawiła ją tuż przed szezlongiem, na miękkim dywanie, pogłaskała dziewczynkę po włosach. Wspominała sylwetki przyjaciółki i aktualnej niani, oczekującej w progu pokoju; jak zwykle dyskretnie, niemal niezauważenie. Myssleine uniosła ciemne oczy na jasnowłosą łamaczkę, zafascynowana nowym człowiekiem; śmiało, choć jeszcze nieporadnie, podeszła do kobiety, chcąc sięgnąć małymi dłońmi srebrzystych kosmyków. Mówiła coś pod nosem, na razie niewyraźnie, zerkając na matkę - ta zaś spoglądała z podobnym wyczekiwaniem na samą Borgin. Tak, jakby oczekiwała natychmiastowego werdyktu, uznającego dziecko za grzeczne, śliczne i przede wszystkim - pozbawione czarnej magii.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wciąż wyprężone do skoku lwice czaiły się znad filigranowego biurka. Gudrun mogłaby wręcz przysiąc, iż ogon jednej z nich zadrżał zniecierpliwiony. Powiodła dłonią po podłokietniku, jednak materiał rękawiczek uniemożliwiał wyczucie aksamitnej faktury obicia. Wytężyła wzrok, z całych sił ponownie skupiają się na sylwetce Namiestniczki, na jej zwinnych ruchach, na wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych, na padających spomiędzy pełnych ust słowach. Chwytała się ich wszystkich desperacko pewnie, świadomie pozwalając fascynacji wezbrać. Nie było to trudne. Wyłapywane kątem oka szczegóły, bladły w obliczu stojącej przed nią enigmy. Lwice na powrót zastygły, omamy wzrokowe zeszły na dalszy plan. A być może to dalszy ciąg odgrywanego w Gabinecie Karmazynowym spektaklu ukoił instynkty i zaspokoił ciekawość drapieżnych ślepi?
Postronnemu obserwatorowi prowadzona rozmowa mogłaby się zdawać pusta i oziębła. Suche fakty przeplatały się z krótkimi komentarzami. Groźby wybrzmiewały jedynie w ciszy, osiadały na samym końcu języka, skrywały się między słowami. Perfekcjonizm ścierał się z profesjonalizmem. Lodowate spojrzenia z chłodem kolejnych kwestii. Wystarczyło jednak ledwie skrobnąć powierzchnię, by ujrzeć trzaskające pod nią iskry. Wartki potok zdawałoby się zamarzniętej na kość rzeki.
Kiwnęła głową na znak niemej zgody. Ostatni strzał w tym pojedynku należał się gospodyni, choć nie dało się ukryć, że jej kolejne podsumowanie należało raczej do tych specyficznych. Zaskakujących na ten zarazem uwierający i intrygujący sposób. Gudrun wyrwało się cichutkie prychnięcie ni to zdumienia, ni to rozbawienia, swoiste echo dyskretnego westchnienia. — Najprostsza ścieżka jest zazwyczaj tą najpewniejszą — odmruknęła półszeptem, nieświadomie - na swój pokrętny, oschły sposób - pragnąc osłodzić zawód Mericourt. Równocześnie w myślach notując, iż Namiestniczka najwidoczniej zwykła dzielić wszystko, począwszy od mężczyzn, a skończywszy na śmierci, na sprawy ciekawe oraz nieciekawe. Te warte wysiłku oraz te godne pożałowania.
Zamrugała, dopiero po chwili zorientowawszy się, w jakim konkretnie kierunku dyskusja została przekierowana. Minimalnie rozchyliła usta gotowa na udzielenie odpowiedzi, której o dziwo nie posiadała. Na powrót zbiła je w wąską kreskę. Przyzwyczaiła się do samotności, już będąc dzieckiem, kolejne lata zaś zmusiły ją do przywyknięcia do nieustannego przedzierania się przez życie łokciami i kolanami. Nie pochylała się więc nad kolejnymi trudnościami. Starała się ich nie rozważać. Jak się z tym właściwie czuła? W otoczeniu samych mentorów nigdy mentorek? Z przewijającymi się we wszystkich czasopismach tymi samymi naziwskami? Z klientami nieraz próbującymi ściąć należną jej zapłatę o połowę, ponieważ „suknie pannie przecież kupi przyszły mąż”?
— Klątwołamacze to zazwyczaj wolni strzelcy — przerwała powoli nabrzmiewającą w pokoju ciszę. — Nie wchodzimy sobie zbytnio w drogę — sucho dodała, po czym z niewielkim opóźnieniem dyskretnie wzruszyła ramionami. Cóż innego mogła zrobić? Zacząć wyliczać każde pobłażliwe spojrzenie i niezręczny żarcik? Kariera klątwołamaczki wcale nie była najgorsza pod tym kątem. Ludzie, czy to przyparci przez czarną magię do muru, czy to szczerze zafascynowani runami nie mieli na szczęście czasu zerkać, czy nosiła spódnice, czy spodnie. — Rzadkimi świadkami moich błędów są jedynie klienci — Na samym początku kariery zdarzyło jej się zdjąć kilka klątw pod czyjąś asystą, jednak większość padających po nich komentarzy okazywała się bezużyteczna. Ojciec z kolei niespecjalnie palił się do szukania jej mentora. A może to duma nie pozwoliła jej nigdy go o to poprosić? Już nie pamiętała. Nie miało to zresztą teraz żadnego znaczenia. — zaś ich prokuratorem, adwokatem oraz sędzią - ja — chłodno oznajmiła.
Dziecko w posiadaniu magii - czarnej, przepotężnej, krwiożerczej magii - wzbudzało lęk i konsternację. Delikatne oszołomienie, które Gudrun jednak natychmiast przekuła, jak zawsze, w beznamiętny chłód. Sprawnie przykryła - nigdy nierozpaloną do czerwoności, nigdy niewykorzystaną w pełni, lecz nadal tlącą się w niej - młodzieńczą butą. Starannie dawkowana stanowiła ona niezwykle skuteczne remedium na zagubienie, wzrok pod jej wpływem nabierał ostrości i hardości, ruchy stawały się pewniejsze. Usłyszawszy jednaknaganę uprzejme pytanie… Czyżby przesadziła? — Znam już objawy i wysunęła już pani kilka teorii, co za nimi stoi. — Nie odwróciła się, odpowiadając. Kroki nieustannie wybijały równy, choć powolny rytm. Spięte mięśnie źle znosiły zastój. Uparcie kierowały się ku drzwiom. Głos pozostawał nieustannie równie monotonny i płaski, choć przez twarz Borgin przemknął się cień wątpliwość. Musnęła framugę drzwi, ostrożnie poprawiając swą maskę obojętności. — Jeśli nic nie stoi na przeszkodzie, wolałabym przed ich rozwinięciem - wykluczyć kilka z nich, tak by przypadkiem nie zmarnować czasu na puste rozważania. — To brzmiało rozsądnie. Chyba. A przynajmniej wystarczająco, skoro decyzja zapadła. Obietnica została złożona. Nikt. Gudrun powstrzymała się przed uniesieniem brwi. Jej żarty były zazwyczaj puentowane głuchą ciszą, co najwyżej skwitowane parsknięciem jakiegoś oprycha nie zaś… zapewnieniem? Sformułowanym na podobieństwo groźby, ale jednak zapewnieniem. Skoro nikt, to nikt, któż ważyłby się podważyć słowa samej Namiestniczki? Cofnęła rękę. Kto jeśli nie dziecko? Kto jeśli nie krnąbrna, mordercza córeczka? Ostrożnie - starannie ominąwszy wzrokiem wymierzone w nią spojrzenie - spojrzała na wskazany szezlong.
— Czy w razie nieprzewidzianych wątpliwości mogę dopytać się o szczegóły przy córce czy mam się z tym wstrzymać? — dla pewności dopytała, nim Mericourt opuściła swój gabinet.
Pozbawiony swej władczyni pokój, przybladł. Freski i obrazy poszarzały. Gudrun uniosła wyżej głowę. Zmarszczyła nos w skupieniu. Oczy strzelały we wszystkie strony, systematycznie taksując spojrzeniem każdy milimetr czy to dębowej boazerii, czy to burgundowych kurtyn. Nie w poszukiwaniu bogactw. Bladoniebieskie tęczówki nie były przepełnione głodem charakterystycznym dla złodziei, lecz determinacją żeglarza wypatrującego latarni, pewnych punktów oparcia. Malowidła zawierały zbyt wiele szczegółów, spamiętywanie ich było nieopłacalne. Cienie przy szklanej gablocie delikatnie drżały, choć powietrze było doskonale nieruchome, szybko więc odwróciła wzrok od błyskających za szkłem odznaczeń. Zamiast tego swą uwagę skupiła na wzorze dywanu i milczącym gramofonie. Niespiesznie obeszła szezlong. Zdjąwszy lewą rękawiczkę, instynktownie zbadała fakturę jego obicia, nim wreszcie zasiadła na miejscu.
Dokładnie w momencie powtórnego uchylenia się drzwi. Dostrzegłszy poruszenie i usłyszawszy głos Deirdre, wyprostowała się. Czujne spojrzenie - być może chcąc uniknąć ponownego osunięcia się w otchłań smoliście czarnych ślepi - od razu padło na dziecięcą buźkę. Delikatnie przechyliła głowę niczym zaciekawiony ptaszek, dostrzegając we włosach już znajome, prawie że atramentowe refleksy oraz, nie tak wyraźnie, jak te matczyne, lecz nadal zauważalnie, uniesione kąciki oczu. Myssie, mała miss - powtórzyła w myślach, oswajając się z brzmieniem imienia - była rzeczywiście, nawet w porównaniu do też niezwykle młodego Osrestesa, nieduża. Ile właściwie dzieliło ich lat? Cztery? Pięć? Nie obyta z Gudrun dziećmi, nigdy chyba nie uświadomiła sobie równie dobitnie, jak szybko się one rozwijają. Z tyłu czaszki wciąż odbijało jej się echo, prawie że czułego głosu Mericourt. Wyczekujące spojrzenie ciążyło na karku, zignorowanie go jednak przychodziło łatwiej, gdy miało się przed sobą jasny cel.
— Dzień dobry — przywitała się, ściszając głos. Skryty w niższych tonach chłód, zdawał się mniej dotkliwy. — Myssie. — Z niewielkim zawahaniem pochyliła się ku niej, tak by nieporadne rączki mogły bez większych trudności sięgnąć do dziś całkowicie rozpuszczonych, jasnych pukli. Trwała tak na skraju szezlongu przez chwilę, nim ostrożnie zsunęła się na dywan. Miękkie, czerwone włosie odrobinę - mimo grubego materiału roboczej spódnicy - gryzło kolana. Gudrun przyjęła to jednak bez najmniejszej skargi. Klęczenie tu, było o wiele wygodniejsze od ciągłego pochylania się nad małą.
— Podobno umiesz już czarować — kontynuowała swym monotonnym, może minimalnie znudzonym głosem. Ścisnęła w dłoni uprzednio zdjętą rękawiczkę. — Jesteś w stanie mi powiedzieć od jak dawna? — Czy dwulatki potrafią wogóle liczyć? Powstrzymała się przed pokręceniem głową. To i tak nie miało znaczenia, grunt, że skupiła na sobie jej uwagę.
— Dziś będę sprawdzać jak się ma twoja magia. Dzięki temu upewnimy się że wyrośniesz na potężną czarownicę. — Niezależnie od odpowiedzi bądź jej braku, niespiesznie przeszła do clou programu. — Nie będzie to boleć, ale mogą się pojawić strzępki mgły, iskry albo inne niespodzianki — beznamiętnie kontynuowała, choć w lodowatym spojrzeniu dało się dostrzec cień roztopów. Łagodny powiew lata, krótki przerywnik między wiosennymi przymrozkami. Mgliście pamiętała własne wybuchy magii, desperackie zrywy, próbujące rozszarpać nieistniejące mary. Wstręt przed niespodziankami, lecz… Nie mogły przecież obydwie mierzyć się z plagą koszmarów. Kpina losu nie mogła się okazać równie okrutna. Omamy wzrokowe nie spotęgowałyby dziecięcej magii do równie gargantuicznych rozmiarów. Te koszmary nie posiadały fizycznej postaci. — Jeśli takowe zauważysz, musisz natychmiast mi je wskazać — stanowczo poinstruowała. Skoro mogła się zabezpieczyć na wypadek widziadeł i równocześnie dodatkowo zaangażować Myssie, czemu miałaby nie skorzystać z tej okazji? Powoli - tak by dziecięce oczka mogły bez problemu dokładnie mu się przyjrzeć - wyciągnęła z kieszeni tamaryszkowe drewno. Blade palce delikatnie ujęły rękojeść różdżki, prawa, wciąż obleczona widłowężą skórą dłoń równie delikatnie zacisnęła się na opuszczonej rękawiczce. — Gotowa? — bardziej stwierdziła niż spytała, unosząc wzrok na Mericourt. To ona była tu matką, to do niej należało ostatnie słowo.
Postronnemu obserwatorowi prowadzona rozmowa mogłaby się zdawać pusta i oziębła. Suche fakty przeplatały się z krótkimi komentarzami. Groźby wybrzmiewały jedynie w ciszy, osiadały na samym końcu języka, skrywały się między słowami. Perfekcjonizm ścierał się z profesjonalizmem. Lodowate spojrzenia z chłodem kolejnych kwestii. Wystarczyło jednak ledwie skrobnąć powierzchnię, by ujrzeć trzaskające pod nią iskry. Wartki potok zdawałoby się zamarzniętej na kość rzeki.
Kiwnęła głową na znak niemej zgody. Ostatni strzał w tym pojedynku należał się gospodyni, choć nie dało się ukryć, że jej kolejne podsumowanie należało raczej do tych specyficznych. Zaskakujących na ten zarazem uwierający i intrygujący sposób. Gudrun wyrwało się cichutkie prychnięcie ni to zdumienia, ni to rozbawienia, swoiste echo dyskretnego westchnienia. — Najprostsza ścieżka jest zazwyczaj tą najpewniejszą — odmruknęła półszeptem, nieświadomie - na swój pokrętny, oschły sposób - pragnąc osłodzić zawód Mericourt. Równocześnie w myślach notując, iż Namiestniczka najwidoczniej zwykła dzielić wszystko, począwszy od mężczyzn, a skończywszy na śmierci, na sprawy ciekawe oraz nieciekawe. Te warte wysiłku oraz te godne pożałowania.
Zamrugała, dopiero po chwili zorientowawszy się, w jakim konkretnie kierunku dyskusja została przekierowana. Minimalnie rozchyliła usta gotowa na udzielenie odpowiedzi, której o dziwo nie posiadała. Na powrót zbiła je w wąską kreskę. Przyzwyczaiła się do samotności, już będąc dzieckiem, kolejne lata zaś zmusiły ją do przywyknięcia do nieustannego przedzierania się przez życie łokciami i kolanami. Nie pochylała się więc nad kolejnymi trudnościami. Starała się ich nie rozważać. Jak się z tym właściwie czuła? W otoczeniu samych mentorów nigdy mentorek? Z przewijającymi się we wszystkich czasopismach tymi samymi naziwskami? Z klientami nieraz próbującymi ściąć należną jej zapłatę o połowę, ponieważ „suknie pannie przecież kupi przyszły mąż”?
— Klątwołamacze to zazwyczaj wolni strzelcy — przerwała powoli nabrzmiewającą w pokoju ciszę. — Nie wchodzimy sobie zbytnio w drogę — sucho dodała, po czym z niewielkim opóźnieniem dyskretnie wzruszyła ramionami. Cóż innego mogła zrobić? Zacząć wyliczać każde pobłażliwe spojrzenie i niezręczny żarcik? Kariera klątwołamaczki wcale nie była najgorsza pod tym kątem. Ludzie, czy to przyparci przez czarną magię do muru, czy to szczerze zafascynowani runami nie mieli na szczęście czasu zerkać, czy nosiła spódnice, czy spodnie. — Rzadkimi świadkami moich błędów są jedynie klienci — Na samym początku kariery zdarzyło jej się zdjąć kilka klątw pod czyjąś asystą, jednak większość padających po nich komentarzy okazywała się bezużyteczna. Ojciec z kolei niespecjalnie palił się do szukania jej mentora. A może to duma nie pozwoliła jej nigdy go o to poprosić? Już nie pamiętała. Nie miało to zresztą teraz żadnego znaczenia. — zaś ich prokuratorem, adwokatem oraz sędzią - ja — chłodno oznajmiła.
Dziecko w posiadaniu magii - czarnej, przepotężnej, krwiożerczej magii - wzbudzało lęk i konsternację. Delikatne oszołomienie, które Gudrun jednak natychmiast przekuła, jak zawsze, w beznamiętny chłód. Sprawnie przykryła - nigdy nierozpaloną do czerwoności, nigdy niewykorzystaną w pełni, lecz nadal tlącą się w niej - młodzieńczą butą. Starannie dawkowana stanowiła ona niezwykle skuteczne remedium na zagubienie, wzrok pod jej wpływem nabierał ostrości i hardości, ruchy stawały się pewniejsze. Usłyszawszy jednak
— Czy w razie nieprzewidzianych wątpliwości mogę dopytać się o szczegóły przy córce czy mam się z tym wstrzymać? — dla pewności dopytała, nim Mericourt opuściła swój gabinet.
Pozbawiony swej władczyni pokój, przybladł. Freski i obrazy poszarzały. Gudrun uniosła wyżej głowę. Zmarszczyła nos w skupieniu. Oczy strzelały we wszystkie strony, systematycznie taksując spojrzeniem każdy milimetr czy to dębowej boazerii, czy to burgundowych kurtyn. Nie w poszukiwaniu bogactw. Bladoniebieskie tęczówki nie były przepełnione głodem charakterystycznym dla złodziei, lecz determinacją żeglarza wypatrującego latarni, pewnych punktów oparcia. Malowidła zawierały zbyt wiele szczegółów, spamiętywanie ich było nieopłacalne. Cienie przy szklanej gablocie delikatnie drżały, choć powietrze było doskonale nieruchome, szybko więc odwróciła wzrok od błyskających za szkłem odznaczeń. Zamiast tego swą uwagę skupiła na wzorze dywanu i milczącym gramofonie. Niespiesznie obeszła szezlong. Zdjąwszy lewą rękawiczkę, instynktownie zbadała fakturę jego obicia, nim wreszcie zasiadła na miejscu.
Dokładnie w momencie powtórnego uchylenia się drzwi. Dostrzegłszy poruszenie i usłyszawszy głos Deirdre, wyprostowała się. Czujne spojrzenie - być może chcąc uniknąć ponownego osunięcia się w otchłań smoliście czarnych ślepi - od razu padło na dziecięcą buźkę. Delikatnie przechyliła głowę niczym zaciekawiony ptaszek, dostrzegając we włosach już znajome, prawie że atramentowe refleksy oraz, nie tak wyraźnie, jak te matczyne, lecz nadal zauważalnie, uniesione kąciki oczu. Myssie, mała miss - powtórzyła w myślach, oswajając się z brzmieniem imienia - była rzeczywiście, nawet w porównaniu do też niezwykle młodego Osrestesa, nieduża. Ile właściwie dzieliło ich lat? Cztery? Pięć? Nie obyta z Gudrun dziećmi, nigdy chyba nie uświadomiła sobie równie dobitnie, jak szybko się one rozwijają. Z tyłu czaszki wciąż odbijało jej się echo, prawie że czułego głosu Mericourt. Wyczekujące spojrzenie ciążyło na karku, zignorowanie go jednak przychodziło łatwiej, gdy miało się przed sobą jasny cel.
— Dzień dobry — przywitała się, ściszając głos. Skryty w niższych tonach chłód, zdawał się mniej dotkliwy. — Myssie. — Z niewielkim zawahaniem pochyliła się ku niej, tak by nieporadne rączki mogły bez większych trudności sięgnąć do dziś całkowicie rozpuszczonych, jasnych pukli. Trwała tak na skraju szezlongu przez chwilę, nim ostrożnie zsunęła się na dywan. Miękkie, czerwone włosie odrobinę - mimo grubego materiału roboczej spódnicy - gryzło kolana. Gudrun przyjęła to jednak bez najmniejszej skargi. Klęczenie tu, było o wiele wygodniejsze od ciągłego pochylania się nad małą.
— Podobno umiesz już czarować — kontynuowała swym monotonnym, może minimalnie znudzonym głosem. Ścisnęła w dłoni uprzednio zdjętą rękawiczkę. — Jesteś w stanie mi powiedzieć od jak dawna? — Czy dwulatki potrafią wogóle liczyć? Powstrzymała się przed pokręceniem głową. To i tak nie miało znaczenia, grunt, że skupiła na sobie jej uwagę.
— Dziś będę sprawdzać jak się ma twoja magia. Dzięki temu upewnimy się że wyrośniesz na potężną czarownicę. — Niezależnie od odpowiedzi bądź jej braku, niespiesznie przeszła do clou programu. — Nie będzie to boleć, ale mogą się pojawić strzępki mgły, iskry albo inne niespodzianki — beznamiętnie kontynuowała, choć w lodowatym spojrzeniu dało się dostrzec cień roztopów. Łagodny powiew lata, krótki przerywnik między wiosennymi przymrozkami. Mgliście pamiętała własne wybuchy magii, desperackie zrywy, próbujące rozszarpać nieistniejące mary. Wstręt przed niespodziankami, lecz… Nie mogły przecież obydwie mierzyć się z plagą koszmarów. Kpina losu nie mogła się okazać równie okrutna. Omamy wzrokowe nie spotęgowałyby dziecięcej magii do równie gargantuicznych rozmiarów. Te koszmary nie posiadały fizycznej postaci. — Jeśli takowe zauważysz, musisz natychmiast mi je wskazać — stanowczo poinstruowała. Skoro mogła się zabezpieczyć na wypadek widziadeł i równocześnie dodatkowo zaangażować Myssie, czemu miałaby nie skorzystać z tej okazji? Powoli - tak by dziecięce oczka mogły bez problemu dokładnie mu się przyjrzeć - wyciągnęła z kieszeni tamaryszkowe drewno. Blade palce delikatnie ujęły rękojeść różdżki, prawa, wciąż obleczona widłowężą skórą dłoń równie delikatnie zacisnęła się na opuszczonej rękawiczce. — Gotowa? — bardziej stwierdziła niż spytała, unosząc wzrok na Mericourt. To ona była tu matką, to do niej należało ostatnie słowo.
Nie skomentowała podsumowania Gudrun - po prostu patrzyła na nią dalej, bez słowa, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jeśli jednak łamaczka mogłaby strzelać - nie był to grymas niezadowolenia. Raczej lekkiej zadumy, może i zgody; również ceniła proste rozwiązania, zawierzała nim, podążała ich ścieżkami, lecz przecież przeżyła zbyt wiele erupcji szaleństwa, by całkowicie podążać za brzytwą Okhama. Maga, rzecz jasna, z czego mugole nie zdawali sobie sprawy. Logika i ekonomia również należała do dziedzin czarów, często, w poprzednich wiekach, ukrywanych pod przykrywką teologii, byleby umknąć przed złowrogą czujnością szlamu. Chętnie podyskutowałaby o osiągnięciach tego konkretnego Williama, nie była to jednak odpowiednia pora; musiały przejść do owocnych konkretów.
Poprzedzonych słodką grą wstępną, muskającą chłodną powierzchnię prezencji Gudrun Borgin. Kobiety wśród łamaczek; czarownicy lojalnej wobec siebie, nie wobec płci. Deirdre spodziewała się litanii pełnej żalu, podkreślenia, jak trudno było przedstawicielce płci pięknej zaistnieć w typowo szowinistycznym środowisku, wyliczenia przewin, jakich dopuścili się łamacze, lecz ku jej miłemu zaskoczeniu, otrzymała coś innego. Szczerość i obiektywność, pozbawioną zabarwienia rywalizacji z mężczyznami. Czyż nie tak właśnie definiowano profesjonalizm? - Ładnie powiedziane - skomplementowała więc tylko retoryczne zebranie działań łamaczki klątw w jeden departament magicznej sprawiedliwości. Z uśmiechem, lekkim, sama często dzierżyła w ręku insygnia tych trzech władz, wymierzając odpowiednie kary i decydując o losie swych klientów. Dziś jednak ustępowała miejsca jasnowłosej sędzinie, mającej wydać wyrok. Nie ostateczny; istniała szansa konsultacji z kimś innym, ale nie wspominała o tym, zamierzając po prostu obserwować działania Gudrun, bez ingerowania w to, co zamierzała sprawdzać.
- Oczywiście. Proszę się nie krępować - i nie ograniczać - odparła rzeczowo, skoro już zaufała Gudrun zamierzała dać jej względnie wolną rękę. Była specjalistką o nienagannej renomie, a przeprowadzona przed momentem rozmowa tylko dowiodła, że Deirdre mogła się z czarownicą porozumieć także na tych mniej oficjalnych rejestrach. Zaufała jej - i dopóki Borginówna nie udowodni inaczej, nie zamierzała wycofywać wiary w jej sposoby i umiejętności. Liczył się efekt, czyli diagnoza.
Postawiona na dziecku stosunkowo słodkim. Myssleine była dziś w doskonałym nastroju, rozpłakała się tylko pięć razy a gdy jej spojrzenie napotkało obcą osobę, nie zaczęła wyrywać się w panice z ramion matki, a wręcz przeciwnie, w zaciekawieniu przyglądać się nowej koleżance. Pozostawiona samotnie na dywanie, od razu podreptała ku kobiecie, zachwyconym klaśnięciem dłoni przyjmując zniżenie się zabawki do swojego poziomu.
Deirdre przyglądała się temu z dystansu; po pozostawieniu córki przystanęła obok gramofonu, wyprostowana i spokojna; nie opierała się ramionami o boazerię, nie spoczęła na fotelu - przypominała czujną figurkę egipskiego bożka, z dłońmi zaplecionymi na podołku, ukrytymi w rozkloszowanych rękawach sukni. Drogi materiał skrywał ściskaną mocno różdżkę. Potrafiła doskonale odegrać rozluźnienie, musiała jednak zachować czujność; nie chciała, by pomiędzy Myssleine a Gudrun doszło do jakiegoś przykrego wypadku, niezależnie, kto wykonałby pierwszy krok ku jego eskalacji. Na razie nic nie zapowiadało tragedii ani nawet niepokoju, dziewczynka szybko oswajała się z obcymi ludźmi, w odróżnieniu od brata wykazywała się wielką odwagą i otwartością. Mając w zasięgu pulchnych rączek srebrzyste kosmyki włosów, zaczęła się nimi bawić, niezbyt delikatnie, ale za to z niesamowitą fascynacją. Zanteresowana bardziej niespotykaną fizjonomią czarownicy niż tym, co Borginówna miała do powiedzenia. Utrzymanie uwagi na wielu aspektach na raz nie było mocną stroną dwulatki - ta więc przeczesywała i plątała srebrzyste kosmyki, wydając zachwycone odgłosy. Pytanie o to, jak długo potrafi czarować spotkało się z dość enigmatyczną odpowiedzią - Myssleine wesoło zagulgotała i rozczapirzyła wszystkie palce, po czym znów wplotła je we włosy Gudrun. Lubiła czesać swoje lalki. Żadna nie miała jednak tak pięknych włosów jak nowa koleżanka. I żadna nie obiecywała jej...niespodzianek?
- Nespodzanke! Tak! - dziewczynka pisnęła w zachwycie, rozumiała to słowo - względnie. Kochała niespodzianki, o ile wiązały się z dodatkową porcją deseru, nową mięciutką lalką albo zabawą na plaży w Białej Willi. Zachwiała się lekko na pulchnych nóżkach, tracąc na moment zainteresowanie zabawą we fryzjerkę. Miała zaraz dostać niespodziankę - przyglądała się więc Borgin z bliska, z nieco drapieżną i niecierpliwą uwagą, czekając na zapowiedziane iskry. Gdy w dłoni czarownicy pojawiła się różdżka, Myssleine od razu ku niej sięgnęła. - Chcę, chcę, chcę - zażądała, beztrosko zamierzając wyrwać tamaryszkowe drewno z uścisku Gudrun. Mama miała takie coś, inni dorośli także, a więc i Myssie potrzebowała podobnego czegoś. Teraz, natychmiast; nie charakteryzowała się stoicką cierpliwością, całe jej pokłady skumulowały się raczej w genach spokojnego i wycofanego brata. Nieobecnego na obrazku w całej tej opowieści. Czy gdyby miała świadomość, że to ją matka wybrała jako tą łatwiejszą do zastąpienia i do wystawienia na spore ryzyko - byłaby równie wesoła? Deirdre wolała się nad tym nie zastanawiać. - Myssleine, spokojnie - poleciła córce stanowczo, kiwając głową na pytanie Gudrun. Należało przejść do rzeczy, im szybciej, tym lepiej.
Poprzedzonych słodką grą wstępną, muskającą chłodną powierzchnię prezencji Gudrun Borgin. Kobiety wśród łamaczek; czarownicy lojalnej wobec siebie, nie wobec płci. Deirdre spodziewała się litanii pełnej żalu, podkreślenia, jak trudno było przedstawicielce płci pięknej zaistnieć w typowo szowinistycznym środowisku, wyliczenia przewin, jakich dopuścili się łamacze, lecz ku jej miłemu zaskoczeniu, otrzymała coś innego. Szczerość i obiektywność, pozbawioną zabarwienia rywalizacji z mężczyznami. Czyż nie tak właśnie definiowano profesjonalizm? - Ładnie powiedziane - skomplementowała więc tylko retoryczne zebranie działań łamaczki klątw w jeden departament magicznej sprawiedliwości. Z uśmiechem, lekkim, sama często dzierżyła w ręku insygnia tych trzech władz, wymierzając odpowiednie kary i decydując o losie swych klientów. Dziś jednak ustępowała miejsca jasnowłosej sędzinie, mającej wydać wyrok. Nie ostateczny; istniała szansa konsultacji z kimś innym, ale nie wspominała o tym, zamierzając po prostu obserwować działania Gudrun, bez ingerowania w to, co zamierzała sprawdzać.
- Oczywiście. Proszę się nie krępować - i nie ograniczać - odparła rzeczowo, skoro już zaufała Gudrun zamierzała dać jej względnie wolną rękę. Była specjalistką o nienagannej renomie, a przeprowadzona przed momentem rozmowa tylko dowiodła, że Deirdre mogła się z czarownicą porozumieć także na tych mniej oficjalnych rejestrach. Zaufała jej - i dopóki Borginówna nie udowodni inaczej, nie zamierzała wycofywać wiary w jej sposoby i umiejętności. Liczył się efekt, czyli diagnoza.
Postawiona na dziecku stosunkowo słodkim. Myssleine była dziś w doskonałym nastroju, rozpłakała się tylko pięć razy a gdy jej spojrzenie napotkało obcą osobę, nie zaczęła wyrywać się w panice z ramion matki, a wręcz przeciwnie, w zaciekawieniu przyglądać się nowej koleżance. Pozostawiona samotnie na dywanie, od razu podreptała ku kobiecie, zachwyconym klaśnięciem dłoni przyjmując zniżenie się zabawki do swojego poziomu.
Deirdre przyglądała się temu z dystansu; po pozostawieniu córki przystanęła obok gramofonu, wyprostowana i spokojna; nie opierała się ramionami o boazerię, nie spoczęła na fotelu - przypominała czujną figurkę egipskiego bożka, z dłońmi zaplecionymi na podołku, ukrytymi w rozkloszowanych rękawach sukni. Drogi materiał skrywał ściskaną mocno różdżkę. Potrafiła doskonale odegrać rozluźnienie, musiała jednak zachować czujność; nie chciała, by pomiędzy Myssleine a Gudrun doszło do jakiegoś przykrego wypadku, niezależnie, kto wykonałby pierwszy krok ku jego eskalacji. Na razie nic nie zapowiadało tragedii ani nawet niepokoju, dziewczynka szybko oswajała się z obcymi ludźmi, w odróżnieniu od brata wykazywała się wielką odwagą i otwartością. Mając w zasięgu pulchnych rączek srebrzyste kosmyki włosów, zaczęła się nimi bawić, niezbyt delikatnie, ale za to z niesamowitą fascynacją. Zanteresowana bardziej niespotykaną fizjonomią czarownicy niż tym, co Borginówna miała do powiedzenia. Utrzymanie uwagi na wielu aspektach na raz nie było mocną stroną dwulatki - ta więc przeczesywała i plątała srebrzyste kosmyki, wydając zachwycone odgłosy. Pytanie o to, jak długo potrafi czarować spotkało się z dość enigmatyczną odpowiedzią - Myssleine wesoło zagulgotała i rozczapirzyła wszystkie palce, po czym znów wplotła je we włosy Gudrun. Lubiła czesać swoje lalki. Żadna nie miała jednak tak pięknych włosów jak nowa koleżanka. I żadna nie obiecywała jej...niespodzianek?
- Nespodzanke! Tak! - dziewczynka pisnęła w zachwycie, rozumiała to słowo - względnie. Kochała niespodzianki, o ile wiązały się z dodatkową porcją deseru, nową mięciutką lalką albo zabawą na plaży w Białej Willi. Zachwiała się lekko na pulchnych nóżkach, tracąc na moment zainteresowanie zabawą we fryzjerkę. Miała zaraz dostać niespodziankę - przyglądała się więc Borgin z bliska, z nieco drapieżną i niecierpliwą uwagą, czekając na zapowiedziane iskry. Gdy w dłoni czarownicy pojawiła się różdżka, Myssleine od razu ku niej sięgnęła. - Chcę, chcę, chcę - zażądała, beztrosko zamierzając wyrwać tamaryszkowe drewno z uścisku Gudrun. Mama miała takie coś, inni dorośli także, a więc i Myssie potrzebowała podobnego czegoś. Teraz, natychmiast; nie charakteryzowała się stoicką cierpliwością, całe jej pokłady skumulowały się raczej w genach spokojnego i wycofanego brata. Nieobecnego na obrazku w całej tej opowieści. Czy gdyby miała świadomość, że to ją matka wybrała jako tą łatwiejszą do zastąpienia i do wystawienia na spore ryzyko - byłaby równie wesoła? Deirdre wolała się nad tym nie zastanawiać. - Myssleine, spokojnie - poleciła córce stanowczo, kiwając głową na pytanie Gudrun. Należało przejść do rzeczy, im szybciej, tym lepiej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słodkie dziecko. Niepozorna broń. Chwiejne, nieporadne kroki i mordercze zapędy. Ile sprzeczności mogło się kryć w tak niewielkim stworzonku? Gudrun w bezruchu wpatrywała w na razie grzecznie zawieszoną na maminej szyi dziewczynkę. Z bezpiecznej odległości wpatrywała się w nią, próbując, czy to w jej fizjonomii, czy to zachowaniu, czy to aurze, dostrzec cokolwiek niepokojącego. Innego. Im dłużej jednak przyglądała się tej dziecięcej buźce, tym mniej zdawała się widzieć. Oko wyłapywało wprawdzie coraz więcej podobieństw łączących obydwie Mericourt. Wszystkie te obserwacje opierały się jednak na aspektach fizycznych, a na domiar złego jedynie umacniały w gruncie rzeczy oczywiste wnioski. Córki były podobne do matek. Kolejne pokolenie imigrantów zatracało charakterystyczne cechy swych przodków. Dzielące je różnice były pod tym kątem o wiele ciekawsze, lecz równocześnie… Śmiałe kroki, beztroski uśmiech i ciekawsko wyciągnięte łapki - każdy ten ruch, choć wybijał się na tle posągowej postawy matki, był na wskroś dziecięcy. Chyba. Nieliczne małolaty, z którymi Gudrun miała dłuższy kontakt były zazwyczaj na wskroś spokojne. Osowiałe przez ciążące nad ich krótkim życiem widmo czarnej magii. Ciche i dyskretne, jakby światło życia mogło do nich zwabić klątwę krewnego. Jeśli już wybuchały złością, były to wybuchy desperackie. Mrugnęła, usłyszawszy pełne zachwytu i werwy klaśnięcie. Bezgłośnie uklęknęła na dywanie. Śmiałe, beztroskie, ciekawskie, pogodne czy właśnie nie takie były zdrowe, normalne dzieci? Czy nie tak poczynała sobie większość politycznych podlotków, nim z wiekiem przyszła świadomość korzyści idących za pokerową twarzą? Czy nie tak sprawowały się damy, nim zostały wciśnięte w ciasny gorset oczekiwań? A przynajmniej jakichś ułamek z nich. Zacisnęła szczękę. Nieznacznie. Równie dobrze mogły za tym stać nie ponure myśli, a kolejne niezbyt delikatne szarpnięcie Myssie. Kilka złotych nici pozostało w pulchnej rączce. Za chwilę jednak zostały one strzepnięte na dywan. Zabawa musiała trwać. Loki zabawki w końcu same się ani nie splączą, ani nie rozplączą.
Na rozbudowaną odpowiedź dziewczynki Gudrun jedynie skinęła głową, przystępując do kolejnego etapu naprędce skonstruowanego planu. Wplecione we włosy paluszki z początku rozpraszały, prędko jednak nawykła do nowego bodźca. Ruchy, choć pozbawione delikatności, były systematyczne, zakorzeniały w rzeczywistości jeszcze skuteczniej od wszechobecnej, ciężkiej woni opium. Natychmiast rozproszyły cień zdumienia wywołany ochoczym piskiem Myssie. Ta kruszyna zdecydowanie nie mierzy się z plagą koszmarów. Cień ulgi przemknął przez bladą twarz, pozostawił po sobie jednak nieprzyjemną goryczkę. Lepką zazdrość, którą prędko zepchnęła na skraj podświadomości.
Uświadomiwszy sobie zapędy dziewczynki, instynktownie uniosła różdżkę wyżej. Przechyliła głowę, tym razem na drugi bok. — Trochę będziesz musiała poczekać, zanim dostaniesz własną — odparła chłodno, nie unosząc jednak głosu ani o jotę. Klęczała tuż obok, półszept winien więc dotrzeć do dziecięcych uszu bez problemu. Zaintrygować treścią, nie zaś zbędnym krzykiem. — Ale… — próbowała prędko odwrócić uwagę od odmowy. Uprzedzić zawód nowym, lepszym zajęciem. — to mogę ci wręczyć już teraz. — Ostrożnie, utrzymując różdżkę w bezpiecznej odległości od dziecięcych rączek, zmięła wciąż trzymaną w prawej dłoni rękawiczkę. Wytarty materiał miał może już lata świetności za sobą, lecz ustawiwszy go pod odpowiednim kątem, nadal dało się z niego wykrzesać okruchy dawnego blasku. — Wygląda niepozornie, ale przyjrzyj się zarysom łusek. — Niespiesznie powiodła kciukiem po wierzchniej - najmniej wytartej - stronie rękawiczki. — Ta skóra należała kiedyś do prawej głowy, głowy rozsądku, widłowęża. — Błękitne spojrzenie zamgliło się na ułamek sekundy, gotowe zerwać się do lotu w głąb wspomnień. Na szczęście zbielałe od ściskania szorstkiego drewna knykcie szybko przywróciły Gudrun do porządku.
— Hexa Revelio — inkantacja cichutko spłynęła spomiędzy warg. Różdżka, całkowicie zawierzając już pamięci mięśniowej swej właścicielki, wyrysowała nad główką Myssleine znajomy symbol. Gładko sunęła w powietrzu. Zadrżała. Zamarła w bezruchu, by po chwili wziąć się za wytyczanie szlaku kolejnego czaru. — Specialis Revelio. — Teoretycznie zbędnego. Gudrun wątpiła, by któreś z ubranek bądź akcesoriów dziewczynki zostały nie przeklęte, a zaklęte, lepiej było jednak dmuchać na zimne. Z tą myślą z tyłu głowy ponowiła zaklęcie. — Specialis Revelio. — Po czym zmarszczywszy brwi w skupieniu, rzuciła się na kolejne. — Anima expellere. — Z cichym westchnieniem poprawiła chwyt.
Kątem oka zerknęła na Myssleine. I tak najpewniej skończy dziś wyzuta z magii, równie dobrze mogła wyczarować małej jakąś nespodzianke. Wszystko w imię spokoju.
rzuty na czary w takiej kolejności, jak w poście
Na rozbudowaną odpowiedź dziewczynki Gudrun jedynie skinęła głową, przystępując do kolejnego etapu naprędce skonstruowanego planu. Wplecione we włosy paluszki z początku rozpraszały, prędko jednak nawykła do nowego bodźca. Ruchy, choć pozbawione delikatności, były systematyczne, zakorzeniały w rzeczywistości jeszcze skuteczniej od wszechobecnej, ciężkiej woni opium. Natychmiast rozproszyły cień zdumienia wywołany ochoczym piskiem Myssie. Ta kruszyna zdecydowanie nie mierzy się z plagą koszmarów. Cień ulgi przemknął przez bladą twarz, pozostawił po sobie jednak nieprzyjemną goryczkę. Lepką zazdrość, którą prędko zepchnęła na skraj podświadomości.
Uświadomiwszy sobie zapędy dziewczynki, instynktownie uniosła różdżkę wyżej. Przechyliła głowę, tym razem na drugi bok. — Trochę będziesz musiała poczekać, zanim dostaniesz własną — odparła chłodno, nie unosząc jednak głosu ani o jotę. Klęczała tuż obok, półszept winien więc dotrzeć do dziecięcych uszu bez problemu. Zaintrygować treścią, nie zaś zbędnym krzykiem. — Ale… — próbowała prędko odwrócić uwagę od odmowy. Uprzedzić zawód nowym, lepszym zajęciem. — to mogę ci wręczyć już teraz. — Ostrożnie, utrzymując różdżkę w bezpiecznej odległości od dziecięcych rączek, zmięła wciąż trzymaną w prawej dłoni rękawiczkę. Wytarty materiał miał może już lata świetności za sobą, lecz ustawiwszy go pod odpowiednim kątem, nadal dało się z niego wykrzesać okruchy dawnego blasku. — Wygląda niepozornie, ale przyjrzyj się zarysom łusek. — Niespiesznie powiodła kciukiem po wierzchniej - najmniej wytartej - stronie rękawiczki. — Ta skóra należała kiedyś do prawej głowy, głowy rozsądku, widłowęża. — Błękitne spojrzenie zamgliło się na ułamek sekundy, gotowe zerwać się do lotu w głąb wspomnień. Na szczęście zbielałe od ściskania szorstkiego drewna knykcie szybko przywróciły Gudrun do porządku.
— Hexa Revelio — inkantacja cichutko spłynęła spomiędzy warg. Różdżka, całkowicie zawierzając już pamięci mięśniowej swej właścicielki, wyrysowała nad główką Myssleine znajomy symbol. Gładko sunęła w powietrzu. Zadrżała. Zamarła w bezruchu, by po chwili wziąć się za wytyczanie szlaku kolejnego czaru. — Specialis Revelio. — Teoretycznie zbędnego. Gudrun wątpiła, by któreś z ubranek bądź akcesoriów dziewczynki zostały nie przeklęte, a zaklęte, lepiej było jednak dmuchać na zimne. Z tą myślą z tyłu głowy ponowiła zaklęcie. — Specialis Revelio. — Po czym zmarszczywszy brwi w skupieniu, rzuciła się na kolejne. — Anima expellere. — Z cichym westchnieniem poprawiła chwyt.
Kątem oka zerknęła na Myssleine. I tak najpewniej skończy dziś wyzuta z magii, równie dobrze mogła wyczarować małej jakąś nespodzianke. Wszystko w imię spokoju.
rzuty na czary w takiej kolejności, jak w poście
The member 'Gudrun Borgin' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k100' : 20
--------------------------------
#3 'k100' : 45
--------------------------------
#4 'k100' : 38
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k100' : 20
--------------------------------
#3 'k100' : 45
--------------------------------
#4 'k100' : 38
Odmowa podarowania różdżki nie spotkała się, zgodnie z przewidywaniami, z zachwytem. Pulchne usta Myssleine od razu wygięły się w podkówkę. - Nie! Teraz, chcę teraz - śliskie, miękkie dłonie wbijały się w rękę Gudrun, domagając się rozsunięcia palców i wypuszczenia wymarzonego drewienka, a obute satynowymi bucikami stopy poczęły uderzać o marmurową podłogę w skrajnym zniecierpliwieniu. Migocząca tkanina rękawiczki nieco rozkojarzyła dziewczynkę, spojrzenie przemknęło po intrygującym materiale i na moment zapowiedź histerii wydała się odroczona. Paznokietki przestały wbijać się w skórę Borginówny, a uwaga Myssleine skupiła się na kilka chwil na pokrytej łuską części garderoby. Z widłowęża, który dla dwulatki znaczył tyle, co nic - potrafiła rozpoznać konika, kotka, ptaszka i...- Ze smoka? - spytała niewyraźnie, poklepując błyszczącą i specyficzną fakturę jakby miała do czynienia z małym kotkiem lub psidwakiem. Niestety, rękawiczka nie reagowała miaukotem ani merdaniem ogonka, dziewczynka nie nauczyła się też zachwycać rzadkimi tkaninami, bo równie szybko straciła zainteresowanie tak ważną i znaczącą dla Gudrun częścią ubioru. Powracając do domagania się różdżki, teraz będącej za wysoko, by była w stanie do niej doskoczyć. - Chcę teraz - ponowiła rozkaz, wyciągając rączki ku górze; usta zachowały się odwrotnie, wyginając się w podkówkę. Wkrótce spomiędzy nich wydarł się gniewny pomruk, a potem trudny do zniesienia pisk. Stojąca nieopodal Deirdre skrzywiła się odrobinę, ale nie interweniowała; przywykła już do humorów tej bardziej kapryśnej pociechy, co nie zmieniało faktu, że obcowanie z wpadającą w niezadowolenie Myssie nie należało do przyjemnych doświadczeń. - Chcę, chcę, chcę - domagała się dalej, teraz już bliska zapowietrzenia się i płaczu, tym bardziej zrozpaczona brakiem różdżki, że ta najwidoczniej zaczęła działać. Instynktownie Myssleine potrafiła zrozumieć, kiedy się czaruje, rozpoznawała też melodię głosu przy inkantacji, inną niż przy normalnej rozmowie. Gdy Godrun wykonywała gesty tuż nad czarnymi włoskami dziecka, Myssie zaczęła podskakiwać i sięgać ku okrutnie odebranej jej zabawce, piszcząc w niebogłosy. Jeszcze nie jak obdzierana żywcem ze skóry, choć Deirdre wiedziała, że wkrótce ukochana córka osiągnie i te rejestry. Czy to świadczyło o jej opętaniu? Z westchnieniem rezygnacji podeszła do szezlongu, cmokając z niezadowoleniem. Nie chciała przerywać procesu rozpoznawania potencjalnego zagrożenia, szanowała specyfikę pracy Borginówny, ale wiedziała, że bez względnego uspokojenia potomkini nie uda się czarownicy wystarczająco skupić na wymagających inkantacjach.
- Myssleine, uspokój się - poleciła zdecydowanym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. Zadziałało, na chwilę; zapłakana dziewczynka obróciła się w kierunku matki z wielce niezadowolonym wyrazem twarzy. Milknąc i przestając doskakiwać do różdżki Gudrun akurat na tak długo, by ta mogła rzucić kolejne zaklęcia. Później - zaczęła płakać coraz bardziej, gardłowym, urywanym głosikiem domagając się gludki, co w poprzetykanym spazmami histerii języku mogło oznaczyć tylko różdżkę. Potem: podbiegła, wtulając sie w nogi matki. - To nie jest efekt zaklęcia. Ciężko znosi odmowę, zwłaszcza, gdy bardzo czegoś pragnie - poinformowała Gudrun znad pleców piszczącej dziewczynki, nie chcąc, by łamaczka klątw uznała te potępieńcze wrzaski za efekt naruszenia bariery klątwy czy czegoś podobnego. - Ma to po ojcu - dodała ciszej, w ramach rozluźnienia napiętej atmosfery, przysiadając na szezlongu, by przytulić Myssleine. Gładząc ją po plecach, by ukoić smutek - a przede wszystkim nie dopuścić do tego, by uznała Borginównę za wroga. Doskonale pamiętała, co stało się z ulubioną baletnicą, która okazała się dla dziewczynki niemiła: do dziś fantomowo słyszała trzask rozwalanej o ścianę głowy za każdym razem, gdy córka zaczynała się denerwować. Szczęśliwie dziś wydawała się bardziej smutna i zawiedziona niż rozgniewana. - I? - spytała krótko, rzeczowo, przyglądając się jasnowłosej czarownicy. Oczekując werdyktu, nawet jeśli miałby być przykry lub niesatysfakcjonujący.
- Myssleine, uspokój się - poleciła zdecydowanym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. Zadziałało, na chwilę; zapłakana dziewczynka obróciła się w kierunku matki z wielce niezadowolonym wyrazem twarzy. Milknąc i przestając doskakiwać do różdżki Gudrun akurat na tak długo, by ta mogła rzucić kolejne zaklęcia. Później - zaczęła płakać coraz bardziej, gardłowym, urywanym głosikiem domagając się gludki, co w poprzetykanym spazmami histerii języku mogło oznaczyć tylko różdżkę. Potem: podbiegła, wtulając sie w nogi matki. - To nie jest efekt zaklęcia. Ciężko znosi odmowę, zwłaszcza, gdy bardzo czegoś pragnie - poinformowała Gudrun znad pleców piszczącej dziewczynki, nie chcąc, by łamaczka klątw uznała te potępieńcze wrzaski za efekt naruszenia bariery klątwy czy czegoś podobnego. - Ma to po ojcu - dodała ciszej, w ramach rozluźnienia napiętej atmosfery, przysiadając na szezlongu, by przytulić Myssleine. Gładząc ją po plecach, by ukoić smutek - a przede wszystkim nie dopuścić do tego, by uznała Borginównę za wroga. Doskonale pamiętała, co stało się z ulubioną baletnicą, która okazała się dla dziewczynki niemiła: do dziś fantomowo słyszała trzask rozwalanej o ścianę głowy za każdym razem, gdy córka zaczynała się denerwować. Szczęśliwie dziś wydawała się bardziej smutna i zawiedziona niż rozgniewana. - I? - spytała krótko, rzeczowo, przyglądając się jasnowłosej czarownicy. Oczekując werdyktu, nawet jeśli miałby być przykry lub niesatysfakcjonujący.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Blisko — cicho podchwyciła. Skryte pod śnieżnobiałą koszulą ramiona zadrżały ni to w bezgłośnym rozbawieniu, ni to w wyrazie ulgi. Zaborcza pociecha opadła wreszcie na pięty, choć na chwilę przestała się wyprężać ku drogocennej różdżce. Rozczapierzone łapki zeszły sprzed bladoniebieskich oczu, zajęte nieporadnym trącaniem wytartych łusek. Gudrun delikatnie przycisnęła do siebie kciuk i palec wskazujący, tym sposobem dyskretnie chwytając jeden z palców rękawiczki, drugiej najdroższej jej sercu rzeczy. — Z widłowęża — powtórzyła, tym razem trochę wolniej, próbując darowaną chwilę spokoju, jak najbardziej wydłużyć. — Z ogromnego gada o trzech głowach oraz kłach, a czasami nawet ubarwieniu godnym tygrysa szablozębnego. Z wiernego towarzysza niejednego potężnego czarodzieja. Z ostrożnego stratega, odważnego marzyciela i surowego sędzi zarazem. — Kolejne, najpewniej niezrozumiałe dla dwulatki słowa leniwie snuły się w powietrzu. Głos, choć wciąż oschły i lodowaty, stracił na sile. Nabrał na monotonności i ciężarze, zdawałoby się niepasującym do dziecięcej opowiastki. Nie był on jednak w stanie zatrzymać czasu na zawsze.
Powstrzymała się przed skrzywieniem na dźwięk przeszywającego pisku. Zamiast tego chwyciła mocniej różdżkę. Zmusiła się do dokładnego zwizualizowania sobie toru zaklęcia, szlaku, który wytaczała końcówką tamaryszkowego drewna i który miał ją doprowadzić do prawdy. Żadna, nawet najpotężniejsza magia nie byłaby w stanie utrzymać uwagi brzdąca w szachu na dłużej niż kilka minut. Musiała się z tym pogodzić i pracować mimo to. Zmarszczyła nos w skupieniu. Hexa Revelio. He-xa Re-velio. Specialis Revelio. Specia-lis Re-velio. Lis. Velio. Starannie intonowała w myślach, nadając kolejnym obrotom różdżki odpowiedniego rytmu, zaś kolejnym wypowiadanym inkantacjom - melodyczności. Zaawansowane zaklęcia szły jej opornie. Magia egzorcystyczna zwłaszcza niechętnie uginała się do jej woli z czasem jednak, przy drugim, trzecim powtórzeniu zaczynała współpracować. Tańczyła tak, jak jej różdżka zagrała, nieporuszona zachodzącym tuż obok szlochem. Brwi młodej Borgin zeszły się ze sobą, nadając twarzy - oczywiście w zespół ze zmarszczonym nosem - nieprzyjemnego, wręcz drapieżnego wyglądu. Gudrun z wiekiem opanowała do perfekcji ignorowanie bodźców wzrokowych, lecz te słuchowe, one nastręczały jej zdecydowanie większych trudności. Zwłaszcza gdy nie była pewna czy powinna je zignorować, czy może wręcz odwrotnie - winna się nad nimi pochylić i starannie je rozłożyć na czynniki pierwsze. Ani na ciele, ani w otoczeniu dziewczynki nie namierzyła żadnych, choćby śladowych ilości czarnej magii, nie wspominając nawet o obecności jakichkolwiek klątw. Po wreszcie udanym Anima Expellere z Myssie nie wyzionął żaden opętańczy duch. Lecz co jeśli ten pokątnie ukrywał się gdzieś na dnie dziecięcej duszy? Co, jeśli te piski i szlochy były jedynie sprawnym teatrzykiem mającym ukrócić badania? Opuściła różdżkę, przymykając oczy. Nie, takie myśli zakrawały już o paranoję. Myssleine po prostu płakała i żadne obce, plugawe siły nie maczały w tym palców. Wykryłaby to.
Komentarz przyjęła ze wciąż na wpół przymkniętymi powiekami. Wyczulone ucho prędko wyłowiło spośród wysokich pisków ten znany, surowy, lecz na swój sposób kojący głos. Uchwyciło się go. Ma to po ojcu. Gudrun gwałtownie wypuściła powietrze przez nos w wyrazie niemego rozbawienia. Odegnała od siebie palącą chęć wydostania Myssie z maminych objęć i rzucenia czaru, po raz kolejny, kolejni i kolejny. Powoli uchyliła powieki, mierząc namiestniczkę spokojnym spojrzeniem błękitnych oczu.
— Brak jakiejkolwiek klątwy czy choćby najmniejszych czarnomagicznych śladów. Brak reakcji na podstawowe zaklęcia z dziedziny egzorcyzmów. Brak osłabienia bądź niepokojącej nadpobudliwości. Brak awersji do białej magii — powoli wyliczała. — Pani córka wydaje się… — coś, niewielka gula, supeł, uwiązło jej w gardle. Nieświadomie przełknęła ślinę — zdrowa. — To była dobra, wręcz wyśmienita nowina skąd więc ta blokada? — I normalna. — Ta zakrawająca o absurd gorycz?
— Ile razy i w jakich odstępach czasu doszło do tych incydentów? — głucho spytała. Na kilka uderzeń serca zaprzestała mrugania, zbyt zaprzątana kolejną falą domysłów i teorii. Co jeśli… Trwała w bezruchu, z nieobecnym spojrzeniem wbitym w Mericourt. Co jeśli ta plugawa, krwiożercza moc opuściła już to maleńkie ciałko? Co jeśli wypełniwszy swe zadanie… — Czy uśmiercone cele cokolwiek łączyło? — uciekła bez śladu? — Jak dokładnie wyglądały przywołane cienie? — A co jeśli… Niespiesznie zaczęła na powrót zakładać zdjętą rękawiczkę. Blade, nawet na tle jasnej cery Borgin, palce zniknęły w objęciach widłowężej skóry. Co jeśli od samego początku żadna obca siła nie mieszała palców w tych morderstwach? Co jeśli miały do czynienia z tylko i aż wymykającą się spod kontoli dziecięcą magią? Minimalnie zmarszczyła nos. Nie miała żadnych powodów do podważania słów namiestniczki, gospodyni miasta, w którym żyła, lecz… Jak? Jakim cudem dziecko samo z siebie miałoby być do tego zdolne?
Powstrzymała się przed skrzywieniem na dźwięk przeszywającego pisku. Zamiast tego chwyciła mocniej różdżkę. Zmusiła się do dokładnego zwizualizowania sobie toru zaklęcia, szlaku, który wytaczała końcówką tamaryszkowego drewna i który miał ją doprowadzić do prawdy. Żadna, nawet najpotężniejsza magia nie byłaby w stanie utrzymać uwagi brzdąca w szachu na dłużej niż kilka minut. Musiała się z tym pogodzić i pracować mimo to. Zmarszczyła nos w skupieniu. Hexa Revelio. He-xa Re-velio. Specialis Revelio. Specia-lis Re-velio. Lis. Velio. Starannie intonowała w myślach, nadając kolejnym obrotom różdżki odpowiedniego rytmu, zaś kolejnym wypowiadanym inkantacjom - melodyczności. Zaawansowane zaklęcia szły jej opornie. Magia egzorcystyczna zwłaszcza niechętnie uginała się do jej woli z czasem jednak, przy drugim, trzecim powtórzeniu zaczynała współpracować. Tańczyła tak, jak jej różdżka zagrała, nieporuszona zachodzącym tuż obok szlochem. Brwi młodej Borgin zeszły się ze sobą, nadając twarzy - oczywiście w zespół ze zmarszczonym nosem - nieprzyjemnego, wręcz drapieżnego wyglądu. Gudrun z wiekiem opanowała do perfekcji ignorowanie bodźców wzrokowych, lecz te słuchowe, one nastręczały jej zdecydowanie większych trudności. Zwłaszcza gdy nie była pewna czy powinna je zignorować, czy może wręcz odwrotnie - winna się nad nimi pochylić i starannie je rozłożyć na czynniki pierwsze. Ani na ciele, ani w otoczeniu dziewczynki nie namierzyła żadnych, choćby śladowych ilości czarnej magii, nie wspominając nawet o obecności jakichkolwiek klątw. Po wreszcie udanym Anima Expellere z Myssie nie wyzionął żaden opętańczy duch. Lecz co jeśli ten pokątnie ukrywał się gdzieś na dnie dziecięcej duszy? Co, jeśli te piski i szlochy były jedynie sprawnym teatrzykiem mającym ukrócić badania? Opuściła różdżkę, przymykając oczy. Nie, takie myśli zakrawały już o paranoję. Myssleine po prostu płakała i żadne obce, plugawe siły nie maczały w tym palców. Wykryłaby to.
Komentarz przyjęła ze wciąż na wpół przymkniętymi powiekami. Wyczulone ucho prędko wyłowiło spośród wysokich pisków ten znany, surowy, lecz na swój sposób kojący głos. Uchwyciło się go. Ma to po ojcu. Gudrun gwałtownie wypuściła powietrze przez nos w wyrazie niemego rozbawienia. Odegnała od siebie palącą chęć wydostania Myssie z maminych objęć i rzucenia czaru, po raz kolejny, kolejni i kolejny. Powoli uchyliła powieki, mierząc namiestniczkę spokojnym spojrzeniem błękitnych oczu.
— Brak jakiejkolwiek klątwy czy choćby najmniejszych czarnomagicznych śladów. Brak reakcji na podstawowe zaklęcia z dziedziny egzorcyzmów. Brak osłabienia bądź niepokojącej nadpobudliwości. Brak awersji do białej magii — powoli wyliczała. — Pani córka wydaje się… — coś, niewielka gula, supeł, uwiązło jej w gardle. Nieświadomie przełknęła ślinę — zdrowa. — To była dobra, wręcz wyśmienita nowina skąd więc ta blokada? — I normalna. — Ta zakrawająca o absurd gorycz?
— Ile razy i w jakich odstępach czasu doszło do tych incydentów? — głucho spytała. Na kilka uderzeń serca zaprzestała mrugania, zbyt zaprzątana kolejną falą domysłów i teorii. Co jeśli… Trwała w bezruchu, z nieobecnym spojrzeniem wbitym w Mericourt. Co jeśli ta plugawa, krwiożercza moc opuściła już to maleńkie ciałko? Co jeśli wypełniwszy swe zadanie… — Czy uśmiercone cele cokolwiek łączyło? — uciekła bez śladu? — Jak dokładnie wyglądały przywołane cienie? — A co jeśli… Niespiesznie zaczęła na powrót zakładać zdjętą rękawiczkę. Blade, nawet na tle jasnej cery Borgin, palce zniknęły w objęciach widłowężej skóry. Co jeśli od samego początku żadna obca siła nie mieszała palców w tych morderstwach? Co jeśli miały do czynienia z tylko i aż wymykającą się spod kontoli dziecięcą magią? Minimalnie zmarszczyła nos. Nie miała żadnych powodów do podważania słów namiestniczki, gospodyni miasta, w którym żyła, lecz… Jak? Jakim cudem dziecko samo z siebie miałoby być do tego zdolne?
Opowieść o przymiotach widłowęża niezbyt zachwyciła Myssleine, chociaż melodia słów spodobała się dziewczynce na tyle, by ta nieco spuściła z histerycznego tonu, ujęta nie tyle skomplikowanymi słowami, co dźwiękiem głosu blondynki. Na moment srebrzyste włosy Borginówny ponownie znalazły się w centrum jej uwagi, szarpanie przybrało na sile, finalnie jednak rozpuszczając swą moc w jakże dramatycznym ataku dziecięcej histerii.
Deirdre była pewna, że nie został on wywołany opętaniem, znała własne dziecko, potrafiła je też szybko ukoić. Skutecznie, chociaż jej wzrok nie skupiał się na marudzącym dziecku. W milczeniu, znad pleców córki, obserwowała ostatnie poczynania Gudrun. Białej wilczycy; widziała, jak skoncentrowanie wpłynęło na jej nordyckie rysy, podkreślając ich wyniosłą architekturę sklepień, półcieni i kątów. Podobała się jej ta obca uroda, dzika i nieujarzmiona, tak odległa od łagodnych, nieskalanych troską i trudem buź szlachcianek, upiększonych różem i piaskowym pudrem. Nie zdekoncentrowała się jednak, skupiona na tym, co zamierzała osiągnąć. I jaką wiedzę zdobyć.
Oczekiwała werdyktu z uwagą i cierpliwością, nie pospieszając czarownicy ani jej nie strofując. Magiczna praca wymagała czasu i skupienia, wiedziała o tym najlepiej. Poklepała raz jeszcze Myssleine po pleckach, wstrząsanych płaczem, decydując się w końcu na ostateczny krok: pozwoliła jej wspiąć się na własne kolana. Nie pomagała jej przy tym, dziewczynka musiała gramolić się samodzielnie, lecz wykazała się zaskakującą zwinnością, zwijając się na udach matki, wtulona w jej tors, pochlipując już trochę ciszej. - Czyli nie została przeklęta - podsumowała zdawkowko, machinalnie podnosząc dłoń, by pogładzić jedwabiste włosy córki. Nie czyniła tego z przejętą troską, wywołaną przejęciem rozpaczą dziecka; głaskała ją raczej jak nieco nieposłuszne, ale ukochane zwierzątko, kręcące się niecierpliwie na kolanach, domagając się atencji. - I jest normalna. Cóż za ulga - kontynuowała tym samym, trudnym do odczytania, tonem, przenosząc spojrzenie z przestrzeni gdzieś pomiędzy medalami a arrasem pełnym lwic, ponownie na twarz Gudrun. Była to śmiała ocena, mordująca ludzi niespełna dwulatka na pewno nie zasługiwała na to miano, Mericourt odczuła jednak wyraźną ulgę, słysząc, że żadne z wypowiedzianych przez łamaczkę klątw inkantacji nie wykryło w drobnym ciałku Myssie zalążku destrukcyjnego czaru, gotowego pożreć ją żywcem za kilka miesięcy. - Potrzebuje panna dalszej ekspertyzy? - niemal wyczuwała w jasnowłosej czarownicy niecierpliwość i głód; widziała błysk oka, chcącego rzucić na płaczące dziecko jeszcze kilka zaklęć, lecz okno czasowe pozwalające na przeprowadzenie całego procederu obecnie się zamknęło. Dziewczynka była płaczliwa, zdenerwowana i zmęczona, a w takim stanie stanowiła zagrożenie, nie tylko dla siebie. Deirdre nie śmiała szafować życiem - ani własnym, ani Gudrun. I tak narażała je na zmiecenie z powierzchni ziemi kaprysem szalonego, zrodzonego z czarnej magii dziecka. - Jeśli tak, odłóżmy ją w czasie. Jeśli nie - to wszystko, o co byłam gotowa pannę prosić - zakomunikowała stanowczo, acz łagodnie, obejmując ramionami kwilącą coraz ciszej dziewczynkę. Jak zwykle uspokajającą się w ramionach matki. Ani Mathilde, ani Margaret, ukochane nianie, nie zdołały uczynić tego tak szybko i tak skutecznie. Niestety. - To zależy. Pierwsze dwa dzieliło kilkanaście minut, późniejsze - dni i tygodnie. Ofiarami padały istoty, które skrajnie nie przypadły Myssleine do gustu. Które ją zirytowały, rozgniewały lub przeraziły - odparła zgodnie z prawdą, odgarniając z mokrej od płaczu buzi córki kilka czarnych kosmyków. Przytuliła ją mocniej, nie kołysząc się jednak z nią w ramionach - byłby to zbyt intymny obrazek. - Czarne smugi, może macki... - kontynuowała odpowiedź w zamyśleniu. - Sama potrafię je wzywać, formować mroczną moc według mej woli - lecz cóż, jestem nieco starsza i bardziej doświadczona - zdradziła lżejszym tonem, obnażając przed Borginówną jedną z względnych tajemnic. Czarny Pan pozwolił jej nie tylko wykorzystywać w pełni znane inkantancje, nawet te Niewybaczalne - nauczył ją sięgać też dalej, tworzyć z mrocznej magii fizyczne zagrożenie, modulować nią i niszczyć; czyżby to, po co sięgnęły bliźnięta, tkwiło po prostu w genach? Siliła się na lekkie rozbawienie, nie chcąc Gudrun wystraszyć czy zaniepokoić: zbadała Myssleine, wydała wyrok, może wczesny, ale dający jej matce względną ulgę. - Może po prostu wdała się jednak bardziej we mnie - choć w tym aspekcie - podsumowała lekko, nie wyglądała przecież na wiedźmę, która gotowa była rozpłakać się przez drobne nieporozumienie, szukając wsparcia w innym człowieku. - Dziekuję za panny pomoc, była nieoceniona. Ośmielę się zwrócić do panny, gdyby problemy się...nasiliły - podniosła się z szezlongu z Myssleine na rękach, przytrzymujac ją przy piersi. Dziewczynka wtuliła się w matkę; Deirdre podtrzymywała ją, ale bez typowej dla mam czułości czy tkliwości. Sięgnęła do kieszeni sukni, wyciągając z niej pękatą i ciężką sakiewkę; wyciągnęła ją w stronę Borginówny nie znoszącym sprzeciwu gestem. W środku znajdowało się więcej, niż zazwyczaj przyjmowała od swych zlecenioborców - Mericourt dopłacała jednak za skrajną dyskrecję. - Pożegnaj się z Gudrun - poleciła córce, a ta, niechętnie, odwróciła spuchniętą, zapłakaną buzię w stronę jasnowłosej czarownicy. - Daj - wychlipiała jeszcze, ciągle skoncentrowana na różdżce, której nie zdołała odebrać. Nie miała jednak sił egzekwować prezentu; zapamiętała go jednak na długo, bardziej nawet od lśniącej struktury rękawiczki z piękną łuską. Deirdre westchnęła, spoglądając surowo na córkę; ta w końcu ani nie pomachała, ani nie pożegnała się z łamaczką klątw, znów wtulając się w pierś matki. Spokojnej i wyniosłej, nawet, gdy wciśnięto ją w macierzyńską rolę: po chwili wyciągnęła ku Gudrun dłoń, już pustą, chcąc uścisnąć ją w przypieczętowaniu nie tylko transakcji, ale satysfakcjonującej pracy. Otrzymała to, czego potrzebowała - przynajmniej na razie.
| zt
Deirdre była pewna, że nie został on wywołany opętaniem, znała własne dziecko, potrafiła je też szybko ukoić. Skutecznie, chociaż jej wzrok nie skupiał się na marudzącym dziecku. W milczeniu, znad pleców córki, obserwowała ostatnie poczynania Gudrun. Białej wilczycy; widziała, jak skoncentrowanie wpłynęło na jej nordyckie rysy, podkreślając ich wyniosłą architekturę sklepień, półcieni i kątów. Podobała się jej ta obca uroda, dzika i nieujarzmiona, tak odległa od łagodnych, nieskalanych troską i trudem buź szlachcianek, upiększonych różem i piaskowym pudrem. Nie zdekoncentrowała się jednak, skupiona na tym, co zamierzała osiągnąć. I jaką wiedzę zdobyć.
Oczekiwała werdyktu z uwagą i cierpliwością, nie pospieszając czarownicy ani jej nie strofując. Magiczna praca wymagała czasu i skupienia, wiedziała o tym najlepiej. Poklepała raz jeszcze Myssleine po pleckach, wstrząsanych płaczem, decydując się w końcu na ostateczny krok: pozwoliła jej wspiąć się na własne kolana. Nie pomagała jej przy tym, dziewczynka musiała gramolić się samodzielnie, lecz wykazała się zaskakującą zwinnością, zwijając się na udach matki, wtulona w jej tors, pochlipując już trochę ciszej. - Czyli nie została przeklęta - podsumowała zdawkowko, machinalnie podnosząc dłoń, by pogładzić jedwabiste włosy córki. Nie czyniła tego z przejętą troską, wywołaną przejęciem rozpaczą dziecka; głaskała ją raczej jak nieco nieposłuszne, ale ukochane zwierzątko, kręcące się niecierpliwie na kolanach, domagając się atencji. - I jest normalna. Cóż za ulga - kontynuowała tym samym, trudnym do odczytania, tonem, przenosząc spojrzenie z przestrzeni gdzieś pomiędzy medalami a arrasem pełnym lwic, ponownie na twarz Gudrun. Była to śmiała ocena, mordująca ludzi niespełna dwulatka na pewno nie zasługiwała na to miano, Mericourt odczuła jednak wyraźną ulgę, słysząc, że żadne z wypowiedzianych przez łamaczkę klątw inkantacji nie wykryło w drobnym ciałku Myssie zalążku destrukcyjnego czaru, gotowego pożreć ją żywcem za kilka miesięcy. - Potrzebuje panna dalszej ekspertyzy? - niemal wyczuwała w jasnowłosej czarownicy niecierpliwość i głód; widziała błysk oka, chcącego rzucić na płaczące dziecko jeszcze kilka zaklęć, lecz okno czasowe pozwalające na przeprowadzenie całego procederu obecnie się zamknęło. Dziewczynka była płaczliwa, zdenerwowana i zmęczona, a w takim stanie stanowiła zagrożenie, nie tylko dla siebie. Deirdre nie śmiała szafować życiem - ani własnym, ani Gudrun. I tak narażała je na zmiecenie z powierzchni ziemi kaprysem szalonego, zrodzonego z czarnej magii dziecka. - Jeśli tak, odłóżmy ją w czasie. Jeśli nie - to wszystko, o co byłam gotowa pannę prosić - zakomunikowała stanowczo, acz łagodnie, obejmując ramionami kwilącą coraz ciszej dziewczynkę. Jak zwykle uspokajającą się w ramionach matki. Ani Mathilde, ani Margaret, ukochane nianie, nie zdołały uczynić tego tak szybko i tak skutecznie. Niestety. - To zależy. Pierwsze dwa dzieliło kilkanaście minut, późniejsze - dni i tygodnie. Ofiarami padały istoty, które skrajnie nie przypadły Myssleine do gustu. Które ją zirytowały, rozgniewały lub przeraziły - odparła zgodnie z prawdą, odgarniając z mokrej od płaczu buzi córki kilka czarnych kosmyków. Przytuliła ją mocniej, nie kołysząc się jednak z nią w ramionach - byłby to zbyt intymny obrazek. - Czarne smugi, może macki... - kontynuowała odpowiedź w zamyśleniu. - Sama potrafię je wzywać, formować mroczną moc według mej woli - lecz cóż, jestem nieco starsza i bardziej doświadczona - zdradziła lżejszym tonem, obnażając przed Borginówną jedną z względnych tajemnic. Czarny Pan pozwolił jej nie tylko wykorzystywać w pełni znane inkantancje, nawet te Niewybaczalne - nauczył ją sięgać też dalej, tworzyć z mrocznej magii fizyczne zagrożenie, modulować nią i niszczyć; czyżby to, po co sięgnęły bliźnięta, tkwiło po prostu w genach? Siliła się na lekkie rozbawienie, nie chcąc Gudrun wystraszyć czy zaniepokoić: zbadała Myssleine, wydała wyrok, może wczesny, ale dający jej matce względną ulgę. - Może po prostu wdała się jednak bardziej we mnie - choć w tym aspekcie - podsumowała lekko, nie wyglądała przecież na wiedźmę, która gotowa była rozpłakać się przez drobne nieporozumienie, szukając wsparcia w innym człowieku. - Dziekuję za panny pomoc, była nieoceniona. Ośmielę się zwrócić do panny, gdyby problemy się...nasiliły - podniosła się z szezlongu z Myssleine na rękach, przytrzymujac ją przy piersi. Dziewczynka wtuliła się w matkę; Deirdre podtrzymywała ją, ale bez typowej dla mam czułości czy tkliwości. Sięgnęła do kieszeni sukni, wyciągając z niej pękatą i ciężką sakiewkę; wyciągnęła ją w stronę Borginówny nie znoszącym sprzeciwu gestem. W środku znajdowało się więcej, niż zazwyczaj przyjmowała od swych zlecenioborców - Mericourt dopłacała jednak za skrajną dyskrecję. - Pożegnaj się z Gudrun - poleciła córce, a ta, niechętnie, odwróciła spuchniętą, zapłakaną buzię w stronę jasnowłosej czarownicy. - Daj - wychlipiała jeszcze, ciągle skoncentrowana na różdżce, której nie zdołała odebrać. Nie miała jednak sił egzekwować prezentu; zapamiętała go jednak na długo, bardziej nawet od lśniącej struktury rękawiczki z piękną łuską. Deirdre westchnęła, spoglądając surowo na córkę; ta w końcu ani nie pomachała, ani nie pożegnała się z łamaczką klątw, znów wtulając się w pierś matki. Spokojnej i wyniosłej, nawet, gdy wciśnięto ją w macierzyńską rolę: po chwili wyciągnęła ku Gudrun dłoń, już pustą, chcąc uścisnąć ją w przypieczętowaniu nie tylko transakcji, ale satysfakcjonującej pracy. Otrzymała to, czego potrzebowała - przynajmniej na razie.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uniosła ciężkie powieki niespiesznie, jakby wyrywając się z głębokiego snu. Instynktownie wyciągnęła wyżej głowę, przymrużyła oczy. Zesztywniałe ciało pragnęło rozciągnąć się w całej swej okazałości. Przenieść ciężar z pięt na palce i zakołysać się niczym niesforne dziecko, jednak sztywne ramy konwenansów oraz ograniczenia dobrowolnie wybranej roli stanowczo od tego odwodziły. Z niewielkim ociąganiem skryła różdżkę w połach spódnicy, co by niepotrzebnie nie kusiły spragnionych gludki łapek. Drewno - przed chwilą rozpalone magią, lecz teraz na nowo chłodne, matowe i martwe - przyjemnie ciążyło w dyskretnie wszytej kieszeni. Mrok ściśniętych powiek uległ kaskadzie barw i kształtów, na szczęście, spodziewanych i nieruchomych. Ostrożnie powiodła wzrokiem po arrasach i kurtynach. Kątem oka zerknęła ku tkwiącej w rogu gablocie - błyski różnorakich odznak puszczały jej przyjazne oczko, głębokie cienie tkwiły w bezruchu - nim ponownie skupiła, już całkowite przytomne spojrzenie na swej zleceniodawczyni.
Kanonada myśli, teorii, zapytań i domysłów powoli się ustruktyzowała, gotowa na opuszczenie rozgorączkowanego umysłu. W głowie mógł panować mętlik i chaos, przez usta jednak miały prawo się wydostać jedynie twarde, konkretne wnioski. Odpowiedzi miały trafić do świata materialnego, musiała się więc w nim na powrót zakorzenić. Nie ważne jak zawodne - w porównaniu do logicznych ciągów myślowych i teoretycznych figur - i kłamliwe okazywały się zmysły.
Kiwnęła głową. Normalna. Zignorowała powracający gorzki posmak. Powstrzymała krzywy uśmiech przed wstąpieniem na usta. Pochwyciła spojrzenie czarnych jak noc ślepi. Jak coś żywego, trwałego i prawdziwego mogło sięgać tak głębokich tonów czerni? Zmrużyła oczy, próbując w nich dostrzec własne odbicie, zamiast tego jednak zapadała się w nie coraz głębiej. Pozwoliła stalowej pewności odbić się we własnych tęczówkach, po czym z trudem wyrwała się spod uroku. Prychnęła w myślach, gdyby tylko dostrzegła w tych kruczoczarnych, wręcz atramentowych włosach, choć najlżejszy srebrzysty połysk, jakżeby łatwo byłoby jej zwalić całą winę na półwili urok. Opuściła wzrok na zwinną latorośl. Może i potężną, lecz na szczęście pozbawioną tej magnetycznej siły. Niewinną na tyle, na ile niewinna może być dwuletnia morderczyni. — Nie — Gudrun wydała błyskawiczny osąd. Kolejnymi zaklęciami nie wyciśnie żadnej nowej informacji, nie z zakresu jej kompetencji.
Jakby w kontraście do wybrzmiewającego w głosie zdecydowania, postawiła przed sobą niepewny, delikatnie chwiejny krok. Na dźwięk cichnącego szlochu, dowodu na słabnący w niewielkim ciałku zapał, kolana instynktownie chciały się położyć na ziemi, z kolei usta - wymruczeć kolejną historię bądź zanucić nieśmiałą kołysankę. Chciały, lecz pozostały w bezruchu. Borgin w ciszy obserwowała rysujący się przed nią obrazek surowej czułości. — Nie wiem co spotęgowało — spotęgowało, a nie wypaczyło ustaliły wszak, że w tą sprawę nie wmieszały się żadne obce byty czy siły — jej magię do tego stopnia — Czarne smugi, macki. Czy Myssie mogła podłapać te potężne, nieosiągalne dla większości czarodziei czary od matki? Czy mogła nasiąknąć tą magią, tak jak Gudrun nasiąknęła za młodu plugawymi oparami i niecnymi intencjami? — lecz ta należy do niej. Póki więc pozostanie zdrowa i bezpieczna… — Kiepska wskazówka, gdy ledwie miesiąc z hakiem temu niebo runęło im wszystkim na głowy. — nie powinna się ona obrócić przeciwko niej. A gdy podrośnie i zrozumie, kto jest jej wrogiem, a kto przyjacielem - przeciw jej sojusznikom — oschle wyszeptała ostatnie, mikre pocieszenie.
— Proszę się nie wahać. — Cofnęła się, dając namiestniczce i jej dziecku potrzebną przestrzeń. Na widok Myssie wtulającej się matczyną pierś niczym kociak delikatnie przechyliła głowę. Cienie zmęczenia pod oczyma się pogłębiły. — W razie czego zaufany lekarz też może się okazać pomocny. Trudno powiedzieć jak sięganie po tak potężną magię może wpłynąć na rozwój — dopowiedziała, odegnawszy od siebie wspomnienia tułających się po Nokturnie, poznaczonych sinicą bezdomnych, mdlących od przemagicznienia współlokatorów z Kamienicy Pod Ramorami oraz rozszarpanych serpentyną szpitalnych sąsiadek. Zacisnęła palce na ciężkiej sakiewce, powstrzymała się przed zdziwionym wytrzeszczeniem oczu. Zamiast tego zajęła myśli szybkim rachowaniem wartości brzęczących we wnętrzu monet. Po chudym, kryjącym się w cieniu kataklizmu wrześniu ta suma mogła ją na spokojnie ustawić na kolejne kilka miesięcy. Wreszcie uzupełnić, od rozpoczęcia wojny ziejące pustką zapasy kawy. Skinęła głową w ramach podziękowania, dobitnie świadoma, iż jeden fałszywy ruch może przemienić ten gorzko-kwaśny, odurzający aromat kawy w metaliczny odór własnej krwi.
Pewnie uścisnęła wyciągniętą dłoń. Wzięta w imadło dwóch dłoni, wyprawiona skóra cicho zatrzeszczała. — Do zobaczenia, Myssie — biała wilczyca chłodno się pożegnała, dopiero za zamkniętymi drzwiami karmazynowego gabinetu pozwalając niememu pytaniu w pełni wybrzmieć. Za ile lat temu dobitnemu D A J ! nikt nie będzie w stanie się przeciwstawić?
zt <3
Kanonada myśli, teorii, zapytań i domysłów powoli się ustruktyzowała, gotowa na opuszczenie rozgorączkowanego umysłu. W głowie mógł panować mętlik i chaos, przez usta jednak miały prawo się wydostać jedynie twarde, konkretne wnioski. Odpowiedzi miały trafić do świata materialnego, musiała się więc w nim na powrót zakorzenić. Nie ważne jak zawodne - w porównaniu do logicznych ciągów myślowych i teoretycznych figur - i kłamliwe okazywały się zmysły.
Kiwnęła głową. Normalna. Zignorowała powracający gorzki posmak. Powstrzymała krzywy uśmiech przed wstąpieniem na usta. Pochwyciła spojrzenie czarnych jak noc ślepi. Jak coś żywego, trwałego i prawdziwego mogło sięgać tak głębokich tonów czerni? Zmrużyła oczy, próbując w nich dostrzec własne odbicie, zamiast tego jednak zapadała się w nie coraz głębiej. Pozwoliła stalowej pewności odbić się we własnych tęczówkach, po czym z trudem wyrwała się spod uroku. Prychnęła w myślach, gdyby tylko dostrzegła w tych kruczoczarnych, wręcz atramentowych włosach, choć najlżejszy srebrzysty połysk, jakżeby łatwo byłoby jej zwalić całą winę na półwili urok. Opuściła wzrok na zwinną latorośl. Może i potężną, lecz na szczęście pozbawioną tej magnetycznej siły. Niewinną na tyle, na ile niewinna może być dwuletnia morderczyni. — Nie — Gudrun wydała błyskawiczny osąd. Kolejnymi zaklęciami nie wyciśnie żadnej nowej informacji, nie z zakresu jej kompetencji.
Jakby w kontraście do wybrzmiewającego w głosie zdecydowania, postawiła przed sobą niepewny, delikatnie chwiejny krok. Na dźwięk cichnącego szlochu, dowodu na słabnący w niewielkim ciałku zapał, kolana instynktownie chciały się położyć na ziemi, z kolei usta - wymruczeć kolejną historię bądź zanucić nieśmiałą kołysankę. Chciały, lecz pozostały w bezruchu. Borgin w ciszy obserwowała rysujący się przed nią obrazek surowej czułości. — Nie wiem co spotęgowało — spotęgowało, a nie wypaczyło ustaliły wszak, że w tą sprawę nie wmieszały się żadne obce byty czy siły — jej magię do tego stopnia — Czarne smugi, macki. Czy Myssie mogła podłapać te potężne, nieosiągalne dla większości czarodziei czary od matki? Czy mogła nasiąknąć tą magią, tak jak Gudrun nasiąknęła za młodu plugawymi oparami i niecnymi intencjami? — lecz ta należy do niej. Póki więc pozostanie zdrowa i bezpieczna… — Kiepska wskazówka, gdy ledwie miesiąc z hakiem temu niebo runęło im wszystkim na głowy. — nie powinna się ona obrócić przeciwko niej. A gdy podrośnie i zrozumie, kto jest jej wrogiem, a kto przyjacielem - przeciw jej sojusznikom — oschle wyszeptała ostatnie, mikre pocieszenie.
— Proszę się nie wahać. — Cofnęła się, dając namiestniczce i jej dziecku potrzebną przestrzeń. Na widok Myssie wtulającej się matczyną pierś niczym kociak delikatnie przechyliła głowę. Cienie zmęczenia pod oczyma się pogłębiły. — W razie czego zaufany lekarz też może się okazać pomocny. Trudno powiedzieć jak sięganie po tak potężną magię może wpłynąć na rozwój — dopowiedziała, odegnawszy od siebie wspomnienia tułających się po Nokturnie, poznaczonych sinicą bezdomnych, mdlących od przemagicznienia współlokatorów z Kamienicy Pod Ramorami oraz rozszarpanych serpentyną szpitalnych sąsiadek. Zacisnęła palce na ciężkiej sakiewce, powstrzymała się przed zdziwionym wytrzeszczeniem oczu. Zamiast tego zajęła myśli szybkim rachowaniem wartości brzęczących we wnętrzu monet. Po chudym, kryjącym się w cieniu kataklizmu wrześniu ta suma mogła ją na spokojnie ustawić na kolejne kilka miesięcy. Wreszcie uzupełnić, od rozpoczęcia wojny ziejące pustką zapasy kawy. Skinęła głową w ramach podziękowania, dobitnie świadoma, iż jeden fałszywy ruch może przemienić ten gorzko-kwaśny, odurzający aromat kawy w metaliczny odór własnej krwi.
Pewnie uścisnęła wyciągniętą dłoń. Wzięta w imadło dwóch dłoni, wyprawiona skóra cicho zatrzeszczała. — Do zobaczenia, Myssie — biała wilczyca chłodno się pożegnała, dopiero za zamkniętymi drzwiami karmazynowego gabinetu pozwalając niememu pytaniu w pełni wybrzmieć. Za ile lat temu dobitnemu D A J ! nikt nie będzie w stanie się przeciwstawić?
zt <3
8 grudnia
Ciche wymiany zdań, brzdęk szkła i zapach alkoholu, inni czarodzieje wymieniający się spostrzeżeniami na temat baletu - wykonania i muzyki, efektów które towarzyszyły tancerzom na scenie, ale i przesłaniu, które za sobą niosła. Rekomendacja, którą otrzymał od poznanej w Londynie tancerki, okazała się doskonałą - i z pewnością tym, czego potrzebował po przeprowadzce za granicę, do Anglii i Londynu, które nie były mu aż tak bliskie jak sama Francja. Wciąż zimny i deszczowy, często szary Londyn, nie dorównywał przecież zieleni jego rodzinnego miasta - nie dorównywał również Alpom, które odwiedzał z zachwytem.
Chociaż poznawana powoli artystyczna strona Anglii na razie mu odpowiadała. Kamienica pod Ramunami również zdawała się być dla niego odpowiednim miejscem. Wymienianie się opiniami i pomysłami, a również i teraz, mimo że nie było rozsądnym z jego strony tak roztrwaniać pieniędzy na własne przyjemności, kiedy wciąż stawiał biznes na nogi, nie zastanawiał się nad tym, kiedy głowa była coraz lżejsza od spożywanego alkoholu.
- La dame aux camélias... - powtórzył dźwięcznie po francusku kobiecie, która siedziała obok niego - jak się dowiedział, pisarce. - Nigdy nie czytałem po angielsku... Trudno jest mi porównać. Ale jest powód, dla którego jest to tak doskonale znana pozycja... Cała Europa zna Damę Kameliową, to coś co łączy miłośników baletu i literatury - mówił, kiedy kobieta dalej próbowała powtórzyć francuską nazwę baletu, który skończył się już dłuższy czas temu.
Przesunął wzrokiem po sali, w które było dość tłocznie, a w której poszukiwał skąd mógł uzupełnić alkohol we własnym kierunku, kiedy gdzieś na granicy widoku zakołysał mu obraz ciemności i jasności - jakby plamy, która wybijała się nawet w tym całym gwarze. Wyróżniał się...
- Gdzie idziesz..? - zapytała pisarka, na którą już nie zwracał uwagi, kiedy podnosił się z kanapy, na której do czasu było mu wygodnie, ale teraz jego głowę zajmowało coś zupełnie innego, kształty kontrastujące ze sobą w tak mocny i twardy sposób, w tak nienaturalny i nieludzki wręcz - żywa czerń i biel, kontrast którego tak żadko się doświadczało.
Ołówek i niewielki notes - grafit nie był wystarczająco ciemny, aby to oddać. Węgiel? Nienawidził węgla, ale może powinien się do niego przemóc? Jeden, drugi ruch grafitu po kartce, kiedy przepychał się między kolejną osobą, aż w końcu znalazł się blisko tej czerni. Kontrast, który wydawał się zaledwie omamem.
Kolejna linia - ale źle, nie była aż tak twarda i tak odcinająca, tak elastyczna i gładka. Przewrócił kartkę na następną stronę, zaraz po tym pociągając kolejną linią...
Madame Mericourt, usłyszał zwrot do ciemnej zjawy - do kontrastującej kobiety, która nie miała prawa istnieć, bo w świecie nie istniały tak silne i piękne kontrasty. Biel nie grała tak pięknie z czernią.
Ktoś zwracał jej uwagę na niego? Nie miało to przecież znaczenia, nie powinno przynajmniej, choć w momencie w którym dostrzegł jej spojrzenie na sobie, zwrócił się do niej po francusku:
- Madame Mericourt? Proszę mi wybaczyć, nie mogłem się powstrzymać. Nie często mam szansę dostrzec tak piękną harmonię tak sprzecznych odcieni w jednej osobie, na żywo...
Ostatnio zmieniony przez Eugene Sauveterre dnia 16.12.24 1:36, w całości zmieniany 1 raz
Eugene Sauveterre
Zawód : Twórca magicznych zabawek
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Feed me promises, keep my heart well
I'll sing you songs until the darkness does recede
I'll sing you songs until the darkness does recede
OPCM : 5 +1
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lubiła ten pospektaklowy szmer, wibrujący w każdym zakamarku La Fantasmagorii. Adrenalina przed rozpostarciem kurtyn miała w sobie pełną napięcia słodycz, lecz to lekkie godziny po satysfakcjonującym finale pozwalały rozkoszować się zadowoleniem w pełni. Zawsze po wybrzmieniu ostatnich braw przystawała za głównym filarem jednej z lóż, obserwując wylewający się z korytarzyków, balkonów i widowni tłum, czerpiąc siłę z każdej zasłyszanej opinii, wzruszonego szeptu czy podekscytowango komentarza. Ziarno dyskusji padało na żyzne podłoże - piękny budynek nie zamykał się przecież wraz z finalnym dzwonkiem, a wręcz przeciwnie, tętnił życiem przez długie godziny po spektaklu. Alkohol lał się szerszym strumieniem, pozwalającym popłynąć artystycznym dyskusjom jeszcze głębiej - a Deirdre czuwała nad atmosferą, umiejętnie zadowalając widzów. Prośbą o podzielenie się jeszcze jedną recenzją. Zaproszeniem do tańca. Dzielonym wykwintnym posiłkiem w działającej do późna restauracji. Uspokajaniem zbyt gwałtownych debat - i dodawaniem pikanterii tym nudniejszym. Co ważniejszych przedstawicieli elity wprowadzała za kulisy, by mogli porozmawiać z gwiazdami wieczoru - a reżysera i głównego dyrygenta zapraszała na salony, dając gościom dodatkowe tematy do rozmowy. Zostawała w La Fantasmagorii aż do ostatniej opuszczającej budynek osoby, zmęczona, ale zadowolona. Karmiła się satysfakcją tłumu i nie przejmowała krytyką, wykorzystując ją jedynie do poprawy działania magicznego baletu. Tej drugiej nie słyszała jednak tego konkretnego wieczoru prawie wcale - wydawało się, że wszyscy są oczarowani fantasmagoryjną wariacją na temat Damy kameliowej. Lekkością, z jaką zespół podszedł do dzieła. Wirtuozją muzyki. Poświęceniem baletmistrzyni i całego tanecznego zespołu. A przede wszystkim całokształtem - po końcu świata, w okowach wojny, zdołano przygotować przedstawienie totalne.
Uśmiechała się lekko do kolejnych marszandów, baletnic, znawców sztuk, mecenasów i dam. Krążyła wokół grupek, gładko wchodząc w kolejne rozmowy, wślizgując się pomiędzy tematy - i wymykając się zbyt zachłannym pogawędkom. Madame Mericourt była jedna, gości wielu, Wenus nauczyło ją jednak mądrego dysponowania czasem. I uwagą.
Teraz utknęła przy dwójce siwowłowych artystów, literat i muzyk, zachłanni, głodni jej towarzystwa, może nawet czegoś więcej? Wypili zbyt dużo, zdołali złowić ją w kącie sali, zasypywali komplementami, jeden ośmielił się nawet chwycić ją za dłoń, pod pretekstem rozrysowania na niej najbardziej finezyjnego momentu baletu; znosiła ich jednak z godnością. Wypatrując jednak okazji do ucieczki. Atmosfera stawała się zbyt gęsta, a dywagacje stawały się coraz bardziej dwuznaczne. Dama kameliowa sprzyjała takim tematom, wilcze uśmiechy naostrzone lejącym się hojnie skrzacim winem zdawały się ją pożerać, ale przecież miała doświadczenie w starciach z podobnymi mężczyznami.
- ...ja natomiast widzę w Marguerite kogoś więcej. Kobietę silną, biorącą życie we własne ręce, znajdującą w swym życiu prawdziwą miłość - kontynuowała miękko dyskusję, lecz spojrzeniem szukała pretekstu do zmiany towarzystwa. W końcu - go odnajdując.
Niewysoki, z książką - notesem? - w dłoni, o orzechowych, nieco wilgotnych oczach. I słodkim, doskonale operującym francuskim, głosem. Spojrzała na niego tylko raz, ostro, spokojnie, niemal pozbawione białek oczy spoczęły na nim na ułamek mrugnięcia, lecz to wystarczyło. Znalazła swoją wymówkę.
- Muszą mi panowie wybaczyć, to specjalny gość z Tuluzy - uśmiechnęła się dwójki pochylających się nad nią mężczyzn tak słodko, jak tylko potrafiła, z niewypowiedzianą obietnicą roziskrzającą spojrzenie całkowicie czarnych oczu, po czym, muskając ramię postawniejszego mężczyzny - niemal poczuła, jak zadrżał, jak żegnał ją zbyt długim spojrzeniem, sunącym po tyle jej sukni - wyminęła ich, powstrzymując chęć odetchnięcia z ulgi. Gdyby nie sytuacja, nigdy nie obdarzyłaby niepozornego Eugene'a uwagą, lecz cel uświęcał środki. Kąciki ust dalej się unosiły, gdy do niego podchodziła, musiała odegrać swą rolę. Wiedziała, że pozostawieni samym sobie artyści ciągle wypalają na jej karku spojrzenia pełne zawodu. Trudno, miała kogoś innego, kim musiała się zaopiekować. Kogoś...obcego? Nawyki z Wenus pomagały: w ułamkach sekundy oceniała strój nieznajomego (znośny, na dandyską modłę, ale na pewno nie szlachecki), jego akcent (perfekcyjny), użyte słownictwo, ton skóry, zgięcie ramion, nieco nieśmiałe, nieco schorowane; pochylał się nad sztalugą czy biurkiem zasypanym księgami? Poeta? A może sprowadzony prosto z Lyonu recenzent, gotowy przebić jej serce ostrym piórem krytyki? Musiała być ostrożna.
- Monsieur - o jakiej harmoni pan mówi? - powitała go miękko, tonem miękkim i melodyjnym, szeptanym, muskając lekko ustami obydwa policzki. Mówił jak rodowity Francuz, witała się w nim w odpowiedni sposób. Nie był arystokratą, tego była pewna. Nie był tu na oficjalne zaproszenie - a więc nie musiała obawiać się faux pas. Szybko się wyprostowała, odruchowo poprawiając kosmyk czarnych włosów, wymykających się z wysoko upiętego koka. Cała była wspomnianą przez nieznajomego czernią i bielą. Czernią obcisłej sukni stylizowanej na orientalne quipao - i bielą lśniącej koronki, imitującej smocze łuski, zdobiącej boki kreacji. Czerń oczu kontrasowała ze skórą, tak samo jak blask onyksowych kolczyków, omiatających odsłoniętą szyję. - Jaka jest pana opinia o naszej wersji Damy kameliowej? Proszę być b r u t a l n i e szczerym. Doceniam takie opinie - kontynuowała po francusku, dwuznacznie, kokieteryjnie, korzystając z całego swego uroku. Z na wpół tajemniczego, na wpół niepokojącego uśmiechu. Z tonu drżącego na granicy szeptu i ciężkiej od napięcia obietnicy. Jeszcze nie potrafiła go wybadać; zerknęła jednak do trzymanego szkicownika. Arysta? Recenzent wizualny? Kuzyn wpływowego marszanda? Musiała go wybadać. I dyskretnie odciągnąć dalej, dalej od chcących pochłonąć ją mężczyzn.
Uśmiechała się lekko do kolejnych marszandów, baletnic, znawców sztuk, mecenasów i dam. Krążyła wokół grupek, gładko wchodząc w kolejne rozmowy, wślizgując się pomiędzy tematy - i wymykając się zbyt zachłannym pogawędkom. Madame Mericourt była jedna, gości wielu, Wenus nauczyło ją jednak mądrego dysponowania czasem. I uwagą.
Teraz utknęła przy dwójce siwowłowych artystów, literat i muzyk, zachłanni, głodni jej towarzystwa, może nawet czegoś więcej? Wypili zbyt dużo, zdołali złowić ją w kącie sali, zasypywali komplementami, jeden ośmielił się nawet chwycić ją za dłoń, pod pretekstem rozrysowania na niej najbardziej finezyjnego momentu baletu; znosiła ich jednak z godnością. Wypatrując jednak okazji do ucieczki. Atmosfera stawała się zbyt gęsta, a dywagacje stawały się coraz bardziej dwuznaczne. Dama kameliowa sprzyjała takim tematom, wilcze uśmiechy naostrzone lejącym się hojnie skrzacim winem zdawały się ją pożerać, ale przecież miała doświadczenie w starciach z podobnymi mężczyznami.
- ...ja natomiast widzę w Marguerite kogoś więcej. Kobietę silną, biorącą życie we własne ręce, znajdującą w swym życiu prawdziwą miłość - kontynuowała miękko dyskusję, lecz spojrzeniem szukała pretekstu do zmiany towarzystwa. W końcu - go odnajdując.
Niewysoki, z książką - notesem? - w dłoni, o orzechowych, nieco wilgotnych oczach. I słodkim, doskonale operującym francuskim, głosem. Spojrzała na niego tylko raz, ostro, spokojnie, niemal pozbawione białek oczy spoczęły na nim na ułamek mrugnięcia, lecz to wystarczyło. Znalazła swoją wymówkę.
- Muszą mi panowie wybaczyć, to specjalny gość z Tuluzy - uśmiechnęła się dwójki pochylających się nad nią mężczyzn tak słodko, jak tylko potrafiła, z niewypowiedzianą obietnicą roziskrzającą spojrzenie całkowicie czarnych oczu, po czym, muskając ramię postawniejszego mężczyzny - niemal poczuła, jak zadrżał, jak żegnał ją zbyt długim spojrzeniem, sunącym po tyle jej sukni - wyminęła ich, powstrzymując chęć odetchnięcia z ulgi. Gdyby nie sytuacja, nigdy nie obdarzyłaby niepozornego Eugene'a uwagą, lecz cel uświęcał środki. Kąciki ust dalej się unosiły, gdy do niego podchodziła, musiała odegrać swą rolę. Wiedziała, że pozostawieni samym sobie artyści ciągle wypalają na jej karku spojrzenia pełne zawodu. Trudno, miała kogoś innego, kim musiała się zaopiekować. Kogoś...obcego? Nawyki z Wenus pomagały: w ułamkach sekundy oceniała strój nieznajomego (znośny, na dandyską modłę, ale na pewno nie szlachecki), jego akcent (perfekcyjny), użyte słownictwo, ton skóry, zgięcie ramion, nieco nieśmiałe, nieco schorowane; pochylał się nad sztalugą czy biurkiem zasypanym księgami? Poeta? A może sprowadzony prosto z Lyonu recenzent, gotowy przebić jej serce ostrym piórem krytyki? Musiała być ostrożna.
- Monsieur - o jakiej harmoni pan mówi? - powitała go miękko, tonem miękkim i melodyjnym, szeptanym, muskając lekko ustami obydwa policzki. Mówił jak rodowity Francuz, witała się w nim w odpowiedni sposób. Nie był arystokratą, tego była pewna. Nie był tu na oficjalne zaproszenie - a więc nie musiała obawiać się faux pas. Szybko się wyprostowała, odruchowo poprawiając kosmyk czarnych włosów, wymykających się z wysoko upiętego koka. Cała była wspomnianą przez nieznajomego czernią i bielą. Czernią obcisłej sukni stylizowanej na orientalne quipao - i bielą lśniącej koronki, imitującej smocze łuski, zdobiącej boki kreacji. Czerń oczu kontrasowała ze skórą, tak samo jak blask onyksowych kolczyków, omiatających odsłoniętą szyję. - Jaka jest pana opinia o naszej wersji Damy kameliowej? Proszę być b r u t a l n i e szczerym. Doceniam takie opinie - kontynuowała po francusku, dwuznacznie, kokieteryjnie, korzystając z całego swego uroku. Z na wpół tajemniczego, na wpół niepokojącego uśmiechu. Z tonu drżącego na granicy szeptu i ciężkiej od napięcia obietnicy. Jeszcze nie potrafiła go wybadać; zerknęła jednak do trzymanego szkicownika. Arysta? Recenzent wizualny? Kuzyn wpływowego marszanda? Musiała go wybadać. I dyskretnie odciągnąć dalej, dalej od chcących pochłonąć ją mężczyzn.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Angielski, francuski - intuicyjnie sięgał po język, który był mu bliższy, a nazwisko Madame sugerowało, że i ona mogła się nim posługiwać. Posługiwała się, prędko to potwierdziła, jak i powitaniem, które dla Eugene było naturalne i odruchowe, choć może to alkohol przysłaniał mu informację o tym, że zwrócił na siebie uwagę zbyt łatwo? I to, jak inni obecni spoglądali na kobietę, do której się zwrócił? W jego oczach kryła się czysta fascynacja, jakby już planował swoje dzieło.
- Harmonii kontrastu, oh... proszę wybaczyć, mówię o połączeniu urody Madame wraz ze strojem. Harmonia czerni i bieli, jakby ostre światło padało na panią pod każdym kątem, gdzie pani by nie spojrzała. Są zasady w sztuce, które naturalnie przychodzi łamać z czasem po ich poznaniu. Sama interpretacja kolorów, które dostrzegamy w świecie jest zupełnie inna na płótnie! W cieniach, które dla niewprawionego oka wydają się czarne, kryją się fiolety i błękity, czasem czerwienie... pełna paleta! Ale w pani zdaje się kryć sama perfekcyjna czerń, gdybym spróbował podkreślić ją bordem czy purpurą, mógłbym utracić harmonię. To inni są dla pani tłem, inni są cieniem... - wylewał z siebie wyjaśnienie na jednym tchu, a język nie plątał mu się we francuskim. Możliwe, że przy angielskim byłoby nieco inaczej - możliwe, że mówiłby wolniej lub w bardziej rozważny sposób.
Nie dostrzegał, że kobieta starała się go odciągnąć - że był wymówką, a jako takowa sprawdzał się wzorowo, posłusznie stawiając kroki w stronę, w którą jego nowa inspiracja zechciała, nawet się nie zająknąwszy. Dlaczego miałby oponować, kiedy nowe kompozycje rodziły się w jego głowie? Kontrast, który przyciągał wzrok - prostota? Nie, to nie było odpowiednim słowem. Prosta elegancja? Bardziej wyuzdana, wyważona, znajdująca się gdzieś na granicy.
Opinia o sztuce? O Damie kameliowej? Można było wyczytać chwilowe zagubienie, jakby zapomniał o tym co widział jeszcze kilka chwil temu - a może to jej ton, może to jej perfumy bardziej go oszołomiły?
Jego spojrzenie ruszyło gdzieś w tłum, u boku biało-czarnej zjawy, nie dostrzegając że nogi same go prowadziły... gdzieś.
- Ach, balet, przepraszam, tak... był w porządku. Przyjemny poziom jak na Anglię, coś czego się nie spodziewałem. Przemiłe zaskoczenie, naprawdę! Choć ostatni raz Damę kameliową widziałem w Paryżu, może dwa lata temu... Jest różnica między angielskim stylem, a francuskim, to muszę przyznać. Bardziej... twardy? Nie, nie, to złe słowo. Pamiętam jak dama niemalże sunęła w powietrzu, płynność tak doskonała w paryskim balecie... Tutaj widziałem perfekcję i stabilność w technice, nie aż taką lekkość, ale więcej emocji. Ah, emocje, w końcu to historia nieszczęśliwej miłości! Piękno emocji, które są tak silne i przelewają się na widownię, bohaterka o której losy widownia się martwi... - kontynuował, zaraz po tym spoglądając na swoją rozmówczynię ponownie. - A który balet pani woli? Angielski, francuski? Rosyjski jest niezwykły, jest bardzo... spektakularny. Miałem okazję oglądać wystąpienie rosyjskiej baletnicy, przysięgam że jej wyskoki były czymś innym, długie i wysokie. Płynęła przez powietrze, zaprzeczała prawom grawitacji... - zachwycił się ponownie, bezwiednie oferując madame Mericourt spojrzenie do notesu - nawet nie odnotował, że chciała do niego spojrzeć, podejrzeć kilka linii, które miały być szybkim szkicem jej zarysowanej figury przy pomocy negatywnej przestrzeni. Brak detalu, prostota i elegancja, ale i tajemniczość.
- Harmonii kontrastu, oh... proszę wybaczyć, mówię o połączeniu urody Madame wraz ze strojem. Harmonia czerni i bieli, jakby ostre światło padało na panią pod każdym kątem, gdzie pani by nie spojrzała. Są zasady w sztuce, które naturalnie przychodzi łamać z czasem po ich poznaniu. Sama interpretacja kolorów, które dostrzegamy w świecie jest zupełnie inna na płótnie! W cieniach, które dla niewprawionego oka wydają się czarne, kryją się fiolety i błękity, czasem czerwienie... pełna paleta! Ale w pani zdaje się kryć sama perfekcyjna czerń, gdybym spróbował podkreślić ją bordem czy purpurą, mógłbym utracić harmonię. To inni są dla pani tłem, inni są cieniem... - wylewał z siebie wyjaśnienie na jednym tchu, a język nie plątał mu się we francuskim. Możliwe, że przy angielskim byłoby nieco inaczej - możliwe, że mówiłby wolniej lub w bardziej rozważny sposób.
Nie dostrzegał, że kobieta starała się go odciągnąć - że był wymówką, a jako takowa sprawdzał się wzorowo, posłusznie stawiając kroki w stronę, w którą jego nowa inspiracja zechciała, nawet się nie zająknąwszy. Dlaczego miałby oponować, kiedy nowe kompozycje rodziły się w jego głowie? Kontrast, który przyciągał wzrok - prostota? Nie, to nie było odpowiednim słowem. Prosta elegancja? Bardziej wyuzdana, wyważona, znajdująca się gdzieś na granicy.
Opinia o sztuce? O Damie kameliowej? Można było wyczytać chwilowe zagubienie, jakby zapomniał o tym co widział jeszcze kilka chwil temu - a może to jej ton, może to jej perfumy bardziej go oszołomiły?
Jego spojrzenie ruszyło gdzieś w tłum, u boku biało-czarnej zjawy, nie dostrzegając że nogi same go prowadziły... gdzieś.
- Ach, balet, przepraszam, tak... był w porządku. Przyjemny poziom jak na Anglię, coś czego się nie spodziewałem. Przemiłe zaskoczenie, naprawdę! Choć ostatni raz Damę kameliową widziałem w Paryżu, może dwa lata temu... Jest różnica między angielskim stylem, a francuskim, to muszę przyznać. Bardziej... twardy? Nie, nie, to złe słowo. Pamiętam jak dama niemalże sunęła w powietrzu, płynność tak doskonała w paryskim balecie... Tutaj widziałem perfekcję i stabilność w technice, nie aż taką lekkość, ale więcej emocji. Ah, emocje, w końcu to historia nieszczęśliwej miłości! Piękno emocji, które są tak silne i przelewają się na widownię, bohaterka o której losy widownia się martwi... - kontynuował, zaraz po tym spoglądając na swoją rozmówczynię ponownie. - A który balet pani woli? Angielski, francuski? Rosyjski jest niezwykły, jest bardzo... spektakularny. Miałem okazję oglądać wystąpienie rosyjskiej baletnicy, przysięgam że jej wyskoki były czymś innym, długie i wysokie. Płynęła przez powietrze, zaprzeczała prawom grawitacji... - zachwycił się ponownie, bezwiednie oferując madame Mericourt spojrzenie do notesu - nawet nie odnotował, że chciała do niego spojrzeć, podejrzeć kilka linii, które miały być szybkim szkicem jej zarysowanej figury przy pomocy negatywnej przestrzeni. Brak detalu, prostota i elegancja, ale i tajemniczość.
Eugene Sauveterre
Zawód : Twórca magicznych zabawek
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Feed me promises, keep my heart well
I'll sing you songs until the darkness does recede
I'll sing you songs until the darkness does recede
OPCM : 5 +1
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pierwszych kilka słów, wypowiedzianych gorączkowym, zarezerwowanym dla pełnych pasji artystów, niemal umknęło jej uwagi. Skupiała się tylko na tym, by dyskretnie oddalać się od zawiedzionych, wygłodniałych, siwłowłosych wilków socjety, okazując przy tym Eugene'owi coś najcenniejszego w tym pełnym narcyzów świecie: zainteresowanie. Pozorne, tak naprawdę prowadziła ich gładko wśród stolików i tłumu nieco w bok, za filar, cały czas zerkając na wpatrzoną w nią z zachwytem twarz...chłopca? Nie, mężczyzny, tylko wyglądał młodo, spalał go ogień weny i ekscytacji, której wyrażonej tak wprost, w każdym drgnięciu mięśni, w zmrużeniu oczu i ułożeniu warg, nie widziała od lat. Od czasów, gdy w Wenus odwiedzali ją młodzieńcy wchodzący w dorosłość: gdy w końcu spadała maska wystudiowanego opanowania, prezentowali się podobnie, oszołomieni, przejęci, z językiem plączącym się pomiędzy spierzchniętymi wargami. Wspomnienie to nie było przyjemne - ale też nie traumatyczne, ot, przebłyski historii, pojawiające się w najmniej oczekiwanych momentach. Goście Wenus nie przemawiali jednak z podobną emfazą, co nieznajomy, to zdecydowanie odróżniało go od półcieni burdelowej przeszłości.
- Jest pan zdecydowanie zbyt łaskawy dla mej urody - odparła w końcu dźwięcznie, z dobrze wyważoną skromnością, ale i lekkim rozbawieniem. W całym tym barwnym szaleństwie musiała się z nim zgodzić, była świadoma swej urody, czerni włosów i oczu, kociej sylwetki odzianej w ciemne atłasy, pobielonej w orientalnym stylu twarzy. Nimbu tajemniczości, jaki wokół siebie roztaczała, przeciwieństw, którymi posługiwała się, by zaintrygować, zwieść, zaciekawić. Mało kto pozwalał sobie jednak na tak poetyckie pochlebstwa, zwłaszcza przy pierwszym poznaniu. Miała niezwykłą pamięć do twarzy - i innych części ciała - dlatego po kilku dłuższych spojrzeniach wiedziała już, że nie miała dotąd z nieznajomym do czynienia. Nowa karta. Potencjalnie silna? Kto wie. - ale dziękuję za te piękne słowa. Jest pan malarzem? Krytykiem sztuki? Proszę wybaczyć, ale chyba nie mieliśmy się jeszcze przyjemności poznać - mówił o odcieniach z pasją flamandzkiego mistrza, więc może słusznie przewidywała profesję? Gdy przystanęli za filarem, puściła jego ramię i płynnym ruchem sięgnęła po dwa kieliszki szampana z lewitującej nieopodal tacy. Eugene miał zajęte dłonie, jego odłożyła więc na marmurowy stolik, swój zaś uniosła w subtelnym toaście. - Za piękno baletu - wzniosła niezobowiązujacy toast i upiła łyk, słuchając pełnej emocji wypowiedzi...znawcy baletu? Krytyka? Marszanda jednej z baletnic? Jeszcze nie potrafiła umiejscowić wiedzy bruneta na pięciolinii muz, ale nie było to aż tak istotne. Ważne, że nie wpadła w sidła nudziarza, erotomana-gawędziarza lub zbyt namolnego poety, pragnącego na siłę wkupić się w jej łaski.
- Oficjalnie francuski - odparła po chwili zastanowienia - ale tak naprawdę rosyjski, o ile wychodzi z serc innowatorów. Chętnie zobaczyłabym na deskach La Fantasmagorii Święto wiosny, ale chyba nie chcę wprowadzać zamętu i ryzyka zamieszek do świeżo odbudowanego miasta - odparła lekko, z kocim uśmiechem. Strawinski był rozkosznie śmiały, lecz akurat ta premiera przyprawiła wiele dam o zawał, a część foteli spalono lub stratowano nieskrępowanymi wybuchami powiązanej ze skrajnymi emocjami magii. Chciałaby zobaczyć to na żywo, lecz w tych okolicznościach musiała polegać na klasyce. I tak pozwalającej na szeroką, kreatywną interpretację. Zmrużyła oczy, z uwagą wysłuchując opinii Sauveterre'a. Kiedy ostatni raz ktoś ofiarowywał mu stuprocentową uwagę? Ktoś jej pozycji? Może nie dosłownej, mimo obcasów ledwie zrównywała się z nim wzrostem, to też nie umknęło jej uwagi. - Ależ nie, zgadzam się, twardy to bardzo dobre słowo. To chcieliśmy osiągnąć. Balet o ostrych krawędziach, o intensywnej muzyce, wygrywany na najwyższych rejestrach, gotowy ciąć oczekiwania, ale i stanowić solidny fundament dla całej historii. Nasze baletnice są czyste, krystaliczne, nie do złamania, jak diamenty - kontynuowała, przesuwając palcami wolnej dłoni po pergaminie notesu ze swoją podobizną. - Odważne - skomentowała krótko, rzeczowo, lecz spojrzenie uniesione znad kartki mówiło więcej, choć niejednoznacznie. Spodobała się jej ta gra cieniem i światłem? A może uznała podkreślenie krągłości własnej sylwetki za zbyt prowokujące? - Skrywa pan w tym szkicowniku sylwetki wielu kobiet? - spytała a lewy kącik jej ust uniósł się w górę, prowokująco - a może niepokojąco. Znów: jej aura wibrowała gdzieś pomiędzy kpiną a zmysłowością, ciekawością a wyniosłością, blaskiem i matowym cieniem.
- Jest pan zdecydowanie zbyt łaskawy dla mej urody - odparła w końcu dźwięcznie, z dobrze wyważoną skromnością, ale i lekkim rozbawieniem. W całym tym barwnym szaleństwie musiała się z nim zgodzić, była świadoma swej urody, czerni włosów i oczu, kociej sylwetki odzianej w ciemne atłasy, pobielonej w orientalnym stylu twarzy. Nimbu tajemniczości, jaki wokół siebie roztaczała, przeciwieństw, którymi posługiwała się, by zaintrygować, zwieść, zaciekawić. Mało kto pozwalał sobie jednak na tak poetyckie pochlebstwa, zwłaszcza przy pierwszym poznaniu. Miała niezwykłą pamięć do twarzy - i innych części ciała - dlatego po kilku dłuższych spojrzeniach wiedziała już, że nie miała dotąd z nieznajomym do czynienia. Nowa karta. Potencjalnie silna? Kto wie. - ale dziękuję za te piękne słowa. Jest pan malarzem? Krytykiem sztuki? Proszę wybaczyć, ale chyba nie mieliśmy się jeszcze przyjemności poznać - mówił o odcieniach z pasją flamandzkiego mistrza, więc może słusznie przewidywała profesję? Gdy przystanęli za filarem, puściła jego ramię i płynnym ruchem sięgnęła po dwa kieliszki szampana z lewitującej nieopodal tacy. Eugene miał zajęte dłonie, jego odłożyła więc na marmurowy stolik, swój zaś uniosła w subtelnym toaście. - Za piękno baletu - wzniosła niezobowiązujacy toast i upiła łyk, słuchając pełnej emocji wypowiedzi...znawcy baletu? Krytyka? Marszanda jednej z baletnic? Jeszcze nie potrafiła umiejscowić wiedzy bruneta na pięciolinii muz, ale nie było to aż tak istotne. Ważne, że nie wpadła w sidła nudziarza, erotomana-gawędziarza lub zbyt namolnego poety, pragnącego na siłę wkupić się w jej łaski.
- Oficjalnie francuski - odparła po chwili zastanowienia - ale tak naprawdę rosyjski, o ile wychodzi z serc innowatorów. Chętnie zobaczyłabym na deskach La Fantasmagorii Święto wiosny, ale chyba nie chcę wprowadzać zamętu i ryzyka zamieszek do świeżo odbudowanego miasta - odparła lekko, z kocim uśmiechem. Strawinski był rozkosznie śmiały, lecz akurat ta premiera przyprawiła wiele dam o zawał, a część foteli spalono lub stratowano nieskrępowanymi wybuchami powiązanej ze skrajnymi emocjami magii. Chciałaby zobaczyć to na żywo, lecz w tych okolicznościach musiała polegać na klasyce. I tak pozwalającej na szeroką, kreatywną interpretację. Zmrużyła oczy, z uwagą wysłuchując opinii Sauveterre'a. Kiedy ostatni raz ktoś ofiarowywał mu stuprocentową uwagę? Ktoś jej pozycji? Może nie dosłownej, mimo obcasów ledwie zrównywała się z nim wzrostem, to też nie umknęło jej uwagi. - Ależ nie, zgadzam się, twardy to bardzo dobre słowo. To chcieliśmy osiągnąć. Balet o ostrych krawędziach, o intensywnej muzyce, wygrywany na najwyższych rejestrach, gotowy ciąć oczekiwania, ale i stanowić solidny fundament dla całej historii. Nasze baletnice są czyste, krystaliczne, nie do złamania, jak diamenty - kontynuowała, przesuwając palcami wolnej dłoni po pergaminie notesu ze swoją podobizną. - Odważne - skomentowała krótko, rzeczowo, lecz spojrzenie uniesione znad kartki mówiło więcej, choć niejednoznacznie. Spodobała się jej ta gra cieniem i światłem? A może uznała podkreślenie krągłości własnej sylwetki za zbyt prowokujące? - Skrywa pan w tym szkicowniku sylwetki wielu kobiet? - spytała a lewy kącik jej ust uniósł się w górę, prowokująco - a może niepokojąco. Znów: jej aura wibrowała gdzieś pomiędzy kpiną a zmysłowością, ciekawością a wyniosłością, blaskiem i matowym cieniem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pasja do sztuki to jedyna śmiałość, na którą zazwyczaj sobie pozwalał - był w końcu uwarunkowany do chowania się gdzieś w tle, do pracy która choć dla najbiedniejszych zdawała się abstrakcją, wciąż nosiła znamiona ciężkiej, co też można było dostrzec po jego szczupłych dłoniach. Pracował rękami, starał się aby przedmioty które tworzył, zachwycały na każdym kroku, również przez swoje staranne wykonanie, a nie jedynie przez zawartą w nich magię. Miały cieszyć oko już od pierwszej chwili dostrzeżenia go, miały przyciągnąć do siebie.
Był w nim podziw do świata i piękna, ale nie zachłanność do posiadania tego co podziwiał - nie miał tej potrzeby do zagarnięcia świata dla siebie. Wystarczyła mu obserwacja i podziw, przynajmniej w większości wypadków. Przez wiele lat jego jedynym życzeniem było zamknięcie się w pracowni i oddaniu sztuce, a teraz choć niekoniecznie prowadzenie biznesu było dla niego wyłącznie przyjemnością, zaakceptował to jak wiele pracy musi włożyć w inne gałęzie swojego nawet nie raczkującego w tej chwili biznesu.
- Oh, proszę, to ja dziękuję za natchnienie. Jest cenne dla każdego twórcy... I proszę wybaczyć, naturalnie! Nie przedstawiłem się, Eugene Sauveterre, madame. Zajmuję się wytwórstwem magicznych zabawek, magicznych przedmiotów, skupiając się aby zachwycały również rzemiosłem. Daleko mi do krytyka sztuki, moje pióro nie należy do najlepszych. Lepiej radzę sobie z dłutem czy pędzlem - wyjaśnił, odkładając ołówek za notes. Zerknął dookoła, na tłum który... zmienił się nieco? Dopiero teraz dostrzegł, że rzeczywiście nieco się oddalili od początkowego miejsca.
Przesunął wzrokiem na madame Mericourt, a po tym po kieliszku, który miał być przeznaczony dla niego. Sięgnął po niego, unosząc również w geście toastu, upijając łyk.
- Rosyjski sięga do granic, bada je i testuje, rozciąga i sprawdza gdzie się zginają. Przygarnęli balet niczym swój, kiedy we Francji zwrócono wzrok na inne dziedziny sztuki... Miała madame okazję być na Święcie Wiosny, czy pomysł pochodzi z zasłyszanych kontrowersji? - zapytał, choć sam pomysł przy warsztatach angielskich tancerzy w jego odczuciu był bardzo trafiony. Twardość, która mogłaby zostać uwydatniona - ciężkość, choć nie przypadkowa. - Z chęcią zobaczyłbym w ich wykonaniu Święto wiosny. Twardość i ciężar, jeszcze bardziej uwydatniające klimat samego baletu. Może właśnie tego ludzie mogliby potrzebować, może zadziałałoby dla nich to oczyszczająco? Gdyby mogli ujrzeć w sztuce ciężkość ubiegłych lat? Londyn dostał czystą kartę, nie ukrywam że również i dlatego zechciałem tutaj się osiedlić - mówił, choć gdyby miał pewność bezpieczeństwa poza stolicą, chętnie zamieszkałby bliżej jej. Ale na to mógł przyjść jeszcze czas. Kiedy wojna się uspokoi, bo z czasem powinna, prawda? Z czasem ci, którzy wprowadzali zmiany, osiągną sukces...
Komentarz, spojrzenie - znów utkwił w niej spojrzenie, które nie próbowało kryć podziwu. Nie potrafił kłamać, albo wypił tego wieczoru już na tyle, że nie potrafił ukrywać własnych emocji. Choć w jego podziwie nie było głodu a zachwyt, jakby w jego głowie pojawiały się kolejne obrazy i plany - na kontrastujące obrazy, na kompozycje w których kobieta znajdowała się pośród miękkich płatków róż, a jej ciało? Może kontrast sukni mógłby być ostry, skóra i ciało bardziej kształtne; odzienie mogłoby przywodzić na myśl kolce - to kobieta nimi była, niebezpieczna, a jednocześnie tak piękna.
Zagrożenie zdawało się być nie tylko hipnotyzujące, ale i przyciągające. Była pełna kontrastów - a to one podkreślały piękno. Światłocień był podstawą malarstwa - rzeźba również go uwydatniała swoimi wypukłościami. Świadomość istniejących tych kontrastów pomagał skupić cudzy wzrok na tym, na czym się zechciało.
W sztuce nie było przypadków. Czy madame, która go odciągnęła była właśnie tym, pieczołowicie stworzonym dziełem sztuki? Pięknie oprawionym, mającym za cel przyćmić wszystko inne.
- Oh... to... Owszem - powiedział nieco zakłopotany, jakby nie wiedząc co innego powinien odpowiedzieć, kiedy przesunął wzrok na jej dłoń znajdującą się na notesie. - Niektóre inspiracje są ulotne, trzeba je odnotować. Kobiety są... często wyjątkową inspiracją. Zupełnie inną, o różnym charakterze, o różnym pięknie... W końcu to jest subiektywne, zachwyca na różne sposoby. Swoją spójnością, swoimi kontrastami... - mówił, choć mówił nieco ciszej, jakby odbierano mu dech. Zjawiskowa, onieśmielająca - piękna. Może to alkohol? Albo jej doskonale wyćwiczone maniery i ruchy? Chłonął uwagę, którą otrzymywał - chłonął ten moment, nie oczekując więcej ani nie dopraszając się o więcej, jakby ta chwila była dla niego istotniejsza. Dla sztuki, dla natchnienia, dla inspiracji.
Był w nim podziw do świata i piękna, ale nie zachłanność do posiadania tego co podziwiał - nie miał tej potrzeby do zagarnięcia świata dla siebie. Wystarczyła mu obserwacja i podziw, przynajmniej w większości wypadków. Przez wiele lat jego jedynym życzeniem było zamknięcie się w pracowni i oddaniu sztuce, a teraz choć niekoniecznie prowadzenie biznesu było dla niego wyłącznie przyjemnością, zaakceptował to jak wiele pracy musi włożyć w inne gałęzie swojego nawet nie raczkującego w tej chwili biznesu.
- Oh, proszę, to ja dziękuję za natchnienie. Jest cenne dla każdego twórcy... I proszę wybaczyć, naturalnie! Nie przedstawiłem się, Eugene Sauveterre, madame. Zajmuję się wytwórstwem magicznych zabawek, magicznych przedmiotów, skupiając się aby zachwycały również rzemiosłem. Daleko mi do krytyka sztuki, moje pióro nie należy do najlepszych. Lepiej radzę sobie z dłutem czy pędzlem - wyjaśnił, odkładając ołówek za notes. Zerknął dookoła, na tłum który... zmienił się nieco? Dopiero teraz dostrzegł, że rzeczywiście nieco się oddalili od początkowego miejsca.
Przesunął wzrokiem na madame Mericourt, a po tym po kieliszku, który miał być przeznaczony dla niego. Sięgnął po niego, unosząc również w geście toastu, upijając łyk.
- Rosyjski sięga do granic, bada je i testuje, rozciąga i sprawdza gdzie się zginają. Przygarnęli balet niczym swój, kiedy we Francji zwrócono wzrok na inne dziedziny sztuki... Miała madame okazję być na Święcie Wiosny, czy pomysł pochodzi z zasłyszanych kontrowersji? - zapytał, choć sam pomysł przy warsztatach angielskich tancerzy w jego odczuciu był bardzo trafiony. Twardość, która mogłaby zostać uwydatniona - ciężkość, choć nie przypadkowa. - Z chęcią zobaczyłbym w ich wykonaniu Święto wiosny. Twardość i ciężar, jeszcze bardziej uwydatniające klimat samego baletu. Może właśnie tego ludzie mogliby potrzebować, może zadziałałoby dla nich to oczyszczająco? Gdyby mogli ujrzeć w sztuce ciężkość ubiegłych lat? Londyn dostał czystą kartę, nie ukrywam że również i dlatego zechciałem tutaj się osiedlić - mówił, choć gdyby miał pewność bezpieczeństwa poza stolicą, chętnie zamieszkałby bliżej jej. Ale na to mógł przyjść jeszcze czas. Kiedy wojna się uspokoi, bo z czasem powinna, prawda? Z czasem ci, którzy wprowadzali zmiany, osiągną sukces...
Komentarz, spojrzenie - znów utkwił w niej spojrzenie, które nie próbowało kryć podziwu. Nie potrafił kłamać, albo wypił tego wieczoru już na tyle, że nie potrafił ukrywać własnych emocji. Choć w jego podziwie nie było głodu a zachwyt, jakby w jego głowie pojawiały się kolejne obrazy i plany - na kontrastujące obrazy, na kompozycje w których kobieta znajdowała się pośród miękkich płatków róż, a jej ciało? Może kontrast sukni mógłby być ostry, skóra i ciało bardziej kształtne; odzienie mogłoby przywodzić na myśl kolce - to kobieta nimi była, niebezpieczna, a jednocześnie tak piękna.
Zagrożenie zdawało się być nie tylko hipnotyzujące, ale i przyciągające. Była pełna kontrastów - a to one podkreślały piękno. Światłocień był podstawą malarstwa - rzeźba również go uwydatniała swoimi wypukłościami. Świadomość istniejących tych kontrastów pomagał skupić cudzy wzrok na tym, na czym się zechciało.
W sztuce nie było przypadków. Czy madame, która go odciągnęła była właśnie tym, pieczołowicie stworzonym dziełem sztuki? Pięknie oprawionym, mającym za cel przyćmić wszystko inne.
- Oh... to... Owszem - powiedział nieco zakłopotany, jakby nie wiedząc co innego powinien odpowiedzieć, kiedy przesunął wzrok na jej dłoń znajdującą się na notesie. - Niektóre inspiracje są ulotne, trzeba je odnotować. Kobiety są... często wyjątkową inspiracją. Zupełnie inną, o różnym charakterze, o różnym pięknie... W końcu to jest subiektywne, zachwyca na różne sposoby. Swoją spójnością, swoimi kontrastami... - mówił, choć mówił nieco ciszej, jakby odbierano mu dech. Zjawiskowa, onieśmielająca - piękna. Może to alkohol? Albo jej doskonale wyćwiczone maniery i ruchy? Chłonął uwagę, którą otrzymywał - chłonął ten moment, nie oczekując więcej ani nie dopraszając się o więcej, jakby ta chwila była dla niego istotniejsza. Dla sztuki, dla natchnienia, dla inspiracji.
Eugene Sauveterre
Zawód : Twórca magicznych zabawek
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Feed me promises, keep my heart well
I'll sing you songs until the darkness does recede
I'll sing you songs until the darkness does recede
OPCM : 5 +1
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Personalia, podane przez nieznajomego, nic jej nie mówiły, nie okazała jednak zawodu, nauczona zachować uprzejmość w sytuacjach gorszych od napotkania na swej drodze kogoś nieposiadającego doskonałego pochodzenia, budzącej zachwytu renomy lub potencjału pikantnych plotek. Nie kojarzyła nikogo wpływowego o tym nazwisku, lecz nie znała przecież każdego wpływowego artysty po drugiej stronie kanału La Manche - zachowywała więc pełną potencjału uprzejmość w niemal każdym kontakcie. Tylko głupcy palili za sobą mosty. Lub ci, którzy w płomieniach pozostawiali dawną wersję siebie.
- Wytwórca zabawek? - powtórzyła powoli, dając mężczyźnie szansę na doprecyzowanie swego zawodu. Niecodziennego. Jeszcze nie spotkała na salonach kogoś parającego się podobnym rzemiosłem; świat dzieci, choć obecny w życiu czarownic, nie wydawał się tak pełen potencjału jak inne rodzaje rękodzieła. Nieprzydatnym na dłuższą metę, dalekim od uduchowionej sztuki, choćby rzeźby. - Ale prawdziwą pana pasją jest malarstwo? - dopytała (zasugerowała?) delikatnie, zastanawiając się, czy nie ma do czynienia po prostu ze skromnym mistrzem, chcącym przykryć swą prawdziwą wielkość na arenie płótna i pędzla podkreśleniem zawodowej dekadencji. Zabawki. Upiła kolejny łyk szampana, mile pękającego słodkimi pęcherzykami na końcu języka.
- Miałam szansę obejrzeć go w Paryżu, przed sześcioma laty, z moim mężem. Niezapomniane przeżycie, choć oczywiście reakcja widowni była odmienna od tej sprzed kilkudziesięciu lat. To już klasyka, nie zagrażające porządkowi publicznemu wydarzenie - odparła na pytanie o Święto wiosny, jak zwykle w kłamstwie umieszczając ziarno prawdy, gotowej wykiełkować parasolem ochronnym, gdyby ktoś przyłożył do tej wypowiedzi przesadną uwagę. Faktycznie odwiedziła Palais Garnier tamtej wiosny, choć nie w towarzystwie nieistniejącego Bastiena Mericourta. Uśmiechnęła się lekko, trochę smutno; Eugene mógł nie wiedzieć, że była wdową, nie nosiła już czerni, a obrączka umieszczona na żałobnej dłoni często umykała interpretacji, tak różnej w odmiennych krajach czy nawet regionach, ale nie czuła potrzeby doprecyzowania swego stanu cywilnego. - Kto wie, może niedługo uda się wystawić Le Sacre du printemps także i u nas - lubiła dyskutować o balecie, zwiększała swą wiedzę jak tylko mogła, by lepiej zaspokajać oczekiwania nie tylko podczas towarzyskich rozmów, ale i podczas dyskusji i negocjacji z kompozytorami, krytykami i znawcami tego wymagającego rodzaju sztuki. Z Sauveterrem rozmowa przebiegała miękko, niegroźnie, odsłonił już większość swoich kart, mogła więc wewnętrznie odetchnąć. - Co skłoniło pana do przeprowadzki do Londynu? Odnalazł już się pan w tym pięknym, choć dotkniętym ostatnimi tragediami, mieście? - dalej przyglądała mu się uważnie, szczerze ciekawa opinii kogoś z zewnątrz o tym, jak prezentowało się miasto. Jej miasto, tego jednak nie podkreślała. Eugene był kimś z zewnątrz, kimś obcym, kojarzył ją, to oczywiste, wśród śmietanki towarzyskiej skupionej wokół muzyki, teatru i baletu była kimś znaczącym, lecz czy zdawał sobie sprawę z sięgających dalej wpływów jej władzy? Nie sądziła - i dobrze. Wtedy mrok, którym tak intensywnie się zachwycał, mógłby przeważyć nad jasnością. Pochłonięcie kontrastu w przypadku Śmierciożerczyni działało tylko w tę stronę, rozmycie intensywności w pastelowym rozjaśnieniu nie wchodziło w grę.
- Dobrze mówi się o La Fantasmagorii w pańskich kręgach, panie Sauveterre? - dopytała jeszcze, mając na myśli kręgi malarskie i rzeźbiarskie, nie zabawkarskie - ten rejon krytyki bądź zachwytów lekkomyślnie lekceważyła. Dając mężczyźnie chwilę ulgi od swojego intensywnego, czarnego spojrzenia, teraz skupiona tylko na szkicowniku. Przekartkowała go nieśpiesznie - lekceważąc potencjalne próby zatrzymania chłodnych dłoni - z uśmiechem ciągle drgającym w kąciku podkreślonych burgundową szminką ust. Gdyby nie wibrująca niewinność i nieco drżący od alkoholu ton głosu Eugene'a, uznałaby przyznanie się do uwięzienia na kartach notesu za próbę flirtu. Lub rzucenia jej wyzwania do rozmowy prowadzonej na zupełnie innej płaszczyźnie. - A więc można nazwać pana bawidamkiem? A może raczej miłośnikiem kobiecych wdzięków? - pozwoliła sobie na swobodę, bawiła się tą rozmową - i jego reakcjami, wrażliwymi, niemal chłopięcymi. Mówił o jej wyjątkowości, lecz notes pełen był szkiców innych kobiet, przyglądała się im dość pobieżnie, w końcu zamknęła artystyczny skarbiec i ponownie objęła dłonią kieliszek.
- Wytwórca zabawek? - powtórzyła powoli, dając mężczyźnie szansę na doprecyzowanie swego zawodu. Niecodziennego. Jeszcze nie spotkała na salonach kogoś parającego się podobnym rzemiosłem; świat dzieci, choć obecny w życiu czarownic, nie wydawał się tak pełen potencjału jak inne rodzaje rękodzieła. Nieprzydatnym na dłuższą metę, dalekim od uduchowionej sztuki, choćby rzeźby. - Ale prawdziwą pana pasją jest malarstwo? - dopytała (zasugerowała?) delikatnie, zastanawiając się, czy nie ma do czynienia po prostu ze skromnym mistrzem, chcącym przykryć swą prawdziwą wielkość na arenie płótna i pędzla podkreśleniem zawodowej dekadencji. Zabawki. Upiła kolejny łyk szampana, mile pękającego słodkimi pęcherzykami na końcu języka.
- Miałam szansę obejrzeć go w Paryżu, przed sześcioma laty, z moim mężem. Niezapomniane przeżycie, choć oczywiście reakcja widowni była odmienna od tej sprzed kilkudziesięciu lat. To już klasyka, nie zagrażające porządkowi publicznemu wydarzenie - odparła na pytanie o Święto wiosny, jak zwykle w kłamstwie umieszczając ziarno prawdy, gotowej wykiełkować parasolem ochronnym, gdyby ktoś przyłożył do tej wypowiedzi przesadną uwagę. Faktycznie odwiedziła Palais Garnier tamtej wiosny, choć nie w towarzystwie nieistniejącego Bastiena Mericourta. Uśmiechnęła się lekko, trochę smutno; Eugene mógł nie wiedzieć, że była wdową, nie nosiła już czerni, a obrączka umieszczona na żałobnej dłoni często umykała interpretacji, tak różnej w odmiennych krajach czy nawet regionach, ale nie czuła potrzeby doprecyzowania swego stanu cywilnego. - Kto wie, może niedługo uda się wystawić Le Sacre du printemps także i u nas - lubiła dyskutować o balecie, zwiększała swą wiedzę jak tylko mogła, by lepiej zaspokajać oczekiwania nie tylko podczas towarzyskich rozmów, ale i podczas dyskusji i negocjacji z kompozytorami, krytykami i znawcami tego wymagającego rodzaju sztuki. Z Sauveterrem rozmowa przebiegała miękko, niegroźnie, odsłonił już większość swoich kart, mogła więc wewnętrznie odetchnąć. - Co skłoniło pana do przeprowadzki do Londynu? Odnalazł już się pan w tym pięknym, choć dotkniętym ostatnimi tragediami, mieście? - dalej przyglądała mu się uważnie, szczerze ciekawa opinii kogoś z zewnątrz o tym, jak prezentowało się miasto. Jej miasto, tego jednak nie podkreślała. Eugene był kimś z zewnątrz, kimś obcym, kojarzył ją, to oczywiste, wśród śmietanki towarzyskiej skupionej wokół muzyki, teatru i baletu była kimś znaczącym, lecz czy zdawał sobie sprawę z sięgających dalej wpływów jej władzy? Nie sądziła - i dobrze. Wtedy mrok, którym tak intensywnie się zachwycał, mógłby przeważyć nad jasnością. Pochłonięcie kontrastu w przypadku Śmierciożerczyni działało tylko w tę stronę, rozmycie intensywności w pastelowym rozjaśnieniu nie wchodziło w grę.
- Dobrze mówi się o La Fantasmagorii w pańskich kręgach, panie Sauveterre? - dopytała jeszcze, mając na myśli kręgi malarskie i rzeźbiarskie, nie zabawkarskie - ten rejon krytyki bądź zachwytów lekkomyślnie lekceważyła. Dając mężczyźnie chwilę ulgi od swojego intensywnego, czarnego spojrzenia, teraz skupiona tylko na szkicowniku. Przekartkowała go nieśpiesznie - lekceważąc potencjalne próby zatrzymania chłodnych dłoni - z uśmiechem ciągle drgającym w kąciku podkreślonych burgundową szminką ust. Gdyby nie wibrująca niewinność i nieco drżący od alkoholu ton głosu Eugene'a, uznałaby przyznanie się do uwięzienia na kartach notesu za próbę flirtu. Lub rzucenia jej wyzwania do rozmowy prowadzonej na zupełnie innej płaszczyźnie. - A więc można nazwać pana bawidamkiem? A może raczej miłośnikiem kobiecych wdzięków? - pozwoliła sobie na swobodę, bawiła się tą rozmową - i jego reakcjami, wrażliwymi, niemal chłopięcymi. Mówił o jej wyjątkowości, lecz notes pełen był szkiców innych kobiet, przyglądała się im dość pobieżnie, w końcu zamknęła artystyczny skarbiec i ponownie objęła dłonią kieliszek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Gabinet Karmazynowy
Szybka odpowiedź