Wydarzenia


Ekipa forum
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Hector Vale
AutorWiadomość
Hector Vale [odnośnik]28.12.22 20:33


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.



Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 18.12.23 6:21, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Hector Vale [odnośnik]28.12.22 21:35
Głupiec
Shropshire1941

Nowy chłopiec w sąsiedztwie pojawił się na początku wakacji. Hector zobaczył ich pierwszy, z wieży domu - powóz czarodziejów, którzy wprowadzili się do rodziny nieopodal. Matkę i dwójkę dzieci, dziewczynkę zbyt małą by mogła być zagrożeniem i jego, intruza. Chłopiec jest patykowaty, w ich wieku, dobrze ubrany. Czuje się niepewnie w nowym środowisku, zdradza to każdy jego gest. Sposób, w jaki ogląda się przez ramię i nieco błędne spojrzenie, jakim ogarnia wzgórza Shropshire. Sposób, w jaki chwieje się na nogach na porywistym wietrze. I wreszcie sposób, w jaki próbuje wzbudzić szacunek okolicznych dzieci, zwierzęta w stadzie muszą określić swoją dominację.
Hector najpierw tylko obserwuje i słucha. Pyta nieśmiało mamy, skąd wzięli się nowi sąsiedzi, a ona mówi coś o tym, że czarodzieje z dziećmi wyjechali z Londynu, dla bezpieczeństwa. Słyszą ciężkie kroki ojca, Anselm słyszy strzęp pytania, jej odpowiedź. Hector gryzie się w język, źle wybrał moment. Matka spuszcza głowę. Ojciec poprawia jej wersję zdarzeń i mówi, że dzieci z Londynu po prostu przyjechały na wakacje na wieś. I że powinni poznać nowych sąsiadów.
Hector ma złe przeczucia.

Mówi bratu, że nie ma ochoty się z nimi bawić i że będzie tylko zawadzał, ale bliźniak pozostaje głuchy na przebąkiwanie o mówie ciała nieznajomego chłopca. Nie mają wielu znajomych, Shropshire nie jest gęsto zaludnione, a ojciec każe im trzymać się tylko z czarodziejami z dobrych rodzin. Synowie Vanitych są nieco starsi, za duzi, by się z nimi bawić, a ich najmłodsza córka jest za mała. Ma złote włosy i ładnie śpiewa, ale choć Hector wie, jak bawić się z siostrami (i bardzo to lubi, zwłaszcza, że dom byłby bardzo pusty gdy brat z ojcem wyjeżdżają na polowania), to zabawy z dziewczynami są przecież nudne. Pozostają okoliczni chłopcy, z gorszych domów, brat przewodzi im naturalnie, choć nie nawiązują się z tego przyjaźnie, jeszcze nie - między dziećmi z domu Vale i okolicznymi urwisami jest jakaś naturalna przepaść. Hector podświadomie liczy na to, że tak samo będzie w Hogwarcie - jeden dom, jedno dormitorium, bliźnięta w jedności, oni w swoim świecie i cała reszta nowych znajomości. Dla jednego z nich ekscytujących, dla drugiego onieśmielających, ale wszystko jest i będzie dobrze, dopóki Hector ma się za kim schować. Rok, już tylko rok i będzie lepiej, będzie wspaniale.
Do tego czasu muszą się bawić z dziećmi sąsiadów.

W końcu daje się namówić. Trochę bratu, ale przede wszystkim ojcu, kazał im zająć się nowymi czarodziejami, a ojcu się nie odmawia.
Złośliwości zaczynają się prędko. Najpierw subtelne: krzywe spojrzenie, wyraźnie zaakcentowane nie zmęczysz się?, londyński akcent z wyższych sfer. Hector czuje na sobie spojrzenie brata, więc uśmiecha się i udaje, że nie słyszy. Nie chce mu psuć zabawy.
Zabawa jest wyśmienita, bawią się w chowanego. Brat wygra, jak zawsze. Hector wie, na którym drzewie ma ulubioną kryjówkę i wcale nieprzypadkowo wybrał szopę obok. Nowy chłopiec szuka, jest sfrustrowany. Znajduje go jako pierwszego, nieprzypadkowo. Pyta o innych, a Hector uprzejmie i logicznie przypomina mu, że to wbrew zasadom gry. Został znaleziony, to dla niego koniec zabawy, nie będzie pomagał.

Spodziewał się docinków, ale nie kopniaka. Laska upada na ziemię, traci równowagę. Słucha kolejnych wyzwisk, ale jednym uchem, przyzwyczaił się, choć te o jego matce (po latach nadal pamięta obelżywe słowa z londyńskiego rynsztoka, ale nie lubi ich sobie przypominać) i o tym, że jest w tej grupie tylko ciężarem trochę bolą. Szuka w głowie riposty, na pewno ją znajdzie, ale może nie jak leży na ziemi, odpowiednie słowa na pewno przyjdą, ale chyba dopiero w domu, przed zaśnięciem. Zaciska mocno usta, nie będzie płakał. Właściwie, nie musi się nawet zanadto starać, nauczył się nie płakać żeby nikogo nie martwić. Zagraża mu tylko ból, bo wtedy łzy to reakcja bezwarunkowa, tak przeczytał - kuli się więc asekuracyjnie, zanim nadejdzie kolejny cios. Głos tamtego chłopca niesie się echem, Hector odruchowo zerka na drzewo. Bardzo nie chce wyglądać żałośnie, ale czuje się bezpiecznie. Zaraz będzie dobrze.

Nie jest dobrze - przeważnie wystarczy, ze brat coś powie i okoliczne dzieciaki przestają pyskować, ale ten mu oddaje. Mocno. Hector spogląda na nowego chłopca z jeszcze większym niedowierzaniem od popchniętego bliźniaka. Otwiera usta, mógłby coś powiedzieć, zapewnić, że przecież wszystko dobrze. Albo skłamać, że źle się czuje i muszą iść do domu. Ale żadne słowa nie przychodzą, a tamci zaczynają się bić na całego. Po chwili tamten leży na górze, brat okłada go pięściami - mocniej i zapalczywiej niż przy zwykłych bójkach, tamte słowa, zwłaszcza to o mamie, naprawdę były okrutne. No i nikt nigdy nie kopnął Hectora, nie przy bracie.
Mógłbym mu przerwać. - myśli, widząc krew.
Wystarczy krzyknąć. - zaciska usta, oddycha przez nos, ciężko.
Albo wstać i go odciągnąć. - laska jest w zasięgu ręki.
Zamiast tego patrzy na kolejne ciosy, jak zahipnotyzowany. Na pękającą skórę, na szkarłat krwi, na to jak tamten próbuje się szamotać i kopać, ale pozostaje bezsilny. Bezsilny jak ja i mama.
Satysfakcja jest nagła, nie czuł wcześniej czegoś takiego. Chciałby patrzeć dalej. Chciałby być na miejscu brata, chyba wyobraża sobie, że jest na miejscu brata. Chciałby przekonać się, gdzie jest granica, kiedy tamten traci przytomność.

Wie już, że nie zapomni tego widoku ani tej satysfakcji ani wiedzy, że cudza krew potrafi zmyć własne upokorzenia. Że to dziwne pragnienie będzie powracać, aż wyda owoc w londyńskim porcie, gdy będzie wyjątkowo upokorzony i wkoło nie będzie nikogo bliskiego, ale przy pasie będzie ciężka sakiewka z syklami. Że nauczy się przekraczać granice i będzie doskonale wiedział, które skaleczenia da się zaleczyć, a które pozostawią blizny. Za blizny płaci się dodatkowo, a Hector będzie oszczędny.

Kroki. Podrywa głowę pierwszy, przecież w poniedziałki przychodzi ogrodnik.
-Vic! - krzyczy, ostrzegawczo.
Nie zdążą, nie dadzą rady tego ukryć. Tamten na pewno naskarży, a ogrodnik zaraz tu będzie, on poraniony i ich dwaj, na gorącym uczynku.
Łap - chciałby krzyknąć i przeturlać do niego laskę, ale czy zrozumie, co chce przekazać? Nie ma czasu na wyjaśnienia.
Podnosi się chwiejnie. Nogi mu drżą, nie wie dlaczego. Nie z obrażeń, z emocji.
Podchodzi bliżej, przenosi ciężar ciała na zdrową nogę. Nie wie, jak uderzać, ale wie, gdzie celować, musi się polać krew.
Nos.
Coś pęka. Brat cofa się ze zdziwieniem, Hector spogląda na swoje dzieło z upiorną fascynacją i przesuwa palcami po lepkim szkarłacie na hebanowej lasce, nikt nie pomyli tego z pięściami.
-Schowaj ręce. Powiemy, że to ja. - na koszuli ma ślad po bucie tamtego. -Przybiegłeś na pomoc. - słowa płyną same, spokojnie i klarownie. Z trudem odwraca wzrok od chłopca, jęczy cicho, nie wie czy ich rozumie, ale nic mu przecież nie będzie. Podpiera się na lasce, krytycznie poprawia kołnierzyk brata (pod nim jest kropla krwi) i dopiero wtedy patrzy mu w oczy.
Rozbiegane. Przestraszone?
Tylko jeden z braci obserwował dziś ten spektakl z satysfakcją, ale chyba obydwaj bali się trochę siebie. Jeden tego, co zrobił - a drugi tego, co czuł.
Hector bierze głęboki wdech, zastanowi się nad tym potem.
-Dziękuję. Ani słowa ojcu, ja będę mówił. - przyciąga go krótko do siebie, przytula, zrobiłeś to dla mnie, nie bój się, przecież ja nie boję się ciebie.
Potem szczypie się mocno w przegub, by do oczu nabiegły łzy. Chciałby móc rozpłakać się na zawołanie, kilkakrotnie próbował, ale już nie potrafi.

Ojciec chyba się domyśla. Spogląda na "starszego" syna z niedowierzaniem, a na prawdziwego winowajcę oskarżycielsko. Oczywiście nic nie wie, to moja wina - myśli Hector i powtarza te słowa ze świętym przekonaniem. Tak, jakby od nich zależało, wszystko, bo zależy. Jeśli ojciec uwierzy przyjmie do wiadomości scenariusz, w którym to Hector wdał się w bójkę, to nie będzie zły, będzie zaskoczony. Może nawet odrobinę dumny, ale zawsze trudno to zauważyć. Hector zgodnie z prawdą powie, że tamten zaczął - a potem niezgodnie z prawdą, ale z wiarygodnym grymasem bólu, powie, że bardzo go boli noga. I że bał się, że znowu coś się stanie - pan uzdrowiciel mówił, że kolejne złamanie może być nie do wyleczenia (tak, jakby to było do wyleczenia). Na twarzy ojca pojawi się wtedy ten dziwny wyraz, mieszanka litości i poczucia winy. Brat odwróci wzrok, Hector nie lubi mówić przy nim o złamaniu, atmosfera staje się bardziej gęsta, ale dzisiaj musi - bo to absolutnie krytyczne, by ojciec uwierzył w jego wersję zdarzeń, bo na niego nigdy nie podniesie ręki.
A jeśli uzna, że brat stracił nad sobą panowanie przy dzieciaku sąsiadów...
Oko za oko, ciężki pas wisi w kuchni na przestrogę.
Hector kłamie, jakby zależało od tego jego życie, bo nici ich życia są przecież splecione - Mojry tkają los bliźniąt równocześnie.
Ojciec udaje, że mu wierzy.
-Jeszcze jeden wyskok... - mówi groźnie, a Hector wie, że to nie do niego kieruje te słowa.

Wieczorem zakrada się do jego pokoju, pustego. Kręci z niedowierzaniem głową, brat nie powinien wymykać się do psów, nie dziś, nie gdy ojciec jest zirytowany. Siada na łóżku i czeka - nie może iść na dół, laska za bardzo by stukała.
I choć ma dziesięć lat, nadal boi się schodów po zmroku.
Gdy wraca wreszcie, przytula go mocno, strzepuje psią sierść z ramienia.
-Mogę chwilę zostać...? - uda, że nie będzie mógł spać, ze to on tego potrzebuje. Prawda jest inna - to brata nie chce zostawiać samego. Zaniepokoiło go to, co zobaczył, choć nie wie co i dlaczego. -Miałem złe sny. - będziesz miał złe sny, jeśli nie zostanę, Vic.
-Poczytamy na głos? - prosi, uśmiecha się nieśmiało. Tak, jakby nic się nie stało. Nic się nie stało.
Tamten intruz nie wprowadził dominacji na ich podwórku, obydwaj są cali i zdrowi, ojciec nie sięgnął dziś po pas. Jest tak, jak być powinno. Nie obchodzi go, czy tamten chłopiec wyzdrowieje, choć jest upiornie ciekawy procesu składania nosa, uzdrowiciel pewnie już nad tym pracuje. Rodzina musi trzymać się razem i stawać w swojej obronie. Tak, jak dzisiaj.



We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Hector Vale [odnośnik]10.10.23 10:10
Mag
Pod schodami1952
-


Nigdzie nie mogę znaleźć brata, nigdzie nie widzę ojca. Mocno zaciskam dłoń na lasce, usiłując zignorować złe przeczucia.
Może Victor już wyszedł. Może ojciec jest na piętrze. Może są gdzie indziej, ale osobno.
Nie znoszę zostawiać ich samych razem. Zawsze kończy się to źle.
Dom jest nienaturalnie cichy.
Dopadam do balustrady, widząc w półmroku sylwetkę u podnóża schodów. Jest zbyt ciemno, bym z góry zobaczył twarz i przez chwilę nie mogę złapać oddechu i prawie tracę równowagę.
Szerokie ramiona, długie nogi, niegdyś postawna sylwetka grawitacją. Czy też wyglądałem z góry tak żałośnie i nienaturalnie, gdy brat oglądał mój upadek z półpiętra?
Boję się, że role się odwróciły.
Boję się, że to Victor.
Tak przecież zawsze kończyły się ich… różnice zdań. Ojciec na górze, zawsze na górze. Gdzie powinienem być teraz ja? Jakaś moja część wyrywa się, by do niego dołączyć, ale zbyt boję się wysokości. Koniec zawsze miał wyglądać inaczej—łagodna ciemność wciągająca mnie powoli, ale pewnie, bez ryzyka złamań i wpadek. Upadek można w końcu przeżyć. Gwałtowna, szybka śmierć lub dalsza połamana egzystencja. Victor zawsze miał więcej szczęścia ode mnie, ryzyko byłoby zbyt duże. Kolana mi drżą. Muszę tam zejść, nie skoczyć. Zobaczyć jego twarz ostatni raz i nabrać pewności, że życie się skończyło.
I wtedy ciszę przecina upiorny, rzężący dźwięk, pamiętany z najgorszych oddziałów Munga.
Ludzki oddech.
Jeszcze nigdy nie zbiegłem po schodach tak szybko. Upadam na kolana, noga poddaje się dopiero na dole, dłońmi podpieram się o parkiet, laska uderza obok z głuchym łoskotem. Nie czuję bólu.
Tylko zaskoczenie na widok kruczych, poprzetykanych siwizną włosów, prostego nosa, mojej (ale nie bliźniaczej) twarzy, która w zdrowym ciele jest niemal przystojna w ten posągowy, spokojny sposób.
To nie jest twarz mojego brata.
Ulga odbiera mi oddech, a on wciąż desperacko próbuje go złapać. Widzę każdą z nowych zmarszczek, pot na czole, grymas bólu. Nie pamiętam go takiego. Nie mogę oderwać od ojca wzroku, tak jak nigdy nie mogę oderwać go od szarpiących się w kaftanach pacjentów.
Jego drżące powieki opadają raz po raz, aż nasze spojrzenia krzyżują się.
Przestaję mrugać.
Przypominam sobie wszystkie procedury.
Respiro udrożniłoby jego drogi oddechowe, ułatwiło tą bolesną walkę.
Subsisto Dolorem ulżyłoby w cierpieniu.
To minimum.
Przyglądam się uważniej, usiłując ocenić, czy rdzeń kręgowy jest przerwany. Widzę lekkie drżenie nogi, więc trącam łydkę czubkiem laski. Akcja – reakcja. Reakcja zachodzi. Marszczę lekko brwi. Czuję na sobie pytające spojrzenie, zaciskam usta.
Nie przyznam mu przecież, że może nadal jest nadzieja. Że Victor – kto inny mógł go pchnąć, dokładnie z tego samego miejsca? – nie został tutaj aż do końca, ryzykując niedokończone dzieło. Rzężący oddech staje się głośniejszy, ojciec chyba próbuje coś powiedzieć.
Ryzykując bycie wydanym.
Biorę głęboki wdech, odsuwam się lekko i opieram się o dolny schodek.
Stąd mam dobry widok.
A Victor nie musiał tutaj zostawawać, bo zawsze było nas dwóch, zawsze robiliśmy wszystko razem. Wreszcie mogę się na coś przydać.
-Mógłbym… – mój głos dochodzi do mnie z daleka. -…cię dobić. – nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem te słowa. Widzę niedowierzanie w jego spojrzeniu, czy to pogarda? Czy nie wierzy, że byłbym do tego zdolny? Przechylam lekko głowę, oblizuję wargi szukając odpowiednich słów. Te nimi nie są, bo znam się już trochę na okrucieństwie i od definitywnego końca bardziej boli tylko nadzieja. -Albo rzucić zaklęcie przeciwbólowe. Wreszcie bym się na coś przydał. – szepczę, a rzężenie staje się głośniejsze, a wzrok bardziej desperacki.
-Albo kogoś wezwać. Jeśli szybko otrzymałbyś pomoc… – wzruszam ramionami, wymownie przesuwam dłonią po lasce, jakby usiłując wybadać, czy by tego chciał.
Oczywiście, że by tego chciał. Zawsze trzymał się życia kurczowo, czytał woluminy o wiecznej młodości, prowadził notatki do kolejnej książki – dopilnuję, by nigdy się nie ukazała.
Zawsze wymierzał sprawiedliwość, zawsze był mściwy, zawsze prorokował, że Victor skończy marnie i na pewno chciałby to zobaczyć.
Prostuję się, rozglądam, mocniej zaciskam palce na różdżce. Cisza. Nikogo nie ma. Nikogo nie będzie. Gdyby ktoś nadchodził, musiałbym zareagować, choćby głupim Silencio.
-Ale nauczyłeś mnie, ojcze, że czasem najlepiej nie robić nic. – że wszystkie akcje mają konsekwencje. Przez lata nazbierało się sporo tych konsekwencji.
Na jego ustach wyrasta bąbelek, spojrzenie jest teraz nienawistne, po brodzie ścieka strużka krwi. Zastanawiam się, czy potem ją otrzeć i czy na schodach zostały jakieś ślady. Tragiczny wypadek. Umierał długo i nikt go nie znalazł. Przyszedłem za późno.
Zerkam na zegar, żeby to wszystko obliczyć i ułożyć odpowiednią wersję wydarzeń.
Rytm wskazówek, chaos nierytmicznego oddechu.
Powracam do ojca wzrokiem.
Jestem spokojny.
Jak wtedy, gdy tamten pobity dzieciak zanosił się płaczem, a ja musiałem złamać mu nos laską, bo kalece wymierzą łagodniejszą karę niż większemu, zdrowemu chłopcu.
Jak wtedy, gdy obserwowałem mrówki pod szklanką i wyrywałem skrzydełka muchom.
Jak wtedy, gdy Melancholy zdychała, uginając się powoli pod każdym ciosem bicza. Może i była stara, ale zawsze była silną klaczą, a spektakl trwał i trwał.
Jak wtedy, gdy oddech matki stopniowo cichł i nie było przy niej nikogo, tylko ja i trzymała mnie za rękę tak kurczowo, jakby chciała zabrać mnie ze sobą.
Może i nie brałeś mnie na polowania, jak Victora, ale i tak nauczyłeś mnie patrzeć na śmierć, ojcze.
Próbuję oszacować, ile może to zająć, ale i tak agonia trwa dłużej, niż się spodziewam. Ludzie to w końcu nie mrówki.
Po chwili rzucam to zaklęcie przeciwbólowe. Na własne udo. Siedzę tu długo i noga mi ścierpła.

Posprzątałem wszystko starannie, dopilnowałem każdej minuty, jako uzdrowiciel oszacowałem godzinę śmierci. Zgodnie z prawdą, zgodnie z przedziałem prawdy (czymże jest prawda…?), tak by Victor już dawno był poza domem. Kilka razy chwytałem za pióro, ale nie było nic, co mógłbym mu napisać, a pewne słowa wdzięczności powinny pozostać niewypowiedziane. Skreślam formalne zaproszenie na pogrzeb, wyrażając głębokie zaskoczenie i przechodząc do spraw podziału majątku.
Zasypiam w rytm tikania zegara, a na moich ustach igra nowy rodzaj uśmiechu ilekroć rzucam zaklęcia przeciwbólowe.
Do końca nie był w stanie nic powiedzieć, ale w rytmie zegara słyszę jego rzężenie. W lustrze widzę jego spojrzenie. Mam kilka nowych siwych pasm i siwieję w ten sam sposób, co on.
To nic. Pierwszy raz odkąd pamiętam, mogę swobodnie oddychać – coś ściska moje płuca tylko przy Beatrice, ale z tym, z nią – mogę żyć. Chyba.
Jej łzy na pogrzebie są szczere, od szlochu dostała czkawki. Podałbym jej eliksir uspokajający, ale nie chcę, nie w jej delikatnym stanie. Jedno życie zgasło, nowe kwitnie pod jej sercem.
Czasem zastanawiam się, czy z nią też się pierdolił i trochę żałuję, że o to nie spytałem. Może nie chciałem znać odpowiedzi, a może wiedziałem, że i tak zdołałby skłamać samą nienawiścią jasnego spojrzenia. Oferuję żonie ramię i zastanawiam się, czy tak samo rzewnie płakałaby nade mną. Mam ochotę wbić mocno palce pod jej skórę, nacisnąć nerw w sposób, który przeszyje bolesnym prądem całe jej przedramię. Przypominam sobie twarz umierającego ojca i impuls mija.
Na stypie kiwam głową i przyjmuję kolejne kondolencje. Wielki człowiek, mówi pani Borgin. Dławię prawdę wytrawnym winem i oferuję jej koreczki z łososiem. Odprowadzam ją wzrokiem, myśląc, że jej żal jest nieco egzaltowany. Śmierć ojca przyszła wcześniej niż się spodziewałem, ale to naturalna kolej rzeczy. To rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Ani odprowadzać ich wzrokiem do Tower. Azkabanu? Co groziłoby za ten…
…nic, nic by nie groziło. To był wypadek. Victora nawet tam nie było.
A ja nic nie zrobiłem. Nic nie zrobiłem.
Nic nie zrobiłem.
To sobie mówię, gdy cienie w salonie gęstnieją, gdy przypominam sobie mity o Eryniach. Ścigają ojcobójców, najbardziej zażarcie i czasem w środku nocy budzę się przejęty lękiem o brata. Ale on przecież też nic nie zrobił.
Przenoszę się do osobnej sypialni. Już wcześniej nie mogłem znieść jej obecności obok siebie, a bezsenność jest wygodną wymówką. Nocami pracuję, światło świecy odpędza ponure przeczucia. Czasami chwytam za pergamin, ale wszystkie listy do Victora są równie oficjalne jak oficjalna wersja wydarzeń na temat śmierci ojca. Coraz rzadziej patrzę w lustro.

Co roku składam na grobie rodziców białe kwiaty. Nie oszczędzam na wiązankach, trzeba się w końcu pokazać. Czasami trafi się jakiś miłośnik dziwnych książek ojca, ubolewając nad jego przedwczesną śmiercią. Uśmiecham się uprzejmie, marszczę brwi z udawanym smutkiem. Dochodzę w tym do takiej perfekcji, że rola zrozpaczonego wdowca naprawdę nie sprawi mi problemu.
O matkę nie pyta nikt, nie przychodzi do niej nikt. Ojciec dopilnował, by zerwała przez te dwadzieścia lat wszystkie istotne znajomości. Zastanawiam się, czy matka na pewno chciałaby być tu pochowana, ale przecież inaczej nie wypada. Gdyby nie chciała, odeszłaby wcześniej – myślę czasem z gorzkim żalem. Gdyby chciała, nie odtrąciłaby Lety i nie musiałbym chodzić na cmentarz sam.
Beatrice przychodzi tu ze mną, póki żyje, ale jej towarzystwo się przecież nie liczy. Orestes pytał kiedyś o dziadków i czasem opowiadam mu o babce, ale tylko o babce. Nie zabieram go tu zbyt często. Nie lubię tego obowiązku, ale ktoś musi dopilnować, by grób był zadbany i by kwiaty były świeże.
Inicjatywa przychodzi mi czasem z trudem, ale najwyraźniej umiem pilnować, by sprawy były doprowadzane do końca.
Przygładzam czarny płaszcz. Mocno chwytam za laskę, z którą być może mógłby chodzić. A może nie. Może było za późno i to tylko mój uparty optymizm podszeptuje mi, że coś dało się zrobić.
Cmentarz jest zawsze cichy, ale wiatr szumi rzężąco, a moje serce odmierza równy rytm zegara. Tik-tak, tik-tak.




We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Re: Hector Vale [odnośnik]18.12.23 6:20
Wiara
Shropshire & Walia1948 & 1952

Jest bardzo piękna—mówi ojciec, tak jakby tylko to się liczyło.
Jest bardzo piękna i próbuję w to uwierzyć, choć podczas zapoznawczego spotkania zdawała mi się chłodniejsza niż posągi w British Museum.
Jest bardzo piękna, a ja nie mam wyjścia. Ojciec uśmiecha się z satysfakcją, jest bardzo zadowolony. Posag musi być większy niż się spodziewał (za kalekę), a korzyści z małżeństwa jeszcze większe. Manuskrypt jego opus magnum jest podobno na ukończeniu (od kilku lat, przełykam myśl z gorzką ironią), a mój przyszły teść ma odpowiednie koneksje. Znam mojego ojca, choć nigdy nie zdołałem go zrozumieć—i wiem, że oczyma wyobraźni widzi przyszłą sławę i pozytywne recenzje. Zawsze wierzył w swoją świetlaną przyszłość (świetlaną przyszłość rodziny, poprawiłby mnie) i zawsze miał głowę do interesów. Próbuję odwzajemniać jego uśmiech, ale zastanawiam się, jaką figurą jestem na jego szachownicy życia; a jaką jest Beatrice. Jak dobrym interesem zostałem i dlaczego ja, a nie przystojniejszy Victor. Jest bardzo piękna i na pewno wolałaby postawnego męża, widziałem błysk zaskoczenia albo rozczarowania w jej zielonych oczach.
Ilekroć roztrząsam powody zaręczyn, mimowolnie myślę o rozmowie ojca z sąsiadem, o tym jak wysłano za granicę tamtą, o jej czerwonym policzku. Beatrice jest bardzo piękna i zastanawiam się, czy mam poślubić ją za karę—albo, czy dowiedziawszy się o moim wybryku, ojciec uznał, że piękno liczy się dla mnie bardziej niż wszyscy się spodziewali.
Zaciskam usta, zaciskam dłoń na lasce i pomimo gorzkich myśli próbuję wierzyć, że będzie dobrze.
Zawsze przecież tego chciałem. Założyć własną rodzinę, własną, taką w której nikt nigdy mnie nie opuści i nikt nigdy nie zniknie. Wątpię, by cokolwiek zagłuszyło pustkę po zdystansowaniu się Victora i odesłaniu z domu Lety, ale wedle magipsychiatrycznych podręczników podobno należy otaczać się nowymi osobami, podobno to zdrowe. Należy budować nowe relacje, więc spróbuję zbudować taką ze swoją przyszłą żoną. Oczyma wyobraźni widzę nas, samych, w walijskim domu odziedziczonym po krewnych matki. W domu, w którym nikt nie krzyczy i w którym nie jest tak zimno jak w murach rodzinnej posiadłości. Beatrice wydaje się co prawda nieco chłodna i sporo milczy, ale ja też jestem nieśmiały. To może wynikać z nieśmiałości, prawda? Uszanuję jej mury, ona uszanuje moje, a potem rozpalimy własne ognisko. Być może bez pożądania jakie odczuwałem wobec Valerie ani bez motyli w brzuchu jakie miałem gdy marzyłem o historiach rodem z mitów i na pewno bez intuicyjnego zrozumienia i przyjaźni, jakie dzieliłem z Cassandrą, ale to przecież nic takiego. Jestem Vale'm, zawsze wiedziałem jak ma być, choć nie sądziem, że to ja ożenię się przed Victorem.
Jeśli będzie po prostu lepiej niż w małżeństwie moich rodziców—to wystarczy.
Bez krzyków, bez zdrad (ojciec zdradza matkę, wiem o tym doskonale, ale ja nie będę taki), bez przemocy (to był tylko raz, obiecuję sobie, myśląc o czerwieni na policzku tamtej).
Będzie dobrze.
Wierzę, że będzie dobrze.

Powinienem zaprosić ją na spacer, ale z oczywistych względów to kiepski pomysł. Zamiast tego spotykamy się na deser w kawiarni, jej matka idzie z nami jako przyzwoitka. Beatrice skromnie spuszcza wzrok, a rude loki ma upięte w finezyjny kok. Próbuję znaleźć wspólny temat, książki, mity, dom, wystrój wnętrz, nawet smak ciasta (tort Sachera, podobno ulubiony Herr Freuda), ale czuję się jakbym rzucał grochem o ścianę. Chwilę milczymy, a później rozmawiamy o pogodzie. W trójkę, bo przyszła teściowa ma więcej do powiedzenia niż moja narzeczona.
W drodze do domu wmawiam sobie, że zawsze lubiłem ciszę. I że moja matka też mówi niewiele, a nigdy nie przysparzała ojcu problemów—chyba, bo w jego krzykach zawsze była problemem.
Mam wrażenie, że Victor przypatruje mi się dziwnie, że doskonale widzi nieszczerość w moim uśmiechu; ale wzruszam ramionami. To przez niego jestem w tej sytuacji, tak szybki ślub to konsekwencja tamtych schadzek. Nie żałuję ich, żałuję tego, że dałem się złapać. Żałuję zawiedzionego zaufania. Żałuję tego, że chciałem by Victor martwił się o mnie w szkole, ale nie teraz.
Jest bardzo piękna. I cicha. - syczę, choć on nawet nie pyta, jak było.

Próbuję nie myśleć o bilansie ostatnich dwóch lat. O nieudolnych czułościach, jakie próbowałem jej okazywać; o tym jak stopniowo przestałem jej oferować moje ramię na spacerach i o tym, jak zacząłem wynajdywać sobie coraz to nowsze zajęcia byleby nie siedzieć w jej towarzystwie. O tym, jak głośna zrobiła się po ślubie. O nocy poślubnej staram się nie myśleć nigdy, przenigdy. O tym, jak powstało życie, które do niedawna nosiła pod sercem—też nie.
Wstydzę się tego.
Wstydzę się za siebie.
Wstydzę się marzeń, w których nigdy miałem nie być taki, jak ojciec.
Wstyd jest zbyt wielki, bym uderzył ją ponownie, choć Zeus świadkiem, że mam ochotę. Czy kiedykolwiek wziął przemocą Herę?
Czy to przypadek, że Hestia, bogini ogniska domowego, nie ma małżonka?
Nasze ognisko przygasło. Prysnęły nieśmiałe marzenia o spokoju i szczęściu i choćby o robieniu sobie nawzajem herbaty—ostentacyjnie kuśtykam chodzę do kuchni sam, nawet gdy jestem zmęczony. Tylko dla rodziny urządzamy pokazowe obiady. Wstaję wcześnie, by zjeść śniadanie samotnie. Pracowałbym do późna, gdyby nie Orestes. Duszę się i ona chyba też, ale dusimy się na różne sposoby. Ja tonę w ciszy, ona wybucha jak wulkan. Chce mi się śmiać na myśl o tym, że była kiedyś cicha—jest zdolniejszą kłamczuchą niż się spodziewałem i może właśnie to pozwala nam zachować pozory normalności, zmiatać pod dywan jej wybryki i tworzyć fasadę dla świata. Doktor Vale i jego piękna żona, komplementują nasi znajomi na przyjęciach. Beatrice z nimi tańczy, szczególnie z tymi, którzy komplementują ją najgłośniej, a ja podpieram ściany.
Czasem myślę o dziewczynie, która podobno była we mnie zakochana, a i tak nazwała mnie kaleką. Myślę o ciemnym sińcu na jej policzku, o lęku zmieszanym z satysfakcją, o tym jak łatwo przyszło mi podniesienie na nią ręki i jak niemożliwe (poza tamtą nocą) zdają się podobne gesty w stosunku do Beatrice. Przynajmniej nie żyjemy w kłamstwie, przynajmniej wiem, że mnie nie kocha—a ja jej—choć i tak nazywa mnie kaleką.
Nie wierzyłem, że kiedykolwiek tak będzie, ale zazdroszczę ojcu. Może i matka była nieszczęśliwa, ale przynajmniej on kwitł. Czasami przez myśl przemyka mi nerwowe podejrzenie, że może to Beatrice jest jak ojciec, że może kwitnie moim kosztem; ale odpycham je od siebie gorączkowo. Takie sytuacje się nie zdarzają. Mam to wszystko pod kontrolą. Pozwalam jej na wszystko, bo tak jest wygodnie. Nie jestem ofiarą. Nie jestem ofiarą. Może co najwyżej ofiarą tej sytuacji, niefortunnie aranżowanego małżeństwa, ale nie jej. Mężczyznom się to nie zdarza. Jestem magipsychiatrą, a ona ma histerię i to nieuleczalna choroba, więc po prostu minimalizuję straty. Mam syna, na tym powinienem się skupić. Nie na kłującym żalu, że innych dzieci, moich dzieci już nie będzie. Nie na tym, jak klaustrofobiczna jest czasem moja sypialnia—jest po prostu przytulna, tak sobie wmawiam. Nie na tym, ile straciłem, bo choć zazdroszczę Victorowi starokawalerstwa, a innym mężczyznom niepięknych i cichych żon, to zawsze mogło być przecież gorzej.
Będziemy żyć obok siebie, nie będziemy wchodzić sobie w drogę, wychowamy Orestesa. Jeszcze przez kilkanaście, kilkadziesiąt lat, do końca życia.

Phil opowiada mi o rozwodach, ale podobno w jego rodzinie są nie do pomyślenia. Uśmiecham się gorzko, bo nie słyszał nawet o rodzinach takich, jak moja. Theo tłucze szklanki z tęsknoty za Fran, a ja sprzątam po nim rozbite szkło i w ciszy zazdroszczę, że mógł zamieszkać z tą zołzą i poznać ją przed ślubem; że nigdy nie zdążył się ożenić. Samemu milczę, wstydzę się nowego przyjaciela. Słucham historii moich pacjentów, karmiąc się ich dramatami i tragediami, chcę słyszeć jak najwięcej, o każdej rozterce i o każdej perwersji. Słucham o żonie, która jest oziębła wobec męża i każdego mężczyzny—jakże mu zazdroszczę! Przepisuję jej kilka eliksirów i meridianów, podobno jest lepiej. Na tyle lepiej, że mają potem dziecko. Nie pytam, czy jej się to podobało, bo to nieistotne. Dziecko jest jego i to się liczy. Słucham słów młodziana, który boi się kobiet i w jakiś sposób go rozumiem. Tyle, że on trzęsie się ze strachu, nie może normalnie funkcjonować, siedzi w kleszczach agorafobii. Pociesza mnie, że inni mają gorzej. Słucham monologu dziewczyny, która pożąda własnego wuja. Coś dławi mnie w gardle, ale nie mogę tego nikomu zgłosić, to tylko słowa, a wuj jest majętny i skorzysta z okazji, a ona jest pełnoletnia. Znajduję wymówkę, by nie kontynuować terapii i próbuję sobie wmówić, że są kobiety bardziej perwersyjne od mojej żony. Słucham histerii matki, która myśli, że jej dziecko porwały wróżki i cieszę się, że Orestes jest z moją nieodpowiedzialną żoną bezpieczniejszy niż tamten malec przy chorej pacjentce.
Widzę - bo o tym nikt mi nie mówi - jak szczęśliwa jest Leta w swoim małżeństwie, pomimo różnicy wieku, pomimo różnicy w zdolnościach magicznych. Cieszę się, próbuję się cieszyć. Nikt nie zasługuje na szczęście tak mocno, jak moja siostra. Na rodzinę, która jej nie opuści. Na domowe ognisko, takie prawdziwe. Na spokój i bezpieczeństwo. A mimo to, coś ściska mnie w piersi, tęsknota za tym, co utracone bezpowrotnie. Zazdrość, na którą nie chcę sobie pozwolić. Nie wierzę już przecież w miłość, ani chyba nawet w namiętność—przygodne romanse dobieram tak, by pozostały przygodne, zamykam serce za szklaną szybą, tak by nigdy już nic mnie nie bolało.

Wierzę za to—uparcie wierzę i chwytam się tej wiary jak kotwicy—że zawsze mogło być gorzej.




We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale
Hector Vale
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Możesz odpowiadać w tematach