Korytarz
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pułapka: Chodząca Śmierć (8 inferiusów)
Korytarz
Drzwi wejściowe znajdujące się na końcu korytarza, posiadają duże, witrażowe szyby, które przepuszczają do pomieszczenia kolorowe refleksy światła. Zielone ściany są ciemne i głębokie, a ich gładka powierzchnia jest lekko połyskująca w świetle żyrandola. Belki stropowe, wykonane z ciemnego drewna mają ozdobne i skomplikowane żłobienia. Podłoga wykonana jest z surowego, ciemnego kamienia, który jest szorstki i chropowaty pod stopami. W korytarzu znajdują się również długie, drewniane ławki. Na ścianach znajdują się obrazy przedstawiające krajobrazy hrabstwa. Kwiaty w ciemnych, metalowych wazonach, są rozmieszczone w różnych miejscach, dodając pomieszczeniu koloru.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 11.01.25 13:51, w całości zmieniany 2 razy
Pokręciłem głową z rozbawieniem słysząc słowa Igora. Czasami nie wiedziałem czy żartuje czy mówi śmiertelnie poważnie ubierając słowa w żartobliwy ton. Tak to już z nim było, ale po prostu nie dało się go nie lubić.
- Jasnowidz się znalazł. Daj im się pocieszyć chociaż przez chwilę, a nie już być opylił pierścionek na boku. - spojrzałem na niego ze śmiechem opróżniając swoje szkło, po czym podszedłem do karafki i pozwoliłem sobie wszystkim zgromadzonym na nowo napełnić szkło, nawet tym, którzy jeszcze nie wypili do końca.
- Ale pierścionek ładny, postarał się sknerus. - puściłem Lucindzie oczko, kiedy nalewałem jej whiskey, mając nadzieję, że pamiętała naszą rozmowę z jadalni gdzie obrobiliśmy Drew tyłek aż miło.
W końcu odstawiłem karafkę i przysiadłem na podłokietniku kanapy. Uśmiechnąłem się lekko sam do siebie obserwując ich wszystkich. Rodzinna atmosfera…coś czego brakowało mi przez te wszystkie lata, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pokręcona była z nas rodzina, każdy z nas był poniekąd z innej bajki, ale jednak byliśmy rodziną. Połączoną nie tylko przez więzy krwi, ale też te same poglądy i chęć dążenia w tym samym kierunku, której przyświecał ten sam cel. I chociaż jeszcze przed chwilą w jej centrum był on, sam, teraz była ich dwójka. Pan i przyszła pani Namiestnik, mieli z całą pewnością niełatwą drogę przed sobą. Byłem przekonany, że nie wszyscy od razu rzucą się z gratulacjami. Będą szepty, będą krzywe spojrzenia i krytyka płynąca z ust. Ale kiedy tak na nich teraz patrzyłem, z każdą upływającą chwilą uświadamiałem sobie, że sobie z tym poradzą. Ale to jutro, dzisiaj mogli po prostu cieszyć się chwilą, wśród tych, którzy nie posyłali im krzywych spojrzeń, którzy byli tu by wraz z nimi celebrować tę chwilę.
- Niektórych rzeczy nie da się ukryć…z resztą, tak jak powiedział Irina, nie kryliście się za bardzo. - zaśmiałem się patrząc na blondynkę z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
Chociaż wyczułem spojrzenie ciotki, które spoczęło na mojej osobie, nie dałem po sobie nic poznać. Na mnie też przyjdzie pora…kiedyś, w dalekiej przyszłości. Raz, że nie czułem się gotowy, dwa, aby w ogóle o czymś takim myśleć trzeba mieć jakieś podłoże finansowe, a moje cały czas się budowało. Pracy przybywało z każdym dniem. Tak, jak już się dorobię, to wtedy zacznę się rozglądać, ale do tej pory Irina może sobie rzucać te spojrzenia jak długo chce.
- Dobrze, że uzupełniłeś piwniczkę. - rzuciłem do Drew z uśmiechem wiedząc, że te wieczór tak naprawdę dopiero się rozpoczyna.
zt
- Jasnowidz się znalazł. Daj im się pocieszyć chociaż przez chwilę, a nie już być opylił pierścionek na boku. - spojrzałem na niego ze śmiechem opróżniając swoje szkło, po czym podszedłem do karafki i pozwoliłem sobie wszystkim zgromadzonym na nowo napełnić szkło, nawet tym, którzy jeszcze nie wypili do końca.
- Ale pierścionek ładny, postarał się sknerus. - puściłem Lucindzie oczko, kiedy nalewałem jej whiskey, mając nadzieję, że pamiętała naszą rozmowę z jadalni gdzie obrobiliśmy Drew tyłek aż miło.
W końcu odstawiłem karafkę i przysiadłem na podłokietniku kanapy. Uśmiechnąłem się lekko sam do siebie obserwując ich wszystkich. Rodzinna atmosfera…coś czego brakowało mi przez te wszystkie lata, nawet jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pokręcona była z nas rodzina, każdy z nas był poniekąd z innej bajki, ale jednak byliśmy rodziną. Połączoną nie tylko przez więzy krwi, ale też te same poglądy i chęć dążenia w tym samym kierunku, której przyświecał ten sam cel. I chociaż jeszcze przed chwilą w jej centrum był on, sam, teraz była ich dwójka. Pan i przyszła pani Namiestnik, mieli z całą pewnością niełatwą drogę przed sobą. Byłem przekonany, że nie wszyscy od razu rzucą się z gratulacjami. Będą szepty, będą krzywe spojrzenia i krytyka płynąca z ust. Ale kiedy tak na nich teraz patrzyłem, z każdą upływającą chwilą uświadamiałem sobie, że sobie z tym poradzą. Ale to jutro, dzisiaj mogli po prostu cieszyć się chwilą, wśród tych, którzy nie posyłali im krzywych spojrzeń, którzy byli tu by wraz z nimi celebrować tę chwilę.
- Niektórych rzeczy nie da się ukryć…z resztą, tak jak powiedział Irina, nie kryliście się za bardzo. - zaśmiałem się patrząc na blondynkę z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
Chociaż wyczułem spojrzenie ciotki, które spoczęło na mojej osobie, nie dałem po sobie nic poznać. Na mnie też przyjdzie pora…kiedyś, w dalekiej przyszłości. Raz, że nie czułem się gotowy, dwa, aby w ogóle o czymś takim myśleć trzeba mieć jakieś podłoże finansowe, a moje cały czas się budowało. Pracy przybywało z każdym dniem. Tak, jak już się dorobię, to wtedy zacznę się rozglądać, ale do tej pory Irina może sobie rzucać te spojrzenia jak długo chce.
- Dobrze, że uzupełniłeś piwniczkę. - rzuciłem do Drew z uśmiechem wiedząc, że te wieczór tak naprawdę dopiero się rozpoczyna.
zt
Ostatnio zmieniony przez Mitch Macnair dnia 07.12.24 15:32, w całości zmieniany 1 raz
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W obrazku rodzinnej pomyślności tkwiło coś pokrzepiająco ładnego; może to wrażenie jedności, może zaś niezachwiane poczucie, że przyszłość przynieść miała tamtym ― chwilowo uśmiechniętym, rozradowanym, wzruszonym ― momenty czegoś kojąco prawdziwego, wyczekiwanego od lat, a wzniesionego ostatecznie na piedestał drogą niechlubnej manipulacji i egoistycznego wyboru kuzyna. Pozbawiony skrupułów odarł Lucindę z niezależności, pozbawiony skrupułów wniknął w głąb jej myśli, niechlubnie mącąc nimi w postawie despotycznego niemalże bożka; i tak, z całkiem foremnej, choć naznaczonej stygmatem swoich wcześniejszych wyborów, gliny ulepił sobie całkiem niewybredną zastawę, godną pochwalenia się przed wizytującymi w domostwie gośćmi, godną uchowania w starym kredensie, z dala od niezdarnych, łapczywych i kontrolujących rąk. Nakryciem o dobrej krwi i nienagannym pochodzeniu, o niebrzydkiej twarzy i spisanych siłą run poglądach, którym niemo przytakiwała w otoczeniu, jeszcze niegdyś, potencjalnych wrogów; teraz ramię w ramię podążać miała z ukochanym o skrzywionej moralności, teraz członkami nowej rodziny nazywać miała sprzymierzeńców Czarnego Pana, teraz ich życie mienić się miało kolorami licznych zapytań i jeszcze liczniejszych zwątpień. Czy wytrzymają tę duszącą presję? Czy Drew uda się ― już wiecznie, do ostatniego tchnienia ich obydwojga ― trwać w zaaranżowanym niecnie kłamstwie, nazywając jego widma mianem bezgranicznej miłości?
Igor nawet nie pytał i nawet nie wątpił; usłyszawszy szczegóły z trzynastej nocy sierpnia potrafił jedynie milcząco kiwać głową w podłym uznaniu dla wielkości czynu kuzyna, w niemej aprobacie dla sukcesu, jaki niewątpliwie udało mu się osiągnąć. A przy tym dumał bezgłośnie, jak bardzo podłe musiało być spoglądanie w oczy tej wymarzonej kobiety, z pełną świadomością tego, że nie tliła się w nich już żadna iskra. A przy tym zastanawiał się cicho, jak wielkim kosztem dla tego niekonwencjonalnego kochania były poniesione przez Macnaira ryzyko, podjęte trudy obmyślenia nieznanego dotąd przekleństwa, sama bodaj niepewność całej procedury.
I szybko, całkiem sprytnie, oszacował, że całość warta była zachodu ― bo gdy tamten opowiadał o egoistycznym wypisywaniu plugastwa na ciele swojej wybranki, Igor chwilowo nawet doglądał w nim bezecnego zbrodniarza; zbrodniarza, za czyny którego, gdzieś w powietrzu, musiała być niegdyś wyznaczona stosowna kara. Czym miała się objawić? Jej sprzeciwem, jej zdradą, jej nieposłuszeństwem? Teraz nie dumał już więcej, uśmiechając się blado na widok dwojga narzeczonych, urokliwie dzielących się uznaniem, urokliwie spojonych obietnicą i dość ckliwym wyobrażeniem najbliższych tygodni, miesięcy, lat. I w wizji tej wreszcie nie doglądał już ani uzurpatora, ani bezbronnej ofiary, a sprzężonych symbiozą kochanków; i w wizji tej w końcu upatrywał powstałych z popiołów męczenników niefortunności przewrotnego losu, narodzonych na nowo skrzętną okazją do wzajemnego miłowania.
Wygodnie było zapomnieć o tym, że decyzję Lucindy ― wybrzmiałe niedawno temu tak ― tamten spisał niemalże pomiędzy wierszami nałożonego na nią uroku. Wygodnie było też zapomnieć, że jej lico jeszcze niedawno zdobiło pergamin listów gończych i za nic w świecie nie godziłoby się podążać za jednym z ciemięzców szerzącym ideologię reżimu, przeciw któremu tak gorliwie się przeciwstawiała.
Wygodnie było nie pamiętać.
― Nie, wcale nie ma... ― enigmatycznie skwitował tylko słowa przyszłej bratowej, unosząc kielich w geście powolnego toastu, kąciki ust zaś ― w łagodnym, wyrażającym zadowolenie uśmiechu.
Bo szczerze kibicował im jak mało komu.
Igor nawet nie pytał i nawet nie wątpił; usłyszawszy szczegóły z trzynastej nocy sierpnia potrafił jedynie milcząco kiwać głową w podłym uznaniu dla wielkości czynu kuzyna, w niemej aprobacie dla sukcesu, jaki niewątpliwie udało mu się osiągnąć. A przy tym dumał bezgłośnie, jak bardzo podłe musiało być spoglądanie w oczy tej wymarzonej kobiety, z pełną świadomością tego, że nie tliła się w nich już żadna iskra. A przy tym zastanawiał się cicho, jak wielkim kosztem dla tego niekonwencjonalnego kochania były poniesione przez Macnaira ryzyko, podjęte trudy obmyślenia nieznanego dotąd przekleństwa, sama bodaj niepewność całej procedury.
I szybko, całkiem sprytnie, oszacował, że całość warta była zachodu ― bo gdy tamten opowiadał o egoistycznym wypisywaniu plugastwa na ciele swojej wybranki, Igor chwilowo nawet doglądał w nim bezecnego zbrodniarza; zbrodniarza, za czyny którego, gdzieś w powietrzu, musiała być niegdyś wyznaczona stosowna kara. Czym miała się objawić? Jej sprzeciwem, jej zdradą, jej nieposłuszeństwem? Teraz nie dumał już więcej, uśmiechając się blado na widok dwojga narzeczonych, urokliwie dzielących się uznaniem, urokliwie spojonych obietnicą i dość ckliwym wyobrażeniem najbliższych tygodni, miesięcy, lat. I w wizji tej wreszcie nie doglądał już ani uzurpatora, ani bezbronnej ofiary, a sprzężonych symbiozą kochanków; i w wizji tej w końcu upatrywał powstałych z popiołów męczenników niefortunności przewrotnego losu, narodzonych na nowo skrzętną okazją do wzajemnego miłowania.
Wygodnie było zapomnieć o tym, że decyzję Lucindy ― wybrzmiałe niedawno temu tak ― tamten spisał niemalże pomiędzy wierszami nałożonego na nią uroku. Wygodnie było też zapomnieć, że jej lico jeszcze niedawno zdobiło pergamin listów gończych i za nic w świecie nie godziłoby się podążać za jednym z ciemięzców szerzącym ideologię reżimu, przeciw któremu tak gorliwie się przeciwstawiała.
Wygodnie było nie pamiętać.
― Nie, wcale nie ma... ― enigmatycznie skwitował tylko słowa przyszłej bratowej, unosząc kielich w geście powolnego toastu, kąciki ust zaś ― w łagodnym, wyrażającym zadowolenie uśmiechu.
Bo szczerze kibicował im jak mało komu.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 17 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W magicznych zabezpieczeniach nie miałem równie wielkiej wprawy co w nakładaniu przekleństw, jednakże zdawałem sobie sprawę, iż była to konieczność. Musieliśmy brać pod uwagę rożne scenariusze i możliwie dobrze się na nie przygotować, a ochrona Przeklętej Warowni pozostawała priorytetem. Wątpiłem, aby wieść o moim nowym miejscu zamieszkania rozniosła się po angielskich ziemiach, bo nie cieszyliśmy się równie wielką sławą co szlachetne rody, jednakże wciąż istniało ryzyko, które musieliśmy zminimalizować. W pierwszych tygodniach dojście do informacji, gdzie mogła przebywać blondynka było właściwie niemożliwe, jednakże zważywszy na kolejne plany tylko głupiec uznałby to za pilnie strzeżoną tajemnicę.
Pomysł, aby skorzystać z najpotężniejszej z magicznych dziedzin przyszedł dość neutralnie, gdy wraz z rodziną omawialiśmy możliwe kroki. Nigdy wcześniej nie miałem okazji obcować z równie silnym zabezpieczeniem, ale przyszło mi poznać jego naturę na kartach ksiąg, dlatego też nie zwlekałem z decyzją. Jeśli był choć cień szansy, że mogło to przynieść zakładany rezultat, to należało spróbować.
Zdobycie niezbędnych komponentów wymaganych do stworzenia emulsji nie było wyzwaniem, zaś zebranie odpowiedniej liczby ciał już owszem. Irina podjęła się tego zadania najwyraźniej mając w swym kręgu osoby gotowe przetransportować nieboszczyków za mieszek galeonów. Kwota nie grała szczególnej roli, podobnie jak kwestia pochodzenia zwłok; choć zważywszy na kataklizm nie musiało się to wiązać z masowym mordem. Domyślałem się, iż dokładnie to przemyślała – może nawet nakazała pod osłoną nocy zabrać je z kostnicy. Nie wnikałem, liczyło się tylko to, aby trafiły do Przeklętej Warowni na czas i tak też się stało. Zgodnie z umową dostarczono czternaście trupów trzydziestego sierpnia tuż przed wschodem słońca.
Będąc w posiadaniu najważniejszego elementu mogłem przejść do działania. Odpowiednie przygotowanie korytarza za pomocą właściwych materiałów było podstawą – miedź i włókno z ludzkiego serca. Pierwsze pozostawione w moim gabinecie przez Mitcha, zaś drugie przekazane na plaży przez Igora. Oni także byli zaangażowani w sprawę, rozumieli środki bezpieczeństwa, a nawet zaproponowali swoje własne. Byłem rad, że uszanowali moją decyzję i przede wszystkim zechcieli – poniekąd – w tym uczestniczyć. Czy naprawdę byli w stanie traktować ją jak członka rodziny? Gdzieś w głębi siebie czułem, że z każdym dniem przekonywali się do niej coraz bardziej.
Informując wcześniej mieszkańców domostwa o terminie swoich działań wiedziałem, iż nikt nie zjawi się w ciągu tych dni w głównym korytarzu. Nałożenie zabezpieczenia wymagało wiele czasu, dlatego nawet nie łudziłem się, iż uda mi się to uczynić jednorazowo. Upewniając się, że wszelkie drzwi prowadzące do pomieszczenia były zamknięte przeszedłem do pierwszego kroku. Na niewielkiej komodzie tuż obok rozłożonej księgi wsypałem do kamiennej misy oba sproszkowane komponenty – wspomnianą już miedź i włókno z ludzkiego serca, a następnie dokładnie je wymieszałem. Powstały proszek zacząłem wolno rozprowadzać po posadzce oraz ścianach, w których to miały ukryć się przeklęte zwłoki. Dbałem o detale, starałem się nie pominąć żadnego fragmentu tak, aby już na początku nie skazać zabezpieczenia na niepowodzenie. Z pewnością pomogło mi z tym doświadczenie związane z klątwami, bowiem i tam największą uwagę należało przykuć do szczegółów, które finalnie mogły okazać się kluczowe.
Następnie, po krótkiej przerwie, przeszedłem do kolejnej fazy. Tylko na chwilę skupiłem swój wzrok na stercie ciał znajdujących się na środku korytarza, po czym podszedłem do ściany tuż obok głównego wejścia. Zacisnąwszy wężowe drewno zacząłem kreślić właściwy schemat pozwalając, aby magiczne cząstki utkane z ledwie widzialnej mgiełki powoli zaczęły wspinać się ku sufitowi. Powietrze w pomieszczeniu zaczęło nieznacznie wibrować, mury odznaczać lśniącymi liniami przecinającymi się w różnych punktach. Długa inkantacja i liczne ruchy różdżką sprawiły, że ledwie po kilku godzinach nie byłem w stanie kontynuować. Zmęczenie dawało o sobie znać, podobnie jak swego rodzaju słabość – magia była kosztowna, zwłaszcza ta najmroczniejsza. Odpuściłem postanawiając kontynuować dopiero po krótkiej regeneracji. Czas nie grał tu kluczowej roli, liczyły się efekty.
Odzyskując nieco mocy powróciłem do pracy sprawiając, że panującą w korytarzu ciemność ponownie rozgoniły niteczki pnących się ku górze drobinek. Mijały minuty, które wnet przeradzały się w długie godziny. Wędrując wzdłuż murów nieprzerwanie kontynuowałem wypowiadanie skomplikowanych formuł. Pragnąłem zamknąć magię w tych czterech ścianach sprawiając, aby każdy intruz po przekroczeniu drzwi wpadł w sidła pułapki. To właśnie one miały być ogranicznikiem – przestrzenią, gdzie zabezpieczenie pozostanie aktywne.
Ciała powoli zaczęły obracać się w nicość. Jedno po drugim. Martwi strażnicy zajmowali swe miejsca, czyniąc Warownie jeszcze bardziej przeklętą. Skalaną najpotężniejszą magią, która wielbiła się w krwi, w cierpieniu i szła ramię w ramię ze śmiercią. Była jej lojalną powierniczką.
Trudno było mi określić jak długi był to proces. Być może czterdzieści godzin, jak zakładano, ale zważywszy na przerwy straciłem rachubę. Kiedy jednak ostatni nieboszczyk zniknął z mego pola widzenia i dwa wolne końce linii połączyły się w jedną, zyskałem pewność, iż dotrwałem do końca. Opuściłem różdżkę, po czym usiadłem na posadzkę biorąc kilka głębszych wdechów. Byłem wykończony.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Korytarz
Szybka odpowiedź