1941 - Pajęcza więź
AutorWiadomość
1941, Hogwart
Mucha żałośnie miotała się w lepkiej pajęczynie, więc Hector łagodnie oswobodził ją za pomocą pęsety, przecinając krępujące ją nici. Opadła lekko na parapet. Chłopiec przez chwilę przyglądał się, jak przebiera wciąż zlepionymi odnóżami, a potem szybko i zwinnie oderwał jej nóżkę. Mucha zabzyczała, ale nie poddawała się w próbach rozłożenia skrzydeł. Postanowił zostawić je na sam koniec i metodycznie kontynuował spektakl, odrywając pęsetą odnóże po odnóżu. Kilkukrotnie obejrzał się przez ramię, świadom, że inne dzieci nie zrozumieją jego naukowej ciekawości. Nie zamierzał podpadać im bardziej niż to konieczne, więc bardzo ucieszył go widok pajęczyny w ustronnym kącie biblioteki, wśród tomów o rzymskich strategiach wojennych i greckiej falandze. Nikt nie będzie mu tu przeszkadzał.
Ku jego rozczarowaniu, mucha była już nieruchoma gdy odrywał jej drugie skrzydełko. Westchnął cicho, uważając, by jego oddech nie rozwiał szczątków owada. Ułożył je pod pajęczyną w pedantycznym rządku - sześć nóżek, dwa skrzydełka, odwłok. Ofiara dla pająka, dzięki któremu mógł poeksperymentować na lepkiej ofierze. Może jutro zostawi tu jeszcze kilka ziaren cukru, czy pająki jedzą cukier?
Niechętnie skończył zabawę, gdy zegar wybił kolejny kwadrans. Musiał przeznaczyć aż dziesięć minut na dojście do wieży Obrony Przed Czarną Magią - schodami, po których inni uczniowie wbiegali w niespełna minutę.
Czasem, gdy któryś potrącił go na schodach, Hector wyobrażał sobie (gdy już opanował przerażony oddech i puścił ściskaną kurczowo balustradę), że to jeden z uczniów leży zaplątany w lepką sieć i że powoli, metodycznie łamie mu nogi.
Pomagało mu to się uspokoić. Sięgał po ten szczególny, zimny rodzaj spokoju ilekroć ćwiczyli uroki. Ostatnio spętał pajęczą siecią zgrabne nogi Viconii Krueger. Dziewczyna spanikowała, bo bała się pająków, a on uparcie udawał przed profesorem, że nie jest w stanie skupić się na tyle aby rzucić udane Finite Incantatem. Słyszał, jak Viconia nazywa go niższym i brzydszym z braci i widział w jaki sposób spoglądała na Victora, a niejasna zazdrość żądała, by nie okazał dziewczynie żadnej litości.
Niestety, na lekcjach OPCM nigdy nie był w stanie błysnąć. Wręcz przeciwnie, zdawały się wymagać jakiegoś rodzaju ciepłej energii i wewnętrznej siły, po które uparcie nie mógł sięgnąć. Profesor spytał go nawet kiedyś, co jest nie tak z jego skupieniem, ale Hector słyszał tylko jedno: co jest z nim nie tak, co jest z nim nie tak, co jest z nim nie tak?
Podejrzewał, co. Wyobrażał sobie, jak ciemne macki najczarniejszej magii wciąż kłębią się w jego umyśle, sercu, duszy - dławiąc w zarodku to ciepło, którego wymagały defensywne zaklęcia. Ciepło, które dostrzegał w swoim bracie: w zacięciu jakie miał do białej magii, w złotych błyskach w jego włosach i w złocie jego pieprzonego gryfońskiego szalika, w promiennych uśmiechach (z dala od domu Victor uśmiechał się coraz szerzej, ale Hektorowi zdawało się, że do niego - coraz rzadziej. Kiedyś uśmiechnął się za to do głupiej Viconii), nawet w bliźniaczo błękitnych oczach.
Nienawidził OPCM w tym semestrze, bo Gryfoni i Krukoni uczestniczyli w tych lekcjach razem. Bracia Vale, prymus i sportowiec - tyle, że w tej klasie role się odwracały i to Victorowi wychodziła większość zaklęć, podczas gdy Hector wolałby się schować w najdalszej ławce i stać zupełnie niewidzialnym.
Całe życie chciał się stać niewidzialny, ale - jak na złość - wszyscy zapamiętują markotnego chłopca z laską i niezauważalny stawał się tylko na schodach, gdy niechcący potrącali go w ramię. Coraz częściej robili to celowo, a on cierpliwie uczył się coraz to nowszych obelg. Gdy zaczynał szkołę, był tylko śmieszny, ale ostatnio zauważył, że odpowiednie słowa zadają podobny ból jak pęseta.
Wszedł do klasy jako jeden z ostatnich i zdążył przystanąć przy ławce Evansa, zagorzałego fana Quidditcha, który pchnął Victora przed ostatnim meczem.
-Pogratulowałbym ci meczu - odezwał się oficjalnie -ale może powinienem złożyć gratulacje na ręce Moore'a? - póki Theo, ten piękny, starszy chłopiec, brylował na boisku, Evans -...z ławki rezerwowych w końcu niewiele zdziałałeś. - rzucił z udawaną troską. I nigdy z niej nie zejdziesz, a Victor zszedł.
Szybko usiadł, mając nadzieję, że brat - zajęty rozmową ze swoimi głupimi kolegami - nie słyszał tego małego pokazu. Wyjął zeszyt, modląc się do Ateny o kolejny nudny wykład teoretyczny, ale profesora opętał dziś Ares - i po chwili Hector ze zgrozą usłyszał, że przejdą dziś do ćwiczeń praktycznych z przepędzania bogina. Nie wiedział, jak miałyby wyglądać, ale wiedział jak działają boginy - i domyślał się, co mógłby (mogliby?) zobaczyć. Poderwał głowę i posłał spanikowane spojrzenie Victorowi, ale prędko opuścił wzrok - był już w końcu samodzielny i poradzi sobie bez jego głupiej litości.
Mucha żałośnie miotała się w lepkiej pajęczynie, więc Hector łagodnie oswobodził ją za pomocą pęsety, przecinając krępujące ją nici. Opadła lekko na parapet. Chłopiec przez chwilę przyglądał się, jak przebiera wciąż zlepionymi odnóżami, a potem szybko i zwinnie oderwał jej nóżkę. Mucha zabzyczała, ale nie poddawała się w próbach rozłożenia skrzydeł. Postanowił zostawić je na sam koniec i metodycznie kontynuował spektakl, odrywając pęsetą odnóże po odnóżu. Kilkukrotnie obejrzał się przez ramię, świadom, że inne dzieci nie zrozumieją jego naukowej ciekawości. Nie zamierzał podpadać im bardziej niż to konieczne, więc bardzo ucieszył go widok pajęczyny w ustronnym kącie biblioteki, wśród tomów o rzymskich strategiach wojennych i greckiej falandze. Nikt nie będzie mu tu przeszkadzał.
Ku jego rozczarowaniu, mucha była już nieruchoma gdy odrywał jej drugie skrzydełko. Westchnął cicho, uważając, by jego oddech nie rozwiał szczątków owada. Ułożył je pod pajęczyną w pedantycznym rządku - sześć nóżek, dwa skrzydełka, odwłok. Ofiara dla pająka, dzięki któremu mógł poeksperymentować na lepkiej ofierze. Może jutro zostawi tu jeszcze kilka ziaren cukru, czy pająki jedzą cukier?
Niechętnie skończył zabawę, gdy zegar wybił kolejny kwadrans. Musiał przeznaczyć aż dziesięć minut na dojście do wieży Obrony Przed Czarną Magią - schodami, po których inni uczniowie wbiegali w niespełna minutę.
Czasem, gdy któryś potrącił go na schodach, Hector wyobrażał sobie (gdy już opanował przerażony oddech i puścił ściskaną kurczowo balustradę), że to jeden z uczniów leży zaplątany w lepką sieć i że powoli, metodycznie łamie mu nogi.
Pomagało mu to się uspokoić. Sięgał po ten szczególny, zimny rodzaj spokoju ilekroć ćwiczyli uroki. Ostatnio spętał pajęczą siecią zgrabne nogi Viconii Krueger. Dziewczyna spanikowała, bo bała się pająków, a on uparcie udawał przed profesorem, że nie jest w stanie skupić się na tyle aby rzucić udane Finite Incantatem. Słyszał, jak Viconia nazywa go niższym i brzydszym z braci i widział w jaki sposób spoglądała na Victora, a niejasna zazdrość żądała, by nie okazał dziewczynie żadnej litości.
Niestety, na lekcjach OPCM nigdy nie był w stanie błysnąć. Wręcz przeciwnie, zdawały się wymagać jakiegoś rodzaju ciepłej energii i wewnętrznej siły, po które uparcie nie mógł sięgnąć. Profesor spytał go nawet kiedyś, co jest nie tak z jego skupieniem, ale Hector słyszał tylko jedno: co jest z nim nie tak, co jest z nim nie tak, co jest z nim nie tak?
Podejrzewał, co. Wyobrażał sobie, jak ciemne macki najczarniejszej magii wciąż kłębią się w jego umyśle, sercu, duszy - dławiąc w zarodku to ciepło, którego wymagały defensywne zaklęcia. Ciepło, które dostrzegał w swoim bracie: w zacięciu jakie miał do białej magii, w złotych błyskach w jego włosach i w złocie jego pieprzonego gryfońskiego szalika, w promiennych uśmiechach (z dala od domu Victor uśmiechał się coraz szerzej, ale Hektorowi zdawało się, że do niego - coraz rzadziej. Kiedyś uśmiechnął się za to do głupiej Viconii), nawet w bliźniaczo błękitnych oczach.
Nienawidził OPCM w tym semestrze, bo Gryfoni i Krukoni uczestniczyli w tych lekcjach razem. Bracia Vale, prymus i sportowiec - tyle, że w tej klasie role się odwracały i to Victorowi wychodziła większość zaklęć, podczas gdy Hector wolałby się schować w najdalszej ławce i stać zupełnie niewidzialnym.
Całe życie chciał się stać niewidzialny, ale - jak na złość - wszyscy zapamiętują markotnego chłopca z laską i niezauważalny stawał się tylko na schodach, gdy niechcący potrącali go w ramię. Coraz częściej robili to celowo, a on cierpliwie uczył się coraz to nowszych obelg. Gdy zaczynał szkołę, był tylko śmieszny, ale ostatnio zauważył, że odpowiednie słowa zadają podobny ból jak pęseta.
Wszedł do klasy jako jeden z ostatnich i zdążył przystanąć przy ławce Evansa, zagorzałego fana Quidditcha, który pchnął Victora przed ostatnim meczem.
-Pogratulowałbym ci meczu - odezwał się oficjalnie -ale może powinienem złożyć gratulacje na ręce Moore'a? - póki Theo, ten piękny, starszy chłopiec, brylował na boisku, Evans -...z ławki rezerwowych w końcu niewiele zdziałałeś. - rzucił z udawaną troską. I nigdy z niej nie zejdziesz, a Victor zszedł.
Szybko usiadł, mając nadzieję, że brat - zajęty rozmową ze swoimi głupimi kolegami - nie słyszał tego małego pokazu. Wyjął zeszyt, modląc się do Ateny o kolejny nudny wykład teoretyczny, ale profesora opętał dziś Ares - i po chwili Hector ze zgrozą usłyszał, że przejdą dziś do ćwiczeń praktycznych z przepędzania bogina. Nie wiedział, jak miałyby wyglądać, ale wiedział jak działają boginy - i domyślał się, co mógłby (mogliby?) zobaczyć. Poderwał głowę i posłał spanikowane spojrzenie Victorowi, ale prędko opuścił wzrok - był już w końcu samodzielny i poradzi sobie bez jego głupiej litości.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Hogwart był swobodą. Możliwością swobodnego oddechu i spokojnego snu, beztroską letnich dni i wszystkiego, czego nie miał w domu. Co rok, co pół roku, gdy trzeba było wracać do domu na święta czy na wakacje, czuł się tak, jakby umierał; myśl o domu wprawiała go w posępny nastrój, odbierała chęci na wygłupy. Gdyby mógł ― zostałby w szkole, choćby miał spać ze skrzatami w kuchni. Zostałby tu nawet gdyby dyrektor kazał mu przekopywać grządki w cieplarni albo gdyby miał pracować jako pomocnik gajowego. Wszystko by zrobił. Byle tylko nie wracać.
Do klasy OPCM mieli do przejścia kawałek, zwłaszcza, że tuż przed zajęciami mieli wróżbiarstwo. Victor nie zauważył nawet, kiedy minęła mu cała lekcja, bo nieprzyzwoicie zasnął na książce, usiłując odszyfrować ułożenie fusów w filiżance, a Mark wspaniałomyślnie go nie obudził, nawet kiedy zainteresowała się nimi psorka, przez co Gryfoni zarobili minusowe dziesięć punktów i znów spadli na miejsce za Slytherinem w klasyfikacji pucharu domów. Nie złościł się jednak, bardziej śmiał, rozbawiony podstępem kumpla i już zapowiedział mu, że nie puści mu tego płazem, a zemsta będzie słodka.
Razem z Markiem, Arthurem i Rhysem zbiegli po wąskich, spiralnych schodkach na dół, a potem zwolnili tempa. Nikomu na lekcję się specjalnie nie spieszyło, zresztą, pojawił się w międzyczasie arcyciekawy pomysł wizyty w Wielkiej Sali i pozaczepiania Puchonek, które powinny mieć teraz przerwę na nadrobienie zadań domowych. Victor ― szczególnie zapalony do pomysłu ― średnio przyjął karcące słowa kolejnego kolegi, Henrica, gryfońskiego kujona, który w sposób ostentacyjny i dobitny przypomniał, kto jest winien utraty ciężko zarobionych punktów. Victor burknął coś tylko pod nosem, przerównując w myślach Henrica do Hectora. Obaj byli kujonami, ale wydawało mu się, że mimo wszystko, nawet jego brat ma mniejszy kij w dupie.
Do klasy wpadli złoto-czerwoną chmurą, weseli, zziajani i w nastroju zdecydowanie bliższym psotom i wygłupom, niż skupieniu. Victor mimowolnie namierzył sylwetkę brata ― coś mówił do tego pajaca, Evansa, ale niespecjalnie usłyszał co. Szuranie ławek, szelest wyciąganych podręczników i zeszytów skutecznie zagłuszył wszelkie słowa.
Zazwyczaj lubił te lekcje ― tak samo jak uroki ― ale dziś, gdy padło słowo “bogin”, od razu zapragnął wyjść i już nigdy nie wrócić. Nie spotkał jeszcze żadnego, ale wiedział, na Merlina, doskonale wiedział, w jaką postać się przyoblecze. I absolutnie nie miał ochoty by oglądać ojca nawet tu, w jednym miejscu na ziemi, którego nie chciałby skazić jego obecnością.
Tknięty dziwnym zmysłem ― uniósł spojrzenie akurat w tym samym momencie w którym zrobił to Hector. I wiedział, już wiedział, że mimo standardowej niechęci do OPCM, brat również nie jest zachwycony wizją bogina.
Zaszurały odsuwane ławki, głos profesora wybrzmiał jasno i stanowczo, zbierając uczniów w długą kolejkę. Victor zmyślnie udał, że szuka różdżki z torbie, tak, by móc zająć miejsce na samym szarym końcu, dokładnie tam, gdzie stanął Hector.
― To sobie psor wymyślił, co? ― mruknął do brata w ramach powitania. Kiedy ostatnio w ogóle z nim rozmawiał? Nie pamiętał. ― Mam nadzieję, że nie zdąży ze wszystkimi. Zresztą ― uśmiechnął się pod nosem, gdy dostrzegł pulchną twarz Roberta Cromwella w połowie kolejki ― Cromwell jak zwykle nie będzie wiedział, którym końcem różdżki celować w przeciwnika, więc chyba nie będzie źle.
Do klasy OPCM mieli do przejścia kawałek, zwłaszcza, że tuż przed zajęciami mieli wróżbiarstwo. Victor nie zauważył nawet, kiedy minęła mu cała lekcja, bo nieprzyzwoicie zasnął na książce, usiłując odszyfrować ułożenie fusów w filiżance, a Mark wspaniałomyślnie go nie obudził, nawet kiedy zainteresowała się nimi psorka, przez co Gryfoni zarobili minusowe dziesięć punktów i znów spadli na miejsce za Slytherinem w klasyfikacji pucharu domów. Nie złościł się jednak, bardziej śmiał, rozbawiony podstępem kumpla i już zapowiedział mu, że nie puści mu tego płazem, a zemsta będzie słodka.
Razem z Markiem, Arthurem i Rhysem zbiegli po wąskich, spiralnych schodkach na dół, a potem zwolnili tempa. Nikomu na lekcję się specjalnie nie spieszyło, zresztą, pojawił się w międzyczasie arcyciekawy pomysł wizyty w Wielkiej Sali i pozaczepiania Puchonek, które powinny mieć teraz przerwę na nadrobienie zadań domowych. Victor ― szczególnie zapalony do pomysłu ― średnio przyjął karcące słowa kolejnego kolegi, Henrica, gryfońskiego kujona, który w sposób ostentacyjny i dobitny przypomniał, kto jest winien utraty ciężko zarobionych punktów. Victor burknął coś tylko pod nosem, przerównując w myślach Henrica do Hectora. Obaj byli kujonami, ale wydawało mu się, że mimo wszystko, nawet jego brat ma mniejszy kij w dupie.
Do klasy wpadli złoto-czerwoną chmurą, weseli, zziajani i w nastroju zdecydowanie bliższym psotom i wygłupom, niż skupieniu. Victor mimowolnie namierzył sylwetkę brata ― coś mówił do tego pajaca, Evansa, ale niespecjalnie usłyszał co. Szuranie ławek, szelest wyciąganych podręczników i zeszytów skutecznie zagłuszył wszelkie słowa.
Zazwyczaj lubił te lekcje ― tak samo jak uroki ― ale dziś, gdy padło słowo “bogin”, od razu zapragnął wyjść i już nigdy nie wrócić. Nie spotkał jeszcze żadnego, ale wiedział, na Merlina, doskonale wiedział, w jaką postać się przyoblecze. I absolutnie nie miał ochoty by oglądać ojca nawet tu, w jednym miejscu na ziemi, którego nie chciałby skazić jego obecnością.
Tknięty dziwnym zmysłem ― uniósł spojrzenie akurat w tym samym momencie w którym zrobił to Hector. I wiedział, już wiedział, że mimo standardowej niechęci do OPCM, brat również nie jest zachwycony wizją bogina.
Zaszurały odsuwane ławki, głos profesora wybrzmiał jasno i stanowczo, zbierając uczniów w długą kolejkę. Victor zmyślnie udał, że szuka różdżki z torbie, tak, by móc zająć miejsce na samym szarym końcu, dokładnie tam, gdzie stanął Hector.
― To sobie psor wymyślił, co? ― mruknął do brata w ramach powitania. Kiedy ostatnio w ogóle z nim rozmawiał? Nie pamiętał. ― Mam nadzieję, że nie zdąży ze wszystkimi. Zresztą ― uśmiechnął się pod nosem, gdy dostrzegł pulchną twarz Roberta Cromwella w połowie kolejki ― Cromwell jak zwykle nie będzie wiedział, którym końcem różdżki celować w przeciwnika, więc chyba nie będzie źle.
Soul for sale
Odwracał się co jakiś czas, by nie przegapić boleśnie krótkiego momentu, w którym brat wbiegnie do klasy i zerknie w jego stronę. Może i ostatni raz rozmawiali równe osiem (po jednym na każdą nóżkę wyrwaną z tułowia owada) dni temu¬—czas, jaki niegdyś wydałby się wiecznością, a od paru miesięcy był smutną codziennością—ale przynajmniej Vic szukał go czasem wzrokiem. Zastanawiał się, kiedy przestanie robić i to i przez kogo. Utraci ostatnie strzępki uwagi brata dla jego durnych kolegów? A może dla jakiejś dziewczyny, bo Vic coraz częściej spoglądał już w ich stronę i zgodnie z podręcznikami anatomii powinni zacząć interesować się nimi w tym wieku? Vic się już chyba interesował, Hector jakoś nie miał do tego serca. Nie lubił bezcelowych aktywności, a żadna nie zwróciłaby uwagi na niego, nie gdy Vic był obok. (Obok, głupia fantazja).
Gdy skrzyżowali spojrzenia, twarz Hectora złagodniała. Brat urósł przez ostatnie wakacje (Hector nie, czy to skutek uboczny złamania czy klątwy?), a słońce odbijało się w jego włosach złotym blaskiem. Na tle innych wyglądał jak półbóg, Apollo albo sam Zeus.
Zacisnął lekko usta na ich widok, tej durnej paczki. Marka nazywał w myślach Minotaurem, bo był mugolakiem, godną pogardy hybrydą (tak mawiał o nich ojciec, a choć Hector jakoś nie myślał tak o innych, to o Marku z chęcią). Arthur powinien się nazywać na cześć Mordreda, a nie szlachetnego króla. Rhys poufale klepał Vica po ramieniu, a że nic nie irytowało Hectora bardziej niż naruszanie czyjejś przestrzeni osobistej, to najchętniej oskórowałby tego Marsjasza.
Przezywanie w myślach kolegów Victora nie mogło mu jednak poprawić humoru, a gdy profesor ogłosił ćwiczenia—ten dzień stał się jeszcze gorszy. Tak zły, że nawet niespodziewana obecność brata (przez chwilę był pewny, że zostawi go samemu sobie—ale może po prostu też chciał stanąć na samym końcu kolejki?) nie mogła poprawić mu humoru.
-Nie powinniśmy tego robić. Nie publicznie. – burknął, zniżając głos. Victor najwyraźniej robił dobrą minę do złej gry, ale Hector ściskał mocniej laskę i marszczył brwi z nadąsaną miną, jak zawsze gdy uważał coś za niesprawiedliwe. Prefekci znali już tą minę jako zwiastun irytującej dyskusji, ale profesorom nie miał odwagi pyskować. Jeszcze.
-Nie będzie źle? – zmrużył oczy. -To czego się teraz boisz, hm? – z jednej strony pytał retorycznie, ale z drugiej—miał irracjonalną nadzieję, że może Hogwart uzdrowił chociaż Victora, że brat boi się teraz czegoś innego. Głupią nadzieję, bo Vic był odważny. Nie bałby się niczego i nikogo innego. -Myślisz, że zobaczysz tam coś zabawnego? – po wyrazie oczu Victora widział już, że nie, ale nie potrafił się powstrzymać. Może, że Minot…—Mark przewróci się przed meczem i sobie głupi ryj rozwali? – Hector wielokrotnie modlił się o to do Eris, uznając, że odrobina chaosu nie zaszkodziłaby rozgrywkom. Mark był ściągającym (czy jakoś tak) drużyny Gryfonów i z tego co rozumiał z tych potłuczonych zasad, zadaniem Victora było go chronić. Chronić. To wystarczyło, by znienawidził chłopca, ale tym razem zmartwienie o brata przeważało nad złośliwością. Ile oddałby, by przegrany mecz był największym strachem Victora!
Spojrzał wreszcie na środek klasy, ale zgodnie z podręcznikową teorią nie był w stanie nawet zobaczyć prawdziwej formy tego głupiego bogina. Tylko wielkiego pająka, na widok którego pisnęła głośno Letizia Prince i kilkoro innych dziewcząt. Za takie lęki też wiele by oddał. Ku jego rozczarowaniu, Prince ogarnęła się stosunkowo szybko i pająk zmienił się w żonglującego piłeczkami psa. -Ciekawe, czy zaklęcie zadziałałoby szybciej gdyby po prostu oderwała mu odnóża. Byłby śmiesznym kadłubkiem. – podzielił się błyskotliwym wnioskiem z bratem, wspominając muchę z oderwanymi kończynami. Chciał w ten sposób rozluźnić nieco atmosferę, ale kolejka przesunęła się do przodu—zdecydowanie za szybko—i mina mu zrzedła. Na twarz pojawił się grymas zazdrości, gdy obserwował jak banalne lęki mają inne dzieci, pająki, klauny, spotykane jedynie w baśniach śmierciotule. Jak zareagują koledzy Victora, gdy pojawi się przed nim zwykły mężczyzna, albo zakatowane szczenięta? Może i był o brata zazdrosny, ale w głębi serca nie chciał, by tracił zdobytą tutaj popularność i znowu był upokorzony i nieszczęśliwy.
Milczał przez chwilę, nerwowo spoglądając to na kolejnych uczniów, to na zegar. Poruszył bezgłośnie ustami, licząc ile przeciętnie zajmuje jedna demonstracja Riddiculusa i mnożąc ten czas przez minuty pozostałe do końca lekcji. Zresztą, zawsze mogli zostać kilka minut dłużej po zajęciach, profesor wydawał się ucieszony tym ćwiczeniem i pewnie nie będzie chciał „odbierać okazji na trening” kilku uczniom…
-Zdążymy, o ile nikt nie wpadnie w długą histerię. – dlaczego, nie licząc kilku łez Eriki Bellowej, uczniowie byli tak spokojni; dlaczego ich lęki były tak banalne? Zazdrościł im tak bardzo, że nienawidził w tym momencie ich wszystkich, poza Victorem.
Robert Cresswell trząsł się jak galareta na widok cyrkowego klauna, ale po długiej minucie—i kilku chichotach innych uczniów—zmył mu w końcu makijaż. Hector przygryzł mocno dolną wargę, przekonany, że zrobi z siebie większe pośmiewisko niż ten Puchon.
Uratowałaby ich tylko scena na tyle długa, by wprowadzić chaos i zniechęcić profesora do dalszych ćwiczeń…
Niech Eris ma go w opiece.
-Nie martw się, mam plan. – uprzedził, próbując zamaskować gorycz. Vic zawsze go chronił, ale ewidentnie miał tego dosyć, a on był już duży. Tym razem to on spróbuje ochronić ich oboje. Sam.
Gdy skrzyżowali spojrzenia, twarz Hectora złagodniała. Brat urósł przez ostatnie wakacje (Hector nie, czy to skutek uboczny złamania czy klątwy?), a słońce odbijało się w jego włosach złotym blaskiem. Na tle innych wyglądał jak półbóg, Apollo albo sam Zeus.
Zacisnął lekko usta na ich widok, tej durnej paczki. Marka nazywał w myślach Minotaurem, bo był mugolakiem, godną pogardy hybrydą (tak mawiał o nich ojciec, a choć Hector jakoś nie myślał tak o innych, to o Marku z chęcią). Arthur powinien się nazywać na cześć Mordreda, a nie szlachetnego króla. Rhys poufale klepał Vica po ramieniu, a że nic nie irytowało Hectora bardziej niż naruszanie czyjejś przestrzeni osobistej, to najchętniej oskórowałby tego Marsjasza.
Przezywanie w myślach kolegów Victora nie mogło mu jednak poprawić humoru, a gdy profesor ogłosił ćwiczenia—ten dzień stał się jeszcze gorszy. Tak zły, że nawet niespodziewana obecność brata (przez chwilę był pewny, że zostawi go samemu sobie—ale może po prostu też chciał stanąć na samym końcu kolejki?) nie mogła poprawić mu humoru.
-Nie powinniśmy tego robić. Nie publicznie. – burknął, zniżając głos. Victor najwyraźniej robił dobrą minę do złej gry, ale Hector ściskał mocniej laskę i marszczył brwi z nadąsaną miną, jak zawsze gdy uważał coś za niesprawiedliwe. Prefekci znali już tą minę jako zwiastun irytującej dyskusji, ale profesorom nie miał odwagi pyskować. Jeszcze.
-Nie będzie źle? – zmrużył oczy. -To czego się teraz boisz, hm? – z jednej strony pytał retorycznie, ale z drugiej—miał irracjonalną nadzieję, że może Hogwart uzdrowił chociaż Victora, że brat boi się teraz czegoś innego. Głupią nadzieję, bo Vic był odważny. Nie bałby się niczego i nikogo innego. -Myślisz, że zobaczysz tam coś zabawnego? – po wyrazie oczu Victora widział już, że nie, ale nie potrafił się powstrzymać. Może, że Minot…—Mark przewróci się przed meczem i sobie głupi ryj rozwali? – Hector wielokrotnie modlił się o to do Eris, uznając, że odrobina chaosu nie zaszkodziłaby rozgrywkom. Mark był ściągającym (czy jakoś tak) drużyny Gryfonów i z tego co rozumiał z tych potłuczonych zasad, zadaniem Victora było go chronić. Chronić. To wystarczyło, by znienawidził chłopca, ale tym razem zmartwienie o brata przeważało nad złośliwością. Ile oddałby, by przegrany mecz był największym strachem Victora!
Spojrzał wreszcie na środek klasy, ale zgodnie z podręcznikową teorią nie był w stanie nawet zobaczyć prawdziwej formy tego głupiego bogina. Tylko wielkiego pająka, na widok którego pisnęła głośno Letizia Prince i kilkoro innych dziewcząt. Za takie lęki też wiele by oddał. Ku jego rozczarowaniu, Prince ogarnęła się stosunkowo szybko i pająk zmienił się w żonglującego piłeczkami psa. -Ciekawe, czy zaklęcie zadziałałoby szybciej gdyby po prostu oderwała mu odnóża. Byłby śmiesznym kadłubkiem. – podzielił się błyskotliwym wnioskiem z bratem, wspominając muchę z oderwanymi kończynami. Chciał w ten sposób rozluźnić nieco atmosferę, ale kolejka przesunęła się do przodu—zdecydowanie za szybko—i mina mu zrzedła. Na twarz pojawił się grymas zazdrości, gdy obserwował jak banalne lęki mają inne dzieci, pająki, klauny, spotykane jedynie w baśniach śmierciotule. Jak zareagują koledzy Victora, gdy pojawi się przed nim zwykły mężczyzna, albo zakatowane szczenięta? Może i był o brata zazdrosny, ale w głębi serca nie chciał, by tracił zdobytą tutaj popularność i znowu był upokorzony i nieszczęśliwy.
Milczał przez chwilę, nerwowo spoglądając to na kolejnych uczniów, to na zegar. Poruszył bezgłośnie ustami, licząc ile przeciętnie zajmuje jedna demonstracja Riddiculusa i mnożąc ten czas przez minuty pozostałe do końca lekcji. Zresztą, zawsze mogli zostać kilka minut dłużej po zajęciach, profesor wydawał się ucieszony tym ćwiczeniem i pewnie nie będzie chciał „odbierać okazji na trening” kilku uczniom…
-Zdążymy, o ile nikt nie wpadnie w długą histerię. – dlaczego, nie licząc kilku łez Eriki Bellowej, uczniowie byli tak spokojni; dlaczego ich lęki były tak banalne? Zazdrościł im tak bardzo, że nienawidził w tym momencie ich wszystkich, poza Victorem.
Robert Cresswell trząsł się jak galareta na widok cyrkowego klauna, ale po długiej minucie—i kilku chichotach innych uczniów—zmył mu w końcu makijaż. Hector przygryzł mocno dolną wargę, przekonany, że zrobi z siebie większe pośmiewisko niż ten Puchon.
Uratowałaby ich tylko scena na tyle długa, by wprowadzić chaos i zniechęcić profesora do dalszych ćwiczeń…
Niech Eris ma go w opiece.
-Nie martw się, mam plan. – uprzedził, próbując zamaskować gorycz. Vic zawsze go chronił, ale ewidentnie miał tego dosyć, a on był już duży. Tym razem to on spróbuje ochronić ich oboje. Sam.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uczeń ― świst bogina przybierającego nowy kształt ― zaklęcie ― pochwała profesora. Cała lekcja nagle przybrała bardzo poukładany i przewidywalny rytm; gdyby się postarali, to zgraliby się ze wskazówkami zegara. Tik ― krok ― tak ― świst różdżki ― tik ― śmiechy w sali ― tak.
Victor nachmurzył się wyraźnie. Ściągnął brwi, z zaciętą miną zaczął obserwować podchodzących do ćwiczeń kolegów i koleżanki. Sam chciałby spróbować ― naprawdę by chciał ― ale gdzieś w głębi ducha towarzyszyła mu niewygodna, kłująca obawa. Zależało mu na byciu lubianym, zależało mu na paczce przyjaciół i nie chciał, by dowiedzieli się, jak wygląda jego bogin. Choć sam nie miał jeszcze nigdy z tym stworem do czynienia ― wiedział doskonale jaki przybierze kształt. Czuł to; wspomnienie ojca, jak kryształki lodu krążące w żyłach, wywoływało lodowaty dreszcz spływający w dół kręgosłupa. Nie chciał żeby ktokolwiek się dowiedział. Nie chciał także, by jego lęk się urzeczywistnił, przybrał formę, której nie będzie mógł ewentualnie zaprzeczyć ― póki pewność co do formy bogina pozostawała jedynie w strefie jego własnych myśli, wszystko było w porządku. Mógł sobie czasem wmawiać, że to jednak nie to, że się nie boi i nie będzie bał. Gdyby przyszło mu jednak unicestwić stworzenie Riddiculusem, gdyby po obleczeniu się szarą mgłą zobaczyłby znajomą, wysoką sylwetkę i…
Przymknął na moment oczy, tłumiąc w sobie narastające poczucie niesprawiedliwości i gniewu, zacisnął palce na różdżce aż pobielały mu knykcie.
― Ty nadal o tym? ― mruknął, gdy Hector niemalże się pomylił i nazwał Marka jakimś zmyślonym przezwiskiem. Na początku go to bawiło, fakt zazdrosnego brata i jakieś pseudonimy, które udało mu się usłyszeć przypadkiem, w strzępkach rozmów i nieumyślnie wypowiedzianych sylabach, ale potem zaczęło go to męczyć. Czemu nie mógł zaakceptować tego, że teraz miał też innych kolegów, nie tylko jego? Zresztą, nie znał żadnych fajnych Krukonów, a ich wieża była nie po drodze do… do wszystkiego.
Na wspomnienie kadłubka tylko uniósł brwi. Raz czy dwa udało mu się podpatrzeć, jak Hector znęca się nad muchami czy innymi mrówkami i zawsze zastanawiał się wtedy czy to całkowicie normalne. On, dla kontrastu, nigdy nie odczuwał takiej potrzeby. Zdecydowanie lepiej było pójść poćwiczyć zaklęcia albo na boisko.
― Mhm ― mruknął bez przekonania. ― Gigantyczną pęsetą pewnie, co? ― Umyślnie zdradził się ze swoją mikrowiedzą na temat poczynań brata i obdarzył go czujnym spojrzeniem, gotów przejrzeć każde kłamstwo i każdy wybieg. Czy Hector wariował? Czy to przez nogę?... Zepsuł brata raz na zawsze?
Krok ― krok ― krok. Zegar wybił południe, Cromwell pokonał swojego bogina, Amanda Doge błyskotliwie i sprawie przegnała stado szczurów, a Mark zamienił połamaną miotłę na lukrowane pałeczki w kształcie nieśmiałków. Czas umykał, przeciekał im przez palce, a Victor nie miał zielonego pojęcia jak zaradzić prezentacji jego bogina. Hector miał rację, tylko długa histeria mogła im jeszcze pomóc, ale nie widział zbytnio szans na powodzenie tego planu ― przed nimi stali raczej ogarnięci uczniowie, zdecydowaną część z nich lubił i znał choćby powierzchownie. Największa nadzieja, Cromwell, właśnie mijał ich z przyklejonym do twarzy uśmiechem triumfatora.
― Masz plan? ― syknął, robiąc kolejny krok. ― Jaki?
Słowa brata powinny go ucieszyć, ale… ale miał dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Że zaraz coś się stanie, coś, czemu powinien zapobiec. Rozejrzał się mimowolnie, stłumił kolejny dreszcz przepływający falą wzdłuż kręgosłupa. Ojca tu nie było. Skąd ten niepokój?...
Victor nachmurzył się wyraźnie. Ściągnął brwi, z zaciętą miną zaczął obserwować podchodzących do ćwiczeń kolegów i koleżanki. Sam chciałby spróbować ― naprawdę by chciał ― ale gdzieś w głębi ducha towarzyszyła mu niewygodna, kłująca obawa. Zależało mu na byciu lubianym, zależało mu na paczce przyjaciół i nie chciał, by dowiedzieli się, jak wygląda jego bogin. Choć sam nie miał jeszcze nigdy z tym stworem do czynienia ― wiedział doskonale jaki przybierze kształt. Czuł to; wspomnienie ojca, jak kryształki lodu krążące w żyłach, wywoływało lodowaty dreszcz spływający w dół kręgosłupa. Nie chciał żeby ktokolwiek się dowiedział. Nie chciał także, by jego lęk się urzeczywistnił, przybrał formę, której nie będzie mógł ewentualnie zaprzeczyć ― póki pewność co do formy bogina pozostawała jedynie w strefie jego własnych myśli, wszystko było w porządku. Mógł sobie czasem wmawiać, że to jednak nie to, że się nie boi i nie będzie bał. Gdyby przyszło mu jednak unicestwić stworzenie Riddiculusem, gdyby po obleczeniu się szarą mgłą zobaczyłby znajomą, wysoką sylwetkę i…
Przymknął na moment oczy, tłumiąc w sobie narastające poczucie niesprawiedliwości i gniewu, zacisnął palce na różdżce aż pobielały mu knykcie.
― Ty nadal o tym? ― mruknął, gdy Hector niemalże się pomylił i nazwał Marka jakimś zmyślonym przezwiskiem. Na początku go to bawiło, fakt zazdrosnego brata i jakieś pseudonimy, które udało mu się usłyszeć przypadkiem, w strzępkach rozmów i nieumyślnie wypowiedzianych sylabach, ale potem zaczęło go to męczyć. Czemu nie mógł zaakceptować tego, że teraz miał też innych kolegów, nie tylko jego? Zresztą, nie znał żadnych fajnych Krukonów, a ich wieża była nie po drodze do… do wszystkiego.
Na wspomnienie kadłubka tylko uniósł brwi. Raz czy dwa udało mu się podpatrzeć, jak Hector znęca się nad muchami czy innymi mrówkami i zawsze zastanawiał się wtedy czy to całkowicie normalne. On, dla kontrastu, nigdy nie odczuwał takiej potrzeby. Zdecydowanie lepiej było pójść poćwiczyć zaklęcia albo na boisko.
― Mhm ― mruknął bez przekonania. ― Gigantyczną pęsetą pewnie, co? ― Umyślnie zdradził się ze swoją mikrowiedzą na temat poczynań brata i obdarzył go czujnym spojrzeniem, gotów przejrzeć każde kłamstwo i każdy wybieg. Czy Hector wariował? Czy to przez nogę?... Zepsuł brata raz na zawsze?
Krok ― krok ― krok. Zegar wybił południe, Cromwell pokonał swojego bogina, Amanda Doge błyskotliwie i sprawie przegnała stado szczurów, a Mark zamienił połamaną miotłę na lukrowane pałeczki w kształcie nieśmiałków. Czas umykał, przeciekał im przez palce, a Victor nie miał zielonego pojęcia jak zaradzić prezentacji jego bogina. Hector miał rację, tylko długa histeria mogła im jeszcze pomóc, ale nie widział zbytnio szans na powodzenie tego planu ― przed nimi stali raczej ogarnięci uczniowie, zdecydowaną część z nich lubił i znał choćby powierzchownie. Największa nadzieja, Cromwell, właśnie mijał ich z przyklejonym do twarzy uśmiechem triumfatora.
― Masz plan? ― syknął, robiąc kolejny krok. ― Jaki?
Słowa brata powinny go ucieszyć, ale… ale miał dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Że zaraz coś się stanie, coś, czemu powinien zapobiec. Rozejrzał się mimowolnie, stłumił kolejny dreszcz przepływający falą wzdłuż kręgosłupa. Ojca tu nie było. Skąd ten niepokój?...
Soul for sale
Właściwie to się nie pomylił, najchętniej nazywałby Minotaura Minotaurem zawsze. Jedynym, co skłoniło go do złagodzenia tonu były trudne okoliczności niepożądanej lekcji i chęć pojednania, nie, co za bzdura, Vic trochę go ignorował, ale to nic takiego poprawienia humoru bratu.
-A czy kiedykolwiek odpuściłem? - spytał retorycznie, wzruszając ramionami. Na przestrzeni lat Vic zdążył się przekonać, że Hector odpuszcza bardzo rzadko. Miał się o tym przekonywać jeszcze długo. -Ma równie szlachetny nos jak Minotaur, oraz tą specyficzną proporcję siły i intelektu. - zakpił, choć minę miał całkowicie poważną.
-Tak! Pęseta działa lepiej od nożyczek... - zapalił się, bez cienia wstydu, który okazałby gdyby nakrył go kto inny. Faktycznie, nie proponował Vicowi zabaw z owadami z równym entuzjazmem jak przebywającemu obecnie na Polach Elizejskich Einarowi—może dlatego, że ten drugi lepiej maskował swój niepokój i okazywał czasem ekscytację—ale nie mieli przecież przed sobą tajemnic. Prawda? Czy Vic miał ze swoimi nowymi kolegami jakieś sekrety? Albo, co gorsza, z głupią Viconią?
Na razie Hector nie widział w swoich zainteresowaniach nic niewłaściwego. Odprężały, pozwalały rozładować nachalne wyobrażenia o rozkwaszeniu laską nosa głupiej Viconii i przekonaniu się, czy brat nadal by się do niej uśmiechał gdyby miała krzywy nos. Dopiero miał sięgnąć po traktaty magipsychiatryczne, a myśl o wiszącej nad nim jak miecz Damoklesa klątwie dzielnie odpychał. Póki co, to Vic przeczuwał więcej, jak zwykle. -...a co? - zapytał niewinnie, ufnie odwzajemniając spojrzenie Vica. Bardzo chciałby móc czytać mu w myślach, ale tych o nodze na pewno nie chciałby znać—i nie znał.
Tik-tok. Zamilkł, nerwowo zerkając na zegar, który jak na złość wybijał kolejne minuty za wolno. Odruchowo zaczął je liczyć, ale do końca lekcji wciąż pozostało ich zbyt wiele, podzielone na czterech uczniów... nie, trzech, Mark wymyślił te nieśmiałki jakoś za szybko.
Jeszcze jedna osoba i nadejdzie ich kolej. Błysnęło zaklęcie Riddiculusa, brat postąpił o krok do przodu, Hector chwycił mocniej laskę.
-Zobaczysz. - odpowiedział. Strach już ściskał mu gardło, ale wyzywająco uniósł podbródek do góry i uśmiechnął się smutno do brata. -Mnie i tak nie lubią. - przypomniał pragmatycznie, żeby Vic nie zrobił nic głupiego ani nie czuł wyrzutów sumienia. Byli drużyną, byli braćmi, Hector był ogniewem, którego reputacja ucierpi nieco mniej—bo nie wzleciał wysoko na wyżyny popularności jak Victor-Ikar, upadek z niskiej wysokości będzie mniej bolesny. Jakaś złośliwa część jego osobowości pragnęła, by Vic poznał prawdziwą twarz swoich nowych i niepotrzebnych kolegów, by wyśmiali go brutalnie, a potem odwrócili się i wreszcie zostawili go samego. Żeby było tak jak dawniej. Ale nie byli już pięcioletnimi dziećmi, z nim Victor nie mógłby się bawić w berka ani grać w tego swojego Quidditcha i nie chciał oglądać upokorzenia ani cierpienia brata. Nie tutaj, nie w Hogwarcie.
W domu nie mógł nic na to zaradzić, ale w klasie może spróbować.
Byli następni w kolejce.
Wyminął Victora, gdy tylko Leonora zmieniła podarty pamiętnik w książkę dla dzieci—wykorzystując element zaskoczenia, bo zazwyczaj czekali aż dany uczeń zejdzie ze sceny. Wyrwał się do przodu, udając entuzjastycznego i mocno zacisnął powieki—ale i tak zdążył dojrzeć, jak przed nim formuje się wysoka sylwetka kruczowłosego mężczyzny. Bogin nie mógł się odezwać, ale Hector i tak słyszał, co powiedziałby ojciec, piorunując go stalowobłękitnym spojrzeniem: Robisz z siebie pośmiewisko.
Nie, dopiero zrobi z siebie pośmiewisko. Wyciągnął przed siebie drżącą dłoń z różdżką, ale tylko po to, by mieć pretekst do stracenia równowagi. Wypuścił laskę z ręki i wyłożył się na posadzce jak długi, a w klasie momentalnie rozbrzmiały pierwsze śmiechy.
Nie potrafił płakać, tym bardziej na zawołanie, więc musiał postarać się, żeby naprawdę bolało. Kolana gruchnęły o posadzkę i sądząc po rodzaju bólu jedno sobie obdarł. Doskonale, oby aż do krwi. Skupił się na rwącym bólu mięśni lewej nogi i pozwolił sobie na upokarzające "aua!" (zabawne, w Hogwarcie mógł robić takie rzeczy, a w domu musiałby się zamknąć), licząc na to, że profesor wbiegnie pomiędzy niego i bogina, albo po prostu odwoła paskudne stworzenie. Nasłuchiwał jego kroków, ale było trudno, bo dzieci śmiały się coraz głośniej. Pochylił głowę, by nie widziały ani jego złości na cały świat ani cichej nadziei, że jego przedstawienie odciągnęło uwagę od roztrząsania symboliki postaci bogina.
-A czy kiedykolwiek odpuściłem? - spytał retorycznie, wzruszając ramionami. Na przestrzeni lat Vic zdążył się przekonać, że Hector odpuszcza bardzo rzadko. Miał się o tym przekonywać jeszcze długo. -Ma równie szlachetny nos jak Minotaur, oraz tą specyficzną proporcję siły i intelektu. - zakpił, choć minę miał całkowicie poważną.
-Tak! Pęseta działa lepiej od nożyczek... - zapalił się, bez cienia wstydu, który okazałby gdyby nakrył go kto inny. Faktycznie, nie proponował Vicowi zabaw z owadami z równym entuzjazmem jak przebywającemu obecnie na Polach Elizejskich Einarowi—może dlatego, że ten drugi lepiej maskował swój niepokój i okazywał czasem ekscytację—ale nie mieli przecież przed sobą tajemnic. Prawda? Czy Vic miał ze swoimi nowymi kolegami jakieś sekrety? Albo, co gorsza, z głupią Viconią?
Na razie Hector nie widział w swoich zainteresowaniach nic niewłaściwego. Odprężały, pozwalały rozładować nachalne wyobrażenia o rozkwaszeniu laską nosa głupiej Viconii i przekonaniu się, czy brat nadal by się do niej uśmiechał gdyby miała krzywy nos. Dopiero miał sięgnąć po traktaty magipsychiatryczne, a myśl o wiszącej nad nim jak miecz Damoklesa klątwie dzielnie odpychał. Póki co, to Vic przeczuwał więcej, jak zwykle. -...a co? - zapytał niewinnie, ufnie odwzajemniając spojrzenie Vica. Bardzo chciałby móc czytać mu w myślach, ale tych o nodze na pewno nie chciałby znać—i nie znał.
Tik-tok. Zamilkł, nerwowo zerkając na zegar, który jak na złość wybijał kolejne minuty za wolno. Odruchowo zaczął je liczyć, ale do końca lekcji wciąż pozostało ich zbyt wiele, podzielone na czterech uczniów... nie, trzech, Mark wymyślił te nieśmiałki jakoś za szybko.
Jeszcze jedna osoba i nadejdzie ich kolej. Błysnęło zaklęcie Riddiculusa, brat postąpił o krok do przodu, Hector chwycił mocniej laskę.
-Zobaczysz. - odpowiedział. Strach już ściskał mu gardło, ale wyzywająco uniósł podbródek do góry i uśmiechnął się smutno do brata. -Mnie i tak nie lubią. - przypomniał pragmatycznie, żeby Vic nie zrobił nic głupiego ani nie czuł wyrzutów sumienia. Byli drużyną, byli braćmi, Hector był ogniewem, którego reputacja ucierpi nieco mniej—bo nie wzleciał wysoko na wyżyny popularności jak Victor-Ikar, upadek z niskiej wysokości będzie mniej bolesny. Jakaś złośliwa część jego osobowości pragnęła, by Vic poznał prawdziwą twarz swoich nowych i niepotrzebnych kolegów, by wyśmiali go brutalnie, a potem odwrócili się i wreszcie zostawili go samego. Żeby było tak jak dawniej. Ale nie byli już pięcioletnimi dziećmi, z nim Victor nie mógłby się bawić w berka ani grać w tego swojego Quidditcha i nie chciał oglądać upokorzenia ani cierpienia brata. Nie tutaj, nie w Hogwarcie.
W domu nie mógł nic na to zaradzić, ale w klasie może spróbować.
Byli następni w kolejce.
Wyminął Victora, gdy tylko Leonora zmieniła podarty pamiętnik w książkę dla dzieci—wykorzystując element zaskoczenia, bo zazwyczaj czekali aż dany uczeń zejdzie ze sceny. Wyrwał się do przodu, udając entuzjastycznego i mocno zacisnął powieki—ale i tak zdążył dojrzeć, jak przed nim formuje się wysoka sylwetka kruczowłosego mężczyzny. Bogin nie mógł się odezwać, ale Hector i tak słyszał, co powiedziałby ojciec, piorunując go stalowobłękitnym spojrzeniem: Robisz z siebie pośmiewisko.
Nie, dopiero zrobi z siebie pośmiewisko. Wyciągnął przed siebie drżącą dłoń z różdżką, ale tylko po to, by mieć pretekst do stracenia równowagi. Wypuścił laskę z ręki i wyłożył się na posadzce jak długi, a w klasie momentalnie rozbrzmiały pierwsze śmiechy.
Nie potrafił płakać, tym bardziej na zawołanie, więc musiał postarać się, żeby naprawdę bolało. Kolana gruchnęły o posadzkę i sądząc po rodzaju bólu jedno sobie obdarł. Doskonale, oby aż do krwi. Skupił się na rwącym bólu mięśni lewej nogi i pozwolił sobie na upokarzające "aua!" (zabawne, w Hogwarcie mógł robić takie rzeczy, a w domu musiałby się zamknąć), licząc na to, że profesor wbiegnie pomiędzy niego i bogina, albo po prostu odwoła paskudne stworzenie. Nasłuchiwał jego kroków, ale było trudno, bo dzieci śmiały się coraz głośniej. Pochylił głowę, by nie widziały ani jego złości na cały świat ani cichej nadziei, że jego przedstawienie odciągnęło uwagę od roztrząsania symboliki postaci bogina.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Victor mrugnął z wyraźnym wyrazem otępienia malującym się na twarzy. Czy on tak na serio z tą pęsetą? I z tymi robalami? Czy jego bratu zaczynało coś dolegać? Kiedy to przegapił? Może to przez nogę?
Z drugiej jednak strony – każdy Krukon miał jakieś swoje… dziwactwo. Nie rozumiał ich przeważnie, dlatego wolał się trzymać swoich albo – ewentualnie – niektórych Ślizgonów. Nigdy nie wyznawał zero-jedynkowego podejścia do spraw Domów i przepychanek ich wychowanków; potrafił się dopasować, nie będąc nawet świadom, jak bardzo przyda mu się ta umiejętność w przyszłości, gdy środowisko stanie się śmiertelnie niebezpieczne i trudne.
Pytanie zawisło w powietrzu niczym zamrożone wahadło zegara, ale czas nie stanął wraz z nim. Tykanie zlewało się z rytmem kroków przesuwającej się kolejki, szmerem rozmów i szelestem szkolnych szat. Czas. Brakowało mu czasu na wymyślenie czegoś, co uchroni go przed ośmieszeniem się przed dosłownie wszystkimi. Victor lubił myśleć o sobie jak o kimś niezniszczalnym, o kimś, kto nie bałby się rzucić ojcu wyzwania, ale smutna prawda była taka, że bał się. I to nie tylko o siebie; własną krzywdę mógłby znieść. Zagryźć zęby, nakryć dłonią tlący się w nim ognik nienawiści, poczekać aż będzie duży i po prostu zostawić dom na wzgórzu za sobą.
Teraz, zamknięty w czterech ścianach klasy, bał się tego, że ten strach przed ojcem wypłynie na światło dzienne. Że nie podoła, że iluzja utkana przez bogina będzie zbyt potężna.
– Nic – rzucił z roztargnionym uśmiechem, dawno już zapominając o pęsetach, robakach i Krukonach. – Po prostu wydajesz się lubić pęsety – dodał nieuważnie, niespecjalnie zwracając uwagę na to, co mówi. Jego spojrzenie uważnie obserwowało podskakującą szafę; bogin siedział w środku, poprzedni riddiculus chyba był za mocny. Szlag. Zaraz będzie jego kolej…
Obejrzał się na Hectora z brakiem zrozumienia. Plan? Nie lubią go? Coś w nim chciało zaprotestować, użyć jakiegoś innego argumentu, przekonać Hectora, że wcale tak nie jest, ale jak na złość nie potrafił sobie nic przypomnieć. Jego wiedza na temat szkolnego życia bliźniaka okazała się żałośnie skąpa, aż był zirytowany sam sobą tym stanem rzeczy. Na pewno był ktoś, kto go lubił. Przecież w domu… w domu miał chyba jakichś kolegów? Tego całego Einara? Kogoś jeszcze?
Tego też, kurwa, nie wiedział.
Nie powstrzymał brata, gdy ten wysunął się naprzód i nie powstrzymał go również przed upadkiem. Stał za jego plecami jak kołek, sparaliżowany oglądając całą tę scenę i zapominając nawet o istnieniu bogina; nie był teraz ważny, nie był istotny, nawet jeśli kątem oka wychwycił formującą się wysoką sylwetkę. Victor odruchowo zwinął dłonie w pięści, zagryzł zęby, ale uderzenie nie nadeszło.
Odwrócił się gwałtownie, gdy Marc za jego plecami parsknął śmiechem i wbił w niego ostre spojrzenie; krew wrzała, raniła żyły i rozbudzała agresję.
– Zamknij się – burknął do kolegi, przy okazji sztyletując wzrokiem pozostałych. Nikt nie będzie śmiał się z Hectora, nie kiedy był obok i kiedy to wszystko słyszał. Na co dzień mógł udawać, że dla niego nie istnieje albo, że jest gdzieś daleko, ale w sytuacjach bezpośrednich – jak ten przeklęty bogin – nie potrafił się odciąć. Gryfońki odruch obrony bliskich był zbyt silny, nawet Tiara mu o tym mówiła, gdy przydzielała go do domu lwa.
– Odwoła pan w końcu tego bogina, czy będziemy tu stać do wieczora? – rzucił buntowniczo w stronę profesora, doskonale wiedząc, że lekcja skończy się dla niego szlabanem, ale nie dbał o to. Przykucnął obok Hectora, pozbierał laskę, potem złapał brata pod ramię i spróbował postawić go na nogi.
– To był ten twój plan? – syknął mu do ucha i wcisnął laskę w dłoń. – Myślałem, że Krukoni są mądrzejsi.
Z drugiej jednak strony – każdy Krukon miał jakieś swoje… dziwactwo. Nie rozumiał ich przeważnie, dlatego wolał się trzymać swoich albo – ewentualnie – niektórych Ślizgonów. Nigdy nie wyznawał zero-jedynkowego podejścia do spraw Domów i przepychanek ich wychowanków; potrafił się dopasować, nie będąc nawet świadom, jak bardzo przyda mu się ta umiejętność w przyszłości, gdy środowisko stanie się śmiertelnie niebezpieczne i trudne.
Pytanie zawisło w powietrzu niczym zamrożone wahadło zegara, ale czas nie stanął wraz z nim. Tykanie zlewało się z rytmem kroków przesuwającej się kolejki, szmerem rozmów i szelestem szkolnych szat. Czas. Brakowało mu czasu na wymyślenie czegoś, co uchroni go przed ośmieszeniem się przed dosłownie wszystkimi. Victor lubił myśleć o sobie jak o kimś niezniszczalnym, o kimś, kto nie bałby się rzucić ojcu wyzwania, ale smutna prawda była taka, że bał się. I to nie tylko o siebie; własną krzywdę mógłby znieść. Zagryźć zęby, nakryć dłonią tlący się w nim ognik nienawiści, poczekać aż będzie duży i po prostu zostawić dom na wzgórzu za sobą.
Teraz, zamknięty w czterech ścianach klasy, bał się tego, że ten strach przed ojcem wypłynie na światło dzienne. Że nie podoła, że iluzja utkana przez bogina będzie zbyt potężna.
– Nic – rzucił z roztargnionym uśmiechem, dawno już zapominając o pęsetach, robakach i Krukonach. – Po prostu wydajesz się lubić pęsety – dodał nieuważnie, niespecjalnie zwracając uwagę na to, co mówi. Jego spojrzenie uważnie obserwowało podskakującą szafę; bogin siedział w środku, poprzedni riddiculus chyba był za mocny. Szlag. Zaraz będzie jego kolej…
Obejrzał się na Hectora z brakiem zrozumienia. Plan? Nie lubią go? Coś w nim chciało zaprotestować, użyć jakiegoś innego argumentu, przekonać Hectora, że wcale tak nie jest, ale jak na złość nie potrafił sobie nic przypomnieć. Jego wiedza na temat szkolnego życia bliźniaka okazała się żałośnie skąpa, aż był zirytowany sam sobą tym stanem rzeczy. Na pewno był ktoś, kto go lubił. Przecież w domu… w domu miał chyba jakichś kolegów? Tego całego Einara? Kogoś jeszcze?
Tego też, kurwa, nie wiedział.
Nie powstrzymał brata, gdy ten wysunął się naprzód i nie powstrzymał go również przed upadkiem. Stał za jego plecami jak kołek, sparaliżowany oglądając całą tę scenę i zapominając nawet o istnieniu bogina; nie był teraz ważny, nie był istotny, nawet jeśli kątem oka wychwycił formującą się wysoką sylwetkę. Victor odruchowo zwinął dłonie w pięści, zagryzł zęby, ale uderzenie nie nadeszło.
Odwrócił się gwałtownie, gdy Marc za jego plecami parsknął śmiechem i wbił w niego ostre spojrzenie; krew wrzała, raniła żyły i rozbudzała agresję.
– Zamknij się – burknął do kolegi, przy okazji sztyletując wzrokiem pozostałych. Nikt nie będzie śmiał się z Hectora, nie kiedy był obok i kiedy to wszystko słyszał. Na co dzień mógł udawać, że dla niego nie istnieje albo, że jest gdzieś daleko, ale w sytuacjach bezpośrednich – jak ten przeklęty bogin – nie potrafił się odciąć. Gryfońki odruch obrony bliskich był zbyt silny, nawet Tiara mu o tym mówiła, gdy przydzielała go do domu lwa.
– Odwoła pan w końcu tego bogina, czy będziemy tu stać do wieczora? – rzucił buntowniczo w stronę profesora, doskonale wiedząc, że lekcja skończy się dla niego szlabanem, ale nie dbał o to. Przykucnął obok Hectora, pozbierał laskę, potem złapał brata pod ramię i spróbował postawić go na nogi.
– To był ten twój plan? – syknął mu do ucha i wcisnął laskę w dłoń. – Myślałem, że Krukoni są mądrzejsi.
Soul for sale
1941 - Pajęcza więź
Szybka odpowiedź