Ogrody
AutorWiadomość
Ogrody
Południowa część zamkowych terenów przeznaczona została na ogrody. Te, utrzymane początkowo we francuskim stylu, z równo zaprojektowanymi alejkami i pełne symetrii, zostały dość szybko przemianowane na styl angielski z jego swobodą i brakiem sztuczności. Pozostałością po francuskich początkach jest jedynie ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów różany bindaż. Po wyjściu z tego kolorowego tunelu trafia się zaś do pełnego zielonego chaosu nieba, w którym dominują połacie łąk i traw, niesymetrycznie posadzone klomby kolorowych kwiatów i spacerowe alejki między nimi, małe sadzawki z mostkami, ławeczki, ale i przede wszystkim pnące się wysoko krzewy i drzewa tworzące gdzieniegdzie urocze zakamarki odsłonięte od ciekawskich oczu.
13 listopada
Trzynaście dni zajęło mi dojście do siebie po tym, jak w chwili nagłego olśnienia wypaliłem – bo trudno to było nazwać wypowiedzeniem – magiczną inkantację, która miała mnie złączyć na zawsze ze swoim przeznaczeniem. Po powrocie do Anglii kompletnie nie miałem głowy do niczego, poza roztrząsaniem i rozmyślaniem nad tym, co mnie czeka, więc nie od razu zauważyłem, że mój pamiątkowy Bardzo Ważny Sentymentalnie Kaktus usechł, prezentując ponure brązowe końcówki i smętną postawę. Nie byłem ekspertem, ale miałem szczerą nadzieję, że była to jednak jakaś kaktusowa choroba, a nie że przypadkowo dosłownie usechł z tęsknoty za mną. Z zielarstwa pamiętałem co prawda, że niezwykle ciężko jest zasuszyć kaktusa i na pewno nie wystarczą do tego dwa tygodnie bez wody... ale jeśli on sam się zasusza?! Jeśli sam podejmuje tę tragiczną decyzję i postanawia pożegnać się ze światem? Tego żaden znany mi podręcznik nie potrafił wyjaśnić, sięgnąłem więc po ciężkie działa i wezwałem na pomoc specjalistów.
Konkretniej rzecz ujmując, kazałem komuś ze służby wezwać specjalistę w zakresie roślin, jako że nasz ogrodnik dziwnym trafem gdzieś wsiąknął. Nie widziałem go w sumie tak długo, że nawet nie byłem pewny, czy wciąż mamy ogrodnika; odkąd deszcz meteorytów nieco przeorał zamkowy ogród, rzadko do niego zaglądałem, nie chcąc plugawić swoich oczu zniszczeniami. Bradford twierdził, że większość została już doprowadzona do względnego ładu, ale mnie rzadko kiedy zadowalała większość, unikałem więc chodzenia na zewnątrz jak tylko mogłem. Możliwe więc, że ogrodnika trafił szlag tak samo jak moje klomby z hortensjami.
W oczekiwaniu na przybycie posiłków nie ustawałem jednak w wysiłkach reanimacji mojej drogiej roślinki. Była ważną pamiątką, Bardzo Ważną Sentymentalnie Pamiątką i choć mało kto znał mój kaktusowy sekret, byłem gotowy zaryzykować wykryciem, byleby tylko uratować swojego zielonego przyjaciela. W pewnej księdze o rytuałach Ameryki Północnej wyczytałem, że w czasach suszy praktykowano tam pewne obrzędy mające na celu przywołanie deszczu. Zerknąłem na wysuszone liście swojego kaktusa, na brązowawe końcówki smętnie zwisające z doniczki i powyginane pod dziwnymi kątami igiełki, po czym błyskawicznie podjąłem decyzję.
Oczywiście nie mogłem wykonać tańca deszczu w rezydencji – wytłumaczenie, czemu w sali balowej pada byłoby trochę ponad moje możliwości – zabrałem więc doniczkę i wyszedłem do ogrodu, gdzie jesienna atmosfera sprzyjała ciszy i samotności. Postawiwszy kaktusa w najbardziej odległym zakątku, przeczytałem jeszcze raz opis rytuału i ruchów, po czym ściągnąłem koszulę, buty i skarpetki i samych spodniach stanąłem na środku malutkiej polanki.
Było cholernie zimno. Listopadowy wiatr dawał mi we znaki, nie miałem więc na co czekać i stać jak kołek; zacząłem się ruszać, wykonując ruchy opisane w księdze i nucąc pod nosem słowa, których kompletnie nie rozumiałem, ale których wyuczyłem się na pamięć. Zamknąłem oczy, powtarzając sobie, że taniec to taniec; balowy czy deszczu miał przynosić radość, cieszyłem się więc każdym kolejnym krokiem, starając się nie podglądać, czy nad kaktusem nie zawisła jakaś mała deszczowa chmurka.
- Woooooo! - zawołałem po raz kolejny, wymachując rękami w kierunku nieba i ziemi, jakbym rzeczywiście chciał wyciągnąć deszcz z obłoków. - Wuuuuu, ooooo! - tupnąłem kilka razy i pochyliłem się w ukłonie niebu, zamierając na kilka sekund, by ponownie rozpocząć taniec. Nie było wcale tak źle; na bale się nie nadawało, ale za to jaka rozgrzewka dla mięśni.
Trzynaście dni zajęło mi dojście do siebie po tym, jak w chwili nagłego olśnienia wypaliłem – bo trudno to było nazwać wypowiedzeniem – magiczną inkantację, która miała mnie złączyć na zawsze ze swoim przeznaczeniem. Po powrocie do Anglii kompletnie nie miałem głowy do niczego, poza roztrząsaniem i rozmyślaniem nad tym, co mnie czeka, więc nie od razu zauważyłem, że mój pamiątkowy Bardzo Ważny Sentymentalnie Kaktus usechł, prezentując ponure brązowe końcówki i smętną postawę. Nie byłem ekspertem, ale miałem szczerą nadzieję, że była to jednak jakaś kaktusowa choroba, a nie że przypadkowo dosłownie usechł z tęsknoty za mną. Z zielarstwa pamiętałem co prawda, że niezwykle ciężko jest zasuszyć kaktusa i na pewno nie wystarczą do tego dwa tygodnie bez wody... ale jeśli on sam się zasusza?! Jeśli sam podejmuje tę tragiczną decyzję i postanawia pożegnać się ze światem? Tego żaden znany mi podręcznik nie potrafił wyjaśnić, sięgnąłem więc po ciężkie działa i wezwałem na pomoc specjalistów.
Konkretniej rzecz ujmując, kazałem komuś ze służby wezwać specjalistę w zakresie roślin, jako że nasz ogrodnik dziwnym trafem gdzieś wsiąknął. Nie widziałem go w sumie tak długo, że nawet nie byłem pewny, czy wciąż mamy ogrodnika; odkąd deszcz meteorytów nieco przeorał zamkowy ogród, rzadko do niego zaglądałem, nie chcąc plugawić swoich oczu zniszczeniami. Bradford twierdził, że większość została już doprowadzona do względnego ładu, ale mnie rzadko kiedy zadowalała większość, unikałem więc chodzenia na zewnątrz jak tylko mogłem. Możliwe więc, że ogrodnika trafił szlag tak samo jak moje klomby z hortensjami.
W oczekiwaniu na przybycie posiłków nie ustawałem jednak w wysiłkach reanimacji mojej drogiej roślinki. Była ważną pamiątką, Bardzo Ważną Sentymentalnie Pamiątką i choć mało kto znał mój kaktusowy sekret, byłem gotowy zaryzykować wykryciem, byleby tylko uratować swojego zielonego przyjaciela. W pewnej księdze o rytuałach Ameryki Północnej wyczytałem, że w czasach suszy praktykowano tam pewne obrzędy mające na celu przywołanie deszczu. Zerknąłem na wysuszone liście swojego kaktusa, na brązowawe końcówki smętnie zwisające z doniczki i powyginane pod dziwnymi kątami igiełki, po czym błyskawicznie podjąłem decyzję.
Oczywiście nie mogłem wykonać tańca deszczu w rezydencji – wytłumaczenie, czemu w sali balowej pada byłoby trochę ponad moje możliwości – zabrałem więc doniczkę i wyszedłem do ogrodu, gdzie jesienna atmosfera sprzyjała ciszy i samotności. Postawiwszy kaktusa w najbardziej odległym zakątku, przeczytałem jeszcze raz opis rytuału i ruchów, po czym ściągnąłem koszulę, buty i skarpetki i samych spodniach stanąłem na środku malutkiej polanki.
Było cholernie zimno. Listopadowy wiatr dawał mi we znaki, nie miałem więc na co czekać i stać jak kołek; zacząłem się ruszać, wykonując ruchy opisane w księdze i nucąc pod nosem słowa, których kompletnie nie rozumiałem, ale których wyuczyłem się na pamięć. Zamknąłem oczy, powtarzając sobie, że taniec to taniec; balowy czy deszczu miał przynosić radość, cieszyłem się więc każdym kolejnym krokiem, starając się nie podglądać, czy nad kaktusem nie zawisła jakaś mała deszczowa chmurka.
- Woooooo! - zawołałem po raz kolejny, wymachując rękami w kierunku nieba i ziemi, jakbym rzeczywiście chciał wyciągnąć deszcz z obłoków. - Wuuuuu, ooooo! - tupnąłem kilka razy i pochyliłem się w ukłonie niebu, zamierając na kilka sekund, by ponownie rozpocząć taniec. Nie było wcale tak źle; na bale się nie nadawało, ale za to jaka rozgrzewka dla mięśni.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Hep!
Słyszała wcześniej o czkwawkach teleportacyjnych, a chociaż uznawała je za całkiem poważną przypadłość, nie znane jej było jakieś solidne lekarstwo. Niesolidne też, więc trzeba było liczyć na miłosierdzie magii, która nie postanowi przenieść cię na środek jeziora (zwłaszcza, jeżeli nie umiało się zbytnio pływać), ani, w tych czasach zwłaszcza, w miejsce osoby która najchętniej zobaczyłaby cię zakopanego w ziemi. Mimo wszystko, nie spodziewała się, że w tym momencie sama padnie ofiarą czegoś takiego.
Ale przyszło jak zawsze nagle i niespodziewanie, i wraz z czknięciem świat zawirował, kuchnia zmieniła się w pasma rozmazanych kolorów (głównie brązy i ciemne zielenie, rozmazujące się i zlewające się razem) które szybko zmieniały się w inne kształty i dopiero po chwili mogła dostrzec, gdzie musiała się znaleźć. Najważniejsze to teraz było zachować spokój i nie poddawać się panice. Czy miała ze sobą różdżkę? Tak, znajdowała się w kieszeni jej sukienki. Czy wiedziała, gdzie się znajdowała? Szybki rzut na okoliczne rośliny upewnił jej, że chociaż była w niesamowicie pięknym ogrodzie, zadbanym w niesamowity sposób, a jednocześnie widocznie bogatszym. Nie miała jednak pojęcia, gdzie dokładnie, poza tym, że ewidentnie miejsce było utrzymane przez kogoś, kto miał na to fundusze.
Zastanawiała się krótki moment, co dokładnie powinna zrobić – mogła przeczekać sytuację, licząc na to, że wyjątkowo nikt nie postanowi tego dnia przejść się tą akurat ścieżką. Czkawka prędzej czy później musiała ją zabrać, więc na pewno nie miała tu zostać na więcej niż parę godzin (chociaż miała nadzieję, że jednak mniej). Z drugiej strony, wykrycie jej tutaj mogło sprawić, że wyglądałaby jak włamywać, a tego na pewno nie chciała. Po chwili wewnętrznej debaty postanowiła przemóc się i spróbować odnaleźć właściciela tego miejsca, serdecznie przepraszając go za swoje najście, może też wytłumaczyć sytuację.
Kiedy jednak zrobiła parę kroków, dobiegło ja…wołanie? Zawodzenie? Opisać tego nie umiała, a przynajmniej nie w sposób, który komukolwiek wytłumaczyłby, co właściwie dzieje się. Ostrożnie wyjrzała, zerkając na, cóż, półnagiego mężczyznę który obecnie chyba wywoływał demony. Albo modlił się do kaktusa. Albo wył do jakiś dziwnych bogów. Możliwości było naprawdę sporo, ale może też po prostu coś się stało i nie wypadało się śmiać, a raczej zapytać, czy wszystko w porządku. Chrząknęła więc, średnio głośno, tak aby mężczyzna nie zdziwił się jej najściem i zrobiła drobny krok w jego kierunku, miejsce trzymając na widoku.
- Przepraszam, nie chciałam się tu pojawić, ale przyniosła mnie tu czkawka teleportacyjna i…wszystko w porządku? – Miała nadzieję, że nie brzmiała zbyt wymagająco, albo jakby była bardzo dziwnie, ale próbowała pokazać że nie pojawiła się tu jako niebezpieczeństwo. Mężczyzna mógł próbować wyjść z pozycji kogoś agresywnego. Chyba nie był w pełni przytomny.
Słyszała wcześniej o czkwawkach teleportacyjnych, a chociaż uznawała je za całkiem poważną przypadłość, nie znane jej było jakieś solidne lekarstwo. Niesolidne też, więc trzeba było liczyć na miłosierdzie magii, która nie postanowi przenieść cię na środek jeziora (zwłaszcza, jeżeli nie umiało się zbytnio pływać), ani, w tych czasach zwłaszcza, w miejsce osoby która najchętniej zobaczyłaby cię zakopanego w ziemi. Mimo wszystko, nie spodziewała się, że w tym momencie sama padnie ofiarą czegoś takiego.
Ale przyszło jak zawsze nagle i niespodziewanie, i wraz z czknięciem świat zawirował, kuchnia zmieniła się w pasma rozmazanych kolorów (głównie brązy i ciemne zielenie, rozmazujące się i zlewające się razem) które szybko zmieniały się w inne kształty i dopiero po chwili mogła dostrzec, gdzie musiała się znaleźć. Najważniejsze to teraz było zachować spokój i nie poddawać się panice. Czy miała ze sobą różdżkę? Tak, znajdowała się w kieszeni jej sukienki. Czy wiedziała, gdzie się znajdowała? Szybki rzut na okoliczne rośliny upewnił jej, że chociaż była w niesamowicie pięknym ogrodzie, zadbanym w niesamowity sposób, a jednocześnie widocznie bogatszym. Nie miała jednak pojęcia, gdzie dokładnie, poza tym, że ewidentnie miejsce było utrzymane przez kogoś, kto miał na to fundusze.
Zastanawiała się krótki moment, co dokładnie powinna zrobić – mogła przeczekać sytuację, licząc na to, że wyjątkowo nikt nie postanowi tego dnia przejść się tą akurat ścieżką. Czkawka prędzej czy później musiała ją zabrać, więc na pewno nie miała tu zostać na więcej niż parę godzin (chociaż miała nadzieję, że jednak mniej). Z drugiej strony, wykrycie jej tutaj mogło sprawić, że wyglądałaby jak włamywać, a tego na pewno nie chciała. Po chwili wewnętrznej debaty postanowiła przemóc się i spróbować odnaleźć właściciela tego miejsca, serdecznie przepraszając go za swoje najście, może też wytłumaczyć sytuację.
Kiedy jednak zrobiła parę kroków, dobiegło ja…wołanie? Zawodzenie? Opisać tego nie umiała, a przynajmniej nie w sposób, który komukolwiek wytłumaczyłby, co właściwie dzieje się. Ostrożnie wyjrzała, zerkając na, cóż, półnagiego mężczyznę który obecnie chyba wywoływał demony. Albo modlił się do kaktusa. Albo wył do jakiś dziwnych bogów. Możliwości było naprawdę sporo, ale może też po prostu coś się stało i nie wypadało się śmiać, a raczej zapytać, czy wszystko w porządku. Chrząknęła więc, średnio głośno, tak aby mężczyzna nie zdziwił się jej najściem i zrobiła drobny krok w jego kierunku, miejsce trzymając na widoku.
- Przepraszam, nie chciałam się tu pojawić, ale przyniosła mnie tu czkawka teleportacyjna i…wszystko w porządku? – Miała nadzieję, że nie brzmiała zbyt wymagająco, albo jakby była bardzo dziwnie, ale próbowała pokazać że nie pojawiła się tu jako niebezpieczeństwo. Mężczyzna mógł próbować wyjść z pozycji kogoś agresywnego. Chyba nie był w pełni przytomny.
Camellia Sprout
Zawód : ziołoleczniczka, twórczyni kadzideł
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Look deep into nature, and then you will understand everything better.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 5 +2
UZDRAWIANIE : 7 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pierwsze minuty mojego rytualnego tańca deszczu nie przyniosły żadnych rezultatów. Nawet bez otwierania oczu czułem, że w pogodzie nic się nie zmieniło, ani tym bardziej na moją skórę nie spadły żadne krople deszczu. Mimo to nie ustawałem w tanecznych ruchach, wydając z siebie przeciągłe odgłosy, doskonale wierząc, że kropla drąży skałę. A mój kaktus wart był poświęcania mu czasu w rozpaczliwym geście jakiejkolwiek reanimacji.
Wyciągnąłem ręce nad rośliną, kumulując wszystkie swoje myśli na pragnieniu przywołania deszczu, bosymi stopami depcząc trawę dookoła. Smętnie zwisające pojedyncze kolce nie wydawały się jednak ani trochę zesztywnieć, więc jeszcze bardziej zintensyfikowałem swoje wysiłki, wołając do nieba o deszcz i zawzięcie tupiąc nogami.
A potem przywołałem sobie dziewczynę. I to rudą. Hektor byłby przeszczęśliwy.
Zatrzymałem się w miejscu, w pierwszym odruchu po prostu stojąc i gapiąc się na niespodziewanego gościa, który jakby nigdy nic pojawił się w moim ogrodzie i patrzył na moje ciało. I choć z tych dwóch rzeczy tylko jedna była mi niemiła - musiałem wspomnieć też Bradowi o konieczności poprawienia zaklęć ochronnych, bo najwyraźniej deszcz meteorytów nieco nakruszył teleportacyjne zabezpieczenia – to mimo wszystko odczuwałem pewien niepokój. Ten cholerny indiański rytuał nie działał!
- Dzień dobry – przywitałem się, odzyskując po paru sekundach trzeźwość umysłu na tyle, by dostrzec pozorne przejawy jej bezpiecznych zamiarów. Nie miała we mnie wycelowanej różdżki, a same dłonie trzymała widoczne, jednak i tak nie spuszczałem z niej wzroku. - Wszystko w jak najlepszym porządku, dziękuję za troskę – zapewniłem ją, rzucając szybkie spojrzenie w stronę mojej koszuli, która leżała sobie nieopodal na trawie. Nie, to nie był dobry moment na kompletowanie garderoby, gdy wciąż nie wiedziałem, z kim mam do czynienia. - Odprawiam pewien... roślinny rytuał – dodałem tonem wyjaśnienia, chcąc nieco zatuszować tę żenującą i wstydliwą sytuację. Widząc jej spojrzenie doszedłem jednak do szybkiego wnioski, że moje zapewnienia wcale jej nie przekonały.
- A panienka to kto? - zmrużyłem nieco oczy, pomny doświadczeń sprzed miesiąca, gdy dziewczę w wieku do niej podobnym zaplątało się na moje ziemie w opuszczonej mugolskiej wiosce. Wytłumaczenie teleportacyjnej czkawki wydawało się sensowne, poza tym posiadłość mojego rodu to nie mugolska wioska, niemniej... - Wolno mi chyba poznać imię osoby, która zaszczyciła tak niespodziewanie swoją obecnością rodowe ogrody Parkinsonów? - włożyłem w to pytanie nuty uprzejmości i zaciekawienia, skupiając wzrok na dziewczynie.
Stała na tyle daleko, że ciężko było mi dokładnie wyczytać jej emocje, niewątpliwie jednak pod względem wyglądu mogłem się jej przyjrzeć bardzo dokładnie. Niższa ode mnie i szczupłej budowy ciała, z tymi rudymi włosami wyglądałaby jak jedna z tych wiecznie bujających w obłokach nastolatek, gdyby nie fakt, że zdawała się mieć nieco więcej lat niż świeżo upieczona absolwentka Hogwartu.
Wyciągnąłem ręce nad rośliną, kumulując wszystkie swoje myśli na pragnieniu przywołania deszczu, bosymi stopami depcząc trawę dookoła. Smętnie zwisające pojedyncze kolce nie wydawały się jednak ani trochę zesztywnieć, więc jeszcze bardziej zintensyfikowałem swoje wysiłki, wołając do nieba o deszcz i zawzięcie tupiąc nogami.
A potem przywołałem sobie dziewczynę. I to rudą. Hektor byłby przeszczęśliwy.
Zatrzymałem się w miejscu, w pierwszym odruchu po prostu stojąc i gapiąc się na niespodziewanego gościa, który jakby nigdy nic pojawił się w moim ogrodzie i patrzył na moje ciało. I choć z tych dwóch rzeczy tylko jedna była mi niemiła - musiałem wspomnieć też Bradowi o konieczności poprawienia zaklęć ochronnych, bo najwyraźniej deszcz meteorytów nieco nakruszył teleportacyjne zabezpieczenia – to mimo wszystko odczuwałem pewien niepokój. Ten cholerny indiański rytuał nie działał!
- Dzień dobry – przywitałem się, odzyskując po paru sekundach trzeźwość umysłu na tyle, by dostrzec pozorne przejawy jej bezpiecznych zamiarów. Nie miała we mnie wycelowanej różdżki, a same dłonie trzymała widoczne, jednak i tak nie spuszczałem z niej wzroku. - Wszystko w jak najlepszym porządku, dziękuję za troskę – zapewniłem ją, rzucając szybkie spojrzenie w stronę mojej koszuli, która leżała sobie nieopodal na trawie. Nie, to nie był dobry moment na kompletowanie garderoby, gdy wciąż nie wiedziałem, z kim mam do czynienia. - Odprawiam pewien... roślinny rytuał – dodałem tonem wyjaśnienia, chcąc nieco zatuszować tę żenującą i wstydliwą sytuację. Widząc jej spojrzenie doszedłem jednak do szybkiego wnioski, że moje zapewnienia wcale jej nie przekonały.
- A panienka to kto? - zmrużyłem nieco oczy, pomny doświadczeń sprzed miesiąca, gdy dziewczę w wieku do niej podobnym zaplątało się na moje ziemie w opuszczonej mugolskiej wiosce. Wytłumaczenie teleportacyjnej czkawki wydawało się sensowne, poza tym posiadłość mojego rodu to nie mugolska wioska, niemniej... - Wolno mi chyba poznać imię osoby, która zaszczyciła tak niespodziewanie swoją obecnością rodowe ogrody Parkinsonów? - włożyłem w to pytanie nuty uprzejmości i zaciekawienia, skupiając wzrok na dziewczynie.
Stała na tyle daleko, że ciężko było mi dokładnie wyczytać jej emocje, niewątpliwie jednak pod względem wyglądu mogłem się jej przyjrzeć bardzo dokładnie. Niższa ode mnie i szczupłej budowy ciała, z tymi rudymi włosami wyglądałaby jak jedna z tych wiecznie bujających w obłokach nastolatek, gdyby nie fakt, że zdawała się mieć nieco więcej lat niż świeżo upieczona absolwentka Hogwartu.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Złożyła obietnicę, że kiedy znów się pojawi się na terenie należącym do rodziny Parkinson nie omieszka spotkać się z młodszym z braci Parkinson. Wobec powyższego, kiedy zakończyła już pierwsze przymiarki strojów oraz akceptację kolejnych projektów usłyszała, że lord Harland aktualnie przebywa w ogrodach. Pogoda ostatnio ich nie rozpieszczała więc nic dziwnego, że każdy korzystał z promieni słonecznych, póki gęsta mgła nie osiadła całkowicie nad angielską ziemią. Patrząc na najwyższą wieżę w posiadłości zaczęła się realnie zastanawiać nad możliwością jej dostrzeżenia z Durham. Nie było to jednak możliwe, ziemie te były zbytnio od siebie oddalone. Gloucestershire graniczyło z ziemiami sojuszu, kiedy Durham musiało pilnować swoich granic z terenami przynależnymi do Longbottomów. Zarówno Burke jak i Parkinson nie mieli większego spokoju. Pomimo tego, szukała choć odrobiny normalności, próbowała odnaleźć zajęcia i sprawy, które na chwilę odrywały ją od codziennych bolączek związanych z wojną i skutkami katastrofy. Ucieczką była praca, gdzie każdego dnia poświęcała jego część na naukę jubilerstwa. Nauczyciel był cierpliwy, mistrz w swoim fachu, który nie miał oporów przed zwracaniem jej uwagi, ale dzięki temu widziała ogromne postępy w swojej pracy, a pierwsze wyroby, które od początku do końca wyszły spod jej ręki już trafiały do grona zaufanych ludzi, którzy rozumieli z czym się to wiąże i przymykali oko na pewne niedociągnięcia. Dzięki temu mogła sprawić, że jej wyroby stawały się całkowicie unikatowe i nikt takich nie miał.
Skręciła w alejkę, którą wskazała jej służba by po chwili z daleka dostrzec jak lord Parkinson porusza się w przedziwny sposób i nagle przerywa, zaskoczony przez młodą dziewczynę. Ich wymiana zdań trwała krótko, bowiem ta zaraz zniknęła oddalając się w tym wiadomym jej kierunku. Primrose uznała, że teraz może pozwolić sobie na podejście bliżej. Starając się wprowadzać subtelne zmiany w swoim wyglądzie zaczęła łączyć elementy garderoby, którą już posiadała w inny, niż zwykle sposób. Przede wszystkim ograniczała czerń i ciemne kolory, które dodawały jej lat.
Dlatego zdecydowała się na stonowane kolory tego dnia, ale kolory. Bluzka wykonana była z delikatnego, półprzezroczystego materiału w jasnym, pudrowym kolorze. Główną jej ozdobą były rzędy subtelnych falbanek, które zdobiąc przód, nadawały kreacji lekkości i elegancji, a wysoki kołnierz dopełniał klasyczny styl stroju. Na to miała narzucony żakiet w kolorze stłumionej zieleni, zapinany na rząd ażurowych buzików. Teraz jednak rozpiętych, przez co widoczne były zdobienia spódnicy. Ta zaś była długa, rozkloszowana i wykonana z materiału w drobną kratę w stonowanych, ziemistych barwach. Na wysokości talii gorsetowy pas z guzikami, podkreślał kobiecą sylwetkę. Spódnica opadała miękko, tworząc harmonijną kompozycję z delikatną górą stroju. Całość wieńczył kapelusz nałożony na bakier, pasujący kolorem do żakietu z bażancim piórem, który nawiązywał do jesieni jaka już przejęła we władanie pogodą.
-Korzysta lord z pogody? - Zagadnęła, aby zorientował się, że jest w pobliżu. Przywołała na twarz uprzejmy uśmiech. -Dzień dobry. Ostatnio uczyniłeś mi takie wymówki, że zapytałam służby, gdzie ciebie zastanę. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, lordzie Parkinson.
Skręciła w alejkę, którą wskazała jej służba by po chwili z daleka dostrzec jak lord Parkinson porusza się w przedziwny sposób i nagle przerywa, zaskoczony przez młodą dziewczynę. Ich wymiana zdań trwała krótko, bowiem ta zaraz zniknęła oddalając się w tym wiadomym jej kierunku. Primrose uznała, że teraz może pozwolić sobie na podejście bliżej. Starając się wprowadzać subtelne zmiany w swoim wyglądzie zaczęła łączyć elementy garderoby, którą już posiadała w inny, niż zwykle sposób. Przede wszystkim ograniczała czerń i ciemne kolory, które dodawały jej lat.
Dlatego zdecydowała się na stonowane kolory tego dnia, ale kolory. Bluzka wykonana była z delikatnego, półprzezroczystego materiału w jasnym, pudrowym kolorze. Główną jej ozdobą były rzędy subtelnych falbanek, które zdobiąc przód, nadawały kreacji lekkości i elegancji, a wysoki kołnierz dopełniał klasyczny styl stroju. Na to miała narzucony żakiet w kolorze stłumionej zieleni, zapinany na rząd ażurowych buzików. Teraz jednak rozpiętych, przez co widoczne były zdobienia spódnicy. Ta zaś była długa, rozkloszowana i wykonana z materiału w drobną kratę w stonowanych, ziemistych barwach. Na wysokości talii gorsetowy pas z guzikami, podkreślał kobiecą sylwetkę. Spódnica opadała miękko, tworząc harmonijną kompozycję z delikatną górą stroju. Całość wieńczył kapelusz nałożony na bakier, pasujący kolorem do żakietu z bażancim piórem, który nawiązywał do jesieni jaka już przejęła we władanie pogodą.
-Korzysta lord z pogody? - Zagadnęła, aby zorientował się, że jest w pobliżu. Przywołała na twarz uprzejmy uśmiech. -Dzień dobry. Ostatnio uczyniłeś mi takie wymówki, że zapytałam służby, gdzie ciebie zastanę. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, lordzie Parkinson.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Moje pytania rzucone w stronę niespodziewanego gościa zawisły w powietrzu, a potem rozmyły się w ciszy i braku odpowiedzi; zupełnie jak sama dziewczyna, która czknąwszy nagle, zniknęła z mojego pola widzenia. Musiałem wyglądać w tej sytuacji komicznie; raz, że prezentując się w stroju cokolwiek nieodpowiednim do przyjmowania wizyt, dwa, że z miną wyrażającą wszechobecne zdziwienie graniczące z kompletnym. Jednocześnie moje myśli pobiegły w nieco bardziej praktycznym kierunku, skupiając się na kwestiach bezpieczeństwa naszej posiadłości i skuteczności chroniących ją zaklęć. Zważywszy na napiętą sytuację polityczną, powinienem był już dawno zlecić zabezpieczenie tych miejsc lub przynajmniej zwrócić na to uwagę kogoś ze starszyzny. Skoro można się do nas dostać byle czkawką teleportacyjną, strach pomyśleć o konsekwencjach bardziej skonkretyzowanego ataku.
Moje rozważania nad bezpieczeństwem zostały jednak dość szybko przerwane pojawieniem się kolejnego gościa. Zatrzymując się w pół kroku obróciłem głowę w stronę dochodzącego głosu. Gdy dostrzegłem Primrose, kącik moich ust drgnął w lekkim cieniu uśmiechu, choć spojrzenie pozostało podejrzliwe. Mimo wszystko była to wciąż sytuacja niecodziennie i nad wyraz nietypowa. Moja postać, oświetlona od tyłu jesiennym słońcem, rzucała długie cienie na trawę, gdy powoli zrobiłem kilka kroków w kierunku młodej kobiety, zatrzymując się parę metrów od niej. Stanąłem w swobodnej pozie, z jedną dłonią opartą na biodrze, drugą powoli przeczesując włosy w odwiecznym geście niezręczności.
- Primrose Burke - powiedziałem z wyraźnym akcentem kładąc nacisk na każde słowo, jakbym delektował się ich brzmieniem. Mój wzrok przesunął się po niej, nieco dłużej zatrzymując się na wyrafinowanej stylizacji, która - choć wykraczała poza typowe kolory Burke’ów - wydawała się jej wyraźnie służyć. W myślach pogratulowałem Bradowi sukcesu, a Prim odwagi na zrobienie tak znaczącego kroku. Po cichu liczyłem jednak, że nie zatraci całkowicie tej części siebie, która do tej pory ją wyróżniała; być może należałem do grona nielicznych, ale fascynowała mnie jej dotychczasowa koncepcja ubioru, będącego niekiedy w sprzeczności z tym, co noszą wszyscy. - Nie przeszkadzasz - zapewniłem po chwili, pozwalając sobie na pełniejszy uśmiech, który na krótki moment rozjaśnił moją twarz. - Wręcz przeciwnie, twoja obecność dodaje dzisiejszemu dniu nieco koloru. Dosłownie i w przenośni. - Mrugnąłem do niej znacząco, pozwalając sobie na odrobinę chłopięcej swobody. Poza tym czułem się usprawiedliwiony stojąc tak przed nią w samych spodniach, by przejmować się konwenansami i tym, czy wypada mrugać do kobiety stanu wolnego.
Odwróciłem się w stronę kaktusa, który nadal prezentował obraz nędzy i rozpaczy, a potem ruszyłem w jego stronę i ująłem ją w dłonie. Powróciwszy do lady Burke, zastanawiałem się przez chwilę, jak w jej oczach mogłem właśnie wyglądać – lord Parkinson, rzekomo dumny i poważny, przyłapany na niedorzecznych podskokach w ogrodzie. Nieco krępująca myśl, biorąc pod uwagę, jak dużą wagę przykładałem do tego, by zawsze prezentować się jako osoba opanowana i pełna godności.
- Jeśli korzystaniem z pogody nazwiemy żenującą próbę magicznego wywołania deszczu – mruknąłem pod nosem usprawiedliwiającym samego siebie tonem. Szykownie ubrana, z kapeluszem zdobionym bażancim piórem, Prim wyglądała, jakby wkroczyła na teren ogrodu prosto z wystawy eleganckiej mody, nie zaś jak ktoś, kto oczekiwał tu absurdalnych spektakli, ale nie było sensu udawać, że niczego nie widziała; zbyt dobrze znałem swojego pecha, aby założyć, że nie dostrzegła, jak odprawiam dziwny rytuał na środku ukrytej polanki. Z pewnością wyglądałem jak półnagi pajac, usiłujący przypodobać się bogom deszczu. Mimo dość ponurych przemyśleń postanowiłem zrobić dobrą minę do złej gry. - Znasz się może na roślinach, droga lady Burke? Na tyle, by ożywić pacjenta? - zapytałem, a kaktus ze swoimi smętnymi resztkami kolców zadrżał w moich dłoniach. - Próbowałem już wszystkiego, posuwając się, jak sama widziałaś, do dość... niekonwencjonalnych metod, ale cóż – rozłożyłbym bezradnie dłonie, gdybym nie trzymał w nich rośliny. Moje spojrzenie na przesunęło się w stronę Primrose, która wydawała się tak swobodna i spokojna, że kontrastowała z moimi myślami pełnymi niepokoju.
Moje rozważania nad bezpieczeństwem zostały jednak dość szybko przerwane pojawieniem się kolejnego gościa. Zatrzymując się w pół kroku obróciłem głowę w stronę dochodzącego głosu. Gdy dostrzegłem Primrose, kącik moich ust drgnął w lekkim cieniu uśmiechu, choć spojrzenie pozostało podejrzliwe. Mimo wszystko była to wciąż sytuacja niecodziennie i nad wyraz nietypowa. Moja postać, oświetlona od tyłu jesiennym słońcem, rzucała długie cienie na trawę, gdy powoli zrobiłem kilka kroków w kierunku młodej kobiety, zatrzymując się parę metrów od niej. Stanąłem w swobodnej pozie, z jedną dłonią opartą na biodrze, drugą powoli przeczesując włosy w odwiecznym geście niezręczności.
- Primrose Burke - powiedziałem z wyraźnym akcentem kładąc nacisk na każde słowo, jakbym delektował się ich brzmieniem. Mój wzrok przesunął się po niej, nieco dłużej zatrzymując się na wyrafinowanej stylizacji, która - choć wykraczała poza typowe kolory Burke’ów - wydawała się jej wyraźnie służyć. W myślach pogratulowałem Bradowi sukcesu, a Prim odwagi na zrobienie tak znaczącego kroku. Po cichu liczyłem jednak, że nie zatraci całkowicie tej części siebie, która do tej pory ją wyróżniała; być może należałem do grona nielicznych, ale fascynowała mnie jej dotychczasowa koncepcja ubioru, będącego niekiedy w sprzeczności z tym, co noszą wszyscy. - Nie przeszkadzasz - zapewniłem po chwili, pozwalając sobie na pełniejszy uśmiech, który na krótki moment rozjaśnił moją twarz. - Wręcz przeciwnie, twoja obecność dodaje dzisiejszemu dniu nieco koloru. Dosłownie i w przenośni. - Mrugnąłem do niej znacząco, pozwalając sobie na odrobinę chłopięcej swobody. Poza tym czułem się usprawiedliwiony stojąc tak przed nią w samych spodniach, by przejmować się konwenansami i tym, czy wypada mrugać do kobiety stanu wolnego.
Odwróciłem się w stronę kaktusa, który nadal prezentował obraz nędzy i rozpaczy, a potem ruszyłem w jego stronę i ująłem ją w dłonie. Powróciwszy do lady Burke, zastanawiałem się przez chwilę, jak w jej oczach mogłem właśnie wyglądać – lord Parkinson, rzekomo dumny i poważny, przyłapany na niedorzecznych podskokach w ogrodzie. Nieco krępująca myśl, biorąc pod uwagę, jak dużą wagę przykładałem do tego, by zawsze prezentować się jako osoba opanowana i pełna godności.
- Jeśli korzystaniem z pogody nazwiemy żenującą próbę magicznego wywołania deszczu – mruknąłem pod nosem usprawiedliwiającym samego siebie tonem. Szykownie ubrana, z kapeluszem zdobionym bażancim piórem, Prim wyglądała, jakby wkroczyła na teren ogrodu prosto z wystawy eleganckiej mody, nie zaś jak ktoś, kto oczekiwał tu absurdalnych spektakli, ale nie było sensu udawać, że niczego nie widziała; zbyt dobrze znałem swojego pecha, aby założyć, że nie dostrzegła, jak odprawiam dziwny rytuał na środku ukrytej polanki. Z pewnością wyglądałem jak półnagi pajac, usiłujący przypodobać się bogom deszczu. Mimo dość ponurych przemyśleń postanowiłem zrobić dobrą minę do złej gry. - Znasz się może na roślinach, droga lady Burke? Na tyle, by ożywić pacjenta? - zapytałem, a kaktus ze swoimi smętnymi resztkami kolców zadrżał w moich dłoniach. - Próbowałem już wszystkiego, posuwając się, jak sama widziałaś, do dość... niekonwencjonalnych metod, ale cóż – rozłożyłbym bezradnie dłonie, gdybym nie trzymał w nich rośliny. Moje spojrzenie na przesunęło się w stronę Primrose, która wydawała się tak swobodna i spokojna, że kontrastowała z moimi myślami pełnymi niepokoju.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czuła, jak ciepłe jesienne słońce pada na jej twarz, jednocześnie rozświetlając mglistą polankę, na której stanęła. Harland. I jego... brak koszuli. Doskonale wiedziała, że mężczyźni rzadko kiedy pokazywali się publicznie w takiej postaci. Jeszcze rzadziej robili to z kaktusem w dłoni. Szybko odwróciła wzrok, skupiając się na jego twarzy — a przynajmniej próbując, bo złapała się na tym, że spojrzenie mimowolnie zsuwa się niżej. Podświadomie poprawiła kapelusz, jakby to pióro bażanta mogło jej przypomnieć, kim jeste. Miała być poważna. Dystyngowana. Lady Burke. Tymczasem stała tu, patrząc na półnagiego Harlanda, który trzymał wykończony kaktus, jakby miał zaraz poprosić ją o przeprowadzenie reanimacji.
— Jak na żenujące próby magicznego wywołania deszczu, muszę przyznać, że prezentujesz się... dość nietypowo, lordzie Parkinson — rzuciła z lekkim uśmiechem, pozwalając sobie na odrobinę rozbawienia, za którym skryła swoje zmieszanie. Choć, prawdę mówiąc, była pewna, że bardziej żenująco prezentuję się ona, starając się nie patrzeć na niego zbyt intensywnie. Spojrzała na nieszczęsny kaktus, który wyglądał, jakby jego życie zakończyło się dawno temu. Nie miała pojęcia o roślinach. Rozpoznałaby różę, może jakąś paproć, ale kaktusy? A jednak Harland patrzył na nią z oczekiwaniem, jakby mogła wyczarować cud.— Na roślinach? — powtórzyła, unosząc brew. — Muszę niestety rozczarować. Nie jestem ekspertem w dziedzinie zielarstwa. — Zrobiła krok bliżej i pochyliła się nad kaktusem, jakby z bliska mogło się objawić jakieś cudowne rozwiązanie. — Ale wygląda na to, że ten biedak przeżył już chyba więcej niż ty, skoro nawet rytuał deszczu nie zdołał mu pomóc. - Zerknęła na Harlanda, próbując nie uśmiechnąć się zbyt szeroko. Nie byłaby sobą, gdyby nie zauważyła ironii w tej sytuacji. Mężczyzna, który zawsze wydawał się tak pewny siebie, tak dumny, teraz wyglądał jak dziecko proszące o pomoc z martwą rośliną. — Może zamiast próbować na siłę go reanimować, lepiej byłoby dać mu godny pochówek? — zapytała z powagą, choć kąciki moich ust zadrżały lekko. —Albo, jeśli koniecznie chcesz walczyć o jego życie, może spróbuj mniej... teatralnych metod. Może woda, odrobina ziemi? Kto wie, może kaktusy są bardziej prozaiczne, niż nam się wydaje. - Pragmatyzm Primrose dał o sobie szybko znać. Tam gdzie był problem starała się znaleźć rozwiązanie, pomimo tego, że cała sytuacja zakrawa o istny komizm. Była to też jej forma obrony przed własnym rozdrażnieniem faktem, że jego brak koszuli tak skutecznie odciągał kobiecą uwagę od tego, co powinna powiedzieć. — Chociaż, muszę przyznać, że widok lorda Parkinsona odprawiającego rytuały deszczu w ogrodzie jest czymś, czego nie zapomnę do końca życia. — Odchrząknęła nieznacznie, odchylając się nieco i prostując z udawaną powagą. Miała ochotę powiedzieć coś więcej, coś, co wykraczało poza tę swobodną wymianę zdań. Ale zamiast tego tylko westchnęła, próbując pozbyć się tej irracjonalnej irytacji, która wciąż gdzieś tam w nieh tkwiła.
— Jak na żenujące próby magicznego wywołania deszczu, muszę przyznać, że prezentujesz się... dość nietypowo, lordzie Parkinson — rzuciła z lekkim uśmiechem, pozwalając sobie na odrobinę rozbawienia, za którym skryła swoje zmieszanie. Choć, prawdę mówiąc, była pewna, że bardziej żenująco prezentuję się ona, starając się nie patrzeć na niego zbyt intensywnie. Spojrzała na nieszczęsny kaktus, który wyglądał, jakby jego życie zakończyło się dawno temu. Nie miała pojęcia o roślinach. Rozpoznałaby różę, może jakąś paproć, ale kaktusy? A jednak Harland patrzył na nią z oczekiwaniem, jakby mogła wyczarować cud.— Na roślinach? — powtórzyła, unosząc brew. — Muszę niestety rozczarować. Nie jestem ekspertem w dziedzinie zielarstwa. — Zrobiła krok bliżej i pochyliła się nad kaktusem, jakby z bliska mogło się objawić jakieś cudowne rozwiązanie. — Ale wygląda na to, że ten biedak przeżył już chyba więcej niż ty, skoro nawet rytuał deszczu nie zdołał mu pomóc. - Zerknęła na Harlanda, próbując nie uśmiechnąć się zbyt szeroko. Nie byłaby sobą, gdyby nie zauważyła ironii w tej sytuacji. Mężczyzna, który zawsze wydawał się tak pewny siebie, tak dumny, teraz wyglądał jak dziecko proszące o pomoc z martwą rośliną. — Może zamiast próbować na siłę go reanimować, lepiej byłoby dać mu godny pochówek? — zapytała z powagą, choć kąciki moich ust zadrżały lekko. —Albo, jeśli koniecznie chcesz walczyć o jego życie, może spróbuj mniej... teatralnych metod. Może woda, odrobina ziemi? Kto wie, może kaktusy są bardziej prozaiczne, niż nam się wydaje. - Pragmatyzm Primrose dał o sobie szybko znać. Tam gdzie był problem starała się znaleźć rozwiązanie, pomimo tego, że cała sytuacja zakrawa o istny komizm. Była to też jej forma obrony przed własnym rozdrażnieniem faktem, że jego brak koszuli tak skutecznie odciągał kobiecą uwagę od tego, co powinna powiedzieć. — Chociaż, muszę przyznać, że widok lorda Parkinsona odprawiającego rytuały deszczu w ogrodzie jest czymś, czego nie zapomnę do końca życia. — Odchrząknęła nieznacznie, odchylając się nieco i prostując z udawaną powagą. Miała ochotę powiedzieć coś więcej, coś, co wykraczało poza tę swobodną wymianę zdań. Ale zamiast tego tylko westchnęła, próbując pozbyć się tej irracjonalnej irytacji, która wciąż gdzieś tam w nieh tkwiła.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Odczułem ulgę, gdy Prim nie rzuciła we mnie jakimś nieprzyjemnym zaklęciem, odczytując moje dziwne zachowanie jako efekt szaleństwa, które należało czym prędzej spacyfikować. Uśmiechnąłem się więc lekko, przyglądając się jak Primrose pochyla się nad nieszczęsnym kaktusem. Jej pragmatyczna rada – choć boleśnie oczywista – brzmiała jak najczystsza mądrość w obliczu mojej własnej nieporadności; w takiej sytuacji było warto odzyskać resztki godności, choćby przez odrobinę dystansu do samego siebie.
- Godny pochówek, mówisz? - zapytałem, unosząc brwi, bo choć wizja pochowania Bardzo Sentymentalnego Kaktusa niezbyt mi się podobała, zwłaszcza po tych wszystkich podjętych przeze mnie krokach, to może faktycznie lepiej było zakończyć jego cierpienia. - Nigdy nie grzebałem kaktusa - przyznałem się jej nagle konspiracyjnym tonem, w którym rozbawienie mieszało się z ulgą. - Myślisz, że możemy darować sobie żałobne pieśni? - Zapewne gdybym natrafił na przewrażliwioną damę, nie byłoby mi teraz do śmiechu. Miałem jednak szczęście w nieszczęściu poznać, że w przypadku kobiet Burke'ów kwestia wrażliwości jest dość otwarta; moja żona bynajmniej się nią nie wsławiła.
Mój uśmiech znacznie się poszerzył, a spojrzenie na chwilę zatrzymało się na jej twarzy - pełnej subtelnej ironii, lecz także tej miękkiej, ciepłej iskry - gdy zauważyłem, jak na mnie patrzy, mimo próby zachowania dyskrecji. Ciężko było zapanować nad męskim odruchem prężenia ciała, zwłaszcza gdy miało się moje ciało, ale jednocześnie wiedziałem, że z każdą sekundą spędzoną jako półnagi b ó g przed Primrose, tylko pogarszam sytuację. Odwróciłem się więc, wciskając jej najpierw roślinę w dłonie, i ruszyłem w stronę leżącej na ziemi koszuli.
- Pozwól, że przywrócę naszą rozmowę na bardziej... cywilizowany grunt - rzuciłem przez ramię, z rozbawieniem wyczuwając jak jej wzrok na moment podąża za mną. Nie mogłem się powstrzymać od ciągłego uśmiechu, chociaż dzielnie przezwyciężyłem chęć założenia koszuli z przesadną powolnością. Wciągnąłem ją na siebie i zapiąłem równo każdy z guzików, więc gdy wróciłem do niej z powrotem, czułem odzyskaną na nowo kontrolę nad sytuacją. Poprawiłem mankiety koszuli, jakbym chciał podkreślić, że jestem gotów znów stać się lordem Parkinsonem - dystyngowanym, opanowanym i absolutnie niewzruszonym tym, co się wydarzyło. - Jestem ogromnie zaszczycony, lady Burke, że będę miał możliwość goszczenia w twoich myślach aż do odległego końca twego życia – odpowiedziałem z tak teatralną uprzejmością, jakbyśmy znajdowali się na salonach. - Jednocześnie nalegam, by ten utrwalony widok pozostał w sferze twych wspomnień, nie stał się zaś salonową anegdotką – odebrałem z jej rąk roślinkę i skłoniłem się lekko. - Dobrze? - zapytałem z nadzieją, że zatrzyma dzisiejsze wydarzenie dla siebie. W przeciwnym razie... cóż, bywały chyba gorsze upokorzenia.
– A teraz, lady Burke – zacząłem po chwili, gdy wskazałem jej niewielkie przejście do sąsiedniej alejki, w której znajdowała się niska ławka z ciosanego kamienia - może zdradzisz mi sekret, jak to jest, że wyglądasz tak, jakbyś zaraz miała pozować do rodzinnego portretu Burke’ów? - splotłem dłonie za plecami i przesuwając spojrzenie po jej idealnie skomponowanej stylizacji, ruszyłem powoli w kierunku ścieżki. Mój ton był lekki, a spojrzenie pełne zainteresowania, choć w środku odczuwałem delikatne ukłucie - czy to zazdrości, że Bradford miał udział w jej szczególnej metamorfozie? Czy po prostu ciekawości, jak odnajdywała się w tym nowym wydaniu? - Powiedz mi, Primrose - kontynuowałem, przysuwając się o krok bliżej, jakbym chciał nadać pytaniu bardziej osobisty charakter. - Jak wam się współpracuje? Mam wrażenie, że z Bradfordem nigdy nie jest nudno w pracowni, ma tyle pomysłów, ale przy tym potrafi być... wymagający. – Uśmiechnąłem się lekko, nawiązując do oczywistych cech swojego brata i czekałem na odpowiedź, pozwalając sobie na chwilowe milczenie, które wcale nie było krępujące - wręcz przeciwnie, wydawało się pełne cichego zrozumienia.
- Godny pochówek, mówisz? - zapytałem, unosząc brwi, bo choć wizja pochowania Bardzo Sentymentalnego Kaktusa niezbyt mi się podobała, zwłaszcza po tych wszystkich podjętych przeze mnie krokach, to może faktycznie lepiej było zakończyć jego cierpienia. - Nigdy nie grzebałem kaktusa - przyznałem się jej nagle konspiracyjnym tonem, w którym rozbawienie mieszało się z ulgą. - Myślisz, że możemy darować sobie żałobne pieśni? - Zapewne gdybym natrafił na przewrażliwioną damę, nie byłoby mi teraz do śmiechu. Miałem jednak szczęście w nieszczęściu poznać, że w przypadku kobiet Burke'ów kwestia wrażliwości jest dość otwarta; moja żona bynajmniej się nią nie wsławiła.
Mój uśmiech znacznie się poszerzył, a spojrzenie na chwilę zatrzymało się na jej twarzy - pełnej subtelnej ironii, lecz także tej miękkiej, ciepłej iskry - gdy zauważyłem, jak na mnie patrzy, mimo próby zachowania dyskrecji. Ciężko było zapanować nad męskim odruchem prężenia ciała, zwłaszcza gdy miało się moje ciało, ale jednocześnie wiedziałem, że z każdą sekundą spędzoną jako półnagi b ó g przed Primrose, tylko pogarszam sytuację. Odwróciłem się więc, wciskając jej najpierw roślinę w dłonie, i ruszyłem w stronę leżącej na ziemi koszuli.
- Pozwól, że przywrócę naszą rozmowę na bardziej... cywilizowany grunt - rzuciłem przez ramię, z rozbawieniem wyczuwając jak jej wzrok na moment podąża za mną. Nie mogłem się powstrzymać od ciągłego uśmiechu, chociaż dzielnie przezwyciężyłem chęć założenia koszuli z przesadną powolnością. Wciągnąłem ją na siebie i zapiąłem równo każdy z guzików, więc gdy wróciłem do niej z powrotem, czułem odzyskaną na nowo kontrolę nad sytuacją. Poprawiłem mankiety koszuli, jakbym chciał podkreślić, że jestem gotów znów stać się lordem Parkinsonem - dystyngowanym, opanowanym i absolutnie niewzruszonym tym, co się wydarzyło. - Jestem ogromnie zaszczycony, lady Burke, że będę miał możliwość goszczenia w twoich myślach aż do odległego końca twego życia – odpowiedziałem z tak teatralną uprzejmością, jakbyśmy znajdowali się na salonach. - Jednocześnie nalegam, by ten utrwalony widok pozostał w sferze twych wspomnień, nie stał się zaś salonową anegdotką – odebrałem z jej rąk roślinkę i skłoniłem się lekko. - Dobrze? - zapytałem z nadzieją, że zatrzyma dzisiejsze wydarzenie dla siebie. W przeciwnym razie... cóż, bywały chyba gorsze upokorzenia.
– A teraz, lady Burke – zacząłem po chwili, gdy wskazałem jej niewielkie przejście do sąsiedniej alejki, w której znajdowała się niska ławka z ciosanego kamienia - może zdradzisz mi sekret, jak to jest, że wyglądasz tak, jakbyś zaraz miała pozować do rodzinnego portretu Burke’ów? - splotłem dłonie za plecami i przesuwając spojrzenie po jej idealnie skomponowanej stylizacji, ruszyłem powoli w kierunku ścieżki. Mój ton był lekki, a spojrzenie pełne zainteresowania, choć w środku odczuwałem delikatne ukłucie - czy to zazdrości, że Bradford miał udział w jej szczególnej metamorfozie? Czy po prostu ciekawości, jak odnajdywała się w tym nowym wydaniu? - Powiedz mi, Primrose - kontynuowałem, przysuwając się o krok bliżej, jakbym chciał nadać pytaniu bardziej osobisty charakter. - Jak wam się współpracuje? Mam wrażenie, że z Bradfordem nigdy nie jest nudno w pracowni, ma tyle pomysłów, ale przy tym potrafi być... wymagający. – Uśmiechnąłem się lekko, nawiązując do oczywistych cech swojego brata i czekałem na odpowiedź, pozwalając sobie na chwilowe milczenie, które wcale nie było krępujące - wręcz przeciwnie, wydawało się pełne cichego zrozumienia.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kaktus był chłodny i szorstki w dotyku, zupełnie jak życie, pomyślała ironicznie, przyglądając się smętnym resztkom rośliny, którą Harland wepchnął jej w dłonie. Jego teatralna próba odzyskania dystyngowanego wizerunku — zapięcie koszuli guzik po guziku, poprawianie mankietów — wywołała ulgę, i przyjęła z wdzięcznością ten gest. Oglądanie go półnagiego było dla niej... cóż, rozpraszające. Irytujące, bo nie powinno być. — Bez obaw, lordzie Parkinson. — Odparła w odpowiedzi na jego dramatyczne prośby o dyskrecję, z ledwo zauważalnym uśmiechem unosząc kąciki ust. — To wydarzenie pozostanie między nami. Chociaż myślę, że opowieść o próbach reanimacji kaktusa, mogłaby być hitem sezonu na salonach. - Przypatrywała się jego ruchom, kiedy wskazał alejkę prowadzącą do kamiennej ławki. Ton jego głosu, lekki, niemal żartobliwy, krył coś więcej — to było jak delikatne szturchnięcie, pytanie zawieszone między słowami. — Dziękuję— Doceniła komplement. Dotknęła ozdobnych falban przy bluzce — coś, co z początku uznała odpowiednie i eleganckie — teraz zaczęło drażnić. Chciała je odpiąć, wyrzucić, zastąpić czymś prostszym. Ale nie mogła. Zatrzymała się na chwilę przy ławce, obracając kaktusa w dłoniach, jakby odpowiedź była ukryta w jego kolcach. — Czasami zmiana jest niezbędna. — Uśmiechnęła się do siebie, nie do końca wesoło. — Kiedy słyszysz wystarczająco długo, że nie jesteś wystarczająco dobra, wystarczająco ładna, albo że twoje życie sprowadza się do udowadniania jak bardzo nie zgadzasz się z porządkiem świata... zaczynasz się zastanawiać, czy naprawdę wszyscy mają rację. - Podniosła wzrok na niego, pozwalając, by spojrzenia się spotkały. — Może to moja próba udowodnienia im, że się mylą. A może… — urwała na chwilę, odwracając wzrok. — Może chcę udowodnić coś samej sobie. Że też mogę być piękna. Że nie jestem tylko... buntem w spódnicy. — A nawet w spodniach. Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała ukryć fakt, że powiedziała coś więcej, niż zamierzała. Jego pytanie o Bradforda wyrwało ją z zamyślenia. Uniosła głowę, próbując odczytać, co tak naprawdę kryło się za jego słowami. Było w nich coś więcej niż tylko ciekawość. — Współpraca z twoim bratem to... wyzwanie. — Odparła lakonicznie, ale z sympatią. — Jest wymagający. Stanowczy, pełen profesjonalizmu. — Oparła się delikatnie o kamienną ławkę, pozwalając sobie na chwilę szczerości. — Ale wiesz, w tym wszystkim jest coś inspirującego. Zdaje się, że nie patrzy na ciebie tylko przez pryzmat własnego doświadczenia, tylko stara się poznać drugą osobę. Jeżeli mu pozwolić, to połączy pożądane cechy z tymi, które chce uwydatnić. Choć nie obejdzie się bez prób i błędów. - Wypowiadając te słowa wskazała na rzeczoną falbany na bluzce jako namacalny dowód, że to nie był najlepszy wybór. Lady Burke ceniła proste linie, choć ostatnio zaczęła doceniać bardziej zwiewne materiały i eksperymentowała z nim, co widać było na załączonym obrazku.
Spojrzała znów na kaktusa. -Grzebałam kiedyś zasuszone bukiety kwiatów. - Zainspirowana bohaterką jednej powieści w jakiej się zaczytywała jako nastolatka, uznawała to za bardzo romantyczne. -Raczej niewiele się to będzie różnić. - Przeskoczenie z tematu Bradforda na kaktusa nie było zbyt zgrabne, ale nie chciała pokazywać zbytniego zainteresowania osobą starszego Parkinsona, aby przypadkiem Harland nie zaczął snuć własnych domysłów. Tylko bardzo wyrachowana kobieta byłaby niewzruszona jego osobą. -Nie musimy śpiewać pieśni pogrzebowych. - Zapewniła teatralnym szeptem.
Spojrzała znów na kaktusa. -Grzebałam kiedyś zasuszone bukiety kwiatów. - Zainspirowana bohaterką jednej powieści w jakiej się zaczytywała jako nastolatka, uznawała to za bardzo romantyczne. -Raczej niewiele się to będzie różnić. - Przeskoczenie z tematu Bradforda na kaktusa nie było zbyt zgrabne, ale nie chciała pokazywać zbytniego zainteresowania osobą starszego Parkinsona, aby przypadkiem Harland nie zaczął snuć własnych domysłów. Tylko bardzo wyrachowana kobieta byłaby niewzruszona jego osobą. -Nie musimy śpiewać pieśni pogrzebowych. - Zapewniła teatralnym szeptem.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kaktus w moich dłoniach wydał mi nagle się zbyt lekki, jakby ważył mniej niż wspomnienia, które Primrose zaczęła powoli odsłaniać. Jej słowa – jak rzucone na wiatr liście – krążyły wokół, a każda fraza zdawała się ważyć więcej niż skromna roślina, która dokonała ostatecznego żywota. Starałem się zachować wyraz twarzy odpowiadający lekkiej konwersacji, ale gdzieś w środku czułem ukłucie; nieprzyjemne wrażenie, że mogłem kiedyś przyczynić się do komentarzy, o których wspominała.
- Bunt w spódnicy? – powtórzyłem za nią, unosząc brew i przywołując lekki uśmiech. – Myślę, że ten opis jest nieco niesprawiedliwy wobec ciebie, lady Burke. Pozwolę sobie zauważyć, że przecież na drodze buntów zrodziło się wiele wspaniałych rzeczy. Wychodzenie poza ramy i schematy... wymaga odwagi ze względu na sprzeciw, jaki budzi. - Nie mogłem oderwać wzroku od jej twarzy; od sposobu, w jaki na moment pozwoliła sobie na szczerość, by zaraz schować ją za delikatnym uśmiechem i zmianą tematu. Nie zamierzałem jednak dać się tak łatwo zbyć. - Kilka tygodni temu odbyłem frapującą rozmowę o kobiecej wolności z lady Travers i nasze poglądy na tę sprawę okazały się dość odległe – wypowiadałem słowa powoli, ważąc każde z nich. - Przykładowo ja chciałbym żyć w świecie, w którym żadna kobieta nie musiałaby udowadniać innym swojej wartości, ani o nią walczyć, bo byłaby jej przyrodzonym prawem. - Mój uśmiech nieco zbladł, spłoszony nieprzyjemnym wspomnieniem minionej dyskusji, która w znaczący sposób otworzyła mi oczy. - Niestety żyjemy w świecie, w którym wolność prawdziwego wyboru u kobiet jest jedynie pustym hasłem. - Mężczyźni, w tym ja, cieszymy się w znacznym stopniu uprzywilejowaniem; w świecie, który łatwo przyjmuje nasze decyzje. Nikt nie patrzy na mnie krzywo, jeśli zdecyduję się na karierę, rezygnację z niej, czy nawet na chwilowe oddanie się... eksperymentom z ogrodnictwem jak ten nieszczęsny kaktus. Ale kobiety? Ich życie to nieustanna próba udowadniania swojej wartości, często wbrew wszelkim przeszkodom. Moje spojrzenie zsunęło się na kaktusa, który teraz wyglądał jeszcze bardziej tragicznie, jakby nie chciał, by jego istnienie w jakikolwiek sposób stało się ponownie tematem rozmowy i rozważań o jego zakopaniu głęboko pod ziemią.
- Nawet stroje – skinąłem głową w jej kierunku – narzucane są wam pod dyktando mody. Wystarczy złamać schemat i zasadę aktualnych trendów, by narazić się na wytykanie palcami. Tak, wiem – westchnąłem z rezygnacją – jako Parkinson nie powinienem wypowiadać świętokradczych słów o modzie. - Czasem wydawało mi się, obserwując ją na salonach, że lady Burke była symbolem tej walki. Jej ruchy, jej słowa, nawet te przeklęte falbany na bluzce - wszystko zdawało się krzyczeć, że nie da się zamknąć w żadnej ramie. A jednak zauważyłem w jej oczach coś więcej - ślad niepewności, który tylko osoba zbyt często oceniana może nosić.
- Bradford zawsze miał talent do tego, by wyciągać z ludzi to, co najlepsze, choć czasem nawet nieświadomie. - Zdecydowałem się w końcu podążyć za jej sugestią i zmienić temat. Przyglądałem się przy tym falbanom, które wskazała z lekkim rozbawieniem. - Powiedzmy jednak, że nawet mistrzowie popełniają błędy, choć uważam, że twoja metamorfoza mówi więcej o tobie niż o nim. Niemniej – zniżyłem głos do konspiracyjnego szeptu - zawsze możemy je odpruć, póki nie patrzy – mruknąłem zachęcająco. Miałem nadzieję, że ten moment lekkiej beztroski sprawi, że się uśmiechnie. Widziałem, że w Primrose toczyła się jakaś wewnętrzna walka – może nie z moim bratem o krój i kolor sukni i nie z jego wizją, ale z własnym przekonaniem o tym, kim chciałaby być. Ten gest, nawet tak gwałtowny jak zmiana stylu, zdawał się być jakimś manifestem. Tworzyła kolejną zbroję, tym razem dopasowaną do wymogów i oczekiwań socjety? Czasami w końcu człowiek potrzebuje kolców, żeby nie pokazywać własnych ran. Albo kaktusa do odwrócenia uwagi od własnych problemów, które też z chęcią zakopałbym pod ziemią.
- Bunt w spódnicy? – powtórzyłem za nią, unosząc brew i przywołując lekki uśmiech. – Myślę, że ten opis jest nieco niesprawiedliwy wobec ciebie, lady Burke. Pozwolę sobie zauważyć, że przecież na drodze buntów zrodziło się wiele wspaniałych rzeczy. Wychodzenie poza ramy i schematy... wymaga odwagi ze względu na sprzeciw, jaki budzi. - Nie mogłem oderwać wzroku od jej twarzy; od sposobu, w jaki na moment pozwoliła sobie na szczerość, by zaraz schować ją za delikatnym uśmiechem i zmianą tematu. Nie zamierzałem jednak dać się tak łatwo zbyć. - Kilka tygodni temu odbyłem frapującą rozmowę o kobiecej wolności z lady Travers i nasze poglądy na tę sprawę okazały się dość odległe – wypowiadałem słowa powoli, ważąc każde z nich. - Przykładowo ja chciałbym żyć w świecie, w którym żadna kobieta nie musiałaby udowadniać innym swojej wartości, ani o nią walczyć, bo byłaby jej przyrodzonym prawem. - Mój uśmiech nieco zbladł, spłoszony nieprzyjemnym wspomnieniem minionej dyskusji, która w znaczący sposób otworzyła mi oczy. - Niestety żyjemy w świecie, w którym wolność prawdziwego wyboru u kobiet jest jedynie pustym hasłem. - Mężczyźni, w tym ja, cieszymy się w znacznym stopniu uprzywilejowaniem; w świecie, który łatwo przyjmuje nasze decyzje. Nikt nie patrzy na mnie krzywo, jeśli zdecyduję się na karierę, rezygnację z niej, czy nawet na chwilowe oddanie się... eksperymentom z ogrodnictwem jak ten nieszczęsny kaktus. Ale kobiety? Ich życie to nieustanna próba udowadniania swojej wartości, często wbrew wszelkim przeszkodom. Moje spojrzenie zsunęło się na kaktusa, który teraz wyglądał jeszcze bardziej tragicznie, jakby nie chciał, by jego istnienie w jakikolwiek sposób stało się ponownie tematem rozmowy i rozważań o jego zakopaniu głęboko pod ziemią.
- Nawet stroje – skinąłem głową w jej kierunku – narzucane są wam pod dyktando mody. Wystarczy złamać schemat i zasadę aktualnych trendów, by narazić się na wytykanie palcami. Tak, wiem – westchnąłem z rezygnacją – jako Parkinson nie powinienem wypowiadać świętokradczych słów o modzie. - Czasem wydawało mi się, obserwując ją na salonach, że lady Burke była symbolem tej walki. Jej ruchy, jej słowa, nawet te przeklęte falbany na bluzce - wszystko zdawało się krzyczeć, że nie da się zamknąć w żadnej ramie. A jednak zauważyłem w jej oczach coś więcej - ślad niepewności, który tylko osoba zbyt często oceniana może nosić.
- Bradford zawsze miał talent do tego, by wyciągać z ludzi to, co najlepsze, choć czasem nawet nieświadomie. - Zdecydowałem się w końcu podążyć za jej sugestią i zmienić temat. Przyglądałem się przy tym falbanom, które wskazała z lekkim rozbawieniem. - Powiedzmy jednak, że nawet mistrzowie popełniają błędy, choć uważam, że twoja metamorfoza mówi więcej o tobie niż o nim. Niemniej – zniżyłem głos do konspiracyjnego szeptu - zawsze możemy je odpruć, póki nie patrzy – mruknąłem zachęcająco. Miałem nadzieję, że ten moment lekkiej beztroski sprawi, że się uśmiechnie. Widziałem, że w Primrose toczyła się jakaś wewnętrzna walka – może nie z moim bratem o krój i kolor sukni i nie z jego wizją, ale z własnym przekonaniem o tym, kim chciałaby być. Ten gest, nawet tak gwałtowny jak zmiana stylu, zdawał się być jakimś manifestem. Tworzyła kolejną zbroję, tym razem dopasowaną do wymogów i oczekiwań socjety? Czasami w końcu człowiek potrzebuje kolców, żeby nie pokazywać własnych ran. Albo kaktusa do odwrócenia uwagi od własnych problemów, które też z chęcią zakopałbym pod ziemią.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kaktus niespodziewanie stał się niemym świadkiem tej przedziwnej rozmowy — trochę zbyt lekki, trochę zbyt nieszczęsny, by być brany na poważnie, a jednak w jakiś sposób rezonował z tym, co czuła sama Primrose. Słowa Harlanda, mimo ich lekkości i humorystycznego tonu, uderzały w miejsca, które od dawna pulsowały bólem. Były niczym przypomnienie, że nawet najbardziej ozdobne falbany nie są w stanie ukryć każdej rysy na powierzchni. — Zdaję sobie sprawę, że bunt wcale nie jest zły. Gdyby nie on, pewnie nigdy nie pozwoliłabym sobie na to, co robię teraz. Jednak wiele się nauczyłam ostatnio. — Zatrzymała się na chwilę, spojrzała przed siebie jakby to właśnie tam tkwiła dalsza myśl, której się właśnie uchwyciła. — Nie zawsze otwarte wyrażanie sprzeciwu przynosi efekty. Czasem trzeba sięgnąć po bardziej subtelne metody. Czasem trzeba przekonać świat, że dostosowujesz się do jego zasad, jednocześnie powoli zmieniając te zasady od środka. - Uniosła wzrok, patrząc na niego z mieszaniną wyzwania i determinacji. Rozmowa z Igorem mocno wryła się w jej pamięć. Zauważyła wtedy, że taka postawa może przynieść odwrotny skutek od zamierzonego, jednak dostrzegała w tym pewną logikę, której nie mogła zaprzeczyć. — Pomimo tego, nigdy nie pozwolę, by mój głos został całkowicie uciszony. — Przekrzywiła głowę, unosząc brew w geście, który miał podkreślić jej stanowczość. — Ważne, żeby ten głos był słyszalny, nawet jeśli trzeba go czasem nieco przyciszyć, by nie obudził zbyt wielu oburzonych głosów. - Miała dość walczenia ciągle z tymi samymi argumentami, uwagami, które się nie zmieniały. Ich świat ulega przemianie na ich oczach, a oni wciąż twardo trzymali się starych zasad, które ciągnęły ich w dół niczym kamień u nogi.
Na wspomnienie o rzeczonej lady Travers kącik ust drgnął jej nieznacznie. -Mogę sobie wyobrazić. - Nie musiała nawet pytać czy chodzi o Melisande. Pamiętała jej wzrok na spotkaniu w posiadłości Traversów. Nie umknęło jej uwadze z jaką dezaprobatą reagowała na każde słowo jakie padło z ust lady Burke. Nie kryła się z tym zbytnio, albo sądziła, że nikt nie zauważy. Ciężko było określić co chciała tym uzyskać. Nie dziwiła się jednak, ta bowiem była siostrą Tristana, a o jego poglądach na temat ról społecznych mogła powiedzieć wiele, ale nie to, że są progresywne. -To dość odważne jak na Parkinsona. - Zgodziła się z cichym rozbawieniem w głosie. -Czy ścieracie się z bratem często na ten temat? - Wiedziała, że Harland nie zajmuje się modą jak jego brat, poświęcając się zupełnie odmiennej dziedzinie, ale jednak mieli wspólne dziedzictwo i co jak co, ale młodszy z braci prezentował się zawsze szykownie i elegancko. Zerknęła na falbany przy bluzce, które drażniły ją od samego początku. Były zbyt wymyślne, zbyt… falbaniaste. Ale były częścią tej nowej, eksperymentalnej zbroi, którą postanowiła przywdziać, próbując odnaleźć balans między sobą a oczekiwaniami świata. — Bradford ma duży talent, to prawada. Jednakże te falbany to nietrafiony wybór. Już nie wiem czy bardziej mój czy jego. Odważyłam się na coś innego. — Westchnęła, udając zamyślenie. Niczym Wanda, wielokrotnie widziała jak robiła właśnie taką pauzę w trakcie konwersacji. — Może jednak faktycznie je odprujemy, zanim ktoś jeszcze to zauważy. Sądzisz, że Diffindo wystarczy? Czy jednak spróbować ostrożniejszego podejścia? - Uśmiechnęła się lekko na jego konspiracyjny ton, ale zaraz wróciła do bardziej poważnego wyrazu twarzy. — Moja zmiana wyglądu nie jest rezygnacją z moich ideałów. Jest... — Zatrzymała się, szukając właściwych słów. — Jest próbą znalezienia najlepszej drogi do osiągnięcia moich celów. Jeśli chcę coś zmienić, muszę najpierw zrozumieć, jak działa świat, w którym żyję. Nie muszę go kochać, ale muszę wiedzieć, jak się w nim poruszać. - Spojrzała na niego, pozwalając, by słowa zawisły między nimi na chwilę ciszy. Ta rozmowa była przypomnieniem dla samej siebie, że zmiana nie oznacza porzucenia tego, kim jest. — Może i jestem buntem w spódnicy - powiedziała w końcu z cieniem uśmiechu. - Ale przynajmniej jestem buntem, który nie przestaje marzyć. Nawet jeśli chwilowo nosi falbany.
Na wspomnienie o rzeczonej lady Travers kącik ust drgnął jej nieznacznie. -Mogę sobie wyobrazić. - Nie musiała nawet pytać czy chodzi o Melisande. Pamiętała jej wzrok na spotkaniu w posiadłości Traversów. Nie umknęło jej uwadze z jaką dezaprobatą reagowała na każde słowo jakie padło z ust lady Burke. Nie kryła się z tym zbytnio, albo sądziła, że nikt nie zauważy. Ciężko było określić co chciała tym uzyskać. Nie dziwiła się jednak, ta bowiem była siostrą Tristana, a o jego poglądach na temat ról społecznych mogła powiedzieć wiele, ale nie to, że są progresywne. -To dość odważne jak na Parkinsona. - Zgodziła się z cichym rozbawieniem w głosie. -Czy ścieracie się z bratem często na ten temat? - Wiedziała, że Harland nie zajmuje się modą jak jego brat, poświęcając się zupełnie odmiennej dziedzinie, ale jednak mieli wspólne dziedzictwo i co jak co, ale młodszy z braci prezentował się zawsze szykownie i elegancko. Zerknęła na falbany przy bluzce, które drażniły ją od samego początku. Były zbyt wymyślne, zbyt… falbaniaste. Ale były częścią tej nowej, eksperymentalnej zbroi, którą postanowiła przywdziać, próbując odnaleźć balans między sobą a oczekiwaniami świata. — Bradford ma duży talent, to prawada. Jednakże te falbany to nietrafiony wybór. Już nie wiem czy bardziej mój czy jego. Odważyłam się na coś innego. — Westchnęła, udając zamyślenie. Niczym Wanda, wielokrotnie widziała jak robiła właśnie taką pauzę w trakcie konwersacji. — Może jednak faktycznie je odprujemy, zanim ktoś jeszcze to zauważy. Sądzisz, że Diffindo wystarczy? Czy jednak spróbować ostrożniejszego podejścia? - Uśmiechnęła się lekko na jego konspiracyjny ton, ale zaraz wróciła do bardziej poważnego wyrazu twarzy. — Moja zmiana wyglądu nie jest rezygnacją z moich ideałów. Jest... — Zatrzymała się, szukając właściwych słów. — Jest próbą znalezienia najlepszej drogi do osiągnięcia moich celów. Jeśli chcę coś zmienić, muszę najpierw zrozumieć, jak działa świat, w którym żyję. Nie muszę go kochać, ale muszę wiedzieć, jak się w nim poruszać. - Spojrzała na niego, pozwalając, by słowa zawisły między nimi na chwilę ciszy. Ta rozmowa była przypomnieniem dla samej siebie, że zmiana nie oznacza porzucenia tego, kim jest. — Może i jestem buntem w spódnicy - powiedziała w końcu z cieniem uśmiechu. - Ale przynajmniej jestem buntem, który nie przestaje marzyć. Nawet jeśli chwilowo nosi falbany.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Doszliśmy do kamiennej ławki, a ja przez chwilę milczałem, pozwalając kobiecym słowom wybrzmieć w pełni. Primrose miała w sobie niezwykłą zdolność do przeplatania stanowczości z subtelnością, doskonale świadoma faktu, że słowa mają olbrzymią moc, ale wypowiedziane w niewłaściwej chwili i przy niewłaściwej osobie mogą stać się obosieczną bronią. Ten bunt, który sama w sobie widziała, którym sama się określala, był czymś więcej niż aktem sprzeciwu; był manifestem istnienia w świecie, który próbował ją zdefiniować na własnych zasadach.
- Cóż, lady Burke, jeśli już nosisz falbany, to muszę przyznać, że przynajmniej robisz to z pełną gracją, na jaką pozwalają okoliczności. - Mój uśmiech był ciepły, niemal współczujący, ale w oczach kryła się nieodgadniona myśl, o tym, ile musiało ją kosztować wciśnięcie się w stroje, które dotąd leżały poza jej zainteresowaniem. A może właśnie nie? Może właśnie potrzebowała bodźca, który pchnąłby ją do zmiany i niemal zmusił do zakosztowania w końcu tego, co reszta?
– Świat to dość niezdarna bestia – powiedziałem, siadając na ławce i gestem zachęcając ją, by zrobiła to samo. – Lubi przeważać na swoją stronę, bo w gruncie rzeczy jest leniwy i lubi znane sobie schematy, tradycje i zasady. Jeśli znajdzie kogoś, kto potrafi go przekonać, że zmiana leży w jego interesie, może się nawet na nią zgodzić. Problem w tym, że zwykle woli tkwić w swoich starych, zużytych falbanach, bo łatwiej udawać, że to one są modne i aktualne, niż przyznać, że czas na coś nowego i je odpruć. - Mrugnąłem do niej. Moja powieka nie miała dzisiaj łatwego życia. Słowa Primrose brzmiały jak echo myśli, które wielokrotnie krążyły po mojej głowie, ale których nigdy nie odważyłem się wypowiedzieć w towarzystwie. Myśli o wolności, swobodzie, braku odpowiedzialności. - Trzymam zatem kciuki, by świat zmienił się jak najszybciej. - Spojrzałem na kaktusa, który teraz wydawał się wyjątkowo nie na miejscu w naszej konwersacji, jak włóczęga, który przypadkiem trafił na salony, gdy tuż nad jego igłami toczyła się rozmowa o niewieścim przejęciu władzy nad światem. Z cichym chrząknięciem odstawiłem go na ziemię.
– Diffindo mogłoby wystarczyć, ale… – zawahałem się, przyglądając się jej strojowi z zamyśleniem, po czym potarłem podbródek – czasami większą satysfakcję dają zwykłe nożyczki. Gdy człowiek musi zrobić coś samemu, o wiele bardziej docenia efekt końcowy niż wtedy, gdy wszystko przychodzi łatwo – wypowiedziałem te słowa z lekką refleksją, jakby pod przykrywką falban kryło się drugie, bardziej życiowe dno. I może faktycznie tak było, ale nie czułem się teraz na siłę, by poruszać z nią moje rodzinne problemy i stoczoną walkę. - Możemy się wemknąć do pracowni i załatwić to od ręki– zaproponowałem, w myślach planując już przemykanie się korytarzami, aby nie natknąć się na nikogo z domowników.
– A jeśli chodzi o Bradforda… Nie ścieramy się zbyt często – szepnąłem. - Trochę się go boję, w końcu lepiej niż ja włada szpadą... i nożyczkami. - Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową z głębokim westchnieniem wyrażającym więcej niż wielowiekowa tradycja kłótni między rodzeństwem. Gdy chodziło o sprawy mody, miałem dość wyraźnie zarysowane zdanie i gusta, wielorakie pomysły, które niejednokrotnie kreśliłem na pergaminie i podsyłałem bratu, jednak finalnie to do niego należało ostatnie zdanie i umiejętność władania igłą. Ja zapewne wbiłbym ją sobie w oko jak wtedy, gdy jeszcze próbowałem bywać w pracowni. Tak, nie ścieraliśmy się na temat mody, ale nasze różnice zdań na inne tematy zdawały się być fundamentem naszego porozumienia. Może to samo dotyczy dzisiaj Primrose i tego świata, który próbowała zmieniać? Może wystarczy tylko znaleźć balans, dostosować się częściowo do jego zasad, poznać ich słabe strony i – jak mówiła – zmienić od środka? Uśmiechnąłem się w duchu. Stojąc z boku wszystko wydawało się takie proste.
- Nie przestawaj marzyć, Primrose – powiedziałem w końcu, a w moim głosie pobrzmiewała szczerość, którą rzadko komuś okazywałem. – Buntowniczka czy nie, falbany czy nie, marzenia są twoją wielką siłą. Nawet jeśli chwilowo świat próbuje wcisnąć cię w swoje wymyślone ramy. - W moim spojrzeniu pojawiła się nuta wsparcia i podziwu dla jej walki; pod pewnymi względami wiele nas łączyło i doskonale ją rozumiałem. Pozwoliłem sobie na chwilę ciszy, obserwując jej reakcję. Byłem ciekaw, czy znajdę w niej odbicie swoich słów, czy raczej kolejne falbany – te niewidoczne, a jednocześnie zasłaniające prawdziwą lady Burke.
- Cóż, lady Burke, jeśli już nosisz falbany, to muszę przyznać, że przynajmniej robisz to z pełną gracją, na jaką pozwalają okoliczności. - Mój uśmiech był ciepły, niemal współczujący, ale w oczach kryła się nieodgadniona myśl, o tym, ile musiało ją kosztować wciśnięcie się w stroje, które dotąd leżały poza jej zainteresowaniem. A może właśnie nie? Może właśnie potrzebowała bodźca, który pchnąłby ją do zmiany i niemal zmusił do zakosztowania w końcu tego, co reszta?
– Świat to dość niezdarna bestia – powiedziałem, siadając na ławce i gestem zachęcając ją, by zrobiła to samo. – Lubi przeważać na swoją stronę, bo w gruncie rzeczy jest leniwy i lubi znane sobie schematy, tradycje i zasady. Jeśli znajdzie kogoś, kto potrafi go przekonać, że zmiana leży w jego interesie, może się nawet na nią zgodzić. Problem w tym, że zwykle woli tkwić w swoich starych, zużytych falbanach, bo łatwiej udawać, że to one są modne i aktualne, niż przyznać, że czas na coś nowego i je odpruć. - Mrugnąłem do niej. Moja powieka nie miała dzisiaj łatwego życia. Słowa Primrose brzmiały jak echo myśli, które wielokrotnie krążyły po mojej głowie, ale których nigdy nie odważyłem się wypowiedzieć w towarzystwie. Myśli o wolności, swobodzie, braku odpowiedzialności. - Trzymam zatem kciuki, by świat zmienił się jak najszybciej. - Spojrzałem na kaktusa, który teraz wydawał się wyjątkowo nie na miejscu w naszej konwersacji, jak włóczęga, który przypadkiem trafił na salony, gdy tuż nad jego igłami toczyła się rozmowa o niewieścim przejęciu władzy nad światem. Z cichym chrząknięciem odstawiłem go na ziemię.
– Diffindo mogłoby wystarczyć, ale… – zawahałem się, przyglądając się jej strojowi z zamyśleniem, po czym potarłem podbródek – czasami większą satysfakcję dają zwykłe nożyczki. Gdy człowiek musi zrobić coś samemu, o wiele bardziej docenia efekt końcowy niż wtedy, gdy wszystko przychodzi łatwo – wypowiedziałem te słowa z lekką refleksją, jakby pod przykrywką falban kryło się drugie, bardziej życiowe dno. I może faktycznie tak było, ale nie czułem się teraz na siłę, by poruszać z nią moje rodzinne problemy i stoczoną walkę. - Możemy się wemknąć do pracowni i załatwić to od ręki– zaproponowałem, w myślach planując już przemykanie się korytarzami, aby nie natknąć się na nikogo z domowników.
– A jeśli chodzi o Bradforda… Nie ścieramy się zbyt często – szepnąłem. - Trochę się go boję, w końcu lepiej niż ja włada szpadą... i nożyczkami. - Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową z głębokim westchnieniem wyrażającym więcej niż wielowiekowa tradycja kłótni między rodzeństwem. Gdy chodziło o sprawy mody, miałem dość wyraźnie zarysowane zdanie i gusta, wielorakie pomysły, które niejednokrotnie kreśliłem na pergaminie i podsyłałem bratu, jednak finalnie to do niego należało ostatnie zdanie i umiejętność władania igłą. Ja zapewne wbiłbym ją sobie w oko jak wtedy, gdy jeszcze próbowałem bywać w pracowni. Tak, nie ścieraliśmy się na temat mody, ale nasze różnice zdań na inne tematy zdawały się być fundamentem naszego porozumienia. Może to samo dotyczy dzisiaj Primrose i tego świata, który próbowała zmieniać? Może wystarczy tylko znaleźć balans, dostosować się częściowo do jego zasad, poznać ich słabe strony i – jak mówiła – zmienić od środka? Uśmiechnąłem się w duchu. Stojąc z boku wszystko wydawało się takie proste.
- Nie przestawaj marzyć, Primrose – powiedziałem w końcu, a w moim głosie pobrzmiewała szczerość, którą rzadko komuś okazywałem. – Buntowniczka czy nie, falbany czy nie, marzenia są twoją wielką siłą. Nawet jeśli chwilowo świat próbuje wcisnąć cię w swoje wymyślone ramy. - W moim spojrzeniu pojawiła się nuta wsparcia i podziwu dla jej walki; pod pewnymi względami wiele nas łączyło i doskonale ją rozumiałem. Pozwoliłem sobie na chwilę ciszy, obserwując jej reakcję. Byłem ciekaw, czy znajdę w niej odbicie swoich słów, czy raczej kolejne falbany – te niewidoczne, a jednocześnie zasłaniające prawdziwą lady Burke.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Słuchała Harlanda z uwagą, a jego słowa, choć często podszyte ironią i humorem, trafiały głęboko. Miały w sobie coś, co zmuszało do refleksji. Spojrzała na niego kątem oka, kiedy wspomniał o nożyczkach i Diffindo. Czasami więcej można osiągnąć nożyczkami niż różdżką, prawda? Myśl ta krążyła w jej głowie, przypominając jej o ostatnich tygodniach, pełnych prób odnalezienia swojego miejsca w świecie, który nie chciał jej tam widzieć. — Cóż, może kiedyś spróbuję tych nożyczek – odpowiedziała, unosząc brew z udawaną powagą. – Ale jeśli będę potrzebować pomocy, już wiem, do kogo się zgłosić. – Dodała cicho rozbawiona wizją wspólnego wypruwania falban z jej stroju. Kiedy wspomniał Bradforda, jej uśmiech stał się cieplejszy, a w oczach pojawiła się nuta uznania. — Miałam ostatnio okazję skrzyżować z nim florety. Powiem szczerze, to było niezwykłe doświadczenie. Jego precyzja, spokój – to coś, co naprawdę podziwiam. Ale, oczywiście, nie dałam się tak łatwo pokonać. – Uniosła brodę z odrobiną zadziorności, choć w jej głosie słychać było szczery podziw.
Ważenie słów i ich odpowiedni dobór, nie był umiejętnością, którą nabyła bez problemów. Wychowana w domu, w którym mogła swobodnie wypowiadać swoje myśli, zderzyła się z rzeczywistością, w której inni tego nie oczekiwali od niej, wręcz przeciwnie, mówili jej, że powinna je zachować dla siebie. Ramy, w jakie miała się dopasować nie przewidywały tego, że kobieta może oczekiwać od życia czegoś więcej niż tego co już otrzymała. Zawsze ją to zadziwiało - w Hogwarcie nie było podziałów, każdy uczył się tego samego niezależnie od płci. Powrót do domu okazał się bolesnym doświadczeniem. Równie dobrze mogli je wszystkie zamknąć w wieżach i już nigdy nie wypuszczać. Nie rozumiała tego, przeczyło to wszelkiej logice, ale to absurd wygrywał.
Zerknęła na kaktus, który porzucony obok, wydawał się niemal absurdalnym dodatkiem do czując w sobie delikatne ukłucie wstydu za wcześniejsze osądy wobec niego. Możliwe, że się myliła i zbyt pochopnie oceniła jego osobę, a Harland zwyczajnie miał jedną z wielu masek, które ubierał. Tak jak oni wszyscy. Za tą swobodą kryło się coś więcej.
— Doceniam twoje słowa. Rzadko kto rozumie, co to znaczy walczyć o coś, co wydaje się nieosiągalne. Ale to nie oznacza, że przestanę próbować. – Jej ton był stanowczy, ale ciepły, a spojrzenie, które na niego rzuciła, było pełne determinacji. – A jeśli świat ma mnie wcisnąć w ramy, to niech lepiej się postara. Bo ja już zaczęłam się uczyć, jak je rozciągnąć. - Podniosła się z ławki, poprawiając spódnicę i pozwalając sobie na krótkie spojrzenie w stronę kaktusa. — A co do marzeń… – dodała, spoglądając na Harlanda przez ramię. – Nie martw się. Mam ich wystarczająco dużo, by starczyło ich do końca mojego życia. - Na jej twarzy pojawił się pełen wdzięczności uśmiech, a w oczach widać było iskry determinacji i ciepła. To spotkanie, choć niespodziewane, było potrzebne. Może to nie tylko świat się zmienia, może to my powinniśmy uczyć się zmieniać, nie tracąc przy tym siebie. Odwróciła się z powrotem do Harlanda, dając mu delikatny ukłon. — Do zobaczenia, Harlandzie.
|zt x 2
Ważenie słów i ich odpowiedni dobór, nie był umiejętnością, którą nabyła bez problemów. Wychowana w domu, w którym mogła swobodnie wypowiadać swoje myśli, zderzyła się z rzeczywistością, w której inni tego nie oczekiwali od niej, wręcz przeciwnie, mówili jej, że powinna je zachować dla siebie. Ramy, w jakie miała się dopasować nie przewidywały tego, że kobieta może oczekiwać od życia czegoś więcej niż tego co już otrzymała. Zawsze ją to zadziwiało - w Hogwarcie nie było podziałów, każdy uczył się tego samego niezależnie od płci. Powrót do domu okazał się bolesnym doświadczeniem. Równie dobrze mogli je wszystkie zamknąć w wieżach i już nigdy nie wypuszczać. Nie rozumiała tego, przeczyło to wszelkiej logice, ale to absurd wygrywał.
Zerknęła na kaktus, który porzucony obok, wydawał się niemal absurdalnym dodatkiem do czując w sobie delikatne ukłucie wstydu za wcześniejsze osądy wobec niego. Możliwe, że się myliła i zbyt pochopnie oceniła jego osobę, a Harland zwyczajnie miał jedną z wielu masek, które ubierał. Tak jak oni wszyscy. Za tą swobodą kryło się coś więcej.
— Doceniam twoje słowa. Rzadko kto rozumie, co to znaczy walczyć o coś, co wydaje się nieosiągalne. Ale to nie oznacza, że przestanę próbować. – Jej ton był stanowczy, ale ciepły, a spojrzenie, które na niego rzuciła, było pełne determinacji. – A jeśli świat ma mnie wcisnąć w ramy, to niech lepiej się postara. Bo ja już zaczęłam się uczyć, jak je rozciągnąć. - Podniosła się z ławki, poprawiając spódnicę i pozwalając sobie na krótkie spojrzenie w stronę kaktusa. — A co do marzeń… – dodała, spoglądając na Harlanda przez ramię. – Nie martw się. Mam ich wystarczająco dużo, by starczyło ich do końca mojego życia. - Na jej twarzy pojawił się pełen wdzięczności uśmiech, a w oczach widać było iskry determinacji i ciepła. To spotkanie, choć niespodziewane, było potrzebne. Może to nie tylko świat się zmienia, może to my powinniśmy uczyć się zmieniać, nie tracąc przy tym siebie. Odwróciła się z powrotem do Harlanda, dając mu delikatny ukłon. — Do zobaczenia, Harlandzie.
|zt x 2
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ogrody
Szybka odpowiedź