04/1944 | to the stars who listen
AutorWiadomość
04/1944, Hogwart, Wieża Astronomiczna
- Na gacie Merlina... - stęknęła pod nosem ślizgonka, przysuwając twarz tak blisko do teleskopu, że obwód jego okularu miał odbić się lekko zaróżowionym kręgiem na bladej skórze.
Na wysokości szczytu Wieży Astronomicznej wiatr był silniejszy, rozwiał znów pszeniczne włosy; ich dotyk na twarzy i karku denerwował ją teraz, dodatkowo rozpraszał. Niełatwo było się jej tej nocy skupić.center
Krwawy Baron oddawał się jednej ze swych ulubionych rozrywek. Jego jęki niosły się echem po krętych klatkach schodowych wieży, poruszał stojące na półpiętrach zbroje, brzęczał metal tarcz zdobiących ściany. Zawodził i krzyczał, być może nie rad z tego, że tego wieczoru pozwolono uczniom na opuszczenie Pokojów Wspólnych w godzinach nocnych, by udali się na balkony najwyżej wieży, gdzie zwykle o północy odbywały się lekcje astronomii. Sigrun była ostatnią, która została, nie mogąc sobie poradzić z zadanym tematem. Na stole obok leżała mapa kwietniowego, wiosennego nieba, na której miała nakreślić wszystkie gwiazdozbiory oraz ułożenie planet względem nich, by później odnieść to do ich wpływu na ważone eliksiry. Nauczyciel alchemii odgrażał się, że nie dopuści jej do SUM-ów, jeśli nie zdobędzie kilku dobrych ocen.
- Możesz to sprawdzić? Nie mogę znaleźć pieprzonego Marsa!
Wyrzucone z pretensją słowa brzmiały niemal warkliwie, gdy odsunęła się od teleskopu, mając szczerą ochotę złapać go i przerzucić przez barierkę, by roztrzaskał się o błonia, choć niczemu nie był jej winny. Wsparła dłonie o biodra, które z wolna nabierały kobiecych kształtów. Piętnastoletnia Sigrun Rookwood już górowała wzrostem nad wszystkimi dziewczętami z rocznika i wieloma chłopcami, ale była zwinna i szybka, dzięki czemu wciąż z dumą zajmowała miejsce w domowej drużynie quidditcha na stanowisku ścigającej. Rysy twarzy traciły swą delikatność, zwłaszcza, gdy krzywiła się ze złością jak dzisiaj. Między jasnymi brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka, a policzki zapadły się, tak mocno zaciskała zęby.
- Ojciec mnie zabije, jeśli nie poprawię tych ocen... - jęknęła, robiąc krok w kierunku rok starszego Krukona, jedynego obecnego na tarasie wieży astronomicznej. Dochodziła pierwsza w nocy. - Saturna nie znajdę teraz, prawda? Dopiero pod koniec miesiąca... Nad ranem. Tak? - upewniała się, podchodząc do stołu i wspierając o niego dłońmi. Zawiesiła na twarzy Vincenta pytające spojrzenie, odejmując je od księżyca, będącego w pierwszej kwadrze. To wiedziała na pewno. I nie miała jeszcze pojęcia jak wiedza o fazach naturalnego satelity ziemi okaże się istotna w jej dorosłym życiu. Niewiele jeszcze wiedziała. Nie myślała o przyszłości. Nieszczególnie przejmowała ocenami. Zwłaszcza z eliksirów, które nużyły ją potwornie. Na ostatniej lekcji doprowadziła do niewielkiego wybuchu, który spalił szatę nauczyciela. Szlaban nie zrobił na Sigrun większego wrażenia, odbębniła ich już z setkę. Co najmniej.
Myśli niecierpliwie uciekały do zbliżającego się meczu quidditcha. Natychmiast straciła zainteresowanie Marsem i Saturnem, stanęła przy barierce i wychyliła się przez nią niebezpiecznie, wyglądając w kierunku boiska.
- Już w piątek rozłożymy was na łopatki - oznajmiła Rineheartowi z zadowoleniem, nawiązując do zbliżającego się meczu między Ślizgonami a Krukonami, obracając ku młodzieńcowi twarz przez ramię; kącik ust uniósł się w zadziornym uśmiechu, choć może nie powinna była go drażnić, skoro już zdołała Krukona namówić, by jej pomógł.
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzisiejsza kwietniowa noc była wyjątkowa. Niebo rozpostarte nad ostrym, strzelistym obliczem Wieży Astronomicznej wyglądało bezchmurnie; udekorowane gęstą siatką drobniutkich gwiazd układanych w wiosenne konstelacje i znaczące wzory. Powietrze, choć chłodne zdawało się krążyć po uczniowskich policzkach chłodząc zmarszczone i spracowane skronie. Tylko wiatr, tak charakterystyczny dla ów otwartej przestrzeni, rozbijał się między grubymi półściankami hucząc głośno w przedziwnym akompaniamencie jękliwego i denerwującego ducha. Prehistoryczne drewno krętych schodów odzywało się podczas silniejszego podmuchu odbitego od chwiejnych hełmów i pokaźnych zbroi zapomnianego Rycerza. Mapy leżące na szerokich pojedynczych stołach, falowały w równomiernym rytmie przygniecione grubymi tomiszczami przedmiotowych podręczników zdobionych złotymi kształtami rozpoznanych ciał niebieskich. Płomień zaklętej świecy, tańczył na wszystkie strony oddając nierównomierne światło nad zajmowanym stanowiskiem. Ciemnowłosy chłopak zwisał nad długim pergaminem naznaczonym różnorodnymi punktami. Długa linijka odmierzała kolejne odległości, gdy cienko zaostrzony ołówek skrobał po gładkiej krawędzi. Pojedyncze kartki i zeszytowe notatniki leżały wokół zainteresowanego tworząc enigmatyczny obrazek. Cyrkiel wciśnięty między długie palce, zakreślił precyzyjne półkole łącząc konkretne gwiazdy. Jego głowa, co jakiś czas unosiła się do góry. Pojedyncze, kręcone kosmyki opadały w nieładzie, a jasne tęczówki skupiały w jednym, martwym punkcie szukając natchnienia, aby po krótkiej chwili, ponownie przenieść się nad zadanie dodając brakujące elementy i obszerne opisy. Odetchnął ciężko zmęczony tak intensywną pracą. Oderwał prawą, nadwyrężoną rękę i strzepał ją zamaszystym ruchem, gdyż promieniujący ból sprawiał doskwierający dyskomfort. Dopiero w tamtej chwili zorientował się, iż większość uczniów opuściło już lekcyjne stanowisko. Poddenerwowany, warkliwy, wręcz wulgarny ton rozbrzmiał w falującej przestrzeni, a on odkręcił głowę zerkając na znajomą postać. Uśmiechnął się pod nosem widząc nieustępliwe dziewczęce zmagania i tak niedelikatne obchodzenie z narzędziem. Poświata księżyca odbijała się w jej długich włosach. Skwaszona mina zwiastowała porażkę, niechęć i rychłe poddane. Pokręcił głową i uniósł brew: – A może jakieś poproszę? Vincent czy mógłbyś? – zaczął zaczepnie, akcentując wyrazy, nie mogąc powstrzymać się od dokuczliwego komentarza. Broda oparła się na rozwartej dłoni czekając, aż współzawodniczka ukaże swe dotychczasowe poczynania. Nie zdejmował z twarzy ów cwaniackiego uśmieszku ucieszonego na widok gęstych, zaciśniętych brwi oraz wykrzywionych ust. – Ojciec zabije cię, gdy dowie się jakich używasz słów młoda damo… – kontynuował prostując rosłą sylwetkę, wchodząc w tak irytującą rolę zastępcy Prefekta Głównego Krukonów. – No pokaż… – żachnął jeszcze, gdy ta przyniosła swój pergamin kładąc go tuż przed nim. Westchnął krótko i ujął ołówek, aby skrupulatnie porównać obie prace. – Hm, co? – wyjąkał kreśląc coś na nieswojej karcie. Zmrużył powieki i spojrzał na nią podejrzliwe: – Jakiego Saturna? – rzucił krzyżując to samo pytające spojrzenie. Odchrząknął krótko starając się nie rozproszyć, gdy podeszła zbyt blisko. – Saturn nie jest teraz widoczny, a tu… – wskazał palcem jeden z wyrysowanych punktów. – Masz błędne oznaczenie konstelacji. Sprawdź jeszcze czy dobrze odmierzyłaś kąty… – lecz ona już go nie słuchała wpatrzona w niepełne oblicze księżyca. Podeszła do barierki, wychylając się niebezpiecznie, a on ponownie pokręcił głową odkładając przybory. – Mhmmm, chyba zawsze tak mówicie, co? – odpowiedział podnosząc się do góry i rozprostowując długie kończyny. Pokaźny wzrost dziedziczony po ojcu rzucał się we znaki. Szczupła, lecz ładnie zarysowana sylwetka zatonęła w szerokiej, rozpinanej bluzie. Jego głos zmienił się znacząco stając się chrapliwy, niższy. Złapał jej wzrok i ten wyzywający uśmiech, aby zaraz pokręcić głową w niezadowoleniu. Podszedł do barierki i sam spojrzał w dół, na błonia oraz pokaźne boisko. – Masz tam jeszcze kilka błędów, wiesz? – oznajmił prześlizgując się po ślizgońskim profilu i wychylając się jeszcze mocniej. Chciał zobaczyć coś ciekawego: może uciekającą zwierzynę, albo galopującego centaura?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- A jaka jest różnica pomiędzy: możesz a mógłbyś, czy to nie jest to samo? - żachnęła się Ślizgonka, przewracając przy tym oczami. Mimowolnie ściągnęła brwi, naprawdę nie wiedząc o co Vincentowi chodzi, skoro w swoim mniemaniu pytała go uprzejmie o pomoc. Cień niezadowolenia ustąpił jednak łobuzerskiemu uśmiechowi, gdy do głowy wpadła jeszcze bardziej zaczepna odpowiedź. - Lubisz jak cię dziewczyny proszą? Składają ręce i mówią: och, Vincent, jesteś taki mądry, co ja bym bez ciebie zrobiła? Pomóż mi, proszę! - Teatralne scenki, które zwykła odgrywać dla zabawy, były w pokoju wspólnym Slytherinu codziennością; lubiła się zgrywać, ironizować i przesadzać, a wychodziło jej to wcale nieźle. Teraz żywo gestykulowała składając ręce jak do prośby, unosząc dłoń do serca i czoła, odchylając przy tym dramatycznie głowę. Zaśmiała się po wszystkim głośno, po części dlatego, że wyobraziła sobie dziewczęta odstawiające taki cyrk przed Rineheartem na poważnie.
- Damo? - zakpiła. - Gdyby chciał wychować mnie na damę, musiałby sam zachowywać się jak pan - stwierdziła prostą prawdę, rozkładając przy tym ręce, uśmiechnąwszy się krzywo. Znikąd przecież nie wytrzasnęła podobnego słownictwa. Wychowała się w domu pełnym samych mężczyzn. Ojcem i czterema starszymi braćmi. Miała zaledwie kilkanaście lat, a potrafiła kląć tak, że zawstydziłby się nie jeden portowy marynarz. - Mój ojciec to hipokryta. Nic nowego - wyszeptała, pochylając się ku Vincentowi; zdradzała mu przecież tajemnicę, wolała, aby to pozostało między nimi. Nikt nie powinien ich tu podsłuchiwać o tej porze, lecz wolała być bezpieczna.
Jakiego saturna? pytał i nabrała wtedy ochoty, by unieść rękę i trzepnąć go w ten kędzierzawy łeb. Poprawiła się zaraz przecież mówiąc, że o tej porze go nie ujrzą, dopiero pod koniec miesiąca, z tego co pamiętała. Potrzebowała jednak jego pomocy, tu i teraz, nie mogła więc ryzykować, że uniesie się dumą i po prostu zostawi ją samą sobie. Zdaną na niełaskę ciał niebieskich. Westchnęła jedynie cicho, zamierzając złapać za cyrkiel za moment; to mogło chwilę zaczekać, jej ciemne oczy musiały odpocząć.
- Zawsze tak mówimy, a potem zwykle wygrywamy - odrzekła butnie, zadzierając przy tym brodę wyżej, gotowa aby w stanąć do potyczki o miano najlepszej drużyny quidditcha w Hogwarcie. O wyższość Ślizgonów na boisku nad każdym innym domem gotowa byłaby się pokłócić, pobić i stanąć do magicznego pojedynku, ryzykując przy tym kolejny szlaban. Po raz wtóry przekonała się jednak, że Rineheart sportem nie był wcale zainteresowany, a odpowiadał jedynie z grzeczności. Szkoda. Kilkukrotnie powiedziała mu już, że powinien był spróbować swoich sił. Z tym wzrostem i szerokimi ramionami mógł sprawdzić się w roli pałkarza. Z drugiej jednak strony... Lepiej, by nie posyłał w jej kierunku tłuczków. Jeszcze mógłby okazać się zbyt dobry jak na Krukona.
- Och, naprawdę?
Niedowierzanie nie zabrzmiało w ustach Sigrun zbyt przekonująco; gdzieś w głębi ducha łudziła się, że skoro Vincent je dostrzegł, to będzie tak uprzejmy je również poprawić, by nie musiała zawracać sobie tym głowy. Rzecz nie była jednak tak prosta jak blondynce się to początkowo wydawało. - A gdzie? Możesz mi wytłumaczyć... proszę? - zaproponowała siląc się przy tym na niewinność tonu głosu, choć ostatnie słowo wciąż brzmiało w jej ustach jak ironia. - Naprawdę nie wiem jak to wszystko wymierzyć, żeby było dobrze - dodała, wzruszając przy tym ramionami w sposób jak robiły to dziewczęta, które określała mianem słodkich idiotek. - Twój ojciec będzie pewnie wielce niezadowolony z tego, że pomagasz Ślizgonce, więc uczyń mu tę nieprzyjemność - zaproponowała tonem pogodnym, nie pasującym do niegodziwej propozycji, jaką wysunęła. Może i igrała z ogniem, poruszając temat niewygodny, miała jednak skłonność do ryzyka - albo po prostu bywała lekkomyślna. Nie potrafiła się gryźć w język. Myśl o własnym ojcu, złość na niego, przywiodła jej na myśli starego Rinehearta; zawsze miała wrażenie, że cień przemyka po twarzy Krukona na samo wspomnienie jego własnego ojca.
- Damo? - zakpiła. - Gdyby chciał wychować mnie na damę, musiałby sam zachowywać się jak pan - stwierdziła prostą prawdę, rozkładając przy tym ręce, uśmiechnąwszy się krzywo. Znikąd przecież nie wytrzasnęła podobnego słownictwa. Wychowała się w domu pełnym samych mężczyzn. Ojcem i czterema starszymi braćmi. Miała zaledwie kilkanaście lat, a potrafiła kląć tak, że zawstydziłby się nie jeden portowy marynarz. - Mój ojciec to hipokryta. Nic nowego - wyszeptała, pochylając się ku Vincentowi; zdradzała mu przecież tajemnicę, wolała, aby to pozostało między nimi. Nikt nie powinien ich tu podsłuchiwać o tej porze, lecz wolała być bezpieczna.
Jakiego saturna? pytał i nabrała wtedy ochoty, by unieść rękę i trzepnąć go w ten kędzierzawy łeb. Poprawiła się zaraz przecież mówiąc, że o tej porze go nie ujrzą, dopiero pod koniec miesiąca, z tego co pamiętała. Potrzebowała jednak jego pomocy, tu i teraz, nie mogła więc ryzykować, że uniesie się dumą i po prostu zostawi ją samą sobie. Zdaną na niełaskę ciał niebieskich. Westchnęła jedynie cicho, zamierzając złapać za cyrkiel za moment; to mogło chwilę zaczekać, jej ciemne oczy musiały odpocząć.
- Zawsze tak mówimy, a potem zwykle wygrywamy - odrzekła butnie, zadzierając przy tym brodę wyżej, gotowa aby w stanąć do potyczki o miano najlepszej drużyny quidditcha w Hogwarcie. O wyższość Ślizgonów na boisku nad każdym innym domem gotowa byłaby się pokłócić, pobić i stanąć do magicznego pojedynku, ryzykując przy tym kolejny szlaban. Po raz wtóry przekonała się jednak, że Rineheart sportem nie był wcale zainteresowany, a odpowiadał jedynie z grzeczności. Szkoda. Kilkukrotnie powiedziała mu już, że powinien był spróbować swoich sił. Z tym wzrostem i szerokimi ramionami mógł sprawdzić się w roli pałkarza. Z drugiej jednak strony... Lepiej, by nie posyłał w jej kierunku tłuczków. Jeszcze mógłby okazać się zbyt dobry jak na Krukona.
- Och, naprawdę?
Niedowierzanie nie zabrzmiało w ustach Sigrun zbyt przekonująco; gdzieś w głębi ducha łudziła się, że skoro Vincent je dostrzegł, to będzie tak uprzejmy je również poprawić, by nie musiała zawracać sobie tym głowy. Rzecz nie była jednak tak prosta jak blondynce się to początkowo wydawało. - A gdzie? Możesz mi wytłumaczyć... proszę? - zaproponowała siląc się przy tym na niewinność tonu głosu, choć ostatnie słowo wciąż brzmiało w jej ustach jak ironia. - Naprawdę nie wiem jak to wszystko wymierzyć, żeby było dobrze - dodała, wzruszając przy tym ramionami w sposób jak robiły to dziewczęta, które określała mianem słodkich idiotek. - Twój ojciec będzie pewnie wielce niezadowolony z tego, że pomagasz Ślizgonce, więc uczyń mu tę nieprzyjemność - zaproponowała tonem pogodnym, nie pasującym do niegodziwej propozycji, jaką wysunęła. Może i igrała z ogniem, poruszając temat niewygodny, miała jednak skłonność do ryzyka - albo po prostu bywała lekkomyślna. Nie potrafiła się gryźć w język. Myśl o własnym ojcu, złość na niego, przywiodła jej na myśli starego Rinehearta; zawsze miała wrażenie, że cień przemyka po twarzy Krukona na samo wspomnienie jego własnego ojca.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
04/1944 | to the stars who listen
Szybka odpowiedź