Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Przedmieścia Londynu :: Hampton Court :: Stoliki
Stolik 2
Ramsey Mulciber, Harland Parkinson, Hypathia Crouch, Lucinda Macnair, Tarone Shacklebolt, Vivienne Avery
Sala zapełniona była okrągłymi stołami okrytymi białymi obrusami, z pięknym złotym haftem u podstawy, tuż nad ziemią. Zielone obicia krzeseł kontrastowały z porcelanową zastawą i złotymi sztućcami. Przy każdym miejscu stały kryształowe kieliszki, a także karafki i popielniczki. Na środku w wysokich wazonach znajdowały się świeże kwiaty w różnych odcieniach bieli, beżu, a także zieleni i popielu. Przy każdym ze stolików znajdowała się wizytówka z imieniem i nazwiskiem zaproszonego gościa.
- Lady Crouch - przywitałam ją formalnie, by po chwili dodać pieszczotliwie. - Debiutanko, droga Hypatio…
Nie byłyśmy przyjaciółkami, występowała pomiędzy nami zdecydowanie zbyt duża różnica wieku, byśmy mogły się zaprzyjaźnić. Tym bardziej, że Lady Crouch jeszcze do niedawna się uczyła i nasz kontakt był ograniczony. Miałyśmy jednak podobne zainteresowania, przynajmniej po części, dzięki czemu nasze drogi spotykały się częściej niż rzadziej. Nie żałowałam tego. Uwielbiałyśmy wspólnie przeglądać księgi, nasze wspólne zainteresowania historią magii zbliżyły nas do siebie. Przez mój wyjazd nie widziałyśmy się ostatnio, a ja miałam jej dużo do opowiedzenia. Jednak, jak znałam Hypatię, tak wiedziałam, że nie to zainteresuje ją jako pierwsze. I mentalnie przygotowywałam się na tę rozmowę. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, ale mimo wszystko byłam lekko spięta.
- Przepięknie wyglądasz, idealnie na debiut - zauważyłam, braku szczerości nie można było mi zarzucić. - Jak się czujesz? Jesteś zdenerwowana? Jestem tu, by dotrzymać Ci towarzystwa i ukoić nerwy. Mam nadzieję, że jesteś wypoczęta. Długa noc przed tobą…
I przede mną również. I ogrom obowiązków, które należało wypełnić. Powinnam podejść do stolika, przy którym siedziała Lady Nott i podziękować jej za zaproszenie. Powinnam oczywiście, tak jak obiecałam sobie, zaangażować się w przewidziane atrakcje. Powinnam również dać się znaleźć mojemu narzeczonemu, tak aby mógł poprosić mnie do tańca. Ah, tyle pracy jak na jedną Lady!
Po przywitaniu się z drogą koleżanką zasiadłam przy stole i swój wzrok utkwiłam na chwilę w postaci Lady Nott, która dzisiejszego wieczoru wcieliła się w rolę księżniczki Izoldy oraz towarzyszącym im mężczyznom - Sir Tristan oraz władca Marcus.
Powiodłam też wzrokiem po sali, a moje spojrzenie padło na mężczyznę siedzącego trzy stoliki dalej. Był to mój narzeczony. Lord Xavier Burke. Gdy tylko zauważyłam, że zerka w moją stronę, to szybko odwróciłam wzrok. Chciałam spojrzeć znowu, ponieważ jego ubiór był bardzo interesujący. Zdążyłam zwrócić uwagę tylko na liście. Ale kazałam się sobie uspokoić, przecież będę miała jeszcze czas, aby dokładnie wszystko obejrzeć. Będziemy razem tańczyć. Póki co, wróciłam spojrzeniem do Hypatii i uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie.
- Lady Nott wraz z towarzyszącymi jej Panami prezentują się niezwykle zjawiskowo. Prawda? A, właśnie. Byłam w Norwegii - pochwaliłam się. - Ojciec się zgodził, muszę Ci wszystko opowiedzieć.
Próbowałam od razu zainteresować ją swoją wyprawą. To był najciekawszy temat, na który byłam w stanie się teraz wysilić.
Światło wielkich żyrandoli nie zdążyło jeszcze rozgrzać wnętrza, a mimo to wszystko emanowało dostojnością. Ruszyłem do stołu, gdzie miejsce wskazywała wizytówka z moim imieniem. Srebrzyste litery połyskiwały w nikłym świetle, niemal jakby szydziły z mojego napięcia, które towarzyszyło mi od samego początku; nie mniej szydziła obecność osób, które już zajęły swoje miejsca. Poczułem lekką irytację na samą myśl o tym, że kolejną co najmniej godzinę spędzę przy stoliku, przy którym nie było Elviry i nawet towarzystwo młodych dam nie mogło w pełni ukoić mojego bezgranicznego b ó l u.
Moje spojrzenie powędrowało ku układowi wizytówek przede mną. Hypatia Crouch. Na moment rozważyłem przesunięcie jej wizytówki na przykład do labiryntu na zewnątrz, co byłoby prostsze, gdyby właścicielka imienia i nazwiska nie siedziała już przy stole. Vivienne Avery. Kojarzyłem mgliście jej osobę, głównie z racji ogłoszonych niedawno zaręczyn, o których Xavier nie był łaskaw mnie nawet poinformować zawczasu. I to miał być niby przyjaciel? Z pozostałych osób miałem przyjemność zapoznać się jedynie z panią Macnair, choć liczyłem, że spuści zasłonę milczenia na moje niezbyt trzeźwe zachowanie na jej osobistym weselu. Ledwie do mnie docierało, że minęło od niego zaledwie kilkanaście dni.
- Dobry wieczór, drogie panie – przywitałem się, gdy podszedłem w końcu do stolika okupowanego przez dwójkę dziewcząt. Mój głos brzmiał na tyle neutralnie, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń, a jednocześnie na tyle odlegle, by nie zachęcać do zbyt poufałej rozmowy. Dawny ja czarowałby je od samego początku, nie bacząc na otaczające nas spojrzenia i łypiące oko ich męskich opiekunów. Dawny ja przywitałby się jowialnie, z szerokim uśmiechem, nie szczędził komplementów i był gwiazdą tego stolika. Dzisiejszy ja ledwie odrósł od stopnia z napisem „gburowaty”. Byłem więc, można wprost rzecz, zupełnie nie sobą. - Mam nadzieję, że spędzicie udany wieczór. - Usiadłem na swoim miejscu, sięgając od razu po kartę z menu i znikając za sztywnym kartonikiem wypełnionym opisem poszczególnych potraw, kątem oka rozglądając się po pomieszczeniu. Nie zamierzałem przerywać ich rozmowy, ale nie mogłem przecież zawrócić na pięcie i odejść, skoro już się przywitałem.
Spoglądając w stronę innych stolików, mimowolnie zacząłem szukać Elviry. Wiedziałem, że to błąd, ale nie mogłem się powstrzymać; to była siła potężniejsza od zdrowego rozsądku, od wszelkich zakazów i nakazów. Gdy tylko ją zobaczyłem, serce mi przyśpieszyło, a dłoń zaciśnięta na menu zadrżała. Wyglądała oszałamiająco, jak zawsze. A jednak jej postawa – chłodna, zdystansowana – przypominała mi o naszej umowie. Nie mogliśmy dać po sobie poznać, że się znamy. Opuściłem wzrok, udając ponownie zainteresowanie menu trzymanym w dłoniach. Litery były tylko plamami na kartce. Wykwintne potrawy, opisywane z takim rozmachem, nie miały znaczenia; nie byłem głodny i wiedziałem, że i tak niczego bym nie przełknął. Napięcie ściskało mnie za gardło.
Podeszła do wskazanego jej stolika a jej wzrok mimowolnie powędrował ku twarzom siedzących czarodziejów. Niektórych rozpoznała od razu, niektórych nie znała wcale. Nie przeszkadzał jej ten fakt, bowiem zawsze odnajdowała uciechę w poznawaniu nowych ludzi, budowaniu relacji nawet jeśli te były tylko chwilowe. Ciekawiły ją historie ludzi, ich osobowości i sposób, w jaki postrzegali świat. Uwielbiała słuchać, jak opowiadają o swoich doświadczeniach, decyzjach i błędach, nawet jeśli nie zawsze potrafiła się z nimi zgodzić. Nie dało się przecież zgadzać z każdym – różnice były nieuniknione. Była typem słuchacza, przyjmowała wszystko co inni pragnęli jej dać rzadko dając coś w zamian. Czy to ze skrępowania czy z skrytości? Do dziś nie odnalazła odpowiedzi na to pytanie – Dobry wieczór – powiedziała spokojnym tonem, kierując swój wzrok zarówno na panie siedzące przy stoliku, jak i na panów, których obecność była zdecydowanie mniej liczna. Delikatny, niemal nieśmiały uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy zbliżała się do swojego miejsca. – Bardzo miło mi będzie spędzić ten wieczór w tak wspaniałym towarzystwie – dodała, a w jej oczach na moment zabłysła szczerość. Być może nie była pewna, czy do końca wierzyła własnym intencjom, ale chciała, by wypadło to naturalnie. Zajęła swoje miejsce i ponownie jej wzrok pomknął ku scenie, na której jeszcze chwilę wcześniej znajdowała się ich gospodyni. Po przygotowanych kreacjach można było wywnioskować, że każdy z tu obecnych bardzo poważnie podszedł do powierzonej mu roli. – Lordzie Parkinson – zwróciła się do mężczyzny, a kącik jej ust uniósł się w delikatnym uśmiechu. – Widać wielki wysiłek włożony w dzisiejszy strój, niełatwo będzie innym Panom przebić coś tak wyszukanego. Raduje mnie też fakt, że cieszy się Lord tak dobrym zdrowiem. – dodała mając w pamięci odbywające się nie tak dawno przyjęcie weselne. Szkocka gościnność, choć pełna uroku, dla wielu okazała się nazbyt przytłaczająca – czy to przez hojne nalewanie szkockiej whisky, czy przez zbyt żywiołowe tańce. Właśnie o to im chodziło – by każdy poczuł się swobodnie i dał się porwać chwili. Nie miała zamiaru teraz wypominać nikomu tych osobistych przeżyć, choć wspomnienia tamtego wieczoru bawiły ją w skrytości ducha. Fakt pozostawał niezmienny – cieszyła się dobrym nastrojem swoich gości, którzy tego dnia znowu mogli zasmakować radości. Może w jej głosie kryła się subtelna nuta zmartwienia, jakby delikatne przypomnienie o zachowaniu umiaru, ale równie dobrze można było dostrzec w jej delikatnym uśmiechu ciepło i rozbawienie, które zdradzały jej podejście do całej sytuacji.
fire in a world full of ashes.
— Lady Avery — odpowiedziała jej od razu, na sekundę chowając się za tarczą z etykiety i manier, pochyliła głowę w szacunku dla starszej czarownicy. Niedługo później jednak, wraz z nadejściem dość pieszczotliwych słów Vivienne, znów pozwoliła sobie unieść głowę, uśmiechnąć się w sposób bardziej poufały. Nie były przyjaciółkami, to prawda, ale nie były również sobie kompletnie nieznane. Przez linie rodzinnych połączeń Hypatia wiedziała już o oficjalnych zaręczynach Vivienne z drogim kuzynem Xavierem, ba, wymieniła z nim nawet na ten temat kilka listów. Och, miała ochotę zasypać samą zainteresowaną pytaniami, które piętrzyły się w jej głowie, ale lady Shropshire była pierwsza, kierując zmyślnie światło nie na siebie, zaś na debiutującą młódkę.
Młódkę, która była przygotowana na podobne pytania. Zadawano je jej już tyle razy, jeszcze przed tym wielkim wieczorem. I choć była zdenerwowana, choć w myślach rozważała już wiele scenariuszy, chcąc być przygotowaną na każdy możliwy, wiedziała, że nikomu — może za wyjątkiem Bartemiusa i Imogen, ale on był jej bratem, ona zaś najbliższą przyjaciółką — nie mogła się z tym zdradzić. Świat kobiet bywał momentami podlejszy niż ten mężczyzn i choć potyczki często nie kończyły się śmiercią, mogły nieść grobowe konsekwencje.
— Och, jesteś taka dobra, lady Vivienne — gdy wypowiadała te słowa, melodyjnie i z wdzięcznym przejęciem, kątem oka zauważyła męską sylwetkę nadchodzącą do stołu. Kiedyś musiał nastać ten moment, ale póki Harland nie znalazł się przy stoliku, ignorowała jego niedaleką bądź co bądź obecność. Grała rolę i była debiutantką — miała być powiewem świeżości, niewinności, wdzięku i gracji. I tak zamierzała się zachować. Ciekawa była jedynie, jaką obrał strategię na ten wieczór, czy boląca duma powstrzyma go od wykonania nakazów etykiety, czy może zdecyduje się je powitać. Wszystko miało okazać się za kilka chwil. — Wszystko w Hampton Court wydaje się takie wielkie, piękne, regalne, jakby wyjęte z najpiękniejszego snu. Nim się tu znalazłam myślałam, że może mnie to przytłoczy, ale przyznam ci w sekrecie, że... Czuję, że zawsze należałam do tego miejsca. Że moje pojawienie się tutaj to wypełnienie przeznaczenia — uwaga ponownie całkowicie wróciła do lady Avery, której szczebiotała te słowa w przejęciu tak mocnym, jak mocne było zaangażowanie debiutantek w ten najważniejszy dotychczas wieczór. Umyślnie wybierała słowa, które brzmiały najbardziej wiarygodnie, które nie niosły ze sobą ryzyka podważania ich. Przecież każda z nich, chcąc czy nie, wiedziała, co szykował dla niej los. Debiut, zaręczyny, ślub, dzieci i, jeżeli posiadały odpowiednie szczęście, opuszczenie tego świata przed dziećmi i mężem. — Och, twoja kreacja również jest zachwycająca! Sama miałam ubrać suknię w kolorze zieleni, to znaczy — przesunęła dłonią po fragmencie materiału własnej sukni, który pod wpływem ruchu i zmiany kąta padania światła płynnie opalizował z różu na niebieski. — Zamiast niebieskiego miał być zielony. Ale w ostatnim momencie zmieniłam zdanie, lady doyenne Rosier wspomniała mi kiedyś, że powinnam mieć przygotowane dwie kreacje na Sabat i w jego dniu wybrać tą, do której było mi bliżej i miała rację. Nie powinniśmy zabierać sobie nawzajem uwagi —
dopiero po sekundzie zbliżyła się do Vivienne, w szmaragdowych oczach Hypatii błysnęła chochlicza iskra. — Choć słyszałam, że na ciebie ma patrzeć dziś wyjątkowo intensywnie pewien lord... — nie pociągnęła tematu dalej, przynajmniej nie w tej chwili, bowiem do uszu młodej damy dotarł głos niewątpliwie należący do lorda Harlanda Parkinsona.
Gdy zwróciła twarz w jego kierunku, napotkała człowieka, który ledwie maskował się ze swą... Niechęcią? Niemrawością? Na pewno nie był w najwyższym z humorów.
— Lordzie Parkinson, niezwykle miło mi wreszcie poznać was osobiście — zwróciła się do niego życzliwie, nie dając po sobie poznać, że znali się już wcześniej. Dla Vivienne i pozostałych uczestników balu to spotkanie lorda Parkinsona z lady Crouch miało być pierwsze. Swoim dystansem Harland pokazał zresztą, według samej Hypatii, że sam pragnął utrzymać okoliczności ich poznania w sekrecie. Nie miała mu tego za złe, w pewien dziwny sposób była nawet za to wdzięczna. I nie zamierzała szczególnie brać go pod włos, przynajmniej na razie. — I tego samego życzymy wam z lady Avery — zakończyła, będąc pewną, że będzie to też koniec jej interakcji z niekoniecznie szczęśliwym lordem. Znów w pełni oddała się rozmowie z Vivienne, potakując na jej słowa o strojach lady Nott, lorda Cronusa Malfoya i Czarnego Pana. Wspomnienie wyprawy o Norwegii zaciekawiło ją nawet, chociaż...
— Och? Opowiedz mi o niej, proszę. Nigdy nie byłam tak daleko na północ, ale znam czarodziejów, którzy twierdzą, że to przepiękne krainy. Mają rację? — spytała, choć jej spojrzenie uciekło gdzieś dalej, do coraz wyraźniej zarysowanej sylwetki Lucindy.
— Pani Macnair, dobry wieczór — zwróciła się w kierunku starszej od siebie kobiety z zapraszającym uśmiechem. Jakakolwiek nie była jej reputacja wcześniej, czegokolwiek Hypatia nie słyszała na jej temat ukradkiem od ciotek i wujów wszystkich nazwisk, dziś nie miało znaczenia. Otrzymawszy zaproszenie od lady Adelaide, Lucinda Macnair wstępowała na salony. Była tego zresztą bardziej godna niż wszyscy czarodzieje z gminu, wszak pomimo utraty tytułu arystokratycznego i zdrady krwi, była lady krwi. — Proszę przyjąć serdeczne gratulacje z okazji zaślubin — złożyłaby je osobiście, lecz do Pallas Manor nie dotarło nawet jedno zaproszenie na uroczystość, a sama Hypatia i tak nie zjawiłaby się na przyjęciu z powodu jej wieku. Crouchowie cenili sobie reguły, egzekwowali je zwłaszcza od swych latorośli, więc nawet otrzymując zaproszenie, musiałaby je odrzucić. Niemniej jednak podobał jej się ten błysk w oku pani Macnair, stanowiła personę niezwykle wręcz ciekawą, niemalże legendarny pomnik stworzony z pogłosek na jej temat. A dziś, tego wieczoru, Hypatia mogła zasiąść z nią przy jednym stole. — Niezwykle do twarzy pani w zielonym. Najwyraźniej lady Nott pragnie nam powiedzieć, że ten kolor szczególnie podkreśla urodę blondynek — bo to chyba nie przypadek, że Vivienne i Lucinda wybrały na ten wieczór zieloną suknię, a Hypatia rozważała ją jako jedną z opcji?
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
wine-dark and wanting.
- Cieszę się, że czujesz się jak u siebie - odetchnęłam. - W takim razie moja rola nie będzie zbyt trudna, jednak jakbyś potrzebowała pomocy, to spokojnie możesz się do mnie zwrócić.
Byłam dzisiejszego wieczoru trochę jak starsza siostra. Skoro już Lady Nott posadziła mnie razem z młodziutką panną Crouch, to może chciała, abym jej odpowiednio potowarzyszyła w tych pierwszych momentach? Pamiętam, jak sama się denerwowałam, kiedy po raz pierwszy przekroczyłam progi tej posiadłości. Ekscytacja i stres przerodziły się w niemały ból brzucha, który z minuty na minutę znikał, zastępowany przez radość bycia na salonach. Wśród dorosłych. Hypatia zdecydowanie lepiej sobie z tym raziła.
- I bardzo dobrze, to była słuszna rada - przytaknęłam. - Ostatnie czego by ci teraz było potrzebne, to niezadowolenie z kreacji. - Również się zbliżyłam, zaciekawiona skąd ten błysk w oku. - Oh, już wiesz? Wieści tak szybko się roznoszą. Zerknij, proszę, jaki piękny pierścionek dostałam.
Specjalnie podsunęłam jej dłoni, aby mogła obejrzeć. Nie zachowywałam się tak jak zwykle, normalnie ekscytuję się tak, gdy coś odkrywam, poznaję nowego, zbadam, ale nastrój Hypatii tak mi się udzielił, że aż sama zaczęłam szczebiotać jak jakiś młodzik.
Nic więcej nie zdążyłam powiedzieć, ponieważ do naszego stoliku zaczęły podchodzić kolejne osoby. Pierwszą z nich był Lord Parkinson. Prezentował się wyśmienicie, jego kreacja utrzymana została w zielonych barwach również z obecnym roślinnym motywem. Bo obu bokach jego płaszcza złotą nicią wyszyte zostały pnące się liście, spodnie oraz kamizelka idealnie do siebie pasowały. Poszczególne elementy jego stroju miały w sobie tyle detali, że nie wiedziałam, na czym skupić swój wzrok na dłużej.
- Lordzie Parkinson, dobry wieczór - przywitałam go uprzejmie, na krótką chwilę zatrzymując na nim swoje spojrzenie.
Ostatnio dotarły do mnie plotki, które krążyły na temat niego, jego brata, oraz mojej drogiej przyjaciółki - Primrose. Nie miałam jeszcze okazji, aby wypytać ją o szczegóły, a przecież nie zwrócę się z tym do mężczyzny. Uśmiechnęłam się więc tylko na jego słowa.
- Mam nadzieję, że lord również będzie się bawić wyśmienicie - przytaknęłam.
Drugą osobą, która podeszła była kobieta, którą poznałam niedawno, na ślubie. Pojawiłam się na nim wraz z Primrose oraz Lordem Burke, jako osoba towarzysząca. Jej kreacja również była utrzymana w zielonych barwach, ale była też bardzo…zmysłowa. Gdy mój wzrok padł w okolice dekoltu, zarumieniłam się i szybko odwróciłam spojrzenie w inną stronę. Spojrzałam na Hypatię, ciekawa jej reakcji, na razie też młoda debiutantka jako jedyna odróżniała się od nas kolorem kreacji.
- Dobry wieczór, Pani Macnair - przywitałam przybyłą kobietę. - Jeszcze raz proszę przyjąć gratulacje z okazji niedawnego ślubu. Państwa ceremonia bardzo mi się podobała.
I nawet nie skłamałam, wypowiadając je słowa. Po chwili znowu odwróciłam się w stronę Hypatii.
- Zobacz, jakbyś wzięła zieloną suknię, to byś się tak nie wyróżniała - zauważyłam. - A tak wzrok wszystkich pada na twoją kreację. Dobrze zrobiłaś. A co do Norwegii - wróciłam na chwilę do naszej poprzedniej rozmowy. - Jest tam bardzo pięknie, ale też zdecydowanie chłodniej. Trochę udało mi się zwiedzić, jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że pozwolili mi na tę podróż. Jeżeli tylko będziesz miała okazję, to spróbuj również wybrać się w tamte rejony. Piękne lasy, cudowne zabytki...
— Szanowne damy — zwrócił się więc wpierw do młodych kobiet, z uprzejmym uśmiechem kłaniając im się z szacunkiem. Nie miał pojęcia, która z nich była którą, wykorzystując więc jeszcze moment stania, rzucił okiem na leżące na stole wizytówki, dzięki którym miał szansę uniknąć przykrego faux pas. — Pani Macnair — i ją także powitał bardzo formalnie. Obowiązywały go tutaj zupełnie inne zasady niż na spotkaniu Rycerzy Walpurgii, na którym stoczyli bardzo bezpośrednią i pozbawioną kurtuazji rozmowę, ale wchodzenie w role dla kogoś takiego jak on nie było niczym nowym. Lucinda była także jedyną postacią przy stoliku, którą znał, i o której wiedział więcej niż zapewne sama się spodziewała. — Po drodze pewni młodzi dżentelmeni zaproponowali mi cichą zmianę miejsc, aby mieć lepszą okazję do adorowania tak olśniewających kobiet. Proszę mi wybaczyć, z oczywistych pobudek musiałem im odmówić, lecz obawiam się, że wobec lorda Shacklebolta podjęli bardziej drastyczne kroki — dodał konspiracyjnie, nieco poufale, pochylając się lekko nad stolikiem, tuż obok Lucindy, przy której zamierzał zająć miejsce. Kłamał, ale kłamał jak z nut, bezceremonialnie spoglądając na arystokratki. Postanowił wykorzystać nieobecność lorda i obrócić ją na swoją korzyść.— Lordzie Parkinson — powitał go także, choć na końcu, bowiem młode damy zasługiwały na odrobinę więcej uwagi; widział, że z pewnością nie będzie miał mu tego za złe.
Odchylił zielonawy materiał, zajmując miejsce, tak aby na nim nie przysiąść. Jego uwagę zwróciło podobieństwo względem strojów, ich motywów. Niemalże wszyscy przy ich stoliku mieli stroje w bardo podobnej kolorystyce — królowała tu zdecydowanie zieleń i złoto i choć sam nigdy nie był przekonany do podobnych zestawień musiał przyznać, że panowała tu harmonia i elegancja, wszystko współgrało ze sobą doskonale. Jedynie lady Crouch wyróżniała się w towarzystwie w swojej kreacji z błękitu i różu, przynosząc mu skojarzenie z zimowym porankiem. Obejrzał się w bok — szukając wśród innych gości podobieństw w motywach, kreacjach, wzorów i zależności. Motywy były jednym, czym innym poszukiwanie wśród nich sojuszników i wrogów dzisiejszego teatru. Przed gośćmi gospodyni postawiła niełatwe zadanie. Uśmiechnął się pod nosem lekko, do siebie, po chwili wracając spojrzeniem do zebranych przy stoliku, w którym toczyła się już rozmów zanim dołączył. Nie zamierzał więc przeszkadzać, przysłuchiwał się jej mało nachalnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nazwiska. Znane, jak i całkowicie obce. Nie mówiące mu nic, a równocześnie wplatające się w historię tak dobrze rozpoznawalną, jak zaschnięte linie na mapach dawno utraconych terytoriów. Całkowicie neutralna historia Averych, za nimi podążających Crouchów i zamykających orszak Parkinsonów. Twarze, których nigdy nie oglądał, ani oglądać nie zamierzał. Mieszające się w różnych odcieniach jasności. Młode. Młodsze od niego. Może kiedyś widywał je podczas balów czy innych uroczystości. Jednak teraz... Teraz był to jego stolik na sabacie. Jego towarzystwo na kolację. Nie było w tym przypadkowości. Każde z tych nazwisk miało swoje miejsce na skomplikowanej planszy, rozstawione precyzyjnie niczym pionki w grze, której zasady wykraczały poza zwykłe konwenanse.
W oczach gości dostrzegał mieszankę ciekawości i rezerwy – balans wyuczony w rodowych rezydencjach, gdzie polityczne napięcia podawano równie subtelnie, co wino z południowych winnic Francji. Czuł ich spojrzenia. Nie były nachalne, lecz wystarczająco ostrożne, by zdawać sobie sprawę z jego obecności. Tarone Shacklebolt, ambasador, przybysz spoza ich zamkniętego kręgu. Odmieniec. Czarny klejnot wśród pereł. To, co niewypowiedziane, kształtowało atmosferę bardziej niż jakiekolwiek słowa, stając się politycznym echem, które musiał interpretować. To nie było zwykłe spotkanie. Każdy gest, każde niepozorne spojrzenie – wszystko było informacją. Jednych usadzono naprzeciw, z ich neutralną, wręcz zbyt bezpieczną historią, mającą za zadanie uspokoić. To oni mieli być harmonią. Kolejni, osadzeni z prawej strony, dumnie unosili głowy, jakby każda wymiana spojrzeń miała na celu przypomnienie o ich wpływach, jeszcze nie zszarganych skandalami. Następni, z lewej, przemykali wzrokiem po sali, szukając dogodnej okazji do podszeptu lub wymuszonego komplementu.
Nie potrzebował słów, by zrozumieć układ sił. Byli tu, by go ocenić. Ważyć. Testować, jak daleko można się posunąć w rozmowie, zanim dyplomatyczna kurtuazja ustąpi miejsca prawdziwej polityce. On zaś obserwował. W sposób subtelny, niemal leniwy, tak jak czynią to ci, którzy przywykli do przestrzeni wypełnionych hipokryzją i pozorami. Uczestniczył, choć nie grał w ich grę. Nie w pełni. Pozostawał obcym elementem, a zarazem punktem ciężkości tej chwiejnej równowagi. Wiedział, że został zaproszony, ponieważ jego obecność była potrzebna. Nie jako gest uprzejmości, ale jako demonstracja – egzotyczny akcent na tle tradycyjnej porcelany. Ciemna skóra, połysk szat o barwach dalekich od pastelowej normy. Taki był jego wizerunek w oczach tych ludzi. Ale Shacklebolt nie był tylko wizerunkiem.
Nazwiska były bronią. Avery, Crouch, Parkinson, Nott jako jedne z wielu, teraz wychodzące na arenę Mulciber, Macnair. Brzmienia, które niosły dziedzictwo, zobowiązania i potęgę, ale również lęki i dawne urazy. To w ich genealogii kryły się klucze do dominacji – powiązania krwi, stare sojusze, ciche zdrady. Widział to. Widział, jak Yaxleyowie przenoszą wzrok z Burke'ów na Selwynów, jak subtelnie sprawdzają, kto zajmie miejsce bliżej kogo. Jak bardzo unikali patrzenia na niego dłużej, niż wymagała tego etykieta. Odgrywana maskarada, a oni byli idealnymi aktorami. Sabat nie był tylko spotkaniem towarzyskim. Był politycznym teatrem, w którym każdy ruch – od sposobu nalania wina po dobór słów podczas toastu – miał swoje ukryte znaczenie.
Był wśród nich. Ale nie należał. I choć oni go testowali, to on ich studiował. Każde uniesienie brwi. Każdy gest dłoni. Każde odwrócenie wzroku. A Tarone notował to w pamięci. Sabat dopiero się zaczynał, a on – nie był tu tylko gościem. Dlatego podchodząc do swojego stolika, pozwolił na to, aby zgromadzeni przy nim zanurzyli się w dyskusjach między sobą. Nie przeszkadzając sobie w rozmowach. On w końcu był tylko kolejnym elementem. Tak, jak wszystko, co robił.
- Senhores. Senhoras. - Służący odsunął krzesło z precyzją, której nie sposób było przypisać jedynie dobremu wychowaniu. W jego ruchu czaiła się wyćwiczona uległość, wymuszona przez pokolenia przywiązania do protokołu. Dźwięk szurnięcia drewna o kamień był jedynie tłem, ledwie słyszalnym wobec tego, co rozbrzmiało w głowie Tarone’a. Metaliczny głos – rezonans, jakby echo wypowiedzianych przed wiekami słów. Zawisł w przestrzeni między myślą a rzeczywistością, odczuwalny, a zarazem niematerialny. Z nozdrzy wydobyła się para, chłodna jak oddech czegoś nienazwanego, spomiędzy płaszczyzn jawy i wspomnień. Kość. Zmaterializowana w ulotnym przebłysku, jak ostrze skrywane tuż pod powierzchnią skóry.
Ale Tarone nie był człowiekiem, który pozwalał cieniom kształtować swoje decyzje. Niewerbalne zaklęcie – gest niemal niezauważalny, drgnięcie myśli precyzyjnej jak czarowna formuła – rozproszyło projekcję. Czaszka rozwiała się, zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Pozostał tylko on. Samotny. Siadł powoli, z pełną świadomością otaczających go spojrzeń. Twarze były maskami, a ich oczy – lustrem, w którym odbijały się lęki i nadzieje. A on? Był jednym z nich. Choć wiedział, że nigdy tak naprawdę nie będzie. - Zaszczytem jest dołączyć do tak znakomitego grona. Mam nadzieję, że wieczór ten okaże się równie przyjemny, co inspirujący. - A każde słowo wypowiadane z precyzją i kontrolą.
- Pani Macnair - powiedziałem miękko, szczerze ucieszony z jej towarzystwa, które jako jedyne nie było przeze mnie odczytywane jako zagrożenie. Cała reszta arystokratycznych towarzyszy jawiła mi się jak niebezpieczeństwo; paranoiczne niemal przeświadczenie o tym, że tylko wypatrują mojego potknięcia, natomiast obecność namiestnika budziła obawy o to, co dokładnie opowiedziała mu żona o naszych lekcjach. Wiedziałem, że długo tak nie wytrzymam; zestresowany i na granicy obłędu podsycanego tym, co działo się przy stoliku Bradforda. Tak właśnie chciałem o tym myśleć: stolik Bradforda, nie stolik Elviry. - Mój strój, tak... starałem się nawiązać do motywu postaci, choć chyba nieco przesadziłem z wiernością do rodowej zieleni Parkinsonów... - nieco się zmartwiłem choć z drugiej strony podejrzewałem, że mogło to skomplikować innym odgadnięcie mojego przebrania i skierować ich na błędne tory. Niemniej, to akurat nie był już mój problem.
- Byłbym słabym uzdrowicielem, gdybym nie umiał znaleźć remedium na chwilową niedyspozycję – roześmiałem się, rzucając Lucindzie porozumiewawcze spojrzenie i dziękując wzrokiem za dyskrecję. - Pani kreacja jest równie wspaniała, co ślubna suknia. Nie kusiło pani, aby się w niej pokazać również tutaj? Lady Nott byłaby zachwycona skandalem już na samym początku – dodałem wciąż rozbawiony.
Mimo że byłem pewien, że nic nie przełknę, nie mogłem tak po prostu siedzieć i nic nie jeść. Po zdecydowanie zbyt długim zastanowieniu wybrałem leek flamiche, jedną z potraw, których nie trawiłem i nie lubiłem, mogłem więc z powodzeniem wytłumaczyć innym swój brak apetytu, gdy skosztuję zaledwie odrobinę. Pokrętna logika, która w tej chwili wydawała mi się idealnym usprawiedliwieniem.
- Osobiście poznać, lady Crouch? - udało mi się wytrzymać właśnie do przystawki, zanim złamałem swoją obietnicę, by się do niej nie odezwać. - Czy mam przez to rozumieć, że coś już o mnie słyszałaś, pani? - dodałem. - Obawiam się, że nie jestem tak sławny jak mój brat przed sabatem, ciekawi mnie więc, cóż za plotki. - Opuściłem wzrok na przyniesione danie, które prezentowało się elegancko i wykwintnie, ale w myślach już miałem jego znienawidzony smak. Nie był to wybór podyktowany głodem, a raczej koniecznością wpisania się w rytm wieczoru, bo nikt na sabacie nie powinien pozostawać bezczynny przy stole. - Czy lady Avery również coś słyszała na mój temat? - drążyłem, zwracając się do Vivienne, nie chcąc zawstydzać swoją uwagą tylko jednej z nich; jeszcze poczułaby się atakowana, a ostatnie o czym marzyłem, to bycie pokąsanym przez młodą Crouchównę. Poza tym była to doskonała wymówka, aby zostawić tę cholerną przystawkę w spokoju.
- Namiestniku – odpowiedziałem skinieniem, zastanawiając się, jak bardzo jego obecność na sabacie kontrastuje z zimnym wnętrzem domostwa, w którym byłem. Gdybym miał się opierać tylko na tym jednym wrażeniu, bez wahania oceniłbym go jako barbarzyńcę, który nawet nie ma w domu sali balowej, tymczasem tutaj prezentował się niemal jak jeden ze szlachciców, z dumną postawą i pewnością siebie. - Pozostaje mieć nadzieję, że lord Shacklebolt nie popełni największego błędu swojego życia rezygnując z towarzystwa tak cudownych dam i nie ulegnie namowom, za to czym prędzej do nas dołączy. - Rzuciłem przelotne spojrzenie na Lucindę, a potem skupiłem się na obu szlachciankach, których rozmowa wydawała się wyjątkowo intensywna. Hypatia mówiła coś, gestykulując lekko, podczas gdy Vivienne słuchała z zainteresowaniem, potem role się odwracały; widok tak zwyczajny dla sabatów, od którego najwidoczniej odwykłem, bo nagle zaczął stanowić dla mnie novum, od którego nie umiałem odwrócić wzroku. Dopiero pojawienie się zagubionego lorda wyrwało mnie z zamyślenia.
- Ciekawy pomysł, lordzie Shacklebolt – wskazałem na jego sylwetkę, aby określić, o co mi chodziło. - Miałem już subtelnie zapytać, jak lord poradzi sobie w tańcu z tymi całymi... rogami. Podziwiam spryt; gdy my męczymy się ze strojami, wystarczy zaklęcie, aby przyciągnąć największą uwagę. - Skinąłem mu głową potwierdzając swój nieironiczny podziw i ukrywając delikatne ukłucie zazdrości, że sam nie wpadłem wcześniej na podobne rozwiązanie. Z drugiej jednak strony zapewne zostałbym wydziedziczony z marszu za samą myśl, że strój i przebranie można zastąpić machnięciem różdżki i właściwą inkantacją.
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Przedmieścia Londynu :: Hampton Court :: Stoliki