1951 - let's dance together, and...
AutorWiadomość
Raz, dwa, trzy. Raz, dwa trzy. Raz, dwa, trzy. Rytm kroków ginął w dźwiękach muzyki wypełniających salę balową na dworze Nottów. A jednak Melisande wychwytywała je machinalnie, zaznajomiona z tańcem, kochająca go całym sercem, ledwie zerkając wiedziała w którym momencie trwała dana para, co miało być następne. Raz, dwa, trzy. Zaśmiała się perliście, wdzięcznie, uroczo, choć padające obok słowa rozmawiającego z nią jednego z lordów wcale jej nie rozbawiły. Była po prostu uprzejma - zadowalając i upewniając w poczuciu, że ma niezwykłe poczucie humoru. Nie miał, ale kiedy opuściła dłoń widziała dokładnie zadowolenie które wykwitło na jego twarzy.
Uprzejmą bądź Melisande, nie musi przecież wiedzieć, że jest idotą. - powstrzymała wywrócenie tęczówkami, a właściwie to wywróciła nimi głęboko wewnątrz siebie. A przynajmniej nie do niej należało upewnienie go w tym - chociaż, właściwie… dlaczego nie? Przekręciła odrobinę głowę pozwalając by oczy zmrużyły się odrobinę a brwi zeszły ze sobą kiedy poddała tą myśl widocznym rozważaniom. Zaraz jednak drgnęła, kątem oka dostrzegając Marianne. Jej wzrok zawisł na siostrze na dłużej. Jak zawsze lśniła. Zwracając ku sobie uwagę i spojrzenie każdego kto znalazł się obok - choć obok właściwie nie było odpowiednim terminem. Oblekały ją spojrzenia rzucane z każdego miejsca balowej sali i kiedy nikła znajdując na chwilę miejsca w których nie wybrzmiewała odważną czerwienią i złotem własnego rodu, potrafiła je wszystkie odnaleźć. Jedno po drugim. Nie potrafiła zrozumieć, co posiadała jej siostra, czego widoczny brak musiała mieć ona - coś, co emanowało ciepłem, którego się łaknęło, co przyciągało nie tylko uwagę kawalerów, ale i zadowalało jej matkę, która jej samej nie poświęcała nigdy więcej czasu.
Nie mogła narzekać (nie za bardzo) karnet miała wypełniony prośbami o tańce, znała swoją wartość. Była rodowym klejnotem, wiedziała dokładnie. Ale ostatecznie, nie powinna się na tym skupiać za bardzo - w końcu, na cóż jej było tyle wzdychających spojrzeń? Nie jej decyzją było komu pozwolą wziąć jej rękę, a co za tym idzie i ciało. Duszę - jak poprzysięgła sobie przed laty - zatrzymać zamierzała tylko i wyłącznie do siebie. Ściągnęła z lewitującej tacy jeden z kieliszków wypełniony drogim szampanem unosząc go do ust. Raz, dwa, trzy - pary wirowały dalej, taniec który trwał powoli zaczynał się kończyć. Cóż - westchnęła do siebie w duchu mocząc różane wargi w alkoholu - za chwilę odda się tańcu w nim z pewnością odnajdzie spokój. Na razie, musiała dobrnąć do końca tej nic nie wnoszącej rozmowy. Wystarczyło doczekać do końca ostatniego taktu.
Czyż nie?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyglądałem się Melisande z odległego kąta sali, obracając w dłoniach kieliszek wina. Jak zwykle była doskonała - idealnie ułożona fryzura, sukienka skrojona tak, by podkreślać zalety jej sylwetki, uśmiech, który nie zdradzał najmniejszego zmęczenia rozmówcą, aczkolwiek nawet z tej odległości czułem aurę nudy, jaką rozsiewał wokół siebie lord Yaxley. Nawet teraz, kiedy uniosła kieliszek do ust, jej ruch był wdzięczny, subtelny, jakby ćwiczony godzinami. Mogłem z łatwością zrozumieć, dlaczego moja rodzina upatrywała w niej doskonałą kandydatkę na moją żonę. Była wszystkim, czego wymagano od czarownicy o czystej krwi - piękna, uprzejma, zdolna i zapewne odpowiednio posłuszna, by nie przynieść wstydu rodzinie męża.
Nie mogłem za to zaprzeczyć, że to Marianne przyciągała moje spojrzenie częściej. Starsza siostra była inna; pozornie nie dzieliło ich przecież wiele, obie ściągały na siebie uwagę, obie miały istotne... walory swojej kobiecej siły, co dostrzegałem nawet ja, skupiony przecież bardziej na księgach niż na niewieścich cnotach. A jednak Marianne była bardziej… surowa. Intensywna. Może to pewność siebie, z którą poruszała się po sali sprawiała, że mój wzrok automatycznie do niej sięgał, chociaż powinien kierować się w stronę drugiej z sióstr? Może odwaga w sposobie, w jaki ignorowała konwenanse, nie przejmując się spojrzeniami innych?
W końcu wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w stronę młodszej z Rosierówien, stając przed nią po kilkunastu dłużących się krokach, aż nie przywitała mnie spojrzeniem, które wydawało się być zaskakująco uważne.
- Lady Rosier - powiedziałem melodyjnie – pozwolę sobie przerwać tę niewątpliwie fascynującą rozmowę i zaprosić cię do tańca, zanim większość z tu obecnych pofolguje sobie z kielichami i zacznie się wzajemnie rozdeptywać. - Próbowałem zażartować, bo tego uczyli mnie starsi kuzyni: kobiety uwielbiają mężczyzn z poczuciem humoru. A jednak w jej spojrzeniu było coś, co sprawiało, że czułem się zdezorientowany i niepewny, choć wcale nie chodziło o moją zwyczajową niepewność w kontakcie w płcią przeciwną. Znałem przecież Melisande – przynajmniej tak dobrze, jak dwójka ludzi może się poznać, czując na karku mało subtelne oddechy rodziców naciskających na ślub. - Czy nie masz jeszcze dość tych wszystkich rozmów? - zapytałem nieco ciszej, zerkając na jej rozmówcę, który skłonił się i odszedł zabawiać nudą jakiegoś innego nieszczęsnego uczestnika sabatu. Przylgnąłem na chwilę wzrokiem do wirowania par na parkiecie. Muzyka zwalniała, przygotowując się na zmianę melodii. Uniosłem rękę, gotów pochwycić jej dłoń w zapraszającym geście.
Choć wiedziałem, że rodziny wyraźnie sobie życzyły, by między nami coś się narodziło, czułem dziwny ciężar w piersi. Melisande była odpowiednia, tak, jak najbardziej, ale czy ja byłem odpowiedni? Czy sprawdzę się jako mąż, głowa rodziny, odpowiedzialny za kolejną osobę oddaną pod moją opiekę? Wszyscy wokół na to liczyli, wszyscy byli pewni, że właśnie tak się stanie, że ustatkowany Nott to dobry Nott. A ja chciałem się przecież nadal bawić i kosztować życia. Chciałem móc zerkać na piękno innych kobiet i nie kulić się pod pełnym gromów spojrzeniem zazdrosnej żony. Wiedziałem jednak, że to, czego ja chcę, niekoniecznie idzie w parze z tym, co się wydarzy.
Nie mogłem za to zaprzeczyć, że to Marianne przyciągała moje spojrzenie częściej. Starsza siostra była inna; pozornie nie dzieliło ich przecież wiele, obie ściągały na siebie uwagę, obie miały istotne... walory swojej kobiecej siły, co dostrzegałem nawet ja, skupiony przecież bardziej na księgach niż na niewieścich cnotach. A jednak Marianne była bardziej… surowa. Intensywna. Może to pewność siebie, z którą poruszała się po sali sprawiała, że mój wzrok automatycznie do niej sięgał, chociaż powinien kierować się w stronę drugiej z sióstr? Może odwaga w sposobie, w jaki ignorowała konwenanse, nie przejmując się spojrzeniami innych?
W końcu wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w stronę młodszej z Rosierówien, stając przed nią po kilkunastu dłużących się krokach, aż nie przywitała mnie spojrzeniem, które wydawało się być zaskakująco uważne.
- Lady Rosier - powiedziałem melodyjnie – pozwolę sobie przerwać tę niewątpliwie fascynującą rozmowę i zaprosić cię do tańca, zanim większość z tu obecnych pofolguje sobie z kielichami i zacznie się wzajemnie rozdeptywać. - Próbowałem zażartować, bo tego uczyli mnie starsi kuzyni: kobiety uwielbiają mężczyzn z poczuciem humoru. A jednak w jej spojrzeniu było coś, co sprawiało, że czułem się zdezorientowany i niepewny, choć wcale nie chodziło o moją zwyczajową niepewność w kontakcie w płcią przeciwną. Znałem przecież Melisande – przynajmniej tak dobrze, jak dwójka ludzi może się poznać, czując na karku mało subtelne oddechy rodziców naciskających na ślub. - Czy nie masz jeszcze dość tych wszystkich rozmów? - zapytałem nieco ciszej, zerkając na jej rozmówcę, który skłonił się i odszedł zabawiać nudą jakiegoś innego nieszczęsnego uczestnika sabatu. Przylgnąłem na chwilę wzrokiem do wirowania par na parkiecie. Muzyka zwalniała, przygotowując się na zmianę melodii. Uniosłem rękę, gotów pochwycić jej dłoń w zapraszającym geście.
Choć wiedziałem, że rodziny wyraźnie sobie życzyły, by między nami coś się narodziło, czułem dziwny ciężar w piersi. Melisande była odpowiednia, tak, jak najbardziej, ale czy ja byłem odpowiedni? Czy sprawdzę się jako mąż, głowa rodziny, odpowiedzialny za kolejną osobę oddaną pod moją opiekę? Wszyscy wokół na to liczyli, wszyscy byli pewni, że właśnie tak się stanie, że ustatkowany Nott to dobry Nott. A ja chciałem się przecież nadal bawić i kosztować życia. Chciałem móc zerkać na piękno innych kobiet i nie kulić się pod pełnym gromów spojrzeniem zazdrosnej żony. Wiedziałem jednak, że to, czego ja chcę, niekoniecznie idzie w parze z tym, co się wydarzy.
1951 - let's dance together, and...
Szybka odpowiedź