[sen] Ślubuję Ci miłość
AutorWiadomość
Nie czuła strachu, okowu zniewolenia w ucisku jawiących szpetnym tworem kreatury koszmaru. Nie w tej chwili, nie dziś, gdy odległe echo burz przetoczyło się gdzieś poza granicami świadomości, pozostawiając ich samych, zanurzonych w mieszance senności i tęsknoty. Nie drżała, gdy silne i nieustępliwe palce, spoczywały na talii, próbując upewnić się, że nadal tam jest, nie znika, nie rozpływa się w ciemności. Otulał ją zapach tytoniu i resztek perfum, męski i surowy, który jednak koił, a nie przytłaczał. Ciepło skóry odkrytego torsu, tej odsłoniętej prawdy ich wspólnego istnienia, przenikało przez delikatną sylwetkę niczym obietnica złożona w milczeniu. Nie musiała pytać, dlaczego był tu teraz. Ramię owijające się wokół niej jak niemy strażnik mówiło więcej, niż kiedykolwiek zdołałaby wyrazić słowem. Nie zadrżała, gdy szepnął coś niskim głosem, sennie namaszczając skrawek ciała chłodem metalu wieczyście nieściąganego z palca. Może nawet nie chciała ich usłyszeć, bo sens mógł okazać się mniej ważny od samego faktu, że był. Wrócił. Tam byli razem, zlepieni w jedną, nierozerwalną całość, po długim wyczekiwaniu jego powrotu.
Wrócił, jak cień przemykający pomiędzy skrzypiącymi deskami starego domu, zaskakując ją swoją obecnością, gdy noc spowiła świat kołdrą dusznego milczenia. Letnia noc, leniwa i upalna, niosła ze sobą jedynie tęsknotę za czymś świeżym, chłodnym — za powiewem wiatru, za ulgą w cichym szmerze liści. Przyniósł coś więcej. Wrócił. Czuła go najpierw w powietrzu, zanim jeszcze wyłonił się z mroku. Ciężar kroków, zapach zmęczenia zmieszanego z echem dalekiej podróży, wszystko to wypełniło pokój, gdy pochylała się nad kołyską, uspokajając małe życie, które przyszło na świat z ich wspólnej miłości. Promyczek, ich mały cud, męczony kolejnym przebudzeniem. Zwiastując kolejno nieprzespaną noc matuli.
Był tam. Odrzucił duszący krawat, symbol jego świata musiał ustąpić miejsca temu, co rzeczywiście ważne. W jaśniejących oczach widziała zmęczenie, oraz tę łagodną iskrę, prawowitą przystań jej jestestwa. Bez słowa zbliżył się, a ona nawet nie zdążyła zareagować, gdy uniósł ją w ramionach, zamykając w cichym uścisku. Nie musiał nic mówić. Ciepło dłoni, zdecydowany gest obejmujący sylwetkę — w tym wszystkim kryła się cała odpowiedź. Wracał. Wracał do niej, do ich wspólnego świata, gdzie teraz czekało ich coś więcej niż tylko oni sami. Powitanie było ciche, niemal namacalne w swojej delikatności, bo tam, w kołysce, spało to, co łączyło ich najmocniej — mały promyk rozświetlający niegdyś królujący tu mrok.
Jestem tutaj.
Delikatnym ruchem odnalazła jego dłoń, splatając palce w geście, który miał koić — jego i siebie samą. Lata przyzwyczajeń, nieprzespanych nocy i wsłuchiwania się w najmniejszy dźwięk nauczyły czujności graniczącej z instynktem. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że wrócił zmęczony, lecz bezpieczny. Mała, ich promyczek, tej nocy wyjątkowo źle znosiła duszne objęcia letniej ciemności. Cicha i łaknąca miłości na co dzień, płakała częściej, niespokojnie szukając ojca, który na kilka dni zniknął z jej świata. Zawsze czekała na niego najbardziej, tak jakby każda chwila oddalenia była dla niej zbyt długa. Nocą spała niespokojnie, a drobne, nieświadome westchnienia przerywały ciszę pokoju. On jednak wrócił. A tam, w innej części domu, ich pierworodny syn, cichy obserwator, odległy od tych burzliwych emocji. Chłonął książki i zadawał pytania, jedno za drugim, niezmordowany w swojej ciekawości. Wiele razy tego dnia wracała myślami do poranka, gdy przy śniadaniu, z uniesioną brwią i zaciętą miną, tłumaczył swój nowy projekt związany z obserwacjami w ogrodzie. Wtedy patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem, po raz kolejny szepcząc w duchu: cały tatuś.
Dzieci były jej światem, ale on... On był jej kotwicą. Choć nie zawsze obecny, choć życie rzucało ich między obowiązkami, powroty wnosiły ten cichy spokój, który pozwalał jej odnaleźć równowagę. Dziś, czując ciężar jego zmęczonej dłoni w swojej, nie miała już siły myśleć o niczym więcej. Był tutaj.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Pierwsza łza spłynęła dla straty,
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
and i remember when i met her it was so clear that she was the only one for me
we both knew it, right away
and as the years went on, things got more difficult, we were faced with more challenges...
but i loved her, i loved her, i loved her. and still love her—
we both knew it, right away
and as the years went on, things got more difficult, we were faced with more challenges...
but i loved her, i loved her, i loved her. and still love her—
Duchota letniej nocy niesfornie przyklejała białą koszulę do ciała, w powietrzu wisiała podła, nieznośna wilgoć; odświeżająca bryza z pobliskiego morza zginęła pod ciężarem płaszcza niechlubnego frontu, który zapowiadał chyba bliskość niepokojącej burzy — ale ta większa i tak rozgrywała się w nim samym, gdy popłoch naznaczał wartki krok, gdy myśli wędrowały już do kojącej, domowej oazy, gdy świadomość przytłaczająco przypominała, że go wyczekiwano. Że się o niego martwiono, że w pokrzepiającej niecierpliwości odliczano dni jego powrotu, że ślady jego nieobecności nie były im — im wszystkim — wcale obojętne.
Inicjujące, dokonane już na wejściu, skrzypienie panelowej deski, wraz z ustąpieniem klamki i wpuszczeniem do środka trochę obcego chłodu, przypominać mogło lichy sygnał. Z mroku nie wyłonił się jednak żaden cień, żaden ruch, a mury wyjątkowo milczały, gdzieniegdzie tylko może przetykając głęboką ciszę cykaniem świerszczy dobiegającym zza otwartej okiennicy; ale sceneria nijak grzmiała niepokojem — bo dywan leżący w przedsionku nosił się reminiscencją naniesionego z plaży piasku, bo w pobliżu kuchni wciąż dało się wyłapać zapach skończonej dawno kolacji, bo spomiędzy szpar w drzwiach do pokoiku syna majaczyła blada poświata dogasającej z wolna świecy. Te ostatnie uchylił dyskretnie po powolnej przeprawie przez stopnie schodów, jakby w troskliwej przezorności, zmęczonym spojrzeniem taksując wpierw śniącego błogo chłopca, potem dopiero zastany w pomieszczeniu rozgardiasz; i ostentacyjnym ruchem polizanego kciuka, dobranego do pary z palcem wskazującym, odciął od zbawczego tlenu ostatki żarzącego się tam płomienia, pozostawiając młode ciało w dojmującej, zatrważającej czerni. Aż do świtu, gdy w nagłej decyzyjności młodzieńczego ducha nie postanowi przenieść drzemki do sypialni rodziców, z klejącymi się wciąż powiekami zastygając na kolejną godzinę czy dwie w bezpiecznych objęciach matki; matki, która w geście bezwstydnego rozpieszczenia dawała namawiać się na każdą zachciankę, z anielsko pobłażliwym uśmiechem odpuszczając mu zasadną karę za dowolne przewinienie, a przy tym bezwarunkowo nagradzając za byle osiągnięcie. Od pierwszego krzyku był tym oczkiem w głowie, tym wyczekiwanym długo świadectwem ich miłości, ich pragnień o założeniu rodziny; a ojciec tego małego, wiecznie roztrzepanego kajtka nie skłamałby wcale, gdyby nazwał go zarazem najważniejszym mężczyzną w jej życiu, w tym domostwie, w tym niewielkim skrawku Bułgarii, a może na całym świecie.
Wystarczyło kroków jeszcze kilka, oddechów jeszcze parę, badawczych zerknięć jeszcze trochę, by w powietrzu zadrżało widmo jego osobniczego spokoju — okryte cienką halką, równie zmęczone co, tak po prostu, bezszelestnie aksamitne; poręczna, niespecjalnie ciężka, prostopadłościenna walizka zaległa gdzieś w kącie, dłoń poluzowała zaś ciasnotę czarnego krawatu, do nozdrzy dobiegła zaś nuta świeżych kwiatów — lubiła je tu trzymać, w intymności ichniejszej, przestrzennej sypialni, przy lustrze zawieszonym nad starą komódką, nieopodal miękkiego łóżka. Niegdyś to on dbał o to, by w niemej pielęgnacji wymieniać nowe, ledwie pączkujące, ponad te umierające; a ona, ona ceniła sobie tę rutynowość, te małe, na pierwszy rzut oka niewidoczne, gesty jego zaangażowania, które w chwilach kryzysu przypominać miały, że nadal jest tą silną kobietą — jego kobietą, jego żoną, i zarazem kochanką, nawet pośród tego dojmującego chaosu obowiązków rodzicielki oraz gospodyni. Ale ostatnio coraz częściej sama kompletowała te bukiety, sama wybierała dla siebie prezenty i, zupełnie sama, zamykała oczy w wieczornych pół-chwilach wytchnienia, pomiędzy płaczem jednym — tym własnym? — i drugim, należącym do ich małej córeczki, ich promyczka. Ona miała jej oczy, tak samo szarawoniebieskie, tak samo błyszczące i wielkie; ona miała jej uśmiech, tak samo przyjemny, co i zgoła cwaniacki; ona miała jej włosy, od początku równie złote, równie proste, a przy tym nieco rozwichrzone.
I kochał, kochał ją bardzo, choć za dnia wciąż gaworzyła coś niezrozumiale, w nocy przemawiając już tylko uporczywym płaczem; bliskość matczynego serca i matczynej piersi uciszały ją od razu, ale gdy powieki miała rozwarte, a on czuwał tuż przy ramieniu Vesny, lubiła spoglądać właśnie na niego. A w tym spojrzeniu było chyba coś znajomego, podobnego temu, które wyłapał i teraz, gdzieś w pobliżu; blade światło księżyca wpadało niechętnie do środka, więc widział zaledwie jej zarys, ale to — wraz z ciasnym objęciem na osobliwie późne dzień dobry, wraz ze złapaniem jej rąk i czułym zahaczeniem krańca jego nosa o jej ciepły policzek — musiało mu teraz wystarczyć.
— Mała dawała ci w kość — stwierdził szeptem, tuż przy jej uchu, nim palce zastygłe na kobiecych plecach nie powędrowały niżej, zaczepnie, w okolice pośladków. — Połóż się wreszcie — dopowiedział w końcu, składając na jej skroni szybki pocałunek, samemu zaś zaraz kierując się w stronę łazienki, gdzie zimny prysznic zmyć miał znój odbytej podróży.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 17 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Osobliwa cisza zdawała się wnikać w powietrze, oplatając wszystko subtelną nicią przyzwolenia, zrodzoną z dawnej przysięgi — tej jednej, której echo wciąż brzmiało w pamięci, jak niegasnąca melodia wspólnego istnienia. Była kotwicą, bezpieczną opoką, pielęgnującą każdy detal ich świata, którego fundamenty opierały się na harmonii dawno złożonych obietnic. Żaden cień bólu nie mógł przedrzeć się przez tę przestrzeń. Żaden problem nie zyskał odwagi, by wtargnąć do miejsca, gdzie jego obecność rozpościerała tarczę niezachwianego spokoju. W nim znajdowało się wszystko, czego potrzebowali — schronienie, bezpieczeństwo, ukojenie, które nie pozwalało na pojawienie się najmniejszego pęknięcia w ich przystani. Powroty wybrzmiewały cicho, samo jego wejście w przestrzeń życia miało zdolność zapełniania wszelkich braków. Widok jego sylwetki, pojawiającej się w futrynie drzwi, przynosił nieuchwytną ulgę, jakby cały świat znów wracał na swoje miejsce. W tej chwili, gdy był obok, żadne zagrożenie nie miało prawa przeniknąć przez niewidzialny mur spokoju, który tworzyli razem — niepodzielni, niezmienni, trwający.
— Witaj — skierowała szeptem ciche spięcie tęsknoty, przekładając wejrzenie na niego. Pozwalając na chwilę odpoczynku od istnienia w trudzie nieprzespanych nocy, gdy maleństwo czuło się odrobinę lepiej. Westchnieniem skryła zadowolenie kłębiące się wewnątrz, spokój wygrał z bojaźnią o jego osobę. Stateczność bycia powróciła na nowo, razem, należytym komplecie. — Maleństwo ciężej znosi gorąc niż mogłam się tego spodziewać — Chociaż bardziej była pewna słodkiej tęsknoty, gdy ukochany opiekun ponownie wybył dla trudów pertraktacji. Udało się?
Z lekkim uśmiechem przyjęła ten nieoczywisty gest — delikatność ukrytą pod maską niewiedzy, czy to czułość , czy może tylko sprytnie rozegrana iluzja tęsknoty. Przecież tęsknota nigdy nie była dla niej zagadką, widziała ją wyraźnie w matowej głębi jego spojrzenia, gdy po raz kolejny przekraczając próg domu, odcinał się od zewnętrznego świata, zanurzając w domowym azylu. Bez słowa wsparła się o jego tors, dając sobie pozwolenie na tę chwilę kradzionej bliskości. Opuszki palców zanurzyły się w jego włosach, przeczesując ich miękką nieregularność, jakby w tym geście szukała czegoś, czego nie umiała nazwać. Chwili więcej, odrobiny zatrzymanego czasu. Jeszcze chwilę. Czuła jego obecność, ciepło, które koiło wewnętrzny chaos.
Poczekaj. Otul mnie. Proszę, jeszcze nie odchodź.
— Odpocznę później — Już to robię, kochany. Zatrzymała go w ostatniej chwili, zanim zdążył wymknąć się z jej zasięgu. Palce zadrżały, lecz pewnie uchwyciły skraj jego koszuli, a potem jego samego. Przyciągnęła go bliżej, z determinacją, która nie potrzebowała słów. Stanęła na palcach,gdy bose stopy musnęły chłód podłogi, ale ciepło ich spotkania zatarło wszelkie granice. Nie pozwoli mu odejść — nie teraz, gdy ich rozłąka odbiła się na każdym zakamarku jej codzienności. Dopiero gdy poczuje jego obecność tuż obok, w ich wspólnym łóżku, jej świat wróci na właściwe miejsce. W miejscu, gdzie miał znaleźć ukojenie po trudach dni, aż do poranka, gdy ich pierworodny przywita dzień, szukając w ramionach matki poczucia bezpieczeństwa, które on sam jej teraz dawał. — Zajmę się tobą — Pocałowała go, najpierw lekko, potem z większą czułością. Raz, potem drugi, jakby każdy dotyk ich warg miał na nowo przypieczętować to, co mieli — ich wspólny świat, zbudowany z chwil takich jak ta. — Tak powinnam cię przywitać — umknęła w jednej chwili, ostatni raz zerkając z czułością ku śpiącej córeczce. Dawno nie ujrzała w niej takiego spokoju, gdy rumiane policzki rozjaśniały każdy z kolei dzień. — Chodź.
Uciekła po cichu, jak dawniej, kiedy poranne mgły otulały bezkresne łąki dzikością i spokojem. Jej kroki były ledwie słyszalne, niemal jak szept, gdy skierowała się ku łazience, zostawiając za sobą ciszę nocy i spokojne oddechy śpiących. Wezwała domowego skrzata, oddanego opiekuna ich małego świata, by ten stróżował przy kołysce maluszka. Wiedziała, że każdemu potrzebna jest bliskość, nawet tak niewielka, ale wystarczająca, by przegnać lęk i samotność. Sen nadejdzie. Później...
— Witaj — skierowała szeptem ciche spięcie tęsknoty, przekładając wejrzenie na niego. Pozwalając na chwilę odpoczynku od istnienia w trudzie nieprzespanych nocy, gdy maleństwo czuło się odrobinę lepiej. Westchnieniem skryła zadowolenie kłębiące się wewnątrz, spokój wygrał z bojaźnią o jego osobę. Stateczność bycia powróciła na nowo, razem, należytym komplecie. — Maleństwo ciężej znosi gorąc niż mogłam się tego spodziewać — Chociaż bardziej była pewna słodkiej tęsknoty, gdy ukochany opiekun ponownie wybył dla trudów pertraktacji. Udało się?
Z lekkim uśmiechem przyjęła ten nieoczywisty gest — delikatność ukrytą pod maską niewiedzy, czy to czułość , czy może tylko sprytnie rozegrana iluzja tęsknoty. Przecież tęsknota nigdy nie była dla niej zagadką, widziała ją wyraźnie w matowej głębi jego spojrzenia, gdy po raz kolejny przekraczając próg domu, odcinał się od zewnętrznego świata, zanurzając w domowym azylu. Bez słowa wsparła się o jego tors, dając sobie pozwolenie na tę chwilę kradzionej bliskości. Opuszki palców zanurzyły się w jego włosach, przeczesując ich miękką nieregularność, jakby w tym geście szukała czegoś, czego nie umiała nazwać. Chwili więcej, odrobiny zatrzymanego czasu. Jeszcze chwilę. Czuła jego obecność, ciepło, które koiło wewnętrzny chaos.
Poczekaj. Otul mnie. Proszę, jeszcze nie odchodź.
— Odpocznę później — Już to robię, kochany. Zatrzymała go w ostatniej chwili, zanim zdążył wymknąć się z jej zasięgu. Palce zadrżały, lecz pewnie uchwyciły skraj jego koszuli, a potem jego samego. Przyciągnęła go bliżej, z determinacją, która nie potrzebowała słów. Stanęła na palcach,gdy bose stopy musnęły chłód podłogi, ale ciepło ich spotkania zatarło wszelkie granice. Nie pozwoli mu odejść — nie teraz, gdy ich rozłąka odbiła się na każdym zakamarku jej codzienności. Dopiero gdy poczuje jego obecność tuż obok, w ich wspólnym łóżku, jej świat wróci na właściwe miejsce. W miejscu, gdzie miał znaleźć ukojenie po trudach dni, aż do poranka, gdy ich pierworodny przywita dzień, szukając w ramionach matki poczucia bezpieczeństwa, które on sam jej teraz dawał. — Zajmę się tobą — Pocałowała go, najpierw lekko, potem z większą czułością. Raz, potem drugi, jakby każdy dotyk ich warg miał na nowo przypieczętować to, co mieli — ich wspólny świat, zbudowany z chwil takich jak ta. — Tak powinnam cię przywitać — umknęła w jednej chwili, ostatni raz zerkając z czułością ku śpiącej córeczce. Dawno nie ujrzała w niej takiego spokoju, gdy rumiane policzki rozjaśniały każdy z kolei dzień. — Chodź.
Uciekła po cichu, jak dawniej, kiedy poranne mgły otulały bezkresne łąki dzikością i spokojem. Jej kroki były ledwie słyszalne, niemal jak szept, gdy skierowała się ku łazience, zostawiając za sobą ciszę nocy i spokojne oddechy śpiących. Wezwała domowego skrzata, oddanego opiekuna ich małego świata, by ten stróżował przy kołysce maluszka. Wiedziała, że każdemu potrzebna jest bliskość, nawet tak niewielka, ale wystarczająca, by przegnać lęk i samotność. Sen nadejdzie. Później...
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Pierwsza łza spłynęła dla straty,
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Milczenie dopełniało urokliwy obraz, choć ten skonstruowany był z barw typowych dla nocnego, w istocie zgoła niepokojącego krajobrazu; granatowa przestrzeń drżała od duchoty i napięcia, gdzieniegdzie tylko rozświetlona widmem przenikającego nie wiadomo skąd światła — a wtem wyraźniejsze stawały się punkty rozpylone po mapie ciemności, zwłaszcza te wyraźnie przenikające oczy bielą swojego istnienia. Taka była jego koszula i ichniejsza, rozrzucona nieskładnie po materacu łóżka, pościel; taki był też materiał pokrywający dziecięcą kołyskę i należącą do niej, wpół przezroczystą halkę, zwiewnie układającą się wzdłuż majestatycznej, kobiecej figury, której wyczekująco wyglądał wraz z przestąpieniem progu sypialni. Złote, nieco nieskładne kosmyki spadały machinalnie na ramiona i piersi, na lewy policzek i górną część pleców; nagie stopy zaś, wbrew zmęczeniu ciała, zwyczajowo stawały na palcach w iście tanecznej manierze, jakby w zupełności nie odczuwały ciężaru codzienności, a ona niemalże wyłaniała się z toni błyszczących wód bliżej mu nieznanego akwenu. Niuanse te rysowały ją jakąś odświeżającą kreską młodzieńczości, choć na twarzy z wolna odkształcały się już przecież pierwsze zmarszczki, te banalne oznaki minionego czasu i zupełnie naturalne świadectwa nadchodzącej dojrzałości.
Ale dla niego jej skóra — obecnie skalana równą i nieprzesadzoną opalenizną, iście szlachetną naleciałością bułgarskiego lata — wciąż pachniała tak samo, wciąż istniała kojącą miękkością, wciąż niosła się jednakową fakturą, tu i ówdzie upstrzona pieprzykiem czy przypadkowością piegów.
Ale dla niego jej ciało — obecnie, być może, nieco przekształcone śladami niedawnej ciąży czy nieodchodzącego wiecznie zmęczenia — wciąż brzmiało echem odurzenia i podziwu, admiracji i upojenia, bo niezmiennie życzył sobie doglądać w nim nie tylko bezpiecznych eterycznie kryształowych objęć żony oraz matki, lecz także obrazoburczej figury świętokradczej kochanki.
Ale dla niego jej oczy — obecnie czasami zapłakane, czasami grzmiące złością, innym zaś razem walczące z piaskiem zbierającym się pod powiekami — wciąż były pokrzepiającym odbiciem jego niepoukładanego ducha, osobistym azylem oraz zaufanym ośrodkiem, w odmęty którego bezwstydnie wpychał ślady własnej trwogi i słabości, by ostatecznie zamknąć je szczelnie w tej szarobłękitnej matni.
I chociaż strony jego personalnego dziennika wskazywały już inną datę, grzmiąc wyraźnie wspomnieniami roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego, spisanymi skrupulatnie na kartach nieco zawilgotniałego pergaminu, o n a nadal była tą samą Vesną z reminiscencji sprzed lat ośmiu — niezmiennie, ciągle, bez ustanku.
Więc dłonie lgnęły i błądziły, więc stęskniony wzrok — przezornie zerkający uprzednio ku dziecięcym sylwetkom — spoczywał na dłużej właśnie na niej; więc westchnienia wymieniły się w cieple współdzielonego powietrza, a proste gesty troski o to drugie wybrzmiały z ust obydwojga — jakby każde odnajdowało centra żywiołowości we wzajemnym byciu, którego fundamenty pozostawały przecież ostatnio zachwiane. Los wetknął ich w wir trudnej próby, skazując na rozłąkę, samotność, nieobecność, pretensję.
Ale niewiele słów wystarczyło, by wiedział, że — wbrew niepowodzeniom — oczekiwała, wypatrywała, nasłuchiwała. Że nadal kochała, choć noce i dnie spędzali w oddaleniu, tak frustrującym niekiedy, że najpewniej motywującym nawet do tej irracjonalnej myśli, co i z kim robiło teraz to drugie; że nadal, nawet przez moment, nie śmiała w niego zwątpić, choć wieści, które wstępowały wraz z nim do murów domostwa, zwykle nie niosły się widmem optymizmu.
Bo dla niej — dla niej i dzieci — walczył o imponujące dziedzictwo, o lepszego siebie, o przyszłość nieznającą już nigdy więcej demonów zakurzonej przeszłości. A ona dlatego trwała przy nim tak wiernie, dostrzegając przede wszystkim wizerunek nie męża i nie ojca, lecz Igora — skonfliktowanego człowieka, człowieka z krwi i kości, który bywał zawodny, bywał rozczarowujący, bywał nieprzewidywalnie wadliwy, ale należał właśnie do niej; i bez niej stawał się nikim, i bez niej porażka stawała się męskim cieniem, i bez niej—
Myśli skwitował pocałunek jeden i drugi, zatrzymanie i objęcie; a wtem padła decyzja, na którą niemo i bez protestu przystał, choć zegar tykający z wolna na komódce wskazywał już drugą trzydzieści dwie. Cichy krok poprowadził do drzwi ciasnawej łazienki, gdzie w pozornie nieprzystępnej formie widniały wanna i zlew, wąska okiennica z widokiem na pobliską polaną, wreszcie — umazane mydłem lustro, na którym odczytać się dało nieco koślawe litery ojczystej grażdanki.
лека нощ.
— Młody nauczył się pisać i wszędzie zostawia ci teraz listy miłosne? — zauważył w cichym rozbawieniu, gdy świece rozświetliły wyraźnie kąty pomieszczenia; mimika stężała jednak od razu, gdy przysiadł na rogu jasnej porcelany, a dłonią sięgnął do kurka od wody — drugą odpinał zaś powoli guziki krępującej koszuli, wzrok chwilowo kierując ku górującej nad nim kobiecie. — Nic nie poszło po mojej myśli — zaczął po dłuższej przerwie, przerywając tym samym jednostajny dźwięk wpuszczanej wody; ręka zawędrowała gdzieś do niej, pod materiał nocnej koszuli, badawczo zgarniając dla siebie krągłości ciała, a głowa spoczęła gdzieś na brzuchu, w milczącej intencji nadrobienia oznak czułości, którą ostatnio zaniedbał.
— Pojutrze znowu wyjeżdżam — oświadczył jeszcze, zgoła niepewnie, jakby obawiał się jej reakcji, albo niechętnie przyznawał do błędu.
Ale nie będziesz się gniewać?
Ale dla niego jej skóra — obecnie skalana równą i nieprzesadzoną opalenizną, iście szlachetną naleciałością bułgarskiego lata — wciąż pachniała tak samo, wciąż istniała kojącą miękkością, wciąż niosła się jednakową fakturą, tu i ówdzie upstrzona pieprzykiem czy przypadkowością piegów.
Ale dla niego jej ciało — obecnie, być może, nieco przekształcone śladami niedawnej ciąży czy nieodchodzącego wiecznie zmęczenia — wciąż brzmiało echem odurzenia i podziwu, admiracji i upojenia, bo niezmiennie życzył sobie doglądać w nim nie tylko bezpiecznych eterycznie kryształowych objęć żony oraz matki, lecz także obrazoburczej figury świętokradczej kochanki.
Ale dla niego jej oczy — obecnie czasami zapłakane, czasami grzmiące złością, innym zaś razem walczące z piaskiem zbierającym się pod powiekami — wciąż były pokrzepiającym odbiciem jego niepoukładanego ducha, osobistym azylem oraz zaufanym ośrodkiem, w odmęty którego bezwstydnie wpychał ślady własnej trwogi i słabości, by ostatecznie zamknąć je szczelnie w tej szarobłękitnej matni.
I chociaż strony jego personalnego dziennika wskazywały już inną datę, grzmiąc wyraźnie wspomnieniami roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego, spisanymi skrupulatnie na kartach nieco zawilgotniałego pergaminu, o n a nadal była tą samą Vesną z reminiscencji sprzed lat ośmiu — niezmiennie, ciągle, bez ustanku.
Więc dłonie lgnęły i błądziły, więc stęskniony wzrok — przezornie zerkający uprzednio ku dziecięcym sylwetkom — spoczywał na dłużej właśnie na niej; więc westchnienia wymieniły się w cieple współdzielonego powietrza, a proste gesty troski o to drugie wybrzmiały z ust obydwojga — jakby każde odnajdowało centra żywiołowości we wzajemnym byciu, którego fundamenty pozostawały przecież ostatnio zachwiane. Los wetknął ich w wir trudnej próby, skazując na rozłąkę, samotność, nieobecność, pretensję.
Ale niewiele słów wystarczyło, by wiedział, że — wbrew niepowodzeniom — oczekiwała, wypatrywała, nasłuchiwała. Że nadal kochała, choć noce i dnie spędzali w oddaleniu, tak frustrującym niekiedy, że najpewniej motywującym nawet do tej irracjonalnej myśli, co i z kim robiło teraz to drugie; że nadal, nawet przez moment, nie śmiała w niego zwątpić, choć wieści, które wstępowały wraz z nim do murów domostwa, zwykle nie niosły się widmem optymizmu.
Bo dla niej — dla niej i dzieci — walczył o imponujące dziedzictwo, o lepszego siebie, o przyszłość nieznającą już nigdy więcej demonów zakurzonej przeszłości. A ona dlatego trwała przy nim tak wiernie, dostrzegając przede wszystkim wizerunek nie męża i nie ojca, lecz Igora — skonfliktowanego człowieka, człowieka z krwi i kości, który bywał zawodny, bywał rozczarowujący, bywał nieprzewidywalnie wadliwy, ale należał właśnie do niej; i bez niej stawał się nikim, i bez niej porażka stawała się męskim cieniem, i bez niej—
Myśli skwitował pocałunek jeden i drugi, zatrzymanie i objęcie; a wtem padła decyzja, na którą niemo i bez protestu przystał, choć zegar tykający z wolna na komódce wskazywał już drugą trzydzieści dwie. Cichy krok poprowadził do drzwi ciasnawej łazienki, gdzie w pozornie nieprzystępnej formie widniały wanna i zlew, wąska okiennica z widokiem na pobliską polaną, wreszcie — umazane mydłem lustro, na którym odczytać się dało nieco koślawe litery ojczystej grażdanki.
лека нощ.
— Młody nauczył się pisać i wszędzie zostawia ci teraz listy miłosne? — zauważył w cichym rozbawieniu, gdy świece rozświetliły wyraźnie kąty pomieszczenia; mimika stężała jednak od razu, gdy przysiadł na rogu jasnej porcelany, a dłonią sięgnął do kurka od wody — drugą odpinał zaś powoli guziki krępującej koszuli, wzrok chwilowo kierując ku górującej nad nim kobiecie. — Nic nie poszło po mojej myśli — zaczął po dłuższej przerwie, przerywając tym samym jednostajny dźwięk wpuszczanej wody; ręka zawędrowała gdzieś do niej, pod materiał nocnej koszuli, badawczo zgarniając dla siebie krągłości ciała, a głowa spoczęła gdzieś na brzuchu, w milczącej intencji nadrobienia oznak czułości, którą ostatnio zaniedbał.
— Pojutrze znowu wyjeżdżam — oświadczył jeszcze, zgoła niepewnie, jakby obawiał się jej reakcji, albo niechętnie przyznawał do błędu.
Ale nie będziesz się gniewać?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 17 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Był dla niej wszystkim. Nie tylko mężem, którego inicjały wyryte na okowie palca, wstępowały w dialog z wiecznością, wpisując się w rytm codzienności, jak cicha kaligrafia losu. Nie tylko był cieniem tego, co minęło, i tym, co miało dopiero nadejść. Nie tylko ojcem dwóch pięknych, nieziemsko idealnych dzieci, które w swym dziecięcym uroku sprawiały, że każdy dzień stawał się nieco pełniejszy, jakby czas krążył wokół nich w swojej niewzruszonej, idyllicznej ciszy. Był wszystkim. Bezkresnym wsparciem, które potrafiło otoczyć ją w najbardziej tragicznych momentach, gdy lęk i niepewność były jedynymi towarzyszami w ciemności. Ramieniem, które przyjmowało ciężar wszystkich niepokojów, kiedy ciało jej przygniatały udręki kolejnej ciąży — tej, która przyniosła więcej trudności niż mogła przewidzieć. W marglinie własnego idealizowania dostrzegała go pod każdą postacią — w odcieniach świtu, w dźwiękach spokojnego wieczoru, w rysach jego twarzy, które zmieniały się z dnia na dzień, a jednak nie tracąc nic z tej niezwykłej stałości. Bo niegdyś, dawno temu, przysięgła być wszystkim i niczym. Oazą bezpieczeństwa, którą podnosił do nieba, dając jej azyl, gdzie nie było strachu. Osobą zawsze czekającą, wciąż tą samą, niezłomną w swojej wierności, osobą witającą jego wejście do domu z radością, jakby świat zaczynał się na nowo z każdym krokiem. Opoką w najcięższych chwilach i miłością, która naradzała się na nowo. Wyuzdaną kobietą, której pragnienia były nieoczekiwane, a zarazem zmysłowe, jakby czuła się całą w jego ramionach, i kochającą żoną, której każdy gest i słowo były pieczęcią tego zjednoczenia. Powiernicą, która potrafiła milczeć, rozumiejąc każdy niuans, i dyktatorem, niebojącym się zająć miejsca w tej skomplikowanej układance ich wspólnego życia.
Była wszystkim i niczym. W swojej nieokreśloności nie znała gorzkiego żalu nad własną niestałością. Każdy dzień rozpoczynała według tego samego, utartego schematu, jakby sama w sobie była wędrowcem, który nie oczekiwał niczego więcej poza spokojem tej codzienności. W jego obecności — czy to blisko, czy w oddali — martwić się nie musiała. W jego oczach nie było oceny, gdy zmęczone ciało, oszpecone zmieniającymi się kształtami i subtelnymi zniekształceniami, wymagało czasu na powrót do siebie. Żadne słowo nie zgrzytało w powietrzu, kiedy przyjmowała z pokorą swoje ludzkie niedoskonałości. Kiedy naturalna beztroska, choć nieco zatarła swój młodzieńczy blask, nie zginęła w wirze codziennych trosk. W zaciszu ich wspólnego domu był przestrzenią, w której mogli na nowo odkrywać się, on — w ciszy — z odwagą kochanka i męża, a ona — z wdziękiem, którego nie wyrażały słowa. I to właśnie było tym, co kochał w niej najbardziej — ta dzika swoboda, ta niezachwiana pewność. W takt dziękczynnych gestów, w spokojnym, lecz pełnym żaru dotyku jej warg, mogła wyrazić tęsknotę, której słowa nie miały odwagi zdefiniować. Była w tym prostota, ale i głębia, która łączyła ich jak niegdyś — w młodzieńczych występkach, skrywanych przed światem, w ich własnym, intymnym wymiarze.
— Czujesz się zagrożony? — Rozbawiona przemknęła spojrzeniem w kierunku lustra, naznaczonym sympozjum miłości dumnego synka. Równie cwany co starszy z mężczyzn, gdy on sam był ledwie szkrabem wpadającym w konflikt z Bułgarskim druhem. Chociaż młodsza wersja ukochanego zdawała się bardziej przebiegła, mając geny równie niesfornych w manierze charakteru rodziców. — Ładniejsze słowa przeczytasz rano z pergaminu. Napisał ci tajemniczą wiadomość, słodkie.
Trwała w cichej czułości gestów i słów, jakby każda nić dotyku była starannie wplecioną nicią między nimi, nieznacznie opóźniającą czas. Palce wczepione w kosmyki jego włosów na karku działały niczym czuły rytuał, który miała w sobie zakodowany, jakby w tej subtelnej czynności skrywał się cały świat ich intymności. Policzek, ledwie musnął jego głowę, jakby podtrzymując go, dając mu przestrzeń na to, by zatonął w ciszy, jednocześnie obdarzając go tym niemych wsparciem, które rozbrzmiewało tylko w głębi ich wspólnego bytu. Zatrzymana w tej chwili zbierała myśli na kolejną reakcję, na wszystko, co miało nadejść, już w niej tkwiło. Trwała, bo to była jej rola — niczym niemy świadek, który przyjmuje ból i spokój, wbrew drobnym zmarszczkom niezadowolenia, które czasem przemknęły przez bezkres ich spokojnego obcowania.
— Coś poważnego miało miejsce? — szepnęła, jakby to słowo miało moc ukoić jego duszę w tej chwili, gdy widziała go takim, jakim chciała go widzieć — zmęczonego, ale pełnego nadziei. Zatrzymała jego oblicze w dłoniach, by znów, bez słów, poczuć ten spokój, który ich zbliżał. Broda, wsparte na jej brzuchu, była jak cichy wyraz jego oddania, jak gdyby to ona była jedyną przestrzenią, która dawała mu wytchnienie. — Jeden krok w tył, trzy kroki do przodu — uśmiechnęła się, znacząc czoło czułością warg. W tle zaś czuła narastający zbliżający się chaos — wkrótce zniknie znów w grząskim błocie spraw zawodowych, rozmów, które ważyły na ich przyszłości. Bataliami o najlepsze zdobycze, które traciły na wartości, zamieniając się w gorzkie przegrane, które trzeba było połknąć w milczeniu. — Spędź jutro czas z moim młodym amantem, dobrze? Tęskni równie mocno, jak promyczek.
Chociaż ciało skryte ledwie w zwiewnej halce, pragnęło więcej ciepła tych znanych dłoni, które miały moc roztopienia wszelkich lęków, odsunęła się. Pomogła mu zdjąć koszulę, by uczynić za dni kilka ten idealny wizerunek, który miał stanowić zapowiedź kolejnej podróży. I tak jak on przed chwilą, usiadła na skraju wanny, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia. Palce wędrowały wzdłuż odsłoniętych ramion, szukając potencjału ran, które jeszcze nie zdążyły się zagoić, gdy on mógł nareszcie ukoić ciało w chłodzie wody.
— Nie zamartwiaj się, odpoczywaj — wbijając spojrzenie gdzieś w przestrzeń za oknem, zamilkła na dłużej. Nadal gładząc spięte mięśnie, nasłuchując potencjalnego płaczu dzieciątka w kołysce. — Nikola zapowiedział rodzinne przybycie na wakacje. Cieszysz się? Znowu będzie tutaj wesoło i gwarno, nie wspominając o późniejszych brakach alkoholu.
Była wszystkim i niczym. W swojej nieokreśloności nie znała gorzkiego żalu nad własną niestałością. Każdy dzień rozpoczynała według tego samego, utartego schematu, jakby sama w sobie była wędrowcem, który nie oczekiwał niczego więcej poza spokojem tej codzienności. W jego obecności — czy to blisko, czy w oddali — martwić się nie musiała. W jego oczach nie było oceny, gdy zmęczone ciało, oszpecone zmieniającymi się kształtami i subtelnymi zniekształceniami, wymagało czasu na powrót do siebie. Żadne słowo nie zgrzytało w powietrzu, kiedy przyjmowała z pokorą swoje ludzkie niedoskonałości. Kiedy naturalna beztroska, choć nieco zatarła swój młodzieńczy blask, nie zginęła w wirze codziennych trosk. W zaciszu ich wspólnego domu był przestrzenią, w której mogli na nowo odkrywać się, on — w ciszy — z odwagą kochanka i męża, a ona — z wdziękiem, którego nie wyrażały słowa. I to właśnie było tym, co kochał w niej najbardziej — ta dzika swoboda, ta niezachwiana pewność. W takt dziękczynnych gestów, w spokojnym, lecz pełnym żaru dotyku jej warg, mogła wyrazić tęsknotę, której słowa nie miały odwagi zdefiniować. Była w tym prostota, ale i głębia, która łączyła ich jak niegdyś — w młodzieńczych występkach, skrywanych przed światem, w ich własnym, intymnym wymiarze.
— Czujesz się zagrożony? — Rozbawiona przemknęła spojrzeniem w kierunku lustra, naznaczonym sympozjum miłości dumnego synka. Równie cwany co starszy z mężczyzn, gdy on sam był ledwie szkrabem wpadającym w konflikt z Bułgarskim druhem. Chociaż młodsza wersja ukochanego zdawała się bardziej przebiegła, mając geny równie niesfornych w manierze charakteru rodziców. — Ładniejsze słowa przeczytasz rano z pergaminu. Napisał ci tajemniczą wiadomość, słodkie.
Trwała w cichej czułości gestów i słów, jakby każda nić dotyku była starannie wplecioną nicią między nimi, nieznacznie opóźniającą czas. Palce wczepione w kosmyki jego włosów na karku działały niczym czuły rytuał, który miała w sobie zakodowany, jakby w tej subtelnej czynności skrywał się cały świat ich intymności. Policzek, ledwie musnął jego głowę, jakby podtrzymując go, dając mu przestrzeń na to, by zatonął w ciszy, jednocześnie obdarzając go tym niemych wsparciem, które rozbrzmiewało tylko w głębi ich wspólnego bytu. Zatrzymana w tej chwili zbierała myśli na kolejną reakcję, na wszystko, co miało nadejść, już w niej tkwiło. Trwała, bo to była jej rola — niczym niemy świadek, który przyjmuje ból i spokój, wbrew drobnym zmarszczkom niezadowolenia, które czasem przemknęły przez bezkres ich spokojnego obcowania.
— Coś poważnego miało miejsce? — szepnęła, jakby to słowo miało moc ukoić jego duszę w tej chwili, gdy widziała go takim, jakim chciała go widzieć — zmęczonego, ale pełnego nadziei. Zatrzymała jego oblicze w dłoniach, by znów, bez słów, poczuć ten spokój, który ich zbliżał. Broda, wsparte na jej brzuchu, była jak cichy wyraz jego oddania, jak gdyby to ona była jedyną przestrzenią, która dawała mu wytchnienie. — Jeden krok w tył, trzy kroki do przodu — uśmiechnęła się, znacząc czoło czułością warg. W tle zaś czuła narastający zbliżający się chaos — wkrótce zniknie znów w grząskim błocie spraw zawodowych, rozmów, które ważyły na ich przyszłości. Bataliami o najlepsze zdobycze, które traciły na wartości, zamieniając się w gorzkie przegrane, które trzeba było połknąć w milczeniu. — Spędź jutro czas z moim młodym amantem, dobrze? Tęskni równie mocno, jak promyczek.
Chociaż ciało skryte ledwie w zwiewnej halce, pragnęło więcej ciepła tych znanych dłoni, które miały moc roztopienia wszelkich lęków, odsunęła się. Pomogła mu zdjąć koszulę, by uczynić za dni kilka ten idealny wizerunek, który miał stanowić zapowiedź kolejnej podróży. I tak jak on przed chwilą, usiadła na skraju wanny, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia. Palce wędrowały wzdłuż odsłoniętych ramion, szukając potencjału ran, które jeszcze nie zdążyły się zagoić, gdy on mógł nareszcie ukoić ciało w chłodzie wody.
— Nie zamartwiaj się, odpoczywaj — wbijając spojrzenie gdzieś w przestrzeń za oknem, zamilkła na dłużej. Nadal gładząc spięte mięśnie, nasłuchując potencjalnego płaczu dzieciątka w kołysce. — Nikola zapowiedział rodzinne przybycie na wakacje. Cieszysz się? Znowu będzie tutaj wesoło i gwarno, nie wspominając o późniejszych brakach alkoholu.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Pierwsza łza spłynęła dla straty,
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
they say the world was built for two
only worth living if somebody is loving you
only worth living if somebody is loving you
Przez uchylone w łazience okienko wpadało trochę lepkiego, dusznego powietrza, a to zdawało się osiadać na ich włosach, na powiekach, na całych ich jestestwach; jej skóra nie wydawała się jednak nieprzyjemnie klejąca, co najwyżej uderzając czasem szorstkością wyniesionej z morskiej wody soli, albo gładką miękkością wklepanego tu i ówdzie kremu. Zdawało mu się nawet, że gdzieniegdzie, pomiędzy wonią mydła i zmęczenia, majaczyła jeszcze pozostałością tego wytwornego pachnidła, które od lat zwykła — zwłaszcza na te specjalne okazje — wcierać w napięcie kobiecej szyi. Naiwnym było sądzić, że zeszłego poranka uczyniła to samo w podświadomym wrażeniu, że znowu do niej wracał, a dla niego właśnie miała być swoistym usposobieniem kobiecości, albo zupełnie już uroił sobie to wszystko, zastygając w nienormalnym poczuciu tęsknoty, które tak błaho wreszcie rozmyła; to jednak nie miało większego znaczenia, bo gdzieś w jej pobliżu, zasłyszawszy rytmu jej serca, dotknąwszy skrawków jej ciała, wahanie rozwiało się już momentalnie, a ona niezmiennie pozostawała pociągającym widmem tego, czego kiedyś szukał w codzienności dość długo. Szukał po omacku, bez zdecydowania, w młodzieńczo lekkomyślnej ufności w to, że odnajdzie ją w końcu w ramionach którejkolwiek. Szukał i nie chciał głośno do tego przyznać, zasłaniając się niekiedy niewiarą, innym zaś razem tłumacząc swą osobistą poradnością; a początki wiodły się trudem, bo w chwiejności jego postawy ona odnajdywała niejednokrotnie frustrację, on w niej zaś — coś gorsząco dlań zakazanego, zamkniętego w klatce decyzyjności surowego, starszego brata, który w charakterze mantry powtarzał jej z każdym, byle nie z nim.
A on, on, żałośnie dość, od zawsze słuchał myśli, którą Nikola dominująco powiódł w eterze; nie tyle może ze strachu, co z bliżej niedookreślonego szacunku czy autorytetu, którego fundamentów sam niekiedy pojąć nie potrafił. Więc ona po cichu, powoli, wkradała się do jego umysłu, do jego kości i krwioobiegu, mącąc wrażliwość wyobrażeniem, które wreszcie ujęło i jego skamieniałe serce; nauczyła go miłości, której tak rozpaczliwie poszukiwał, spajając zobowiązaniem, jednocząc w obietnicy. Ślubując przyrzeczeniem, które silniejsze było od jakichkolwiek głosów sprzeciwu; malując marzeniem, które z powrotem zaprowadziło ich na stałe w granice porzuconej ojczyzny, z dala od degradującej obydwoje Anglii, z dala od niebezpiecznych oblicz, wiecznie czyhających tylko, by powziąć go w swoje macki w chwili byle słabości.
I tak jego słabością — a zarazem siłą, czego nie wstydził się głośno przyznać — stała się tylko ona — przyrzeczona mu tuż po własnych narodzinach, od paru lat związana zeń wreszcie sprzężeniem cywilnej umowy, ale i duchowej chyba gwarancji — że trwać będą przy sobie już zawsze, do chwili, aż bezwzględna Śmierć nie zabierze któregoś z nich; w zdrowiu i w chorobie, w sukcesie i w porażce — zawsze, zawsze, na zawsze.
— A powinienem? Masz coś za uszami? — odpowiedział zaczepnie pytaniem na pytanie, po raz ostatni lustrując spojrzeniem tamto zwierciadło; mogła w tym usłyszeć wyłącznie żart, mogła zaś dojrzeć i szczery objaw zazdrości, który drażnił go niekiedy przekąsem myśli. Z wyraźnym niepokojem wspominał zawsze rysy tego wiecznie uśmiechniętego sąsiada, który ostatnio coraz częściej pozwalał sobie na niewybredne pogawędki przy okazji jej spaceru jednego czy drugiego; i zapewne nie miałby o nim nawet zielonego pojęcia, gdyby nie nadmierna wścibskość usposobienia, po każdym wyjeździe maglująca sylwetę skrzata o szczegółowe zeznania z dni ostatnich. Parę tygodni temu ponoć zapukał do domostwa w niewinnej potrzebie pożyczenia mąki, innym zaś razem na dłużej przysiadł się do niej, gdy poszła z dziećmi na plażę; i choć ufał jej bezgranicznie, nie sądząc przy tym nawet przez moment, by zechciała na tamtego choćby zerknąć, ponuro orientował się w smętnej myśli, że musiała ostatnio cierpieć na zatrważającą samotność. Bo jemu dolegało przecież to samo, bo i on tracił już motywację do walki o coś, co z góry wydawało się przegrane. — Och, i mnie coś tym razem przypadło? Pewnie kazałaś mu to napisać — dodał wkrótce, z ironicznym uniesieniem kącika ust; zaraz jednak mina stawała się beznamiętnie statyczna, czoło przylegało do brzucha, dłonie zaś poszukiwały pokrzepienia w intymnej wycieczce po jej udach i pośladkach, aż do chwili, gdy rozmowa przybrała nut powagi, a on z zrezygnowaniem zaczął spowiadać się z niepowodzeń.
— Moje argumenty ich nie przekonują, nie podoba im się moja neutralność. Odbiorą nam kopalnie, jeśli nie dołączę do partii — wyznał z niechęcią, bo widmo poddaństwa czarodziejskim komunistom nijak mu odpowiadało; a jednak dylemat ważył się tu nie tylko w sprawie politycznej sprzedajności, ale i przyszłości jego rodziny. Osobisty kaprys ginął pod obowiązkiem utrzymania, który spoczywał na jego barkach, a znikąd nie wyglądała satysfakcjonująca alternatywa; wraz z majątkiem odziedziczył zresztą niemały dług, o regulację którego jego przodkowe już nie zadbali. Powrót na te ziemie nie był zatem wcale tak kolorowy, jak mogliby oczekiwać. — Pójdę z nim popływać — obiecał w prędkiej zmianie tematu, choć najchętniej pewnie spędziłby cały ten dzień w łóżku, z nią u boku, z dala od ciężarów odpowiedzialności, które przytłaczały go ostatnio przygnębieniem.
I tak pozwolił jej zdjąć z siebie ciasnotę koszuli, i tak z kieszeni spodni podebrał jeszcze jakąś lichą fajkę, nim w końcu nie zanurzył się w letniej wodzie. I tak pozwalał jej na kojący dotyk, wsłuchując się w banalność rady, której przecież i tak nie potrafił wprowadzić w życie, aż z jej ust nie spłynęła kolejna konstatacja.
— Cieszę, zabiorę młodego i Wiktora na mecz quidditcha... — postanowił cicho, trochę niepewnie, aż w końcu szczerość nie przebiła się na wierzch w nieco egoistycznym stwierdzeniu: — Chociaż przyznam, że czasami... Czasami chciałbym po prostu pobyć tylko z tobą — a to powiedziawszy, bezwiednie pozbył się pozostałości fajki w pobliskim zlewie, a dłońmi objął jej biodra i bez ostrzeżenia wciągnął do środka, bez przejęcia tym, że halka momentalnie nasiąkła, a ona pewnie pisnęła nieoczekiwanie na objaw jego głupawego pomysłu. Tuż za ścianą słodko spał ich syn, nieopodal — mała córka, ale na moment zdawał się zapomnieć, że dom powinien teraz milczeć, coby nie zbudzić ich obydwojga.
I może dlatego też od razu pocałował ją mocno, głęboko, jakby chciał tym samym z góry zagłuszyć jej potencjalne słowa upomnienia.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 17 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odkąd był, nie splamiła moralności utkwienia spojrzenia w innym. Żaden obcy nie był godzien nawet cienia myśli o zmianie jego na kogoś innego. Bo on był wszystkim — całym światem, miłością, ostatnim, co chciałaby ujrzeć w życiu, gdyby to miało być jej ostatnie spojrzenie. Niegdyś tylko marzeniem, odległym i niemal nieosiągalnym, dziś należał do niej, spleciony z jej losem meandrami oddania i wierności. Kiedyś cichym pragnieniem, mglistym obrazem w zakamarkach wyobraźni, dziś stał się rzeczywistością, jej wyłącznym. I w tym posiadaniu rodziła się siła, ale i zazdrość, której tąpnięcie mogło skrzywdzić każdą, która ośmieliła się zbliżyć zbyt blisko niego, nawet przypadkiem. Była gotowa bronić tego, co ich łączyło, jak lwica broniąca młodych, choć gdzieś w głębi wiedziała, że mu ufa — bardziej, niż on kiedykolwiek zdawał się ufać jej. To niepocieszenie myśli utkwiło głęboko, jak ziarno, które wbrew wszystkiemu zapuszczało korzenie. Namaszczało spokój istnym pogorzeliskiem niezadowolenia, burząc równowagę, którą tak pieczołowicie starała się zachować. Brutalny łoskot, nagły i ostrzejszy niż powinien, odbił się gdzieś w oddali, wstrząsając jej skupieniem, jakby rzeczywistość postanowiła przypomnieć o sobie. W tej jednej chwili wszystko zdawało się rozbrzmieć echem tego, co dźwięczało w niej samej.
— Może? — zdawkowo wydała wyrok, siejąc spustoszenie niepewności w jego wejrzeniu. Nieodgadnionym spojrzeniem wertowała zmiany, które zagnieździły się na jego zmęczonej podróżą twarzy. Milczała, z premedytacją pozostawiając go w niepewności, unikając odpowiedzi, której zdawał się tak łaknąć. Tak właśnie należało postąpić — pozwolić, by jego słowa odbiły się echem w pustce, nie znajdując oparcia w jej reakcji. — Objawił się taki przystojny niegdyś młodzieniec, istnie zaborczy… Łaknący najlepsze dobra dla siebie, być tylko jego — Beztrosko jawił swe oblicze w paskudnym przekłamaniu, jakby jego osobliwość mogła zmiękczyć to, co w niej nieugięte. W uśmiechu kryła się ta stara nuta — nuta młodzieńczych zagrywek, które nigdy w pełni z nich nie uleciały. Żyły jak cień wspomnień, namiastka dawnych zabaw, które nie raz, nie dwa zdzierała z niego na jego własnych oczach, z wprawą i figlarnością, która nie traciła na sile mimo upływu lat. — Praca jednak zabiera mi go, siejąc zdawkowy zamęt zazdrości w głowie — zaśmiała się, lekko pociągając za jego niezbyt idealnie ułożone włosy. — Chłopak chce być poważny, daj mu poczuć się jak dorosły. Psujesz mu dobrą zabawę, okropny z ciebie amant.
Widmo poddańczego upadku na kolana przed komunistycznymi władzami przygasło w niej ostatnie iskry młodzieńczej beztroski. Słowa stały się cięższe, a oddech głębszy, bardziej przemyślany. Nie mogła pozwolić, by taki los stał się jego udziałem — jego, który zbyt wiele znaczył, by poddać się w tej nierównej grze. Wystarczyło spojrzeć, wystarczyło wsłuchać się w szeptane wieści o tych, którzy próbowali ugrać coś w cieniu czujnych oczu przeciwników. Nie, nie chciała dla niego takiego końca. Jeśli ich życie miało naznaczyć piętno trudności, była gotowa ponownie podjąć się pracy, którą kiedyś porzuciła dla rodziny. Jej matka mieszkała niedaleko, mogła pomóc zająć się dziećmi, pozwalając jej wrócić do praktyki, której kiedyś poświęciła się z równym zapałem, jak teraz oddawała się domowi. Była gotowa zdjąć z jego barków ciężar bycia jedynym żywicielem, bez wahania przyjąć na siebie część jego bolączek. Jego trudności były jej własnymi; jego ciężar stawał się jej dumą, którą niosła z podniesioną głową, wiedząc, że właśnie tak powinna uczynić.
— Nie można dłużej tego przesuwać w czasie, kochany — westchnęła cicho, otulając czoło delikatnością własnej czułości. Dla zabrania boleści, ukojenia jego dobrego serduszka i oczyszczenia myśli. Nie zamartwiaj się. — Poradzimy sobie, zawsze dawaliśmy wspólnie radę, prawda? Jeśli będzie trzeba, powrócę do czynnej pracy — zawsze to było dobre wyjście. — Pamiętaj, że zawsze pozostajesz dobrym człowiekiem.
Grzechem było pragnąć, choć na chwilę, jednej z niewielu namiastkowych przyjemności, które należałyby tylko do nich. W ciasnocie wzajemnych objęć, z dala od świata, uciec od problemów i choć przez moment przypomnieć sobie, co znaczy być dla siebie nawzajem — po prostu sobą. Tego brakowało i jej, tej cichej przestrzeni, gdzie znikają obowiązki, a zostaje tylko spokój i ciepło obecności. Jednak serce, które oddała bez reszty obowiązkom matki i strażniczki domowego ogniska, zmieniło bieg jej myśli, nadając priorytety codzienności. Inni mówili o instynkcie, jakby w ten sposób starali się wyjaśnić to, co dla niej było naturalnym wyborem. Mężczyźni z kolei widzieli w tym jedynie wynik przystosowania, obyczajową odpowiedzialnością, którą łatwo zamykali w jednym słowie, zbyt często nieświadomi, jak bardzo było ono niewystarczające.
Wszystko, co ważne, utonęło w jego własnym, dość egoistycznym pragnieniu, które wylewało się z kapryśnej maniery zawsze stawiającej na swoim. A jednak nie przeszkodziły jej nagłe wzburzone fale, w które została wciągnięta — może nawet zbyt chętnie, by miało to sens. Bo tęskniła. Tęskniła za jego humorami, za słowem, które mimo swej często niecierpliwej natury niosło ukojenie. Za ciałem, którego obecność wydawała się tak naturalna, a zarazem tak bardzo wyczekiwana. Za nim całym — opoką, która, nawet gdy chwiała się w swoich fundamentach, pozostawała jej schronieniem. Na zawsze i dzień dłużej. Tak siebie widziała, bo to trzymało ją każdego dnia. Nie miało znaczenia, czy w bogactwie, czy w biedzie, bo zawsze chciała być u jego boku. Teraz zamilkła, bo cisza była jedynym słowem, jakie chciała wypowiedzieć, gdy utęsknione wargi wreszcie dostały to, za czym tęskniły najbardziej. Jego. Tak pasujące, tak znajome, równie spragnione, choć czasem egoistyczne, szepczące moje w każdej swojej cząstce.
— Nadal uwielbiasz mnie uciszać? — mruknęła, gdy płuca błagały o skrajny dech powietrza. Przekorność tkwiła dalej, gdy przyległa ostatecznie w krawędzie upragnionego ciała. Na własność śląc uwielbienie i porywczość niemej skargi, tkwiącej w torturze podgryzionej wargi. Zaczepnie, usłane słodyczą uśmiechu, gdy łasko dłonią wędrowała tu i tam na kantach zaznajomionego torsu. — Chyba się jednak starzejesz, panie Karkaroff — atakując subtelnie jego samoocenę, wygodniej otulając nogami jego pas. Nawet wręcz przyklejona halka do kobiecego ciała nie przeszkadzała, by zadowolić tęsknotę tych dwojga.
— Może? — zdawkowo wydała wyrok, siejąc spustoszenie niepewności w jego wejrzeniu. Nieodgadnionym spojrzeniem wertowała zmiany, które zagnieździły się na jego zmęczonej podróżą twarzy. Milczała, z premedytacją pozostawiając go w niepewności, unikając odpowiedzi, której zdawał się tak łaknąć. Tak właśnie należało postąpić — pozwolić, by jego słowa odbiły się echem w pustce, nie znajdując oparcia w jej reakcji. — Objawił się taki przystojny niegdyś młodzieniec, istnie zaborczy… Łaknący najlepsze dobra dla siebie, być tylko jego — Beztrosko jawił swe oblicze w paskudnym przekłamaniu, jakby jego osobliwość mogła zmiękczyć to, co w niej nieugięte. W uśmiechu kryła się ta stara nuta — nuta młodzieńczych zagrywek, które nigdy w pełni z nich nie uleciały. Żyły jak cień wspomnień, namiastka dawnych zabaw, które nie raz, nie dwa zdzierała z niego na jego własnych oczach, z wprawą i figlarnością, która nie traciła na sile mimo upływu lat. — Praca jednak zabiera mi go, siejąc zdawkowy zamęt zazdrości w głowie — zaśmiała się, lekko pociągając za jego niezbyt idealnie ułożone włosy. — Chłopak chce być poważny, daj mu poczuć się jak dorosły. Psujesz mu dobrą zabawę, okropny z ciebie amant.
Widmo poddańczego upadku na kolana przed komunistycznymi władzami przygasło w niej ostatnie iskry młodzieńczej beztroski. Słowa stały się cięższe, a oddech głębszy, bardziej przemyślany. Nie mogła pozwolić, by taki los stał się jego udziałem — jego, który zbyt wiele znaczył, by poddać się w tej nierównej grze. Wystarczyło spojrzeć, wystarczyło wsłuchać się w szeptane wieści o tych, którzy próbowali ugrać coś w cieniu czujnych oczu przeciwników. Nie, nie chciała dla niego takiego końca. Jeśli ich życie miało naznaczyć piętno trudności, była gotowa ponownie podjąć się pracy, którą kiedyś porzuciła dla rodziny. Jej matka mieszkała niedaleko, mogła pomóc zająć się dziećmi, pozwalając jej wrócić do praktyki, której kiedyś poświęciła się z równym zapałem, jak teraz oddawała się domowi. Była gotowa zdjąć z jego barków ciężar bycia jedynym żywicielem, bez wahania przyjąć na siebie część jego bolączek. Jego trudności były jej własnymi; jego ciężar stawał się jej dumą, którą niosła z podniesioną głową, wiedząc, że właśnie tak powinna uczynić.
— Nie można dłużej tego przesuwać w czasie, kochany — westchnęła cicho, otulając czoło delikatnością własnej czułości. Dla zabrania boleści, ukojenia jego dobrego serduszka i oczyszczenia myśli. Nie zamartwiaj się. — Poradzimy sobie, zawsze dawaliśmy wspólnie radę, prawda? Jeśli będzie trzeba, powrócę do czynnej pracy — zawsze to było dobre wyjście. — Pamiętaj, że zawsze pozostajesz dobrym człowiekiem.
Grzechem było pragnąć, choć na chwilę, jednej z niewielu namiastkowych przyjemności, które należałyby tylko do nich. W ciasnocie wzajemnych objęć, z dala od świata, uciec od problemów i choć przez moment przypomnieć sobie, co znaczy być dla siebie nawzajem — po prostu sobą. Tego brakowało i jej, tej cichej przestrzeni, gdzie znikają obowiązki, a zostaje tylko spokój i ciepło obecności. Jednak serce, które oddała bez reszty obowiązkom matki i strażniczki domowego ogniska, zmieniło bieg jej myśli, nadając priorytety codzienności. Inni mówili o instynkcie, jakby w ten sposób starali się wyjaśnić to, co dla niej było naturalnym wyborem. Mężczyźni z kolei widzieli w tym jedynie wynik przystosowania, obyczajową odpowiedzialnością, którą łatwo zamykali w jednym słowie, zbyt często nieświadomi, jak bardzo było ono niewystarczające.
Wszystko, co ważne, utonęło w jego własnym, dość egoistycznym pragnieniu, które wylewało się z kapryśnej maniery zawsze stawiającej na swoim. A jednak nie przeszkodziły jej nagłe wzburzone fale, w które została wciągnięta — może nawet zbyt chętnie, by miało to sens. Bo tęskniła. Tęskniła za jego humorami, za słowem, które mimo swej często niecierpliwej natury niosło ukojenie. Za ciałem, którego obecność wydawała się tak naturalna, a zarazem tak bardzo wyczekiwana. Za nim całym — opoką, która, nawet gdy chwiała się w swoich fundamentach, pozostawała jej schronieniem. Na zawsze i dzień dłużej. Tak siebie widziała, bo to trzymało ją każdego dnia. Nie miało znaczenia, czy w bogactwie, czy w biedzie, bo zawsze chciała być u jego boku. Teraz zamilkła, bo cisza była jedynym słowem, jakie chciała wypowiedzieć, gdy utęsknione wargi wreszcie dostały to, za czym tęskniły najbardziej. Jego. Tak pasujące, tak znajome, równie spragnione, choć czasem egoistyczne, szepczące moje w każdej swojej cząstce.
— Nadal uwielbiasz mnie uciszać? — mruknęła, gdy płuca błagały o skrajny dech powietrza. Przekorność tkwiła dalej, gdy przyległa ostatecznie w krawędzie upragnionego ciała. Na własność śląc uwielbienie i porywczość niemej skargi, tkwiącej w torturze podgryzionej wargi. Zaczepnie, usłane słodyczą uśmiechu, gdy łasko dłonią wędrowała tu i tam na kantach zaznajomionego torsu. — Chyba się jednak starzejesz, panie Karkaroff — atakując subtelnie jego samoocenę, wygodniej otulając nogami jego pas. Nawet wręcz przyklejona halka do kobiecego ciała nie przeszkadzała, by zadowolić tęsknotę tych dwojga.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Pierwsza łza spłynęła dla straty,
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
[sen] Ślubuję Ci miłość
Szybka odpowiedź