Wydarzenia


Ekipa forum
VIII 1958 | but without the dark...
AutorWiadomość
VIII 1958 | but without the dark... [odnośnik]04.01.25 23:33

we'd never see the stars


Gdy dotarła w okolice Kniei, już świtało. Słońce ostrożnie wyglądało zza horyzontu malowanego nieregularną linią górskich szczytów i porastających ich lasów. Ostrożnie. Jakby obawiało się tego co zastaną jego złociste promienie, gdy wespnie się po wyznaczonej sobie linii nieboskłonu. Pierwszy pobrzask ozdobił firmament szkarłatną barwą, wzmocnioną wciąż tlącymi się kłębami szarego, brudnego dymu. Krajobraz po katastrofie. Przez umysł Roselyn przemknęła absurdalna myśl — tkwiło w tym jakieś surowe, pierwotne piękno. Te samo, które niemal wciąż odbijało się w tafli onyksowych źrenic, uwięzione weń jak na magicznej fotografii. Panorama miasta rozświetlonego setką —  nie, nie setką, tysiącami —  spadających meteorów.  Wtedy też uderzyła ją ta niedorzeczna myśl, zanim umysł zdążył pojąć logiczny ciąg zdarzeń. Ziemia pod jej stopami zadrżała buntowniczo, jakby jej opór wydzierał się z samego jej serca. Miasto zastygło w niemym bezruchu, zastygło w czasie zaczerpnięcia jednego głębokiego oddechu, który ugrzązł w płucach.
Jeśli ktoś poprosiłby ją o to, aby odwzorowała mapę ścieżek, które pokonała tamtej nocy, to z całą szczerością musiałaby odmówić odpowiedzi. Być może to instynkt prowadził jej krokiem, niezawisła wola przetrwanie, a może głos rozsądku niedosłyszalny w amoku, który wybuchł na ulicach Edynburga, wydzierał ją z rozpostartych ramion śmierci. Umysł nie formował konkretnych myśli — jedynie pragnienie, które wibrowało w żyłach, drżało w kościach. Pragnienie powrotu do domu.
Przecież miała wrócić przed ósmą, może przed dziewiątą. Zobaczymy — rzekła na odchodne, jakby z lekką irytacją. Tak okrutnie nieświadoma tego, że być może  jej chłodny, niecierpliwy ton miał rozbrzmiewać w umyśle Jonah i stać się jego ostatnim pożegnaniem z córką. Że nerwowy grymas na jego twarz mógł być ostatnim portretem ojca, jaki miał odmalować się w pamięci Roselyn. Melanie nawet na nią nie spojrzała — siedziała przy stole, a pasma pszenicznych włosów opadałby na książkę, którą pan Wright sprezentował jej tego popołudnia. Rose była całkiem pewna, że przeczytanie porządnie wysłużonego już egzemplarza szkockich baśni miało zająć jej co najmniej kilka tygodni, jeśli w ogóle mogła pojąć ich znaczenie. Melanie jednak uparcie czytała. Literka po literce. Szepcąc pod nosem, formowała je w słowa. Niezdarnie rozbrzmiewające zdania. Czasami wyglądała zza firany ciemnych rzęs i spoglądała na matkę spojrzeniem oczekującym wyjaśnień. Spojrzeniem, w  którym kryła się niezmącona niczym, niemal nienasycona ciekawość. Dziś nie uniosła nawet wzroku, zbyt skupiona, aby zawracać sobie głowę kolejnym wyjściem matki.
Jak będziesz czytać z tak bliska, to popsujesz sobie wzrok - upomniała ją jedynie na pożegnanie, a zamykając za sobą drzwi, do jej uszu dotarło jedynie długie mhmmmm
Miała wysłać Furię po wieści z Irlandii.
Zrobię to, jak wrócę - pomyślała wtedy bez poczucia głębszych konsekwencji, nie podejrzewając nawet, że mogła nie zdążyć.

Echo niedokonanych czynów było pierwszym, co uderzyła w jej świadomość, gdy wyrwała się ze zbyt długiego letargu. Potem przeszył ją ból — ból, którego centrum nie potrafiła zlokalizować. Roznosił się wśród klatki piersiowej, pleców, głowa pulsowała, jakby czaszka ledwie wytrzymywała rytm szaleńczo bijącego serca. Ciemne oczy zaszły mgłą. Kolejne kroki stawiała chwiejnie, poszukując podparcia. Kolana uderzyły o kamienną posadzkę. Boleśnie. Czyjeś ramiona uniosły ją. Wątłe i słabe. Załamywały się pod ciężarem uzdrowicielki, jednak kobieta pomogła jej powrócić na prowizoryczne leżysko stworzone ze zniszczonych szmat. Przez chwilę opierała się. Jakby zdrowy rozsądek został przytłumiony prostymi instynktami — chciała wrócić do domu. Zobaczyć Mel i tatę. Napisać list.
> Ciche echo zaklęcia rozmyło się w oddali. Znała je. Znała je doskonale. Zapadło się jednak w nicość pożegnane cichym, chrypliwym nie wydartym ze zduszonego milczeniem gardła.

Wiedziała, że powinna tam zostać. Gdy edynburska uzdrowicielka doprowadziła ją do względnego porządku, ból otępiał, a Rose odzyskała, chociaż część sił,  mogła wspomóc ją różdżką — być może przeszywające zmęczenie pozwoliłoby jej na kilka zaklęć, a nawet jeśli nie mogła użyć magii, mogła przydać się w inny sposób. Wieści o zniszczeniach przybywały, z każdej strony rysując coraz szerszy krąg — nie wiedziała, czy ten sięgał oddalonych od miasta okolic Highlands. [s]Czy sięgała jeszcze dalej?[/s] Nie wiedziała i powinność względem rodziny była jedyną, która była gotowa wziąć na barki.

Gdy dotarła w okolice Kniei, już świtało.
Promienie słońca załamywały się w na szczycie dachu domu ojca. Panował tu osobliwy dla tego miejsca chaos; kilku mieszkańców okolicznej wioski zebranych przy budynkach gospodarczych, ojciec rzucający komendami.
Zbladł, gdy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały. Zamknął w niedźwiedzim uścisku. Mówił, szeptał, krzyczał. To wszystko rozmyło się w mnogości bodźców. Żebra boleśnie załamały się pod naporem niekontrolowanej siły, a łzy same popłynęły z oczu, bo zrozumiała w końcu to, co niezmiennie od kilkunastu godzin wprawiało serce w wariackie drżenie. Przerażenie. Strach wibrował w kościach. Prawdziwy strach. Nie niepokój, który stał się już jej towarzyszem. Z każdej opresji wychodziła obronną ręką, każde zagrożenie było zaledwie codziennością. Stało się nią i przestała traktować własne życie z należytym mu szacunkiem. Nie znała bólu, ni tego specyficznego rodzaju bezsilności odczuwanej, gdy opuszczasz świat wbrew własnej woli. Wpiła się w ramiona ojca jak dziecko, a gdy w końcu ten wypuścił ją z ciasnego uścisku, jego słowa przyniosły, chociaż częściowe ukojenie — Melanie była bezpieczna i Jayden… Jayden, chłopcy — oni też tu byli. Chciała ruszyć w stronę domu wcześniej, ale zanim to zrobiła, opłukała twarz w wiadrze z wodą, starając się spłukać brud i krew. Pocierała policzki i chociaż brunatne plamy zniknęły, czuła jakby wciąż tam były. W niewyraźnym odbiciu dostrzegała rozmytą, bladą, świeżą bliznę — prowadziła wzdłuż linii włosów, od ucha, aż po czoło —  miała zniknąć w przeciągu kilku tygodni, może miesięcy. Powiodła palcem po jej strukturze. Uzdrowicielka zrobiła, co mogła. Mieszkańcy miasta wydobyli ją spod gruzów budynku, do którego zbiegła, a kobieta zaleczyła poważniejsze rany. Zupełnie jak robiła to sama Rose, nigdy jednak nie była na pozycji o f i a r y . Kogoś, kto w przerażeniu szuka drogi do domu. Przeżyła Bezksiężycową Noc — udało im się zbiec z Londynu bez szwanku. Przedzierała się przez wojenną codzienność, zawsze jednak trzymając się na bezpiecznej granicy. Cierpieli inni, nie ona sama. Ona leczyła i naprawiała.
Nogi same powiodły ją do domu. Knieja ocalała cudem, podobnie jak dom ojca, a gęstwina lasu pozostała nienaruszona. Mieszkańcy miasteczka u podnóża gór znaleźli jednak drogę do jedynej uzdrowicielki w okolicy, mijała ich, zapewniając, że wróci, ale kierowała się w stronę starej chatki, pewnie krocząc mnogością leśnych, krętych ścieżek.
Zanim drewniane schody wydały ostatnią skrzypiącą melodię, szarpała już za klamkę drzwi, była już w środku, zmierzała do kuchni. Z impetem wpadła na Jaydena, ignorując ból potłuczonych żeber. Dłonie same oplotły szyję i w końcu uderzyło ją uczucie ulgi. Rozpływającej się po całym ciele — bo chociaż zawierzała słowom ojca, teraz czuła ich namacalny dowód. Łzy nie zebrały się już w oczach, chociaż czuła, że jest na granicy euforii. I wybuchło w niej wszystko — od strachu po szczęście, od poczucia winy pod ulgę. Była najbliżej domu jak tylko mogła być.
Odsunęła się od niego, przecierając rozgrzane zmęczeniem policzki. Czuła, że uderzenie adrenaliny słabnie i pokłosie tej nocy powoli zaczyna w nią uderzać. Przyjrzała się uważnie  twarzy astronoma, upewniając się, czy aby jest cały i zdrów. - Mel? Chłopcy? - pytanie zawisło na wargach, doszukując się zapewnienia, że wszyscy są bezpieczni. Chociaż ojciec poinformował ją o tym zaledwie kilka minut temu, chciała usłyszeć to z ust Vane’a. Przed światem chroniły ich zaledwie drewniane drzwi chatki i wiedziała, że musi wrócić, wypełnić swoją powinność. Teraz świat zamykał się w tych dwóch niezdarnych pytaniach.




what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts

my dearest friend


Roselyn Wright
Roselyn Wright
Zawód : Uzdrowiciel w leśnej lecznicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the healer has the
b l o o d i e s t
hands.
OPCM : 15
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 35 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
when will enough be enough?
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t6412-roselyn-wright https://www.morsmordre.net/t6516-furia#166169 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f415-szkocja-highlands-knieja https://www.morsmordre.net/t6553-skrytka-bankowa-nr-1612#167244 https://www.morsmordre.net/t6551-r-wright#282514
Re: VIII 1958 | but without the dark... [odnośnik]05.01.25 14:26
today is the day
the earth caught fire
roseyln & jayden

Piekło. Gorejące zagrożenie tuż przed uderzeniem cierpienia w ziemię. Zachmurzone niebo zdawało się pulsować odległym światłem, jakby sama tkanka rzeczywistości napięła się pod wpływem nieuniknionego. Jayden stał przed domem, zapatrzony w ciemność, gdzie horyzont przecinała świetlista linia, niemożliwie blada, jak ostrze noża wbijające się w aksamit nocy. Powietrze pachniało wilgocią i ozonem – napięciem, które zwiastowało coś więcej niż burzę.

Czekał.

Zaczął odczuwać to wcześniej – ledwie wyczuwalne drżenie magii, które przenikało przestrzeń. Niepokojące. Nieuchwytne. Niczym napięta struna, na którą zbliżał się ostry dźwięk. Teorii o tym, czym była wisząca nad nimi kometa, było tysiące. Wśród nich również tych apokaliptycznych, jednak mało kto przykuwał do nich uwagę. Przez dekady magia pozostawała niezmienna. Stabilna. Lecz tej nocy... tej nocy coś się zmieniało.

Światło na horyzoncie eksplodowało.

Pierwszy meteor przeciął niebo z głośnym, syczącym świstem, rozpalając powietrze do bieli. Nie był to delikatny spadający gwiezdny pył. Był ogniem, niszczycielskim i niepowstrzymanym. A Vane poczuł, jak serce przyspieszyło. Obserwował, jak kolejne punkty światła pojawiają się wysoko nad chmurami, tworząc sieć płonących szlaków, które opadały coraz niżej.

To się dzieje.

Niebo pękało. Każdy nowy meteor przypominał ostrze, przebijające strukturę rzeczywistości. Cząsteczki magii wokół niego drżały, pulsowały, jakby natura świata nie potrafiła zdecydować, czy poddać się zjawisku, czy walczyć z jego wpływem. Czarodziej poczuł, jak różdżka w jego dłoni, niemal instynktownie uniesiona, reaguje – jej rdzeń, zatopiony w drewnie, wibrował, subtelnie, ledwie wyczuwalnie.

Było coś złego w tym świetle. Wiedział też, co oznaczało.

Mgła nad irlandzkimi górami rozświetliła się falą ciepłej pomarańczy, gdy pierwsze odłamki meteorytów uderzyły w ziemię. W oddali, ponad akwenem jeziora, dźwięk przypominał grzmot – głuchy, rozciągnięty, jakby sama planeta jęknęła pod ciężarem ciosu. Czuł, jak wcześniej bawiący się wokół niego chłopcy, zaciskali drobne rączki na ojcowskich nogawkach, szukając schronienia i niezdarnie próbując pytać, czym było to wszystko.

Ale ich ojciec wiedział, że to nie był zwykły deszcz meteorytów.

Dostrzegł, jak w miejscu jednego z uderzeń, pośród iskier i pyłu, w powietrzu na krótki moment zatańczyły srebrzyste błyski, jakby sama materia magii pękała, odsłaniając coś głębiej. Czuł to teraz wyraźnie – drżenie, tę subtelną niestabilność w polu magicznym wokół siebie. Zakłócenie. Otters miał rację, choć nie rozumiał jeszcze w pełni. Nie chodziło o samą siłę uderzeń, ale o coś znacznie subtelniejszego. Meteoryty zdawały się wnikać w tkankę magiczną świata, rezonować z nią, niczym fałszywa nuta w doskonałej harmonii.

Kolejny odłamek przeciął niebo, tym razem bliżej. Jayden poczuł, jak ziemia drży, gdy uderzył w zbocze kilka mil od na południe. Fala gorąca uderzyła w jego twarz, a na moment jego różdżka błysnęła bladym, niebieskawym światłem, zanim znów uspokoiła się, jakby walcząc z niewidzialną siłą.

To nie była tylko kolizja.

To było naruszenie równowagi.

Jayden przypomniał sobie starożytne księgi, pergaminy tak stare, że kruszyły się pod dotykiem – zapisy mówiące o "niebiańskich językach", o cząstkach gwiezdnego pyłu, które miały zdolność zakłócania magii. Opowieści uznawane za przesadzone, mityczne. Ale oto teraz był świadkiem czegoś bardzo realnego.

Wyszeptał zaklęcie ochronne. Magia wypłynęła z jego różdżki, lecz była... ciężka. Powolna. Jakby coś ją tłumiło. Osłabiało.

Wiatr zawirował, niosąc pył meteorytowy, który lśnił w powietrzu jak złote iskry. Gdy dotarł do jego skóry, Jayden poczuł subtelne mrowienie. Nie bolało. Było to jednak odczucie głębokie, nienaturalne. Jakby sama materia magiczna wnikała w jego ciało, rezonując z jego własną energią.

Kolejne uderzenie.

Tym razem odłamek rozprysł się w dolinie, rozświetlając noc białym błyskiem. Vane uniósł różdżkę, lecz magia znów opierała się jego woli – pulsowała chaotycznie, jakby musiał przebijać się przez gęsty eter. Coś było nie tak z samą naturą magii.

W oddali, nad Killarney, zobaczył, jak niebo pękało – od ognia. Żywe płomienie tańczyły nad miastem w barwach purpury i szkarłatu. Wiedział, że to efekt energii magnetycznej z meteorytów wchodzącej w interakcję z magiczną barierą, która od wieków spowijała Wielką Brytanię.

Ale bariera się chwiała.

Przez jego myśli przemknęło ostrzeżenie, które kiedyś usłyszał od starego mistrza zaklęć:
"Gdy równowaga zostaje naruszona, magia nie umiera – staje się dzika. Nieokiełznana." I oto stał na krawędzi tej dzikości.

Z każdą kolejną eksplozją dostrzegał zmiany – na odległych wrzosowiskach mgła przybrała odcień oranżu, jakby magia zabarwiła powietrze. W miejscach uderzeń meteorytów kształty stawały się rozmyte, niewyraźne. Granice między rzeczywistością a eterem były naruszone. To nie była zwykła burza. Czuł, jak rzeczywistość drga, jakby świat przestawał być stabilny. Czy to możliwe, że meteoryty naruszały tkaninę samego świata?

Zrozumiał.

Każdy z odłamków niósł w sobie coś więcej niż materię. Były jak naczynia, które przekroczyły granicę między przestrzenią a magią. Przebijały się przez osłonę rzeczywistości, wnosząc coś obcego, coś pierwotnego.

A w oddali, ponad Killarney, dostrzegł błysk, tym razem czarny, jak rozdarcie w świetle.

I wiedział, że to dopiero początek.

Arden i Cassian trzymali w ciasnych, dziecięcych uściskach dwa koty, miękkie futra wplątywały się w ich palce, a ciepło drżących ciał zwierząt zdawało się jedyną stałą w tym pełnym chaosu świecie. Sammy, z powagą niewspółmierną do swojego wieku, kurczowo trzymał ucho Marsa, jakby ten gest mógł zapewnić bezpieczeństwo jemu i reszcie rodzeństwa. Jayden widział, jak malutkie dłonie zaciskają się mocniej przy każdym kolejnym grzmocie, gdy meteory rozcinały niebo niczym płonące ostrza, każąc mu pośpieszyć się jeszcze bardziej.

Nie było już czasu.

Ziemia drżała, odłamki kamieni i pyłu unosiły się pod ich stopami, gdy kolejne wstrząsy przetaczały się przez grunt. Niepokój w sercu mężczyzny pulsował jak echo tego wstrząsu – cichy, ale wszechogarniający. Wiedział, że jeden z odłamków spadł gdzieś w okolicach Killarney, zbyt blisko, by pozwolić sobie na zwłokę. Wzrok jego błądził między trójką chłopców, ich jasnymi, przejętymi twarzami, i niebem, które zdawało się konać pod ciężarem ognia. Raz po raz jedno z dzieci upadało, nie mogąc utrzymać równowagi na pulchnych, rocznych nóżkach. Cassian potknął się, kolanka uderzyły w rozmokłą ziemię, ale zanim chłopiec zdążył zapłakać, jego ojciec już go podnosił.

Zbyt małe. Zbyt kruche.

Serce Jaydena biło mocniej. Wziął na ręce dwójkę z trojaczków, ciepłe ciała wtuliły się w jego tors, ich oddechy mieszające się z wilgotnym, metalicznym zapachem powietrza. Ostatni, Sammy, przytulał się do jego nogi, nie chcąc puścić. - Idziemy. Teraz. - Głos brzmiał chłodno, stanowczo. Nie mógł pozwolić sobie na drżenie. Na wahanie. Skrzat domowy, drobna postać o szarzejących, dużych oczach, czekał, drżąc na granicy zaklęcia ochronnego, które z trudem utrzymywało nad nimi barierę przed meteorytowym pyłem. - Przenieś nas - polecił czarodziej, głos wibrował od napięcia. Skrzat skinął głową, złożył palce w przedziwnym geście.

Przez ułamek sekundy profesor poczuł, jak magia wokół niego pulsuje, wiruje w chaotycznym tańcu. Jakby natura samego teleportacyjnego zaklęcia walczyła z czymś znacznie potężniejszym. Rzeczywistość zadrżała. W tym napiętym, zniekształconym momencie uchwycił w myślach obraz domu. Drewniane ściany, w których kryła się Roselyn, okna porośnięte zaczarowanym bluszczem, ciepłe światło salonu. Bezpieczeństwo. Dom, który znał.

Kątem oka spojrzał na Theach Fáel. Czy wciąż będzie istniał, gdy wrócą? Jeśli wrócą?

Powietrze eksplodowało ruchem, przestrzeń rozwarła się wokół nich. Zostali pochłonięci przez wir teleportacyjny, a mężczyzna, ściskając dzieci, poczuł, jak czas i przestrzeń rozciągały się, stawały niestabilne. Przez ułamek sekundy widział coś więcej — cień pęknięcia w strukturze magii, linię krzywizny, której nie powinno tam być.

Zerwał się wiatr.

A potem — cisza.

Ludzie krzyczeli, wołali, ich głosy były niczym urwane frazy, które ginęły w huku walących się budowli. Echo rozdzierających powietrze dźwięków niosło się daleko, rozpraszane kolejnymi eksplozjami odłamków meteorytów uderzających w ziemię. Jayden słyszał je, choć czuł, jak jego umysł odcina się od tego chaosu, jakby chciał uciec od rzeczywistości, która rozciągała się przed nim w zniekształconym obrazie zniszczenia. Pozbawieni domów, schronienia, ci ludzie byli teraz jedynie cieniami dawnych siebie. Potykali się o rozorane fragmenty ziemi, mokrej i czarnej od pyłu, który unosił się ciężkimi kłębami w powietrzu, osiadając na twarzach, włosach, skórze. Oparzeni, płonęli wraz z krajobrazem stojącym w ogniu. Jayden widział matkę, tulącą w ramionach niemowlę, jej płaszcz rozdarty, twarz pokryta smugami brudu i łez. Starzec, który oparł się o przewrócony wóz, jego dłonie drżące, gdy próbował podnieść coś, co kiedyś było zapewne fotografią lub amuletem.

Zostawiając dzieci pod opieką Śpioszka w Kniei, wiedział, że musiał znaleźć nieobecne przy jego przybyciu mieszkanki. Odnajdując ojca Roselyn, wyprowadził Melanie, wiedząc, że pod silnym czarem usypiającym, miała przetrwać noc razem z jego synami. Nie mógł wszak martwić się o najmłodszych i szukać ukochanej twarzy. Rozbijając się jednak po ścieżkach prowadzących do wioski, czuł, jak pod stopami ziemia drżała. Jakby sama planeta drgała w proteście przeciwko brutalnej sile spadającej z nieba. Kolejne odłamki cięły powietrze, tworząc świetliste smugi, które kończyły się rozbłyskami, wstrząsami, pogorzeliskiem.

Świat w odłamkach.

A jednak mimo zniszczenia ludzie wciąż wołali. Głosy rwały się w przestrzeni pełnej dymu i gruzu, drżące echa rozpaczy odbijały się od rozbitych fasad budynków, od wypalonych ścian, które stały jeszcze tylko siłą wspomnień o tym, czym były. Niektórzy biegli, potykając się o odłamki, inni klęczeli na kolanach, z twarzami uniesionymi ku zaciągniętemu popiołem niebu, jakby szukając nadziei w czymś większym od nich. W czymś, co mogło przetrwać, gdy oni – być może – nie przetrwają. A potem ktoś złapał go za rękaw. Chwyt był słaby, ale wyczuwalny. Zdesperowany. Jayden spojrzał w dół, dostrzegając dłoń pobrudzoną błotem i krwią. Ktoś płakał. Twarz skryta pod warstwą brudu, zapłakana, błagająca o pomoc. Nie pamiętał, jak znalazł się w środku tego wszystkiego, jak chaos wciągnął go od jednej osoby do drugiej. Kroki same niosły go naprzód, rozdzierając czas na pojedyncze uderzenia serca. Każdy gest – podniesienie rannego, zaklęcie ochronne, wyciągnięcie dziecka spod zwalonej belki – stawał się całą wiecznością, po której następowała kolejna, równie ciężka.

A potem nadeszło świtanie.

Jego dłonie drżały, zakrwawione, brudne od ziemi i pyłu, wspierające się o drewniany stół w kuchni Kniei. W wilgotnym świetle poranka widział każdą szczelinę drewna, każdy skrawek skóry pokryty brudem. Ręce były poobcierane, obolałe. Zmęczone. I puste. Nie odnalazł Roselyn. Nie odnalazł uzdrowicielki. Nie osiągnął tego, po co tu przyszedł. Ale nie mógł… nie potrafił zostawić tych ludzi. Wszystko toczyło się w dzikim, bezlitosnym chaosie.

I właśnie wtedy usłyszał kroki. Szybkie, zdecydowane, pełne niestrudzonej determinacji. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że to ona. Roselyn. A jednak to zrobił. Wbiegła w niego, z twarzą bladą, przerażoną, wymęczoną, z włosami w nieładzie, ale w oczach miała coś, czego nigdy w niej nie widział. Czując znajome ciepło, Jayden otoczył ją ramionami, ściskając z mocą, jakiej sam się po sobie nie spodziewał. W tym geście nie było tylko ulgi. Była tam wdzięczność. Była rozpacz. I była cicha, bolesna nadzieja, że jeszcze nie wszystko zostało stracone. Chociaż mogło.

Dwa zawieszone w przestrzeni pytania o dzieci musiały poczekać. Napięcie, jak ciężka mgła, zdawało się otulać ich oboje, krępując ruchy i myśli, zacierając rzeczywistość na rzecz tej jednej chwili. Fala przeżyć, tak intensywna, że niemal bolesna, uniosła go bez reszty. Nachylił się, ujmując twarz Roselyn w drżących dłoniach, czując pod palcami jej ciepłą, choć zmęczoną skórę. Spojrzał jej w oczy, jakby tam, w głębi, szukał odpowiedzi na coś więcej niż tylko niepokój. Przycisnął wargi do jej ust, a pocałunek był daleki od czułości. Był surowy, pełen rozpaczy, jakby chciał tym jednym gestem zatrzymać coś, co wymykało się nieubłaganie. Czuł w nim własny krzyk — niemy, ale ogłuszający. Krzyk lęku o to, co mogli stracić. Krzyk gniewu wobec tego, co zostało im odebrane. I buntu przeciw tej iluzji spokoju, do którego zdążyli się przyzwyczaić. Temu kłamstwu, że można być bezpiecznym, gdy nad ich głowami płonęło niebo. Każde spotkanie mogło być ostatnim. A jednak teraz byli tu, w tej ciszy, pełnej niedokończonych pytań i ukrytych odpowiedzi.

Gdy odsunął się w końcu, ich oddechy splatały się w półmroku kuchni, ciepłe i urywane. Pogładził twarz uzdrowicielki, pozwalając sobie na gest, który wydawał się równie kruchy, co konieczny. - Są tu - powiedział cicho, niemal szorstko, pragnąc uspokoić to matczyne serce, które biło w trwodze pod cienką tkaniną jej szaty. Nie musiał wyjaśniać więcej. Lęk, choć wciąż obecny, ustępował. Odpowiedź, choć prosta, niosła ciężar całego świata — dzieci żyły.

W ciszy, jaka zapanowała między nimi, kryło się coś więcej niż ulga. Była to chwila, w której obecność drugiego człowieka stawała się kotwicą, gdy wszystko inne zdawało się rozpadać. W tej chwili liczyli się tylko oni. I życie, które zdołali ochronić. Okryte miękko pierzyną zaklęcia spokojnego snu. Spojrzenie profesora przeniosło się na drzwi jednego z pokoi, by niemo dać znać czarownicy, gdzie mogła znaleźć dzieci. Otulone sobą nawzajem oraz zwiniętymi w kłębek zwierzętami. Śpiącymi wraz z nimi.



WINTER WAKES THE WOLF
we fight, we kill, we betray one another,
but we can rebuild... we have to
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : niewymowny, dawny profesor astronomii
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : 43 +4
UROKI : 25 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12700-jayden-vane-w-budowie#390391 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
VIII 1958 | but without the dark...
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach