Wydarzenia


Ekipa forum
Annabelle Apollinaire
AutorWiadomość
Annabelle Apollinaire [odnośnik]16.10.15 17:28

Annabelle Apollinaire

Data urodzenia: 20.02.1935
Nazwisko matki: Leach
Miejsce zamieszkania: od niedawna Londyn, wcześniej Montpellier
Czystość krwi: mugolska
Zawód: stażystka w Czarownicy
Wzrost: 168
Waga: 57kg
Kolor włosów: czarne, brązowe, różniaste
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: brak


Więc czemu serce moje dzwoni
Z samej głębiny zasmucenia?
Czekasz mnie z sercem swym na dłoni
I nie wiesz że się w błękit zmieniam

Wyobraźcie sobie, że w wieku ośmiu lat dowiadujecie się, że wasze dotychczasowe dziecięce beztroskie życie było kłamstwem, starannie tkanym przez matkę. Nie mam pojęcia, co musiał czuć mój ojciec, gdy stał nad grobem kompletnie nieznanego sobie człowieka, którego tajemnicę chwilę wcześniej poznał. O nie, Francuzi zdecydowanie nie cechowali się delikatnością, gdy wytykali mojego ojca palcami, szepcząc paskudne słowa o bękarcie, których wtedy nie rozumiał. Nie rozumiał również, dlaczego jego matka płacze nad trumną obcego mężczyzny w ten pochmurny listopadowy dzień, podczas gdy cały świat świętował zakończenie wielkiej wojny.
Dopiero później, w zaciszu domu, moja szacowna babka postanowiła wyjawić skrywany sekret, oznajmiając swojemu synowi, że jego ojciec wcale nie zginął kilka lat wcześniej, lecz właśnie spoczął w zimnej, zbitej ziemi na paryskim cmentarzu. Podczas ponurej ceremonii tylko jedna osoba podeszła do mojej babki, witając się z nią uprzejmie, acz zachowując jednak pewien dystans. Był nią brat mojego zmarłego dziadka, który okazał się człowiekiem nad wyraz miłym i pomocnym, a przy tym obdarzony gołębim wręcz sercem, co po latach wojennej zawieruchy, gdy ludzkie sumienia często zamieniały się w kamień, było zjawiskiem wyjątkowo rzadkim.


Dwa lata po tym, gdy Victor – znaczy mój kochany ojciec, na którego kolanach spędziłam całe swoje dzieciństwo i, wstyd się przyznać, część nastoletniego życia – stracił również matkę. Zabrała ją epidemia ospy, a jemu cudem udało się uniknąć tego samego losu. Trafił pod opiekę wuja, który mimo coraz starszego wieku wciąż nie miał dzieci i raczej nic nie zapowiadało, by w przyszłości miał się ich doczekać. Przede wszystkim dlatego, że nie miał żony, ani nawet kochanki. Jak się okazało, wuj gustował w rozrywkach cokolwiek odbiegających od tych, które wtedy uznawano na naturalne i normalne. Pozostał bezdzietny do śmierci, pozostawiając po sobie jedynie bratanka, któremu zapobiegawczo nadał swoje nazwisko i związane z nim przywileje – ot chociażby niewielki domek na przedmieściach Montpellier, w którym przyszłam na świat. Victor Apollinaire bowiem bardzo szybko znalazł sobie żonę (niektórzy złośliwie mówili, że aż za szybko) podczas jednej ze swoich wypraw po Anglii. Aha, bo chyba zapomniałam wspomnieć, że nie udało mu się skończyć szkoły medycznej, którą de facto rzucił ze zwykłego lenistwa, jak potem sam przyznał, poświęcając się przy tym całkowicie nowej pasji – ziołolecznictwie. Właściwie zielarstwo to jedyna rzecz, jaka go interesowała z całej mojej magicznej edukacji – gdy już zaczęłam chodzić do Beauxbatons – do samej magii podchodził bowiem bardzo nieufnie, ot typowy mugol z krwi i kości. Mógł za to godzinami słuchać o tym, jak opowiadałam o roślinach, które posiadają medyczne właściwości i które stosowane są nie tylko przez czarodziejów, ale i mugoli. Starannie wybierałam te roślinki, które nie gryzły, nie pluły i nie dusiły magicznymi sidłami. W końcu kochałam swojego tatę i bardzo nie chciałam, żeby pożarła go jakaś zaczarowana rosiczka. Zupełnie inaczej reagowała moja mama, dla której córka czarownica była czymś absolutnie wspaniałym.


Kiedy więc przychodziłam na świat pośród krzyków matki i odgłosu upadającego ciała mojego mdlejącego ojca, na świecie panował mroźny luty roku 1935. Nic wtedy nie zapowiadało, że mała, chucherkowata dziewczynka za kilkanaście lat będzie potężną czarownicą, która jednym zaklęciem będzie mogła posłać nieposłuszne skarpetki w kąt szafy. Oczywiście zanim do tego doszło musiałam nieźle dać popalić swoim kochanym rodzicom, bo żegnali mnie z dziwnie podejrzaną radością i uczuciem ulgi, ale przecież nie mogłam się wtedy tym przejmować. Wysoki pan w meloniku, który już dawno wyszedł z mody – a na modzie się znałam, byłam przecież Francuzką! - najpierw mi powiedział, że jestem czarodziejką (zaśmiałam się), że przyszedł mnie zaprosić do swojej szkoły (mama się przestraszyła, że donieśli na nas sąsiedzi, którym porywałam kury, by robić sobie z ich piór wielkie pióropusze) i że nauczy mnie wielu przydanych rzeczy (tutaj tata spojrzał na niego tak, że biedny pan się trochę zmieszał). No i koniec końców tego pamiętnego września zawitałam do Beauxbatons, gdzie spędziłam kolejne lata swojego życia, zawierając nowe znajomości, przyjaźnie, zakochując się (niech ten palant sczeźnie w piekle) i nienawidząc do utraty tchu.


Akademia przywitała mnie zupełnie nowymi zasadami. Musiałam wstawać rano, chodzić na zajęcia i nikt nie rozczulał się nade mną, gdy jakiś paskudny chłopak ciągnął mnie za warkocze – ba! niektóre koleżanki uważały wręcz, że to bardzo urocze. Przestały tak sądzić, gdy sama zaczęłam je ciągnąć za włosy w najmniej spodziewanych momentach. Tak sobie myślę, że w porównaniu z nimi byłam straszną chłopczycą; nie miałam też za wiele wspólnych dziewczęcych tematów, a swoim towarzystwem częściej zaszczycałam chłopców (oczywiście nie tych, którzy mi dokuczali) niż koleżanki. Dopiero później odnalazłam z nimi wspólny język, gdy pilnie szukałam porady w sprawach sercowych, a bardziej doświadczone koleżanki wydawały się najlepszymi doradczyniami. Ponieważ odkryłam w sobie talent do pisania – a pisałam dużo i wszędzie, nierzadko bazgrząc po podręcznikach – trafiłam do Smoków. Po raz pierwszy należałam do jakiejś wspólnoty, gdzie nikt mnie nie oceniał i gdzie każdy chętnie służył swoją pomocą, dzięki czemu przez całą naukę w szkole znacznie polepszyły się moje pisarskie umiejętności, które pozwoliły i obecnie objąć posadę stażystki w Czarownicy. A ponieważ nie mam problemów z lekkim naginaniem faktów i manipulowaniem słowem, ploteczki wychodzące spod mojego pióra potrafią być nie tylko zgryźliwe, ale i trafiają w samo sedno problemu. Umiem po prostu wsadzić kij w mrowisko, zręcznie przy tym uciekając, by nikt nigdy nie połączył tego feralnego kija z moją skromną i piękną osobą.



Bo wszystkie moje rany znowu zakwitają
i kochankowie w dawnych żarach swej miłości
szczęśliwi, że wargami jest całe me ciało,
runęli w mego łoża mokre głębokości...

No dobrze, ale wróćmy jeszcze na chwilę do tego nieszczęsnego Beauxbatons, gdzie miałam pierw przyjemność poznać, a potem jeszcze większą nieprzyjemność poznać dogłębniej prawdziwe oblicze szlacheckiej świni. Znaczy Selwyna. Tutaj we Francji nie są może tak znani jak w Anglii, więc wyspiarski chłopczyk stanowił nie lada atrakcję dla naszego francuskiego babińca. Atrakcję, która szybko się znudziła, gdy Alexander okazał się postacią bardziej zamkniętą w sobie, niż chętną do wspólnego dokazywania i czerpania radości z ostatnich chwil dziecięcych lat, zanim zaczniemy poznawać mroczniejsze i cięższe zaklęcia, wyznaczające granicę między dorosłością a dzieciństwem. A może ci głupcy nie potrafili odkryć w nim potencjału, który dla mnie – dziesięcioletniej wtedy dziewczynki – był widoczny na pierwszy rzut oka. A kiedy okazało się, że mój nowy kolega posiada fantastyczną umiejętność metamorfomagii, nie wahałam się go wykorzystywać w mniej lub bardziej bezczelny sposób do płatania różnych psikusów. Z biegiem czasu nawet małe dowcipy zanikały; skupialiśmy się na nauce, coraz boleśniej świadomi kończącego się beztroskiego życia, ale nawet to nie sprawiło, że staliśmy się sobie obcy. Wręcz przeciwnie, każdy kolejny rok był jeszcze większym pogłębieniem naszej przyjaźni, która wkrótce zamieniła się w coś więcej. Ekhem, spuśćmy zasłonę milczenia na ten drobny sypialniany epizod, bo jestem pewna, że Selwyn nie chciałby, żebym opowiadała o jego małej wpadce (chociaż ta nieszczęśnica, która kiedyś może zostanie jego żoną, powinna o tym wiedzieć), a ja mimo całej nienawiści do niego, mam wciąż za miękkie serducho, by go upokorzyć. No, w każdym razie potem było już tylko lepiej i nawet całkiem przyjemnie wspominam te nasze ucieczki przed nauczycielami obściskiwanie się po kątach i wynajdywanie pustych sal (a to wcale nie było takie łatwe we francuskiej szkole, gdzie miłość panuje na pierwszym miejscu!). Ale oczywiście ten w rzyć kopany gumochłon nie byłby sobą, gdyby wszystkiego nie zepsuł. Jeszcze mogłabym mu wybaczyć, gdyby oddał się pragnieniu chwili i zapomniał z jakimś przystojnym uczniakiem (nie miałam uprzedzeń, jeden raz nic przecież nie znaczy, a po trzech się resetuje, jak mawiał mój ojciec, pobierający nauki u wuja), ale nie, on musiał sobie wybrać jakąś tlenioną lafiryndę (tu już miałam duże uprzedzenia,  ale to chyba naturalne, że odczuwałam kobiecą zazdrość, prawda?). Z pewnością obudziłabym w sobie wcześniejszą chłopczycę i zrobiła porządek z jego arystokratyczną buźką, ale (nie)stety lata nauki w Beauxbatons, w tym dobrych manier i zachowania godnego damy, pozwoliły mi jedynie na  wykorzystanie moich literackich talentów i obrzucenie go epitetami, które – mam nadzieję – śniły mu się jeszcze długo potem.


Na szczęście do tej całej przykrej sytuacji doszło już po tym, jak zakończyliśmy prawdopodobnie najważniejsze egzaminy w naszym życiu. Nigdy nie byłam jakimś fantastycznym orłem w nauce, najpierw skupiając się na psikusach i dowcipach, a potem na Lexie (zawsze mogę go obwinić za zmarnowanie mojej kariery), dlatego pewnym zaskoczeniem były otrzymane wyniki. Nie licząc tych marnych O z eliksirów i opieki nad magicznymi zwierzętami, reszta wyszła całkiem znośnie. A wielkie W z zaklęć i P z obrony przed czarną magią długo potem napawały mnie dumą. Chociaż może nie powinny stanowić jednak aż tak wielkiego zaskoczenia, skoro ostatni rok w szkole upłynął mi mimo wszystko na wzmożonej (w porównaniu z poprzednimi) nauce? Myślę, że nie bez wpływu na wyniki była moja aktywność w naszym szkolnym klubie pojedynków. Co prawda stosowane tam zaklęcia nijak miały się do poważnych klątw, ale jednak w znacznym stopniu wykraczały poza program nauki. To dzięki niemu udało mi się opanować zaklęcie Patronusa, chociaż wcale nie było łatwo (miłe wspomnienia z Lexem nie działały, jakby moja świadomość już wtedy wiedziała, co czego ta łajza jest zdolna). Kiedyś zabłądziłam nawet do biblioteki (paskudne miejsce) w poszukiwaniu jakiegoś złośliwego zaklęcia, którym mogłabym uraczyć wyjątkowo nielubianą dziewczynę z roku niżej. Nie znalazłam nic wartego uwagi i zemściłam się w inny sposób, ale przy okazji zaopatrzyłam się w inne arcyciekawe czary, które praktykowałam po kryjomu w pustych salach. Tak, zdecydowanie zaklęcia i obrona przed czarną magią, no i może troszeczkę transmutacja (ale tylko troszeczkę) zajmowały mnie najbardziej przed egzaminami; do innych przedmiotów nie przykładałam większej wagi - w końcu jako czarownicy, której przeznaczeniem było zarządzanie wielką gazetą (nie miałam skromnych planów co do swojej przyszłości, zdecydowanie nie) nie były mi potrzebne jakieś magiczne ziółka, napoje czy zwierzaczki.


To trochę zaskakujące, ale udało mi się w miarę szybko wyrzucić Alexa ze swoich myśli, nie zapominając jednak o starannej pielęgnacji niechęci do tego szlacheckiego parobka, który zadrwił sobie z moich uczuć. Nie dałam mu szansy na wytłumaczenie, a on chyba puścił potem babskiego focha, bo więcej nie próbował się ze mną kontaktować (i dobrze), ale oczywiście jako wytrawna przyszła redaktorka musiałam śledzić prasę, gdzie jego nazwisko pojawiało się od czasu do czasu (bardzo źle), łączone niekiedy z innymi nazwiskami szlachetnie urodzonych panien (wieszałam takie artykuły na ścianie i atakowałam je rzutkami). Kolejne lata spędziłam więc na różnych praktykach i stażach, podłapując wszelkie możliwe zajęcia, które wiązały się z mediami i nagle pięknego majowego dnia zaoferowano mi pracę w angielskiej Czarownicy. Nie zastanawiałam się długo, rzucając całe moje dotychczasowe życie, żegnając się z rodzicami i dumnie wkraczając w nowy etap. Który przywitał mnie kopniakiem w tyłek, gdy na którejś z kolei stronie w najnowszym wydaniu czasopisma znów natknęłam się to na to paskudne nazwisko. Nie mogłam jednak przegapić takiej fantastycznej okazji, gdy moja wyobraźnia podsuwała mi coraz to nowsze plany zemsty. I jeden z nich właśnie wcielam w życie.



Patronus: Ojej no, lubię kotki, mam z nimi miłe wspomnienia, bo są super puszyste i w ogóle, a gdy rozstałam się z Lexem, to rodzice mi kupili takiego małego futrzaka i dlatego mam z nim super pozytywne skojarzenia. Zawsze sobie wyobrażam, jak wydłubuje tej szlacheckiej świni oczy. To znaczy nie wtedy, gdy wyczarowuję patronusa. Podczas rzucania zaklęcia wspominam swoich rodziców i rodzinny dom - szczególnie swoje czternaste urodziny, podczas których tata po raz pierwszy powiedział, że jest dumny ze swojej córki czarodziejki.










 
20
0
5
0
0
0
0


Wyposażenie

Różdżka, 10 punktów statystyk




[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Anonymous
Gość
Re: Annabelle Apollinaire [odnośnik]16.10.15 22:42

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Annabelle od zawsze wyróżniała się na tle innych dzieci, wszak kradzież kur sąsiadów nie należy do podstawowych zajęć młodej dziewczynki. Chłopczycowe zachowanie nie zatarło się nawet we francuskiej akademii magii. Wyjątkowe zdolności z dziedziny zaklęć i namiętne pojedynki nie łagodziły tego wrażenia. Dopiero stopniowo rozwijające się uczucia do Alexandra Selwyna, stopniowo odmieniły dorastającą panienkę. By następnie pozostawić ze złamanym sercem.
Jak poradzi sobie na stażu w Czarownicy? Jak potoczą się jej losy po ponownym spotkaniu, tym razem zaręczonego Alexandra. Czy uda się jej pogodzić ambicje z palącą żądzą zemsty? Wydaje mi się, że Anne nie raz wbije kij w mrowisko i zamąci nam na fabule!

OSIĄGNIĘCIA
Naczelny mąciciel
Bajkopisarz
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:20
Transmutacja:0
Obrona przed czarną magią:5
Eliksiry:0
Magia lecznicza:0
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:0
Inne
Brak
WYPOSAŻENIE
Różdżka
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[16.10.15] 900-700=200
[29.11.15] Opowieść na Łące Pamięci +80 pkt
[29.11.15] Udział w Festiwalu Lata +40 pkt


I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see

Allison Avery
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Annabelle Apollinaire ZytGOv9s
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t653-allison-avery https://www.morsmordre.net/t814-poczta-allison https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f98-shropshire-ludlow-dwor-averych https://www.morsmordre.net/t1885-allison-avery#25620
Annabelle Apollinaire
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach