Zaniedbany dziedziniec
AutorWiadomość
First topic message reminder :


Zaniedbany dziedziniec
Nokturn to nie tylko sklepy oraz sieć uliczek, w których można natknąć się na podejrzanych, często wrogo nastawionych czarodziejów. Znajdują się tutaj także kamienice mieszkalne, podziemne bary oraz karczmy połączone z pozostałą częścią alei za pomocą niedużego dziedzińca. To właśnie tutaj trafia się po wyjściu z Białej Wyrweny, a także mniejszych sklepików nie cieszących się zbyt wielką popularnością. Skwer nie jest zbyt dobrym miejscem na rozmowy, połowicznie oświetlony lichymi lampami, sprawia ponure wrażenie, szczególnie, gdy przez zaciemnioną część przemierzają przyśpieszonym krokiem nieznani czarodzieje. Budynki są odrapane, zaniedbane, na ich ścianach wiszą stare plakaty z podobiznami aurorów. Znajduje się tutaj kilka ławek, które ustawiono w pobliżu wysuszonej, niedziałającej, chyba już od lat, fontanny z posągiem czarodzieja w kapturze - mówi się, że to podobizna założyciela Śmiertelnego Nokturnu.
Niuchacz był poczwarny. Brzydki, zbyt mały w stosunku do pulchnego ciała, zbyt ślepy, służalczo miażdżony instynktem błyszczącej łasości zakorzenionym wśród każdej komórki ciała. Pozbawionymi sierści łapkami wciąż usiłował zsunąć z jej palca pierścionek, drobne pazurki wsuwały się pod złotą obrączkę, a z pyszczka raz po raz dobiegały niezadowolone piśnięcia - bo nie miał w sobie wystarczająco dużo siły, by marzenie uiścić. Był wygłodzony. Wyziębiony. Wystraszony, zapewne przez wiele godzin nękany przez bezpańskie koty włóczące się po dzielnicy w poszukiwaniu łatwej przekąski; być może w tej wątłej czaszce wciąż niosło się echo ich syków. I Wren, jakkolwiek nieurzeczona urodą znaleziska, nie zdawała sobie nawet sprawy z faktu, że - gdyby nie podłe zachowanie Schmidta i nieprzesadnie interesująca osoba Tatiany - najpewniej nigdy nie skierowałaby ogniska uwagi na zagubione, zwierzęce niemowlę. Było dla niej odskocznią. Wodospadem obojętności oblewającym spętane złością i rozczarowaniem myśli; pozwalało skupić się na czymś innym, odległym, niemal abstrakcyjnym, by nie rozpętać wokół siebie sztormu wyrzutu. Wystarczająco niestosownie zachowali się w obecności przypadkowego gapia, jakim była Dolohov; tylko dzięki puchatemu stworzeniu objętym jej dłońmi Azjatka nie przeklinała jeszcze tego dnia, żałując, że o poranku w ogóle podniosła się z łóżka.
Ale może musiała to zrobić - przejrzeć na oczy, zobaczyć, jak destrukcyjnym pierwiastkiem był dla niej Friedrich. Jak uwłaczającym i pomiatającym, przyrównywał ją do roli szlamy, z którą czynić mógł cokolwiek, rozsadzać wypełniającą go energię, furię płynącą przez żyły. Nie rozumiał, co robił źle. Wiedziała, że nie rozumiał - ale w szacunku do samej siebie nie miało to znaczenia, nie dziś.
- Jeden - skorygowała go beznamiętnie; nie mieszkali razem, w jedność scalał ich pierścionek, lecz światy wciąż pozostawały osobnymi imperiami, graniczącymi ze sobą w ni to bezpiecznej, ni zakrawającej o agresję odległości. - Yuan to porządny pies, posłuszny. Nie gryzie, jeśli tego nie chcę. Nie możesz powiedzieć tego samego o Otto? - mruknęła i uniosła dłonie ku górze, uważniej przyjrzała niuchaczowi, który najwyraźniej zmęczył się już swoim staraniem. Strawił resztki energii, poddał się, wtulony w narzeczeński symbol, drzemiący u jego boku. Zdawał się przy tym cicho pochrapywać. Merlinie, jeszcze tego jej brakowało - nie dość, że doberman sapał często przez sen, a ghul wył na strychu, to samo miało czekać ją z nowym nabytkiem, nowym lokatorem; Wren westchnęła i z pobłażaniem pokręciła głową nad tym zawiniątkiem nieszczęścia, za to z sukcesem ignorując komentarz Friedricha zapowiadający wizytę u Dolohovów. To nie jej problem. Nie jej interes. Niech robi co chce, niech zejdzie jej z oczu jak najszybciej, zanim niuchacz utraci złoto, które tak go nęciło.
Nie odpowiedziała Tatianie. Nie obserwowała, jak ta znika pośród nokturnowskiej ciemności, zlewa się w jedno z cieniem i mgłą; poczekała tylko dłuższą chwilę, zanim sama również ruszyła w kierunku ponurej bramy dziedzińca.
- Odprowadź mnie do granicy - odezwała się do Friedricha wyłącznie tymi słowami, milcząc dalszą drogę; do granicy z normalnym, bezpiecznym światem, który przemierzyć mogła już sama, by dostać się na Pokątną. A tam - pomyśli o niuchaczu, o imieniu, o tym, jak umożliwić mu przeżycie pod swoją protekcją do następnego ranka. Niech od kwestii ważnych rozprasza ją dalej.
zt
Ale może musiała to zrobić - przejrzeć na oczy, zobaczyć, jak destrukcyjnym pierwiastkiem był dla niej Friedrich. Jak uwłaczającym i pomiatającym, przyrównywał ją do roli szlamy, z którą czynić mógł cokolwiek, rozsadzać wypełniającą go energię, furię płynącą przez żyły. Nie rozumiał, co robił źle. Wiedziała, że nie rozumiał - ale w szacunku do samej siebie nie miało to znaczenia, nie dziś.
- Jeden - skorygowała go beznamiętnie; nie mieszkali razem, w jedność scalał ich pierścionek, lecz światy wciąż pozostawały osobnymi imperiami, graniczącymi ze sobą w ni to bezpiecznej, ni zakrawającej o agresję odległości. - Yuan to porządny pies, posłuszny. Nie gryzie, jeśli tego nie chcę. Nie możesz powiedzieć tego samego o Otto? - mruknęła i uniosła dłonie ku górze, uważniej przyjrzała niuchaczowi, który najwyraźniej zmęczył się już swoim staraniem. Strawił resztki energii, poddał się, wtulony w narzeczeński symbol, drzemiący u jego boku. Zdawał się przy tym cicho pochrapywać. Merlinie, jeszcze tego jej brakowało - nie dość, że doberman sapał często przez sen, a ghul wył na strychu, to samo miało czekać ją z nowym nabytkiem, nowym lokatorem; Wren westchnęła i z pobłażaniem pokręciła głową nad tym zawiniątkiem nieszczęścia, za to z sukcesem ignorując komentarz Friedricha zapowiadający wizytę u Dolohovów. To nie jej problem. Nie jej interes. Niech robi co chce, niech zejdzie jej z oczu jak najszybciej, zanim niuchacz utraci złoto, które tak go nęciło.
Nie odpowiedziała Tatianie. Nie obserwowała, jak ta znika pośród nokturnowskiej ciemności, zlewa się w jedno z cieniem i mgłą; poczekała tylko dłuższą chwilę, zanim sama również ruszyła w kierunku ponurej bramy dziedzińca.
- Odprowadź mnie do granicy - odezwała się do Friedricha wyłącznie tymi słowami, milcząc dalszą drogę; do granicy z normalnym, bezpiecznym światem, który przemierzyć mogła już sama, by dostać się na Pokątną. A tam - pomyśli o niuchaczu, o imieniu, o tym, jak umożliwić mu przeżycie pod swoją protekcją do następnego ranka. Niech od kwestii ważnych rozprasza ją dalej.
zt




it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
- Jakbyś jakiekolwiek miała… - Mruknął, lecz w jego głosie wybrzmiewało wyraźne rozbawienie. Kolejne słowa rosjanki sprawiły, że w zielonym spojrzeniu jakie powędrowało w jej kierunku pojawiły się wyzywające ogniki. Doskonale wiedział, że nie nadaje się do tańców. Przynajmniej nie takich, o które pozornie mogło chodzić w ich rozmowie.
Spotkanie stawało się wyjątkowo niewygodne, nawet jeśli złość powoli zdawała się z niego ulatywać. Wykrzywił usta w podłym uśmiechu, gdy kolejne słowa opuściły usta narzeczonej. Nie był zadowolony z jej postawy. Prowokowała go, aby w najbliższym zaułku skręcić jej kark i raz na zawsze zapomnieć o tym, jakże upierdliwym problemie. Na Merlina, tak chyba rzeczywiście byłoby lepiej. ,
- Musiałbym chcieć go powstrzymać. - Mruknął, tym razem wyzywające spojrzenie lokując w czarnych oczach Chang. Doskonale wiedziała, że Otto wykona każde jego polecenie. Wszystko zależało od jego chęci, a tych, w jej przypadku zaczynał mieć coraz mniej.
Zielone ślepia szybko powróciły w kierunku Tatiany, uważnie omiatając ją spojrzeniem.
- Tylko się nie zarycz z tęsknoty. - Rzucił, lecz całkiem przyjaznym tonem, pozbawionym wrogości bądź chęci połamania jej kości. Zignorował ostrzeżenia, jakie Rosjanka wypowiedziała w kierunku Azjatki... Gdzieś w środku uważając, że tamta miała rację. Wren nie mieszkała na Nokturnie; nie miała powiązań po za nim oraz jego przyrodnim bratem. I był pewien, że w końcu naciśnie na nieodpowiedni oddcisk.
- Auf Wiedersehen. - Mruknął do Dolohov w ostrym, ojczystym języku. A gdy ta oddaliła się, z jego ust wyrwał się wyraźny pomruk niezadowolenia. Ruszył w kierunku Horizont Alley, wybierając najsprawniejszą drogę, jaka mogła doprowadzić ich do celu. Milczał przez całą drogę, jedynie czasem zerkając w kierunku Chang, by upewnić się, że ta dalej podąża wyznaczoną przez niego drogą. A gdy doszli na miejsce oparł się o ścianę, jedynie obserwując jak dziewczyna wychodzi na bezpieczniejszą z ulic, by kilka chwil później ponownie zniknąć w mroku Nokturnu.
Nie pożegnał się, nie przeprosił ani nie odezwał choćby słowem, czując, iż nie było to potrzebne.
| zt. x3
Spotkanie stawało się wyjątkowo niewygodne, nawet jeśli złość powoli zdawała się z niego ulatywać. Wykrzywił usta w podłym uśmiechu, gdy kolejne słowa opuściły usta narzeczonej. Nie był zadowolony z jej postawy. Prowokowała go, aby w najbliższym zaułku skręcić jej kark i raz na zawsze zapomnieć o tym, jakże upierdliwym problemie. Na Merlina, tak chyba rzeczywiście byłoby lepiej. ,
- Musiałbym chcieć go powstrzymać. - Mruknął, tym razem wyzywające spojrzenie lokując w czarnych oczach Chang. Doskonale wiedziała, że Otto wykona każde jego polecenie. Wszystko zależało od jego chęci, a tych, w jej przypadku zaczynał mieć coraz mniej.
Zielone ślepia szybko powróciły w kierunku Tatiany, uważnie omiatając ją spojrzeniem.
- Tylko się nie zarycz z tęsknoty. - Rzucił, lecz całkiem przyjaznym tonem, pozbawionym wrogości bądź chęci połamania jej kości. Zignorował ostrzeżenia, jakie Rosjanka wypowiedziała w kierunku Azjatki... Gdzieś w środku uważając, że tamta miała rację. Wren nie mieszkała na Nokturnie; nie miała powiązań po za nim oraz jego przyrodnim bratem. I był pewien, że w końcu naciśnie na nieodpowiedni oddcisk.
- Auf Wiedersehen. - Mruknął do Dolohov w ostrym, ojczystym języku. A gdy ta oddaliła się, z jego ust wyrwał się wyraźny pomruk niezadowolenia. Ruszył w kierunku Horizont Alley, wybierając najsprawniejszą drogę, jaka mogła doprowadzić ich do celu. Milczał przez całą drogę, jedynie czasem zerkając w kierunku Chang, by upewnić się, że ta dalej podąża wyznaczoną przez niego drogą. A gdy doszli na miejsce oparł się o ścianę, jedynie obserwując jak dziewczyna wychodzi na bezpieczniejszą z ulic, by kilka chwil później ponownie zniknąć w mroku Nokturnu.
Nie pożegnał się, nie przeprosił ani nie odezwał choćby słowem, czując, iż nie było to potrzebne.
| zt. x3


Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Skoro Pan Goyle wysłał go na Nokturn to, co było robić? Hagrid łeb miał spuszczony w dół, wolał nie patrzeć na nic co dzieje się dookoła. Spotkanie z tamtym szmalcownikiem i krew tego dziecka, co mu wciąż się po nocach śniła, ten zapach... Straszny. Gorszy niż port, nawet obszczany, obsrany i obrzygany. Nic tak nie śmierdziało jak świeża krew. Zresztą, dobrze, że w ogóle czasem zasnął. Zmęczone oczy dobitego człowieka... Patrzył tylko w bruk. Ręce schował do kieszeni, siekierkę przy pasku pod płaszczem, tym samym, w którym trzymał kryształki. Przemknąć szybko, by nikt nie zauważył, by się nic nie rozdupcyło po drodze i by można szybko zadanie wykonać. Z tą całą Panią Cassandrą, co Pan Goyle kazał się spotkać. Wyprostował plecy, starając się wyglądać, chociaż ociupinkę groźniej, chociaż wcale do tego jakiejś szczególnej motywacji nie miał. Był już przegrany i tyle, trzeba się było z myślą tą wziąć i pogodzić, tyle.
Podniósł wzrok wyżej, a tam oczywiście te plakaty, co po całym Londynie były porozwieszane. Do tego jakieś starsze, co nawet nazwisko ciężko było odczytać. Parszywe miejsce, znacznie gorsze niż cokolwiek co do tej pory widział. I w duchu przeklinał, że tu trafić musiał. Chociaż gorzej niż na kamiennych schodach w dokach to być nie mogło. Chyba. Prawda?
Gotowy był już zresztą na wszystko, a liczył tylko odrobinę, że ta kobieta, do której lecznicy miał się udać będzie dla niego w miarę w porządku, tak jak Pan Goyle był w porządku. Upewnił się jeszcze raz, spuszczając wzrok na dół, że buty miał zawiązane. Głupio byłoby, by wyryć łbem o bruk w takim miejscu, z opowieści już wiedział, że rzucą się na niego przy pierwszej lepszej okazji. Był znacznie mniejszy niż te olbrzymy, co po mieście chodziły. Dość głupot, Hagridzie. Wyprostował plecy i usilnie na twarzy próbował utrzymać, że jest odważniejszy niż w rzeczywistości. Nie, żeby był tchórzem, ale pewne sytuacje to po prostu... Szkoda gadać.
Rozejrzał się jeszcze wyszukując Lecznicy Pani Cassandry, niepewny co mu los przyniesie na tym Nokturnie. Oby tylko dzieci nie bili... Oby tylko nie dzieci...
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 17.03.21 20:01, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :

'Nokturn' :

Zgubił się na Nokturnie. Zresztą, jaki to dziw, że się zgubił, skoro przecież drogi nie znał. Znaleźli go w rynsztoku. Przynajmniej tak gadali, że znaleźli, bo Hagrid nic z tego nie pamiętał. Ostatnie co to ten krzyk skrzata. Nie, żeby skrzaty jakoś szczególnie uwielbiał. Ale jednak, no istotka jak każda inna. Żal było patrzeć, jak łbem w ścianę walił, aż swoje kościste łapy wysunął i coś tam jakieś gesty wykonywał. Przestraszył się, bo i co innego było robić, skoro magii skrzatów nie znał, a ten wyjątkowo wkurzony się wydawał.
Obudził się już w szpitalu, mówili, że w Mungu. Cud, że w ogóle go tam wzięli, może się zlitowali czy coś? Medycy i uzdrowiciele to jednak dobrzy ludzie byli, a skoro Pani Cassandra lecznicę miała to też na pewno dobry człowiek, tylko czemu w takim miejscu parszywym, okropnym, brudnym? Kto to mógł wiedzieć. Klatę miał owiniętą bandażami, a czort jeden wiedział, co pod tymi bandażami było. Bolało tylko trochę, znacznie mniej zresztą niż bolało całe życie razem wzięte. Jeszcze jakby czas miał na reakcje... No, ale nie miał.
Położyli go na jakimś łóżku, co skrzypiało cholernie, a i tak nogi mu wystawały, i czym prędzej zabrał swoje rzeczy, zadowolony tylko, że nie okradli. Siekierkę i kryształki dalej miał przy sobie. Pani Boyle na pewno zmartwiona, ale nie mógł przecież teraz biec do Parszywego. Miał się stawić u Pani Cassandry, nie wiedział nawet, jak jej wyjaśni, co się mu stało, czemu dzień później przyszedł. Nie... Przecież na pewno była dobra. Miała lecznice. Wybaczy mu... Chyba.
Znów wszedł na Nokturn, tym razem pilniej rozglądając się na boki, by szybciej zareagować. Minę miał tęgą, co by się bali, jak go spotkają. Żartów już był koniec. Liczył tylko, że tego skrzata znowu nie spotka. I czym do cholery jest sinica? Brzmiało jakby Hagrid zaraz cały miał być fioletowy albo poblednięty jakiś. Faktycznie, z nosa mu ciekła krew, z dziąseł też zresztą. Okropny metaliczny smak, który tylko przecierał językiem i starą szmatką, co by mu do gęby z nosa nie szło. Musiał dotrzeć do Pani Cassandry. Nie miał już czasu na zwłokę. Pan Goyle byłby zły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 17.03.21 20:01, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :

'Nokturn' :

Co było nie tak z tym miejscem? Wpierw ten skrzat, a teraz jakaś stara kobieta zaczepiała go i mówiła czułe słóweczka. Mimowolnie no odwrócił się, może i przyjazna zresztą była? Tylko śmierdziała jak cholera, pewnie tym Nokturnem przesiąkła. Gorzej jeśli to Nokturn przesiąkł nią. Otworzyła pudełko, a Hagrid zobaczył w nim kryształ, mieniący jak prawie jak te w kieszeni, obok siekierki, którą miał przy pasku. Tamte były dobre, czuł przecież, że były dobre. Musiał go zobaczyć, dotknąć... Był ciekawy. Mienił się tak kolorowo, jak tęcza. Już wyciągał dłoń gdy doszło do niego, że może nie... Że to może wcale najlepszy pomysł nie był, ale już za późno było. Dotknął go.
W prawej dłoni poczuł pieczenie, takie jakby ktoś mu żywy ogień przyłożył albo jakieś narzędzie co nim bydło cechuje, rozgrzane do czerwoności. Zabrał szybko dłoń, ale palący ból nie dawał spokoju. Rubeus czuł, jakby świat przy nim wirował. Prawie tak jak wtedy gdy nawalony kładł się spać i śmigła dookoła latały. Tyle że teraz nie miał w ustach przyjemnego posmaku po miodzie pitnym, a jedynie smak krwi, wciąż cieknącej z dziąseł. Spojrzał na swoją dłoń, a ta cała mieniła się czerwienią. I to nieładnie się mieniła, nie tak jak tęcza na tym cholernym krysztale. Kropelki krwi zebrały się, a silne poparzenie sprawiło, że skóry już tam prawie nie miał. Bolało. Za bardzo bolało. Musiał uciekać.
Szybko zawrócił i wbiegł w Pokątną, oddychając jeszcze ciężko. Potrzebował uzdrowiciela, ale w Mungu wolał się nie pokazywać. Kto wie, czemu w ogóle rano tak po prostu go wypuścili. Ale skoro Pani Cassandra miała lecznicę, może pomoże...? Tylko znowu wracać na ten okropny Nokturn? Nie chciał tego, bardzo tego nie chciał. Ale musiał. Zacisnął zęby, starając się nie myśleć o tym okropnym bólu.
Ile jeszcze go czekało? Ten cholerny patrol, potem Tower, ten szmalcownik, brak jedzenia. Naprawdę tak chcieli żyć, ci poplecznicy jakiegoś ciemnego typa?
Wszedł ponownie na Nokturn, przysięgając sobie, że tym razem nic złego go nie spotka, że tym razem się uda, że dotrze do Lecznicy Pani Cassandry, a wtedy będzie błagał ją o pomoc, by ból w dłoni ustąpił, by chociaż odrobinę zaradziła. I by ta cholera krew co dziąseł i nosa mu ciekła, po prostu ustała.
żywotność: 467/492
-25 poparzenia za Klątwę Pierwszego Ognia
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 17.03.21 20:02, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :

'Nokturn' :

Dalej żył, tylko to pocieszało półolbrzyma, chociaż marne to pocieszenie, tak patrząc na okoliczności. Żyćko nie było łatwe, nikt zresztą nigdy nie mówił, że powinno być łatwe. Ale no już bez przesady...
Szedł pewnie przed siebie, chociaż ból w ręce, dziąsłach, klatce piersiowej i nosie nie ustępował. Jeszcze ta szczęka po ostatnim spotkaniu ze szmalcownikiem, już się naliczyć nie mógł nawet i nie chciał. Może i by łatwiej było, jakby nigdy do Londynu nie przyszedł. Ale co miał robić? Jak trzeba było walczyć, to trzeba było walczyć. No i spójrzcie na niego teraz. Czołowy półolbrzym portu, wielki goryl Parszywego Pasażera, chłopiec na posyłki Pana Goyla, Hagrid - wój Nokturnu. Niemal parsknął śmiecehm sam do siebie, ale nie miał ochoty na takie głupie żarty, na pewno nie w tym miejscu. Rozejrzał się jeszcze na boki, co by upewnić się, że żaden skrzat i żadna stara wiedźma go nie przyuważą. Już nawet kierował się prosto do Lecznicy Pani Cassandry, z taką myślą, że może i tym razem się uda. Żeby zła na niego nie była, że mu pomoże. Coś jednak było nie tak... Znacząco nie tak.
Hagrid odwrócił się szybko, spoglądając za ramię, co by upewnić się, że nikt go nie śledzi, a wtedy pod lewym butem poczuł coś miękkiego, co bulgotnęło. Czy to był...?
- O kurwa żeś - zaklął próbując wydostać nogę z tego co pod nim leżało. Smród zgnitego mięsa zawrócił mu głowie, zanim dostrzegł, w co tak naprawdę wlazł. Po brodzie pociekło mu coś, co nie było krwią. Organizm zareagował sam, a z gęby Hagrida wyleciały po prostu rzygi. Nie mógł tego powstrzymać, zwłaszcza gdy spojrzał w dół.
Ludzkie ciało. Zgniete, chociaż nie znał się na tym szczególnie, to pewno leżało tam z miesiąc albo dwa. - Kurwa - powtórzył, o wiele bardziej dramatycznie. Nie wyglądało już jak człowiek... Otarł jeszcze brodę, starając się przetrzeź żółć żołądka z brody. Był wykończony, kompletnie wykończony. Wyciągnął jeszcze nogę z trupa i uciekł, jak tchórz.
Cholibka, Hagrid nie jesteś tchórzem... Ale to ciało. Znów wrócił na Pokątną. Obolały, spragniony, zarzygany. Chciał tylko wrócić do domu. Do pięknej wsi pod Keswick, by ciąć drzewa, piec ciasteczka i przygrywać sobie na flecie, stukając się kuflami z okolicznymi mugolami. Miał dość, ale nie mógł zawieźć. To Ci mugole mieli mieć gorzej... Zakon na pewno coś zrobi, na pewno Zakonowi się uda. Tymczasem on będzie czekać, starając się tylko przeżyć, by lepsze dni jeszcze zobaczyć. Ponownie wszedł na Nokturn.
Błagam, na Godryka Gryffindora, na psora Dumbledore'a, na Michaela Tonksa, błagam, niech mnie nic już złego nie spotka.
Szedł pewnie przed siebie, chociaż ból w ręce, dziąsłach, klatce piersiowej i nosie nie ustępował. Jeszcze ta szczęka po ostatnim spotkaniu ze szmalcownikiem, już się naliczyć nie mógł nawet i nie chciał. Może i by łatwiej było, jakby nigdy do Londynu nie przyszedł. Ale co miał robić? Jak trzeba było walczyć, to trzeba było walczyć. No i spójrzcie na niego teraz. Czołowy półolbrzym portu, wielki goryl Parszywego Pasażera, chłopiec na posyłki Pana Goyla, Hagrid - wój Nokturnu. Niemal parsknął śmiecehm sam do siebie, ale nie miał ochoty na takie głupie żarty, na pewno nie w tym miejscu. Rozejrzał się jeszcze na boki, co by upewnić się, że żaden skrzat i żadna stara wiedźma go nie przyuważą. Już nawet kierował się prosto do Lecznicy Pani Cassandry, z taką myślą, że może i tym razem się uda. Żeby zła na niego nie była, że mu pomoże. Coś jednak było nie tak... Znacząco nie tak.
Hagrid odwrócił się szybko, spoglądając za ramię, co by upewnić się, że nikt go nie śledzi, a wtedy pod lewym butem poczuł coś miękkiego, co bulgotnęło. Czy to był...?
- O kurwa żeś - zaklął próbując wydostać nogę z tego co pod nim leżało. Smród zgnitego mięsa zawrócił mu głowie, zanim dostrzegł, w co tak naprawdę wlazł. Po brodzie pociekło mu coś, co nie było krwią. Organizm zareagował sam, a z gęby Hagrida wyleciały po prostu rzygi. Nie mógł tego powstrzymać, zwłaszcza gdy spojrzał w dół.
Ludzkie ciało. Zgniete, chociaż nie znał się na tym szczególnie, to pewno leżało tam z miesiąc albo dwa. - Kurwa - powtórzył, o wiele bardziej dramatycznie. Nie wyglądało już jak człowiek... Otarł jeszcze brodę, starając się przetrzeź żółć żołądka z brody. Był wykończony, kompletnie wykończony. Wyciągnął jeszcze nogę z trupa i uciekł, jak tchórz.
Cholibka, Hagrid nie jesteś tchórzem... Ale to ciało. Znów wrócił na Pokątną. Obolały, spragniony, zarzygany. Chciał tylko wrócić do domu. Do pięknej wsi pod Keswick, by ciąć drzewa, piec ciasteczka i przygrywać sobie na flecie, stukając się kuflami z okolicznymi mugolami. Miał dość, ale nie mógł zawieźć. To Ci mugole mieli mieć gorzej... Zakon na pewno coś zrobi, na pewno Zakonowi się uda. Tymczasem on będzie czekać, starając się tylko przeżyć, by lepsze dni jeszcze zobaczyć. Ponownie wszedł na Nokturn.
Błagam, na Godryka Gryffindora, na psora Dumbledore'a, na Michaela Tonksa, błagam, niech mnie nic już złego nie spotka.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :

'Nokturn' :


Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Cassandra: Tej nocy sen nie przyniósł ci odpoczynku - śniłaś niespokojnie, przepełnione złymi przeczuciami wizje nie pozwalały na odprężenie, ale gdy się przebudziłaś, pamiętałaś jedynie skrawki: przez cały czas towarzyszyły ci trzy wrony, przysiadały na parapecie czy skrawku dachu, na samotnej gałęzi i migającej, ulicznej latarni, przyglądając ci się z uwagą. Biały obrus leżał pozostawiony na stole, zalewany drżącym, czerwonawym światłem zza rozbitego okna; nóż, który upadł na drewniany blat, odbił się z brzękiem, odbijając krwistą łunę jakby w zwolnionym tempie. Nieznajomy chłopiec zaśmiał się, pozbawiony twarzy odwrócił się do ciebie plecami, znikając za rogiem; zdążyłaś dostrzec zaledwie fragment jasnej koszuli, gdy zamienił się we wróbla. Skrzydła zatrzepotały gdzieś obok, blisko, podniosłaś spojrzenie szukając ich; światło wiszące nad głową cię oślepiło, coś jasnego zawisło na niebie, nie byłaś jednak w stanie spojrzeć wprost, jaśniejący punkt ci umykał, aż wreszcie...
Zbudził cię hałas, nieokreślony, odległy; nie miałaś pewności, czy rozbrzmiał we śnie czy na jawie. Poranek okazał się nie być wcale łatwiejszy od nocy, pulsowanie w skroniach i oczodołach zwiastowało nadchodzącą migrenę, zmęczenie nie chciało uciec spod powiek. Zakupione zaledwie dzień wcześniej mleko okazało się zupełnie zepsute, nabierając czarnej, smolistej barwy, drażniąc nos kwaskowatym zapachem. Jeden z leczonych przez ciebie czarodziejów umarł w nocy, mimo że byłaś niemal pewna, że ozdrowieje. Kiedy przechodziłaś przez sień, usłyszałaś szarpanie klamki, ktoś załomotał w twoje drzwi - po drugiej stronie stał mężczyzna, przekrzywiona nieco sylwetka opierała się na lasce, znajoma twarz zdradzała zaniepokojenie.
Hector: Tej nocy spałeś płytko, budząc się co kilkanaście minut, a wreszcie - nie mogąc zasnąć już zupełnie. Sypialnia wydawała się duszna, zbyt gorąca, klaustrofobiczna; lewe kolano promieniowało bólem, niedającym się ukoić zaklęciami ani przeciwbólowymi eliksirami, zresztą: gdy zszedłeś do alchemicznej pracowni, odkryłeś, że większość zgromadzonych przez ciebie ziół i roślinnych ingrediencji sczerniała, wydzielając gryzący, paskudny zapach zgnilizny. Część była ci potrzebna, czy tego chciałeś czy nie, po te rzadsze musiałeś udać się do Londynu. Orestes nalegał, byś zabrał go ze sobą - na ogół grzeczny i wycofany, tego dnia również wydawał się nerwowy i rozdrażniony, a gdy okazało się, że tym razem nie ma nikogo, z kim mógłbyś go zostawić, ostatecznie postawił na swoim. Wycieczka miała być krótka, zapowiadała się też na spokojną: ulica Pokątna była opustoszała, szare niebo wisiało nad ulicą nisko, jakby mogło lada chwila na nią runąć - a może zanosiło się na burzę, i to dlatego w kolanie rwało cię niemiłosiernie. Skupiony na dotarciu na miejsce, z opóźnieniem zauważyłeś, że dłoń syna wymyka ci się z uścisku - zafascynowany czymś, co dostrzegł w jednej z uliczek, Orestes przyspieszył kroku, wyrywając się do przodu, po drodze przebiegając tuż pod chwiejącą się, opartą o kamienicę drabiną - stojący na niej czarodziej próbował naprawić przyozdobiony kolorowymi szkiełkami, rozbity szyld, barwne drobinki skrzyły się na bruku. Chłopiec nie reagował na nawoływanie, a podążając za nim odkryłeś, że alejka, w którą wszedł, prowadzi na Nokturn; z oczu straciłeś go na niewielkim, obskurnym dziedzińcu, wydawało ci się, że wbiegł w któreś drzwi - ale w które? Pomiędzy budynkami echem poniosło się krakanie, trzy czarne wrony przysiadły na ulicznej latarni, która zamrugała mdłym światłem, po czym zgasła. Coś zaszurało po twojej prawej stronie, twoją uwagę zwróciły niepozorne, drewniane drzwi. Przeczucie podpowiadało, że to właśnie w nie wbiegł twój syn, musiałeś to sprawdzić - po drugiej stronie dostrzegłeś jednak jedynie ciemnowłosą kobietę o rysach, które były ci znajome.
Pojawienie się Hectora w drzwiach Cassandry przypomniało wieszczce o niedawnym śnie, upuszczony na stół nóż oznaczał wizytę czarodzieja - ale co jeszcze tam widziała? Gdzieś obok was zatrzepotały ptasie skrzydła, lecz tym razem nie należały do siedzących na dziedzińcu wron - przez uchylone okno do środka wleciał wróbel, lecąc na oślep uderzył we framugę, po czym opadł na podłogę, szamocząc się niemrawo. Żył, zapewne byliście w stanie go uratować - Cassandra wiedziała jednak, że wleciawszy do domu, był omenem śmierci któregoś z domowników - omenem, który można było odegnać jedynie go zabijając. Zanim którekolwiek z was zdążyłoby podjąć decyzję, za plecami Hectora rozbłysło jaskrawe światło - blask zalał dziedziniec, wlewając się również do sieni...
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
3.07
Nie pamiętał swoich snów, może zresztą żadnych nie miał (wolał żadnych nie mieć) - ale coś wyrwało go ze snu. Nie mógł już zasnąć, nie tak naprawdę, najpierw przepełniony irracjonalnym niepokojem o siebie i racjonalnym niepokojem o kogoś, kto spędzał tą pełnię wolał-nie-wiedzieć-gdzie. Potem z powodu tępego bólu. Może zbyt pośpiesznie wstał z łóżka, by podejść do okna i pod sypialnię Orestesa - a może znowu zmieniała się pogoda, a może to coś innego (ale od kłótni z bratem minęły przecież dwie doby, nie powinno już boleć). Rzucił kilka zaklęć, które powinny pomóc, ale spodziewana ulga nie nadeszła. Nie wiedział dlaczego i potem nie spał już z powodu tej irytującej zagadki, roztrząsając w myślach czy powinien iść na drugi koniec domu po eliksir słodkiego snu. Ostatecznie nie poszedł, bo po pierwsze nie miał nastroju na spacery, a po drugie wtedy już na pewno by nie zasnął, a po trzecie był ambitny i jakoś to zniesie.
Rano noga bolała jeszcze bardziej, więc niecierpliwie pokuśtykał do pracowni i... Zmarszczył nos, czując ohydną woń zgnilizny, a potem (wcale nie z narastającą paniką, był magispychiatrą i będzie ponad to, ale musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie i dlaczego nie istniało-) nerwowo przejrzał wszystkie zapasy roślinnych ingrediencji.
Do wyrzucenia.
Zmarnowany czas, zmarnowane pieniądze, na moment zapomniał o własnej nodze i nerwowo otworzył terminarz. Zaplanował dzisiaj dzień wolny na uwarzenie prostych mikstur, które miał dostarczyć pacjentowi podczas jutrzejszej wizyty, jutro rano. Nie przewidywał własnej pomyłki w warzeniu eliksirów, które robił już wielokrotnie - ale nie przewidział, że może mu braknąć składników, tak nagle. Zawsze miał przecież zapasy, planował każdą porcję.
Nie znosił zmieniać planów, a jeszcze bardziej nie znosił łamać słowa i narażać własnej reputacji. Jedyny sklep, w którym miał szansę znaleźć potrzebne ingrediencje znajdował się na Pokątnej - musiał tam udać się od razu, nie marnować czasu. Może mógłby zmarnować kilka godzin, ale znał siebie i mechanizmy własnej psychiki. Cały dzień będzie zepsuty dopóki nie zaopatrzy się w potrzebne zioła i nie zazna spokoju ducha.
Kolejne zaklęcie przeciwbólowe, znowu nic.
Myśli - zamiast do kogoś, o kim chciałby myśleć - pomknęły do Wenus i do palarni opium. Zamrugał, zdenerwowany na samego siebie i wtedy do kuchni wszedł Orestes. Marudny, zaciągający słowa z manierą kojarzącą się z Beatrice. Nigdy nie przypominał matki, ale dzisiaj nie przypominał do końca siebie. Był pobudzony i drażliwy i ruchliwy, zupełnie jak Victor w dzieciństwie, a Hector nie mógł za nim nadążyć i nie chciał słuchać marudnego "tatoooooo, weź mnie na Pokątną". W inny dzień zaplanowałby całą wycieczkę, znowu wziął małego do cyrku, ale dzisiaj mu się śpieszyło.
W drodze do sklepu odruchowo zwolnił kroku, mijając Horizont Alley.
Wiedział gdzie prowadzi i od przedwczoraj wiedział, kto tam mieszka.
Nie chciał dziś myśleć o Victorze i - jakby na zawołanie - jego myśli zajęła nagła fala bólu w udzie, promieniująca aż do kolana.
-Poczekaj... - wymamrotał do syna, ciągnącego go za rękę i sięgnął po różdżkę, zaklęcie przeciwbólowe musi tym razem zadziałać. Orestes był empatycznym dzieckiem, zwykle w takich sytuacjach zwalniał kroku razem z ojcem. Zwykle grzecznie czekał, widząc grymas bólu, a potem nie rozmawiali o tym w uprzejmym milczeniu. Zwykle, czyli na tyle często, że zachowanie wynikające ze współczucia i miłości dziecka do rodzica wydało się Hectorowi zwodniczo naturalne - że nie przewidział, że dziecięca ciekawość wygra kiedyś z empatią.
Skupiony na sobie, w pierwszej chwili nie zauważył, że Orestes puścił jego dłoń - zupełnie się tego nie spodziewał - a potem było już za późno. Może powinien za nim krzyknąć, może wtedy chłopiec by się opamiętał, ale w pierwszej chwili nawet nie przyszło mu to do głowy. Przecież nigdy nie podnosił na syna głosu. Zamiast się odezwać, przyśpieszył tylko kroku, ale przecież nie mógł za nim nadążyć, a potem chłopiec zniknął za zakrętem i Hector poczuł już tylko falę najprawdziwszej paniki.
Wiedział dokładnie, jakie zaklęcie by mu teraz pomogło, ale nie było czasu do stracenia. Wszystko - ból, trudności ze złapaniem oddechu, głupie zioła - odeszło na drugi plan, przyćmione przez myśl, że jego schludnie ubrany syn pobiegł w stronę Śmiertelnego Nokturnu.
Dalsza droga minęła jak w transie - gdzie on mógł być? Chyba go wołał, ale nie pamiętał, może był skupiony tylko na szybkim marszu i zagryzaniu zębów i rytmicznym stukocie laski, a potem zobaczył niewielkie drzwi i dalej ulica była pusta, musiał być tutaj...
-Orestes?! - krzyknął, załomotawszy w drzwi - a potem niecierpliwie je pchnął (gdyby samemu mieszkał na Nokturnie, zamykałby drzwi na klucz, no ale cóż). Imię syna zamarło mu na ustach, gdy okazało się, że za drzwiami go nie ma, nie w zasięgu jego wzroku - ale od razu rozpoznał ją.
Na krótki moment rysy twarzy rozpogodziły się, bo nawet w najgorszy poranek, nawet szczerze zaskoczony - autentycznie ucieszył się, że widzi Cassandrę.
Właściwie, była jedyną osobą, której widok cieszył go w przeszłości w trudne dni. Nie znosił okazywać własnej słabości (wygodnie było ją ukrywać, gdy obnażało się w pracy słabości innych), nie znosił chwil frustracji na stromych schodach, nie znosił kpin rówieśników i nie znosił, gdy ktokolwiek był tego wszystkiego świadkiem. Ale jej obecność, jej jedynej, umiał wtedy znieść i właściwie z nią wszystko stawało się prostsze.
Blady uśmiech, przez krótką chwilę znowu poczuł się jak wtedy, gdy byli nastolatkami - ale nie byli, a on był mężczyzną i ojcem, a ona była kobietą na Śmiertelnym Nokturnie. (A zatem nie tylko syna, ale i Cass nie powinien spuszczać z oczu, dopóki nie odprowadzi jej w bezpieczne miejsce).
-Co tu robisz...? - wybąkał nie tyle z zaskoczeniem, co ze szczerym niepokojem, to dzielnica pełna czarnej magii, a on bał się czarnej magii, co jeśli Orestes dotknie czegoś przeklętego?!
-Orestes - mówił jej w kawiarni jego imię? Nie pamiętał, był zbyt zdenerwowany. -mój syn - uzupełnił przezornie. -Wyrwał mi się na Pokątnej, wbiegł tu, na Nokturn... - łopot ptasich skrzydeł przerwał chaotyczny potok słów. Spojrzenie odruchowo podążyło za upadającym na ziemię wróblem, oczy rozszerzyły się lekko, deja vu. Znalazł podobnego ptaka w dzieciństwie, pod rodzinnym domem. Wziął go do pokoju, prawie go wyleczył, ale wtedy nie potrafił mu pomóc i kiedyś znalazł podopiecznego ze skręconą główką.
Teraz by potrafił.
Nie pamiętał swoich snów, może zresztą żadnych nie miał (wolał żadnych nie mieć) - ale coś wyrwało go ze snu. Nie mógł już zasnąć, nie tak naprawdę, najpierw przepełniony irracjonalnym niepokojem o siebie i racjonalnym niepokojem o kogoś, kto spędzał tą pełnię wolał-nie-wiedzieć-gdzie. Potem z powodu tępego bólu. Może zbyt pośpiesznie wstał z łóżka, by podejść do okna i pod sypialnię Orestesa - a może znowu zmieniała się pogoda, a może to coś innego (ale od kłótni z bratem minęły przecież dwie doby, nie powinno już boleć). Rzucił kilka zaklęć, które powinny pomóc, ale spodziewana ulga nie nadeszła. Nie wiedział dlaczego i potem nie spał już z powodu tej irytującej zagadki, roztrząsając w myślach czy powinien iść na drugi koniec domu po eliksir słodkiego snu. Ostatecznie nie poszedł, bo po pierwsze nie miał nastroju na spacery, a po drugie wtedy już na pewno by nie zasnął, a po trzecie był ambitny i jakoś to zniesie.
Rano noga bolała jeszcze bardziej, więc niecierpliwie pokuśtykał do pracowni i... Zmarszczył nos, czując ohydną woń zgnilizny, a potem (wcale nie z narastającą paniką, był magispychiatrą i będzie ponad to, ale musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie i dlaczego nie istniało-) nerwowo przejrzał wszystkie zapasy roślinnych ingrediencji.
Do wyrzucenia.
Zmarnowany czas, zmarnowane pieniądze, na moment zapomniał o własnej nodze i nerwowo otworzył terminarz. Zaplanował dzisiaj dzień wolny na uwarzenie prostych mikstur, które miał dostarczyć pacjentowi podczas jutrzejszej wizyty, jutro rano. Nie przewidywał własnej pomyłki w warzeniu eliksirów, które robił już wielokrotnie - ale nie przewidział, że może mu braknąć składników, tak nagle. Zawsze miał przecież zapasy, planował każdą porcję.
Nie znosił zmieniać planów, a jeszcze bardziej nie znosił łamać słowa i narażać własnej reputacji. Jedyny sklep, w którym miał szansę znaleźć potrzebne ingrediencje znajdował się na Pokątnej - musiał tam udać się od razu, nie marnować czasu. Może mógłby zmarnować kilka godzin, ale znał siebie i mechanizmy własnej psychiki. Cały dzień będzie zepsuty dopóki nie zaopatrzy się w potrzebne zioła i nie zazna spokoju ducha.
Kolejne zaklęcie przeciwbólowe, znowu nic.
Myśli - zamiast do kogoś, o kim chciałby myśleć - pomknęły do Wenus i do palarni opium. Zamrugał, zdenerwowany na samego siebie i wtedy do kuchni wszedł Orestes. Marudny, zaciągający słowa z manierą kojarzącą się z Beatrice. Nigdy nie przypominał matki, ale dzisiaj nie przypominał do końca siebie. Był pobudzony i drażliwy i ruchliwy, zupełnie jak Victor w dzieciństwie, a Hector nie mógł za nim nadążyć i nie chciał słuchać marudnego "tatoooooo, weź mnie na Pokątną". W inny dzień zaplanowałby całą wycieczkę, znowu wziął małego do cyrku, ale dzisiaj mu się śpieszyło.
W drodze do sklepu odruchowo zwolnił kroku, mijając Horizont Alley.
Wiedział gdzie prowadzi i od przedwczoraj wiedział, kto tam mieszka.
Nie chciał dziś myśleć o Victorze i - jakby na zawołanie - jego myśli zajęła nagła fala bólu w udzie, promieniująca aż do kolana.
-Poczekaj... - wymamrotał do syna, ciągnącego go za rękę i sięgnął po różdżkę, zaklęcie przeciwbólowe musi tym razem zadziałać. Orestes był empatycznym dzieckiem, zwykle w takich sytuacjach zwalniał kroku razem z ojcem. Zwykle grzecznie czekał, widząc grymas bólu, a potem nie rozmawiali o tym w uprzejmym milczeniu. Zwykle, czyli na tyle często, że zachowanie wynikające ze współczucia i miłości dziecka do rodzica wydało się Hectorowi zwodniczo naturalne - że nie przewidział, że dziecięca ciekawość wygra kiedyś z empatią.
Skupiony na sobie, w pierwszej chwili nie zauważył, że Orestes puścił jego dłoń - zupełnie się tego nie spodziewał - a potem było już za późno. Może powinien za nim krzyknąć, może wtedy chłopiec by się opamiętał, ale w pierwszej chwili nawet nie przyszło mu to do głowy. Przecież nigdy nie podnosił na syna głosu. Zamiast się odezwać, przyśpieszył tylko kroku, ale przecież nie mógł za nim nadążyć, a potem chłopiec zniknął za zakrętem i Hector poczuł już tylko falę najprawdziwszej paniki.
Wiedział dokładnie, jakie zaklęcie by mu teraz pomogło, ale nie było czasu do stracenia. Wszystko - ból, trudności ze złapaniem oddechu, głupie zioła - odeszło na drugi plan, przyćmione przez myśl, że jego schludnie ubrany syn pobiegł w stronę Śmiertelnego Nokturnu.
Dalsza droga minęła jak w transie - gdzie on mógł być? Chyba go wołał, ale nie pamiętał, może był skupiony tylko na szybkim marszu i zagryzaniu zębów i rytmicznym stukocie laski, a potem zobaczył niewielkie drzwi i dalej ulica była pusta, musiał być tutaj...
-Orestes?! - krzyknął, załomotawszy w drzwi - a potem niecierpliwie je pchnął (gdyby samemu mieszkał na Nokturnie, zamykałby drzwi na klucz, no ale cóż). Imię syna zamarło mu na ustach, gdy okazało się, że za drzwiami go nie ma, nie w zasięgu jego wzroku - ale od razu rozpoznał ją.
Na krótki moment rysy twarzy rozpogodziły się, bo nawet w najgorszy poranek, nawet szczerze zaskoczony - autentycznie ucieszył się, że widzi Cassandrę.
Właściwie, była jedyną osobą, której widok cieszył go w przeszłości w trudne dni. Nie znosił okazywać własnej słabości (wygodnie było ją ukrywać, gdy obnażało się w pracy słabości innych), nie znosił chwil frustracji na stromych schodach, nie znosił kpin rówieśników i nie znosił, gdy ktokolwiek był tego wszystkiego świadkiem. Ale jej obecność, jej jedynej, umiał wtedy znieść i właściwie z nią wszystko stawało się prostsze.
Blady uśmiech, przez krótką chwilę znowu poczuł się jak wtedy, gdy byli nastolatkami - ale nie byli, a on był mężczyzną i ojcem, a ona była kobietą na Śmiertelnym Nokturnie. (A zatem nie tylko syna, ale i Cass nie powinien spuszczać z oczu, dopóki nie odprowadzi jej w bezpieczne miejsce).
-Co tu robisz...? - wybąkał nie tyle z zaskoczeniem, co ze szczerym niepokojem, to dzielnica pełna czarnej magii, a on bał się czarnej magii, co jeśli Orestes dotknie czegoś przeklętego?!
-Orestes - mówił jej w kawiarni jego imię? Nie pamiętał, był zbyt zdenerwowany. -mój syn - uzupełnił przezornie. -Wyrwał mi się na Pokątnej, wbiegł tu, na Nokturn... - łopot ptasich skrzydeł przerwał chaotyczny potok słów. Spojrzenie odruchowo podążyło za upadającym na ziemię wróblem, oczy rozszerzyły się lekko, deja vu. Znalazł podobnego ptaka w dzieciństwie, pod rodzinnym domem. Wziął go do pokoju, prawie go wyleczył, ale wtedy nie potrafił mu pomóc i kiedyś znalazł podopiecznego ze skręconą główką.
Teraz by potrafił.
We men are wretched things.



Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale

Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Lepiej być nieszczęśliwym i wiedzieć, niż być szczęśliwym i żyć w nieświadomości.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15
UZDRAWIANIE : 20 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Czarodziej

Neutralni


Zaniedbany dziedziniec
Szybka odpowiedź