Zaniedbany dziedziniec
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaniedbany dziedziniec
Nokturn to nie tylko sklepy oraz sieć uliczek, w których można natknąć się na podejrzanych, często wrogo nastawionych czarodziejów. Znajdują się tutaj także kamienice mieszkalne, podziemne bary oraz karczmy połączone z pozostałą częścią alei za pomocą niedużego dziedzińca. To właśnie tutaj trafia się po wyjściu z Białej Wyrweny, a także mniejszych sklepików nie cieszących się zbyt wielką popularnością. Skwer nie jest zbyt dobrym miejscem na rozmowy, połowicznie oświetlony lichymi lampami, sprawia ponure wrażenie, szczególnie, gdy przez zaciemnioną część przemierzają przyśpieszonym krokiem nieznani czarodzieje. Budynki są odrapane, zaniedbane, na ich ścianach wiszą stare plakaty z podobiznami aurorów. Znajduje się tutaj kilka ławek, które ustawiono w pobliżu wysuszonej, niedziałającej, chyba już od lat, fontanny z posągiem czarodzieja w kapturze - mówi się, że to podobizna założyciela Śmiertelnego Nokturnu.
Niuchacz był poczwarny. Brzydki, zbyt mały w stosunku do pulchnego ciała, zbyt ślepy, służalczo miażdżony instynktem błyszczącej łasości zakorzenionym wśród każdej komórki ciała. Pozbawionymi sierści łapkami wciąż usiłował zsunąć z jej palca pierścionek, drobne pazurki wsuwały się pod złotą obrączkę, a z pyszczka raz po raz dobiegały niezadowolone piśnięcia - bo nie miał w sobie wystarczająco dużo siły, by marzenie uiścić. Był wygłodzony. Wyziębiony. Wystraszony, zapewne przez wiele godzin nękany przez bezpańskie koty włóczące się po dzielnicy w poszukiwaniu łatwej przekąski; być może w tej wątłej czaszce wciąż niosło się echo ich syków. I Wren, jakkolwiek nieurzeczona urodą znaleziska, nie zdawała sobie nawet sprawy z faktu, że - gdyby nie podłe zachowanie Schmidta i nieprzesadnie interesująca osoba Tatiany - najpewniej nigdy nie skierowałaby ogniska uwagi na zagubione, zwierzęce niemowlę. Było dla niej odskocznią. Wodospadem obojętności oblewającym spętane złością i rozczarowaniem myśli; pozwalało skupić się na czymś innym, odległym, niemal abstrakcyjnym, by nie rozpętać wokół siebie sztormu wyrzutu. Wystarczająco niestosownie zachowali się w obecności przypadkowego gapia, jakim była Dolohov; tylko dzięki puchatemu stworzeniu objętym jej dłońmi Azjatka nie przeklinała jeszcze tego dnia, żałując, że o poranku w ogóle podniosła się z łóżka.
Ale może musiała to zrobić - przejrzeć na oczy, zobaczyć, jak destrukcyjnym pierwiastkiem był dla niej Friedrich. Jak uwłaczającym i pomiatającym, przyrównywał ją do roli szlamy, z którą czynić mógł cokolwiek, rozsadzać wypełniającą go energię, furię płynącą przez żyły. Nie rozumiał, co robił źle. Wiedziała, że nie rozumiał - ale w szacunku do samej siebie nie miało to znaczenia, nie dziś.
- Jeden - skorygowała go beznamiętnie; nie mieszkali razem, w jedność scalał ich pierścionek, lecz światy wciąż pozostawały osobnymi imperiami, graniczącymi ze sobą w ni to bezpiecznej, ni zakrawającej o agresję odległości. - Yuan to porządny pies, posłuszny. Nie gryzie, jeśli tego nie chcę. Nie możesz powiedzieć tego samego o Otto? - mruknęła i uniosła dłonie ku górze, uważniej przyjrzała niuchaczowi, który najwyraźniej zmęczył się już swoim staraniem. Strawił resztki energii, poddał się, wtulony w narzeczeński symbol, drzemiący u jego boku. Zdawał się przy tym cicho pochrapywać. Merlinie, jeszcze tego jej brakowało - nie dość, że doberman sapał często przez sen, a ghul wył na strychu, to samo miało czekać ją z nowym nabytkiem, nowym lokatorem; Wren westchnęła i z pobłażaniem pokręciła głową nad tym zawiniątkiem nieszczęścia, za to z sukcesem ignorując komentarz Friedricha zapowiadający wizytę u Dolohovów. To nie jej problem. Nie jej interes. Niech robi co chce, niech zejdzie jej z oczu jak najszybciej, zanim niuchacz utraci złoto, które tak go nęciło.
Nie odpowiedziała Tatianie. Nie obserwowała, jak ta znika pośród nokturnowskiej ciemności, zlewa się w jedno z cieniem i mgłą; poczekała tylko dłuższą chwilę, zanim sama również ruszyła w kierunku ponurej bramy dziedzińca.
- Odprowadź mnie do granicy - odezwała się do Friedricha wyłącznie tymi słowami, milcząc dalszą drogę; do granicy z normalnym, bezpiecznym światem, który przemierzyć mogła już sama, by dostać się na Pokątną. A tam - pomyśli o niuchaczu, o imieniu, o tym, jak umożliwić mu przeżycie pod swoją protekcją do następnego ranka. Niech od kwestii ważnych rozprasza ją dalej.
zt
Ale może musiała to zrobić - przejrzeć na oczy, zobaczyć, jak destrukcyjnym pierwiastkiem był dla niej Friedrich. Jak uwłaczającym i pomiatającym, przyrównywał ją do roli szlamy, z którą czynić mógł cokolwiek, rozsadzać wypełniającą go energię, furię płynącą przez żyły. Nie rozumiał, co robił źle. Wiedziała, że nie rozumiał - ale w szacunku do samej siebie nie miało to znaczenia, nie dziś.
- Jeden - skorygowała go beznamiętnie; nie mieszkali razem, w jedność scalał ich pierścionek, lecz światy wciąż pozostawały osobnymi imperiami, graniczącymi ze sobą w ni to bezpiecznej, ni zakrawającej o agresję odległości. - Yuan to porządny pies, posłuszny. Nie gryzie, jeśli tego nie chcę. Nie możesz powiedzieć tego samego o Otto? - mruknęła i uniosła dłonie ku górze, uważniej przyjrzała niuchaczowi, który najwyraźniej zmęczył się już swoim staraniem. Strawił resztki energii, poddał się, wtulony w narzeczeński symbol, drzemiący u jego boku. Zdawał się przy tym cicho pochrapywać. Merlinie, jeszcze tego jej brakowało - nie dość, że doberman sapał często przez sen, a ghul wył na strychu, to samo miało czekać ją z nowym nabytkiem, nowym lokatorem; Wren westchnęła i z pobłażaniem pokręciła głową nad tym zawiniątkiem nieszczęścia, za to z sukcesem ignorując komentarz Friedricha zapowiadający wizytę u Dolohovów. To nie jej problem. Nie jej interes. Niech robi co chce, niech zejdzie jej z oczu jak najszybciej, zanim niuchacz utraci złoto, które tak go nęciło.
Nie odpowiedziała Tatianie. Nie obserwowała, jak ta znika pośród nokturnowskiej ciemności, zlewa się w jedno z cieniem i mgłą; poczekała tylko dłuższą chwilę, zanim sama również ruszyła w kierunku ponurej bramy dziedzińca.
- Odprowadź mnie do granicy - odezwała się do Friedricha wyłącznie tymi słowami, milcząc dalszą drogę; do granicy z normalnym, bezpiecznym światem, który przemierzyć mogła już sama, by dostać się na Pokątną. A tam - pomyśli o niuchaczu, o imieniu, o tym, jak umożliwić mu przeżycie pod swoją protekcją do następnego ranka. Niech od kwestii ważnych rozprasza ją dalej.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
- Jakbyś jakiekolwiek miała… - Mruknął, lecz w jego głosie wybrzmiewało wyraźne rozbawienie. Kolejne słowa rosjanki sprawiły, że w zielonym spojrzeniu jakie powędrowało w jej kierunku pojawiły się wyzywające ogniki. Doskonale wiedział, że nie nadaje się do tańców. Przynajmniej nie takich, o które pozornie mogło chodzić w ich rozmowie.
Spotkanie stawało się wyjątkowo niewygodne, nawet jeśli złość powoli zdawała się z niego ulatywać. Wykrzywił usta w podłym uśmiechu, gdy kolejne słowa opuściły usta narzeczonej. Nie był zadowolony z jej postawy. Prowokowała go, aby w najbliższym zaułku skręcić jej kark i raz na zawsze zapomnieć o tym, jakże upierdliwym problemie. Na Merlina, tak chyba rzeczywiście byłoby lepiej. ,
- Musiałbym chcieć go powstrzymać. - Mruknął, tym razem wyzywające spojrzenie lokując w czarnych oczach Chang. Doskonale wiedziała, że Otto wykona każde jego polecenie. Wszystko zależało od jego chęci, a tych, w jej przypadku zaczynał mieć coraz mniej.
Zielone ślepia szybko powróciły w kierunku Tatiany, uważnie omiatając ją spojrzeniem.
- Tylko się nie zarycz z tęsknoty. - Rzucił, lecz całkiem przyjaznym tonem, pozbawionym wrogości bądź chęci połamania jej kości. Zignorował ostrzeżenia, jakie Rosjanka wypowiedziała w kierunku Azjatki... Gdzieś w środku uważając, że tamta miała rację. Wren nie mieszkała na Nokturnie; nie miała powiązań po za nim oraz jego przyrodnim bratem. I był pewien, że w końcu naciśnie na nieodpowiedni oddcisk.
- Auf Wiedersehen. - Mruknął do Dolohov w ostrym, ojczystym języku. A gdy ta oddaliła się, z jego ust wyrwał się wyraźny pomruk niezadowolenia. Ruszył w kierunku Horizont Alley, wybierając najsprawniejszą drogę, jaka mogła doprowadzić ich do celu. Milczał przez całą drogę, jedynie czasem zerkając w kierunku Chang, by upewnić się, że ta dalej podąża wyznaczoną przez niego drogą. A gdy doszli na miejsce oparł się o ścianę, jedynie obserwując jak dziewczyna wychodzi na bezpieczniejszą z ulic, by kilka chwil później ponownie zniknąć w mroku Nokturnu.
Nie pożegnał się, nie przeprosił ani nie odezwał choćby słowem, czując, iż nie było to potrzebne.
| zt. x3
Spotkanie stawało się wyjątkowo niewygodne, nawet jeśli złość powoli zdawała się z niego ulatywać. Wykrzywił usta w podłym uśmiechu, gdy kolejne słowa opuściły usta narzeczonej. Nie był zadowolony z jej postawy. Prowokowała go, aby w najbliższym zaułku skręcić jej kark i raz na zawsze zapomnieć o tym, jakże upierdliwym problemie. Na Merlina, tak chyba rzeczywiście byłoby lepiej. ,
- Musiałbym chcieć go powstrzymać. - Mruknął, tym razem wyzywające spojrzenie lokując w czarnych oczach Chang. Doskonale wiedziała, że Otto wykona każde jego polecenie. Wszystko zależało od jego chęci, a tych, w jej przypadku zaczynał mieć coraz mniej.
Zielone ślepia szybko powróciły w kierunku Tatiany, uważnie omiatając ją spojrzeniem.
- Tylko się nie zarycz z tęsknoty. - Rzucił, lecz całkiem przyjaznym tonem, pozbawionym wrogości bądź chęci połamania jej kości. Zignorował ostrzeżenia, jakie Rosjanka wypowiedziała w kierunku Azjatki... Gdzieś w środku uważając, że tamta miała rację. Wren nie mieszkała na Nokturnie; nie miała powiązań po za nim oraz jego przyrodnim bratem. I był pewien, że w końcu naciśnie na nieodpowiedni oddcisk.
- Auf Wiedersehen. - Mruknął do Dolohov w ostrym, ojczystym języku. A gdy ta oddaliła się, z jego ust wyrwał się wyraźny pomruk niezadowolenia. Ruszył w kierunku Horizont Alley, wybierając najsprawniejszą drogę, jaka mogła doprowadzić ich do celu. Milczał przez całą drogę, jedynie czasem zerkając w kierunku Chang, by upewnić się, że ta dalej podąża wyznaczoną przez niego drogą. A gdy doszli na miejsce oparł się o ścianę, jedynie obserwując jak dziewczyna wychodzi na bezpieczniejszą z ulic, by kilka chwil później ponownie zniknąć w mroku Nokturnu.
Nie pożegnał się, nie przeprosił ani nie odezwał choćby słowem, czując, iż nie było to potrzebne.
| zt. x3
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Skoro Pan Goyle wysłał go na Nokturn to, co było robić? Hagrid łeb miał spuszczony w dół, wolał nie patrzeć na nic co dzieje się dookoła. Spotkanie z tamtym szmalcownikiem i krew tego dziecka, co mu wciąż się po nocach śniła, ten zapach... Straszny. Gorszy niż port, nawet obszczany, obsrany i obrzygany. Nic tak nie śmierdziało jak świeża krew. Zresztą, dobrze, że w ogóle czasem zasnął. Zmęczone oczy dobitego człowieka... Patrzył tylko w bruk. Ręce schował do kieszeni, siekierkę przy pasku pod płaszczem, tym samym, w którym trzymał kryształki. Przemknąć szybko, by nikt nie zauważył, by się nic nie rozdupcyło po drodze i by można szybko zadanie wykonać. Z tą całą Panią Cassandrą, co Pan Goyle kazał się spotkać. Wyprostował plecy, starając się wyglądać, chociaż ociupinkę groźniej, chociaż wcale do tego jakiejś szczególnej motywacji nie miał. Był już przegrany i tyle, trzeba się było z myślą tą wziąć i pogodzić, tyle.
Podniósł wzrok wyżej, a tam oczywiście te plakaty, co po całym Londynie były porozwieszane. Do tego jakieś starsze, co nawet nazwisko ciężko było odczytać. Parszywe miejsce, znacznie gorsze niż cokolwiek co do tej pory widział. I w duchu przeklinał, że tu trafić musiał. Chociaż gorzej niż na kamiennych schodach w dokach to być nie mogło. Chyba. Prawda?
Gotowy był już zresztą na wszystko, a liczył tylko odrobinę, że ta kobieta, do której lecznicy miał się udać będzie dla niego w miarę w porządku, tak jak Pan Goyle był w porządku. Upewnił się jeszcze raz, spuszczając wzrok na dół, że buty miał zawiązane. Głupio byłoby, by wyryć łbem o bruk w takim miejscu, z opowieści już wiedział, że rzucą się na niego przy pierwszej lepszej okazji. Był znacznie mniejszy niż te olbrzymy, co po mieście chodziły. Dość głupot, Hagridzie. Wyprostował plecy i usilnie na twarzy próbował utrzymać, że jest odważniejszy niż w rzeczywistości. Nie, żeby był tchórzem, ale pewne sytuacje to po prostu... Szkoda gadać.
Rozejrzał się jeszcze wyszukując Lecznicy Pani Cassandry, niepewny co mu los przyniesie na tym Nokturnie. Oby tylko dzieci nie bili... Oby tylko nie dzieci...
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 17.03.21 20:01, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
Zgubił się na Nokturnie. Zresztą, jaki to dziw, że się zgubił, skoro przecież drogi nie znał. Znaleźli go w rynsztoku. Przynajmniej tak gadali, że znaleźli, bo Hagrid nic z tego nie pamiętał. Ostatnie co to ten krzyk skrzata. Nie, żeby skrzaty jakoś szczególnie uwielbiał. Ale jednak, no istotka jak każda inna. Żal było patrzeć, jak łbem w ścianę walił, aż swoje kościste łapy wysunął i coś tam jakieś gesty wykonywał. Przestraszył się, bo i co innego było robić, skoro magii skrzatów nie znał, a ten wyjątkowo wkurzony się wydawał.
Obudził się już w szpitalu, mówili, że w Mungu. Cud, że w ogóle go tam wzięli, może się zlitowali czy coś? Medycy i uzdrowiciele to jednak dobrzy ludzie byli, a skoro Pani Cassandra lecznicę miała to też na pewno dobry człowiek, tylko czemu w takim miejscu parszywym, okropnym, brudnym? Kto to mógł wiedzieć. Klatę miał owiniętą bandażami, a czort jeden wiedział, co pod tymi bandażami było. Bolało tylko trochę, znacznie mniej zresztą niż bolało całe życie razem wzięte. Jeszcze jakby czas miał na reakcje... No, ale nie miał.
Położyli go na jakimś łóżku, co skrzypiało cholernie, a i tak nogi mu wystawały, i czym prędzej zabrał swoje rzeczy, zadowolony tylko, że nie okradli. Siekierkę i kryształki dalej miał przy sobie. Pani Boyle na pewno zmartwiona, ale nie mógł przecież teraz biec do Parszywego. Miał się stawić u Pani Cassandry, nie wiedział nawet, jak jej wyjaśni, co się mu stało, czemu dzień później przyszedł. Nie... Przecież na pewno była dobra. Miała lecznice. Wybaczy mu... Chyba.
Znów wszedł na Nokturn, tym razem pilniej rozglądając się na boki, by szybciej zareagować. Minę miał tęgą, co by się bali, jak go spotkają. Żartów już był koniec. Liczył tylko, że tego skrzata znowu nie spotka. I czym do cholery jest sinica? Brzmiało jakby Hagrid zaraz cały miał być fioletowy albo poblednięty jakiś. Faktycznie, z nosa mu ciekła krew, z dziąseł też zresztą. Okropny metaliczny smak, który tylko przecierał językiem i starą szmatką, co by mu do gęby z nosa nie szło. Musiał dotrzeć do Pani Cassandry. Nie miał już czasu na zwłokę. Pan Goyle byłby zły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 17.03.21 20:01, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
Co było nie tak z tym miejscem? Wpierw ten skrzat, a teraz jakaś stara kobieta zaczepiała go i mówiła czułe słóweczka. Mimowolnie no odwrócił się, może i przyjazna zresztą była? Tylko śmierdziała jak cholera, pewnie tym Nokturnem przesiąkła. Gorzej jeśli to Nokturn przesiąkł nią. Otworzyła pudełko, a Hagrid zobaczył w nim kryształ, mieniący jak prawie jak te w kieszeni, obok siekierki, którą miał przy pasku. Tamte były dobre, czuł przecież, że były dobre. Musiał go zobaczyć, dotknąć... Był ciekawy. Mienił się tak kolorowo, jak tęcza. Już wyciągał dłoń gdy doszło do niego, że może nie... Że to może wcale najlepszy pomysł nie był, ale już za późno było. Dotknął go.
W prawej dłoni poczuł pieczenie, takie jakby ktoś mu żywy ogień przyłożył albo jakieś narzędzie co nim bydło cechuje, rozgrzane do czerwoności. Zabrał szybko dłoń, ale palący ból nie dawał spokoju. Rubeus czuł, jakby świat przy nim wirował. Prawie tak jak wtedy gdy nawalony kładł się spać i śmigła dookoła latały. Tyle że teraz nie miał w ustach przyjemnego posmaku po miodzie pitnym, a jedynie smak krwi, wciąż cieknącej z dziąseł. Spojrzał na swoją dłoń, a ta cała mieniła się czerwienią. I to nieładnie się mieniła, nie tak jak tęcza na tym cholernym krysztale. Kropelki krwi zebrały się, a silne poparzenie sprawiło, że skóry już tam prawie nie miał. Bolało. Za bardzo bolało. Musiał uciekać.
Szybko zawrócił i wbiegł w Pokątną, oddychając jeszcze ciężko. Potrzebował uzdrowiciela, ale w Mungu wolał się nie pokazywać. Kto wie, czemu w ogóle rano tak po prostu go wypuścili. Ale skoro Pani Cassandra miała lecznicę, może pomoże...? Tylko znowu wracać na ten okropny Nokturn? Nie chciał tego, bardzo tego nie chciał. Ale musiał. Zacisnął zęby, starając się nie myśleć o tym okropnym bólu.
Ile jeszcze go czekało? Ten cholerny patrol, potem Tower, ten szmalcownik, brak jedzenia. Naprawdę tak chcieli żyć, ci poplecznicy jakiegoś ciemnego typa?
Wszedł ponownie na Nokturn, przysięgając sobie, że tym razem nic złego go nie spotka, że tym razem się uda, że dotrze do Lecznicy Pani Cassandry, a wtedy będzie błagał ją o pomoc, by ból w dłoni ustąpił, by chociaż odrobinę zaradziła. I by ta cholera krew co dziąseł i nosa mu ciekła, po prostu ustała.
żywotność: 467/492
-25 poparzenia za Klątwę Pierwszego Ognia
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 17.03.21 20:02, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
Dalej żył, tylko to pocieszało półolbrzyma, chociaż marne to pocieszenie, tak patrząc na okoliczności. Żyćko nie było łatwe, nikt zresztą nigdy nie mówił, że powinno być łatwe. Ale no już bez przesady...
Szedł pewnie przed siebie, chociaż ból w ręce, dziąsłach, klatce piersiowej i nosie nie ustępował. Jeszcze ta szczęka po ostatnim spotkaniu ze szmalcownikiem, już się naliczyć nie mógł nawet i nie chciał. Może i by łatwiej było, jakby nigdy do Londynu nie przyszedł. Ale co miał robić? Jak trzeba było walczyć, to trzeba było walczyć. No i spójrzcie na niego teraz. Czołowy półolbrzym portu, wielki goryl Parszywego Pasażera, chłopiec na posyłki Pana Goyla, Hagrid - wój Nokturnu. Niemal parsknął śmiecehm sam do siebie, ale nie miał ochoty na takie głupie żarty, na pewno nie w tym miejscu. Rozejrzał się jeszcze na boki, co by upewnić się, że żaden skrzat i żadna stara wiedźma go nie przyuważą. Już nawet kierował się prosto do Lecznicy Pani Cassandry, z taką myślą, że może i tym razem się uda. Żeby zła na niego nie była, że mu pomoże. Coś jednak było nie tak... Znacząco nie tak.
Hagrid odwrócił się szybko, spoglądając za ramię, co by upewnić się, że nikt go nie śledzi, a wtedy pod lewym butem poczuł coś miękkiego, co bulgotnęło. Czy to był...?
- O kurwa żeś - zaklął próbując wydostać nogę z tego co pod nim leżało. Smród zgnitego mięsa zawrócił mu głowie, zanim dostrzegł, w co tak naprawdę wlazł. Po brodzie pociekło mu coś, co nie było krwią. Organizm zareagował sam, a z gęby Hagrida wyleciały po prostu rzygi. Nie mógł tego powstrzymać, zwłaszcza gdy spojrzał w dół.
Ludzkie ciało. Zgniete, chociaż nie znał się na tym szczególnie, to pewno leżało tam z miesiąc albo dwa. - Kurwa - powtórzył, o wiele bardziej dramatycznie. Nie wyglądało już jak człowiek... Otarł jeszcze brodę, starając się przetrzeź żółć żołądka z brody. Był wykończony, kompletnie wykończony. Wyciągnął jeszcze nogę z trupa i uciekł, jak tchórz.
Cholibka, Hagrid nie jesteś tchórzem... Ale to ciało. Znów wrócił na Pokątną. Obolały, spragniony, zarzygany. Chciał tylko wrócić do domu. Do pięknej wsi pod Keswick, by ciąć drzewa, piec ciasteczka i przygrywać sobie na flecie, stukając się kuflami z okolicznymi mugolami. Miał dość, ale nie mógł zawieźć. To Ci mugole mieli mieć gorzej... Zakon na pewno coś zrobi, na pewno Zakonowi się uda. Tymczasem on będzie czekać, starając się tylko przeżyć, by lepsze dni jeszcze zobaczyć. Ponownie wszedł na Nokturn.
Błagam, na Godryka Gryffindora, na psora Dumbledore'a, na Michaela Tonksa, błagam, niech mnie nic już złego nie spotka.
Szedł pewnie przed siebie, chociaż ból w ręce, dziąsłach, klatce piersiowej i nosie nie ustępował. Jeszcze ta szczęka po ostatnim spotkaniu ze szmalcownikiem, już się naliczyć nie mógł nawet i nie chciał. Może i by łatwiej było, jakby nigdy do Londynu nie przyszedł. Ale co miał robić? Jak trzeba było walczyć, to trzeba było walczyć. No i spójrzcie na niego teraz. Czołowy półolbrzym portu, wielki goryl Parszywego Pasażera, chłopiec na posyłki Pana Goyla, Hagrid - wój Nokturnu. Niemal parsknął śmiecehm sam do siebie, ale nie miał ochoty na takie głupie żarty, na pewno nie w tym miejscu. Rozejrzał się jeszcze na boki, co by upewnić się, że żaden skrzat i żadna stara wiedźma go nie przyuważą. Już nawet kierował się prosto do Lecznicy Pani Cassandry, z taką myślą, że może i tym razem się uda. Żeby zła na niego nie była, że mu pomoże. Coś jednak było nie tak... Znacząco nie tak.
Hagrid odwrócił się szybko, spoglądając za ramię, co by upewnić się, że nikt go nie śledzi, a wtedy pod lewym butem poczuł coś miękkiego, co bulgotnęło. Czy to był...?
- O kurwa żeś - zaklął próbując wydostać nogę z tego co pod nim leżało. Smród zgnitego mięsa zawrócił mu głowie, zanim dostrzegł, w co tak naprawdę wlazł. Po brodzie pociekło mu coś, co nie było krwią. Organizm zareagował sam, a z gęby Hagrida wyleciały po prostu rzygi. Nie mógł tego powstrzymać, zwłaszcza gdy spojrzał w dół.
Ludzkie ciało. Zgniete, chociaż nie znał się na tym szczególnie, to pewno leżało tam z miesiąc albo dwa. - Kurwa - powtórzył, o wiele bardziej dramatycznie. Nie wyglądało już jak człowiek... Otarł jeszcze brodę, starając się przetrzeź żółć żołądka z brody. Był wykończony, kompletnie wykończony. Wyciągnął jeszcze nogę z trupa i uciekł, jak tchórz.
Cholibka, Hagrid nie jesteś tchórzem... Ale to ciało. Znów wrócił na Pokątną. Obolały, spragniony, zarzygany. Chciał tylko wrócić do domu. Do pięknej wsi pod Keswick, by ciąć drzewa, piec ciasteczka i przygrywać sobie na flecie, stukając się kuflami z okolicznymi mugolami. Miał dość, ale nie mógł zawieźć. To Ci mugole mieli mieć gorzej... Zakon na pewno coś zrobi, na pewno Zakonowi się uda. Tymczasem on będzie czekać, starając się tylko przeżyć, by lepsze dni jeszcze zobaczyć. Ponownie wszedł na Nokturn.
Błagam, na Godryka Gryffindora, na psora Dumbledore'a, na Michaela Tonksa, błagam, niech mnie nic już złego nie spotka.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Cassandra: Tej nocy sen nie przyniósł ci odpoczynku - śniłaś niespokojnie, przepełnione złymi przeczuciami wizje nie pozwalały na odprężenie, ale gdy się przebudziłaś, pamiętałaś jedynie skrawki: przez cały czas towarzyszyły ci trzy wrony, przysiadały na parapecie czy skrawku dachu, na samotnej gałęzi i migającej, ulicznej latarni, przyglądając ci się z uwagą. Biały obrus leżał pozostawiony na stole, zalewany drżącym, czerwonawym światłem zza rozbitego okna; nóż, który upadł na drewniany blat, odbił się z brzękiem, odbijając krwistą łunę jakby w zwolnionym tempie. Nieznajomy chłopiec zaśmiał się, pozbawiony twarzy odwrócił się do ciebie plecami, znikając za rogiem; zdążyłaś dostrzec zaledwie fragment jasnej koszuli, gdy zamienił się we wróbla. Skrzydła zatrzepotały gdzieś obok, blisko, podniosłaś spojrzenie szukając ich; światło wiszące nad głową cię oślepiło, coś jasnego zawisło na niebie, nie byłaś jednak w stanie spojrzeć wprost, jaśniejący punkt ci umykał, aż wreszcie...
Zbudził cię hałas, nieokreślony, odległy; nie miałaś pewności, czy rozbrzmiał we śnie czy na jawie. Poranek okazał się nie być wcale łatwiejszy od nocy, pulsowanie w skroniach i oczodołach zwiastowało nadchodzącą migrenę, zmęczenie nie chciało uciec spod powiek. Zakupione zaledwie dzień wcześniej mleko okazało się zupełnie zepsute, nabierając czarnej, smolistej barwy, drażniąc nos kwaskowatym zapachem. Jeden z leczonych przez ciebie czarodziejów umarł w nocy, mimo że byłaś niemal pewna, że ozdrowieje. Kiedy przechodziłaś przez sień, usłyszałaś szarpanie klamki, ktoś załomotał w twoje drzwi - po drugiej stronie stał mężczyzna, przekrzywiona nieco sylwetka opierała się na lasce, znajoma twarz zdradzała zaniepokojenie.
Hector: Tej nocy spałeś płytko, budząc się co kilkanaście minut, a wreszcie - nie mogąc zasnąć już zupełnie. Sypialnia wydawała się duszna, zbyt gorąca, klaustrofobiczna; lewe kolano promieniowało bólem, niedającym się ukoić zaklęciami ani przeciwbólowymi eliksirami, zresztą: gdy zszedłeś do alchemicznej pracowni, odkryłeś, że większość zgromadzonych przez ciebie ziół i roślinnych ingrediencji sczerniała, wydzielając gryzący, paskudny zapach zgnilizny. Część była ci potrzebna, czy tego chciałeś czy nie, po te rzadsze musiałeś udać się do Londynu. Orestes nalegał, byś zabrał go ze sobą - na ogół grzeczny i wycofany, tego dnia również wydawał się nerwowy i rozdrażniony, a gdy okazało się, że tym razem nie ma nikogo, z kim mógłbyś go zostawić, ostatecznie postawił na swoim. Wycieczka miała być krótka, zapowiadała się też na spokojną: ulica Pokątna była opustoszała, szare niebo wisiało nad ulicą nisko, jakby mogło lada chwila na nią runąć - a może zanosiło się na burzę, i to dlatego w kolanie rwało cię niemiłosiernie. Skupiony na dotarciu na miejsce, z opóźnieniem zauważyłeś, że dłoń syna wymyka ci się z uścisku - zafascynowany czymś, co dostrzegł w jednej z uliczek, Orestes przyspieszył kroku, wyrywając się do przodu, po drodze przebiegając tuż pod chwiejącą się, opartą o kamienicę drabiną - stojący na niej czarodziej próbował naprawić przyozdobiony kolorowymi szkiełkami, rozbity szyld, barwne drobinki skrzyły się na bruku. Chłopiec nie reagował na nawoływanie, a podążając za nim odkryłeś, że alejka, w którą wszedł, prowadzi na Nokturn; z oczu straciłeś go na niewielkim, obskurnym dziedzińcu, wydawało ci się, że wbiegł w któreś drzwi - ale w które? Pomiędzy budynkami echem poniosło się krakanie, trzy czarne wrony przysiadły na ulicznej latarni, która zamrugała mdłym światłem, po czym zgasła. Coś zaszurało po twojej prawej stronie, twoją uwagę zwróciły niepozorne, drewniane drzwi. Przeczucie podpowiadało, że to właśnie w nie wbiegł twój syn, musiałeś to sprawdzić - po drugiej stronie dostrzegłeś jednak jedynie ciemnowłosą kobietę o rysach, które były ci znajome.
Pojawienie się Hectora w drzwiach Cassandry przypomniało wieszczce o niedawnym śnie, upuszczony na stół nóż oznaczał wizytę czarodzieja - ale co jeszcze tam widziała? Gdzieś obok was zatrzepotały ptasie skrzydła, lecz tym razem nie należały do siedzących na dziedzińcu wron - przez uchylone okno do środka wleciał wróbel, lecąc na oślep uderzył we framugę, po czym opadł na podłogę, szamocząc się niemrawo. Żył, zapewne byliście w stanie go uratować - Cassandra wiedziała jednak, że wleciawszy do domu, był omenem śmierci któregoś z domowników - omenem, który można było odegnać jedynie go zabijając. Zanim którekolwiek z was zdążyłoby podjąć decyzję, za plecami Hectora rozbłysło jaskrawe światło - blask zalał dziedziniec, wlewając się również do sieni...
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
3.07
Nie pamiętał swoich snów, może zresztą żadnych nie miał (wolał żadnych nie mieć) - ale coś wyrwało go ze snu. Nie mógł już zasnąć, nie tak naprawdę, najpierw przepełniony irracjonalnym niepokojem o siebie i racjonalnym niepokojem o kogoś, kto spędzał tą pełnię wolał-nie-wiedzieć-gdzie. Potem z powodu tępego bólu. Może zbyt pośpiesznie wstał z łóżka, by podejść do okna i pod sypialnię Orestesa - a może znowu zmieniała się pogoda, a może to coś innego (ale od kłótni z bratem minęły przecież dwie doby, nie powinno już boleć). Rzucił kilka zaklęć, które powinny pomóc, ale spodziewana ulga nie nadeszła. Nie wiedział dlaczego i potem nie spał już z powodu tej irytującej zagadki, roztrząsając w myślach czy powinien iść na drugi koniec domu po eliksir słodkiego snu. Ostatecznie nie poszedł, bo po pierwsze nie miał nastroju na spacery, a po drugie wtedy już na pewno by nie zasnął, a po trzecie był ambitny i jakoś to zniesie.
Rano noga bolała jeszcze bardziej, więc niecierpliwie pokuśtykał do pracowni i... Zmarszczył nos, czując ohydną woń zgnilizny, a potem (wcale nie z narastającą paniką, był magispychiatrą i będzie ponad to, ale musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie i dlaczego nie istniało-) nerwowo przejrzał wszystkie zapasy roślinnych ingrediencji.
Do wyrzucenia.
Zmarnowany czas, zmarnowane pieniądze, na moment zapomniał o własnej nodze i nerwowo otworzył terminarz. Zaplanował dzisiaj dzień wolny na uwarzenie prostych mikstur, które miał dostarczyć pacjentowi podczas jutrzejszej wizyty, jutro rano. Nie przewidywał własnej pomyłki w warzeniu eliksirów, które robił już wielokrotnie - ale nie przewidział, że może mu braknąć składników, tak nagle. Zawsze miał przecież zapasy, planował każdą porcję.
Nie znosił zmieniać planów, a jeszcze bardziej nie znosił łamać słowa i narażać własnej reputacji. Jedyny sklep, w którym miał szansę znaleźć potrzebne ingrediencje znajdował się na Pokątnej - musiał tam udać się od razu, nie marnować czasu. Może mógłby zmarnować kilka godzin, ale znał siebie i mechanizmy własnej psychiki. Cały dzień będzie zepsuty dopóki nie zaopatrzy się w potrzebne zioła i nie zazna spokoju ducha.
Kolejne zaklęcie przeciwbólowe, znowu nic.
Myśli - zamiast do kogoś, o kim chciałby myśleć - pomknęły do Wenus i do palarni opium. Zamrugał, zdenerwowany na samego siebie i wtedy do kuchni wszedł Orestes. Marudny, zaciągający słowa z manierą kojarzącą się z Beatrice. Nigdy nie przypominał matki, ale dzisiaj nie przypominał do końca siebie. Był pobudzony i drażliwy i ruchliwy, zupełnie jak Victor w dzieciństwie, a Hector nie mógł za nim nadążyć i nie chciał słuchać marudnego "tatoooooo, weź mnie na Pokątną". W inny dzień zaplanowałby całą wycieczkę, znowu wziął małego do cyrku, ale dzisiaj mu się śpieszyło.
W drodze do sklepu odruchowo zwolnił kroku, mijając Horizont Alley.
Wiedział gdzie prowadzi i od przedwczoraj wiedział, kto tam mieszka.
Nie chciał dziś myśleć o Victorze i - jakby na zawołanie - jego myśli zajęła nagła fala bólu w udzie, promieniująca aż do kolana.
-Poczekaj... - wymamrotał do syna, ciągnącego go za rękę i sięgnął po różdżkę, zaklęcie przeciwbólowe musi tym razem zadziałać. Orestes był empatycznym dzieckiem, zwykle w takich sytuacjach zwalniał kroku razem z ojcem. Zwykle grzecznie czekał, widząc grymas bólu, a potem nie rozmawiali o tym w uprzejmym milczeniu. Zwykle, czyli na tyle często, że zachowanie wynikające ze współczucia i miłości dziecka do rodzica wydało się Hectorowi zwodniczo naturalne - że nie przewidział, że dziecięca ciekawość wygra kiedyś z empatią.
Skupiony na sobie, w pierwszej chwili nie zauważył, że Orestes puścił jego dłoń - zupełnie się tego nie spodziewał - a potem było już za późno. Może powinien za nim krzyknąć, może wtedy chłopiec by się opamiętał, ale w pierwszej chwili nawet nie przyszło mu to do głowy. Przecież nigdy nie podnosił na syna głosu. Zamiast się odezwać, przyśpieszył tylko kroku, ale przecież nie mógł za nim nadążyć, a potem chłopiec zniknął za zakrętem i Hector poczuł już tylko falę najprawdziwszej paniki.
Wiedział dokładnie, jakie zaklęcie by mu teraz pomogło, ale nie było czasu do stracenia. Wszystko - ból, trudności ze złapaniem oddechu, głupie zioła - odeszło na drugi plan, przyćmione przez myśl, że jego schludnie ubrany syn pobiegł w stronę Śmiertelnego Nokturnu.
Dalsza droga minęła jak w transie - gdzie on mógł być? Chyba go wołał, ale nie pamiętał, może był skupiony tylko na szybkim marszu i zagryzaniu zębów i rytmicznym stukocie laski, a potem zobaczył niewielkie drzwi i dalej ulica była pusta, musiał być tutaj...
-Orestes?! - krzyknął, załomotawszy w drzwi - a potem niecierpliwie je pchnął (gdyby samemu mieszkał na Nokturnie, zamykałby drzwi na klucz, no ale cóż). Imię syna zamarło mu na ustach, gdy okazało się, że za drzwiami go nie ma, nie w zasięgu jego wzroku - ale od razu rozpoznał ją.
Na krótki moment rysy twarzy rozpogodziły się, bo nawet w najgorszy poranek, nawet szczerze zaskoczony - autentycznie ucieszył się, że widzi Cassandrę.
Właściwie, była jedyną osobą, której widok cieszył go w przeszłości w trudne dni. Nie znosił okazywać własnej słabości (wygodnie było ją ukrywać, gdy obnażało się w pracy słabości innych), nie znosił chwil frustracji na stromych schodach, nie znosił kpin rówieśników i nie znosił, gdy ktokolwiek był tego wszystkiego świadkiem. Ale jej obecność, jej jedynej, umiał wtedy znieść i właściwie z nią wszystko stawało się prostsze.
Blady uśmiech, przez krótką chwilę znowu poczuł się jak wtedy, gdy byli nastolatkami - ale nie byli, a on był mężczyzną i ojcem, a ona była kobietą na Śmiertelnym Nokturnie. (A zatem nie tylko syna, ale i Cass nie powinien spuszczać z oczu, dopóki nie odprowadzi jej w bezpieczne miejsce).
-Co tu robisz...? - wybąkał nie tyle z zaskoczeniem, co ze szczerym niepokojem, to dzielnica pełna czarnej magii, a on bał się czarnej magii, co jeśli Orestes dotknie czegoś przeklętego?!
-Orestes - mówił jej w kawiarni jego imię? Nie pamiętał, był zbyt zdenerwowany. -mój syn - uzupełnił przezornie. -Wyrwał mi się na Pokątnej, wbiegł tu, na Nokturn... - łopot ptasich skrzydeł przerwał chaotyczny potok słów. Spojrzenie odruchowo podążyło za upadającym na ziemię wróblem, oczy rozszerzyły się lekko, deja vu. Znalazł podobnego ptaka w dzieciństwie, pod rodzinnym domem. Wziął go do pokoju, prawie go wyleczył, ale wtedy nie potrafił mu pomóc i kiedyś znalazł podopiecznego ze skręconą główką.
Teraz by potrafił.
Nie pamiętał swoich snów, może zresztą żadnych nie miał (wolał żadnych nie mieć) - ale coś wyrwało go ze snu. Nie mógł już zasnąć, nie tak naprawdę, najpierw przepełniony irracjonalnym niepokojem o siebie i racjonalnym niepokojem o kogoś, kto spędzał tą pełnię wolał-nie-wiedzieć-gdzie. Potem z powodu tępego bólu. Może zbyt pośpiesznie wstał z łóżka, by podejść do okna i pod sypialnię Orestesa - a może znowu zmieniała się pogoda, a może to coś innego (ale od kłótni z bratem minęły przecież dwie doby, nie powinno już boleć). Rzucił kilka zaklęć, które powinny pomóc, ale spodziewana ulga nie nadeszła. Nie wiedział dlaczego i potem nie spał już z powodu tej irytującej zagadki, roztrząsając w myślach czy powinien iść na drugi koniec domu po eliksir słodkiego snu. Ostatecznie nie poszedł, bo po pierwsze nie miał nastroju na spacery, a po drugie wtedy już na pewno by nie zasnął, a po trzecie był ambitny i jakoś to zniesie.
Rano noga bolała jeszcze bardziej, więc niecierpliwie pokuśtykał do pracowni i... Zmarszczył nos, czując ohydną woń zgnilizny, a potem (wcale nie z narastającą paniką, był magispychiatrą i będzie ponad to, ale musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie i dlaczego nie istniało-) nerwowo przejrzał wszystkie zapasy roślinnych ingrediencji.
Do wyrzucenia.
Zmarnowany czas, zmarnowane pieniądze, na moment zapomniał o własnej nodze i nerwowo otworzył terminarz. Zaplanował dzisiaj dzień wolny na uwarzenie prostych mikstur, które miał dostarczyć pacjentowi podczas jutrzejszej wizyty, jutro rano. Nie przewidywał własnej pomyłki w warzeniu eliksirów, które robił już wielokrotnie - ale nie przewidział, że może mu braknąć składników, tak nagle. Zawsze miał przecież zapasy, planował każdą porcję.
Nie znosił zmieniać planów, a jeszcze bardziej nie znosił łamać słowa i narażać własnej reputacji. Jedyny sklep, w którym miał szansę znaleźć potrzebne ingrediencje znajdował się na Pokątnej - musiał tam udać się od razu, nie marnować czasu. Może mógłby zmarnować kilka godzin, ale znał siebie i mechanizmy własnej psychiki. Cały dzień będzie zepsuty dopóki nie zaopatrzy się w potrzebne zioła i nie zazna spokoju ducha.
Kolejne zaklęcie przeciwbólowe, znowu nic.
Myśli - zamiast do kogoś, o kim chciałby myśleć - pomknęły do Wenus i do palarni opium. Zamrugał, zdenerwowany na samego siebie i wtedy do kuchni wszedł Orestes. Marudny, zaciągający słowa z manierą kojarzącą się z Beatrice. Nigdy nie przypominał matki, ale dzisiaj nie przypominał do końca siebie. Był pobudzony i drażliwy i ruchliwy, zupełnie jak Victor w dzieciństwie, a Hector nie mógł za nim nadążyć i nie chciał słuchać marudnego "tatoooooo, weź mnie na Pokątną". W inny dzień zaplanowałby całą wycieczkę, znowu wziął małego do cyrku, ale dzisiaj mu się śpieszyło.
W drodze do sklepu odruchowo zwolnił kroku, mijając Horizont Alley.
Wiedział gdzie prowadzi i od przedwczoraj wiedział, kto tam mieszka.
Nie chciał dziś myśleć o Victorze i - jakby na zawołanie - jego myśli zajęła nagła fala bólu w udzie, promieniująca aż do kolana.
-Poczekaj... - wymamrotał do syna, ciągnącego go za rękę i sięgnął po różdżkę, zaklęcie przeciwbólowe musi tym razem zadziałać. Orestes był empatycznym dzieckiem, zwykle w takich sytuacjach zwalniał kroku razem z ojcem. Zwykle grzecznie czekał, widząc grymas bólu, a potem nie rozmawiali o tym w uprzejmym milczeniu. Zwykle, czyli na tyle często, że zachowanie wynikające ze współczucia i miłości dziecka do rodzica wydało się Hectorowi zwodniczo naturalne - że nie przewidział, że dziecięca ciekawość wygra kiedyś z empatią.
Skupiony na sobie, w pierwszej chwili nie zauważył, że Orestes puścił jego dłoń - zupełnie się tego nie spodziewał - a potem było już za późno. Może powinien za nim krzyknąć, może wtedy chłopiec by się opamiętał, ale w pierwszej chwili nawet nie przyszło mu to do głowy. Przecież nigdy nie podnosił na syna głosu. Zamiast się odezwać, przyśpieszył tylko kroku, ale przecież nie mógł za nim nadążyć, a potem chłopiec zniknął za zakrętem i Hector poczuł już tylko falę najprawdziwszej paniki.
Wiedział dokładnie, jakie zaklęcie by mu teraz pomogło, ale nie było czasu do stracenia. Wszystko - ból, trudności ze złapaniem oddechu, głupie zioła - odeszło na drugi plan, przyćmione przez myśl, że jego schludnie ubrany syn pobiegł w stronę Śmiertelnego Nokturnu.
Dalsza droga minęła jak w transie - gdzie on mógł być? Chyba go wołał, ale nie pamiętał, może był skupiony tylko na szybkim marszu i zagryzaniu zębów i rytmicznym stukocie laski, a potem zobaczył niewielkie drzwi i dalej ulica była pusta, musiał być tutaj...
-Orestes?! - krzyknął, załomotawszy w drzwi - a potem niecierpliwie je pchnął (gdyby samemu mieszkał na Nokturnie, zamykałby drzwi na klucz, no ale cóż). Imię syna zamarło mu na ustach, gdy okazało się, że za drzwiami go nie ma, nie w zasięgu jego wzroku - ale od razu rozpoznał ją.
Na krótki moment rysy twarzy rozpogodziły się, bo nawet w najgorszy poranek, nawet szczerze zaskoczony - autentycznie ucieszył się, że widzi Cassandrę.
Właściwie, była jedyną osobą, której widok cieszył go w przeszłości w trudne dni. Nie znosił okazywać własnej słabości (wygodnie było ją ukrywać, gdy obnażało się w pracy słabości innych), nie znosił chwil frustracji na stromych schodach, nie znosił kpin rówieśników i nie znosił, gdy ktokolwiek był tego wszystkiego świadkiem. Ale jej obecność, jej jedynej, umiał wtedy znieść i właściwie z nią wszystko stawało się prostsze.
Blady uśmiech, przez krótką chwilę znowu poczuł się jak wtedy, gdy byli nastolatkami - ale nie byli, a on był mężczyzną i ojcem, a ona była kobietą na Śmiertelnym Nokturnie. (A zatem nie tylko syna, ale i Cass nie powinien spuszczać z oczu, dopóki nie odprowadzi jej w bezpieczne miejsce).
-Co tu robisz...? - wybąkał nie tyle z zaskoczeniem, co ze szczerym niepokojem, to dzielnica pełna czarnej magii, a on bał się czarnej magii, co jeśli Orestes dotknie czegoś przeklętego?!
-Orestes - mówił jej w kawiarni jego imię? Nie pamiętał, był zbyt zdenerwowany. -mój syn - uzupełnił przezornie. -Wyrwał mi się na Pokątnej, wbiegł tu, na Nokturn... - łopot ptasich skrzydeł przerwał chaotyczny potok słów. Spojrzenie odruchowo podążyło za upadającym na ziemię wróblem, oczy rozszerzyły się lekko, deja vu. Znalazł podobnego ptaka w dzieciństwie, pod rodzinnym domem. Wziął go do pokoju, prawie go wyleczył, ale wtedy nie potrafił mu pomóc i kiedyś znalazł podopiecznego ze skręconą główką.
Teraz by potrafił.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wstała tego dnia wcześniej, niż zwykle, przekonana, że i tak nie zazna tej nocy odpoczynku. Przebłyski straszliwych snów i czerwonej poświaty księżyca bijącej zza okna budziły w niej trwogę, której mogła się już tylko oddać - nie wszystkie z omenów potrafiła zrozumieć, przerażała ją sylwetka chłopca, przerażały trzy ptaki, czym, kim były? Czy jej przodkinie czegoś od niej dzisiaj oczekiwały? Coś się działo, coś szczególnego, nieuchwytnego dla zwykłego oka, ale oczywistego dla trzeciego. Powinna sięgnąć do ksiąg, pochylić się nad wyśnionymi znakami i przynajmniej zrozumieć to, co działo się wokół niej. Teraz - od rana towarzyszył jej wyłącznie przedziwny i nienaturalny niepokój, wyczekiwanie pełne nieznanego, bo choć wiedziała, że coś miało się wydarzyć - tak nie wiedziała, co niosły te wszystkie złowieszcze zwiastuny. Pamiętała oślepiające światło - czym było? Światło kojarzyło się z nadzieją, ale pozostałe omeny przeczyły jakiekolwiek skojarzenia z lepszym jutrem.
Zwłaszcza te, które znalazła w kuchni, świeże mleko okazało się czarne jak smoła - Cassandra wylała je całe do ceramicznej miski, przyglądając się obrzydliwej kleistej mazi. Czarne mleko, wstrzymała oddech, uciekając myślami do historii, które znała, na próżno szukając w pamięci podobnych zwiastunów. Lecz w pamięci majaczyły jej tylko sny z ostatnich dni, nie mniej tragiczne, wizja w trakcie spotkania z Jaydenem, nachodzący... koniec świata. Czy tak to wszystko miało się skończyć? Czy zabawiając się z czarną magią Rycerze dotarli oto na skraj, niszcząc harmonię od tysiącleci utrzymującą ten świat w ryzach? Butelka po mleku wypadła jej z ręki, roztrzaskała się, upadając na podłogę tuż obok jej stóp, cofnęła się dwa kroki, utrzymując przed sobą drżące dłonie. W kącikach szeroko otwartych oczu zalśniły łzy. Zamaszystym krokiem, porywając za sobą poły czarnej spódnicy, wtargnęła do lecznicy, od progu już dostrzegając bladego Johna. Bezwiednie otworzyła usta, był zdrów. Zrobiła, co mogła, nie popełniła błędu, miał wyjść. O własnych siłach. Teraz zastanawiała się tylko nad tym, czy powinna spalić to ciało. Cofnęła się do korytarza, słysząc szamotaninę przy drzwiach i wtedy stanęła nieruchomo, bez zrozumienia wpatrując się w sylwetkę, która znalazła w prześwicie przejścia.
W pierwszej chwili pomyślała, że umyślnie, że może Hector dowiedział się, kim była i przyszedł tu, by się z nią skonfrontować, że może chciał z nią pomówić, lecz zaskoczenie na jego twarzy mówiło wystarczająco wiele; nie spodziewał się jej równie mocno, jak ona nie spodziewała się jego. Nie czuła, jak mocno zbielała na i tak bladej twarzy, jasność cery kontrastowała z grubym warkoczem czarnych włosów.
- Nie! - Wróbel, który wleciał przez okno, natychmiast odwrócił jej uwagę; straszliwy omen, który niósł za sobą, przysłaniał wszystko. Dobiegła do stworzenia i mocno pochwyciła go w dłonie, korzystając z oszołomienia, a może urazu, jakiego nabawił się w trakcie upadku, bez różnicy. Nie mógł przeżyć. Pochwyciła ptaszę oburącz, przytrzymując jego skrzydła kciukami i zamykając drobne ciałko między dwiema dłońmi. - Pomagam - odparła zdawkowo, gdy spytał, co tu robiła, część rzeczy wyniosła już z tego miejsca do Niedźwiedziej Jamy, ostatnich pacjentów - jak Johna - miała wkrótce pożegnać. Zamierzała odciąć się od Alei Śmiertelnego Nokturnu i nie mogła być z nim już kojarzona, nie przez takich czarodziejów jak Hector. - Twój... syn? - zapytała, a jej usta ledwie się poruszyły. Jeśli biel mogła stać jeszcze bielszą, Cassandra pobladła mocniej. Syn, chłopiec, wróbel przemieniony w chłopca, wróbel był złym omenem, musiała go zabić. Wyczuła szamotaninę między dłońmi i zabolała ją pierwsza myśl, że należało złamać mu kark zanim ptak jej umknie. Lecz czy w ten sposób żywota dokona mały Orestes? Czy tak los zechciał z niej zakpić, kazać wybrać śmierć jednego z trojga dzieci, Lysandry, Calchasa lub Orestesa? Nie istniała rzecz, której nie zrobiłaby dla własnych dzieci, ale dopiero doprowadzona do ostateczności świadomie skrzywdziłaby dziecko przyjaciela. Nie chciała tego. - Nie, nie, nie - powtórzyła, jak w sennych majakach, jak wtedy, gdy w szkole zatapiała się we własnym świecie, świecie mar i koszmarów, kiedy inne dzieci wytykały ją palcem, nie wierząc w to, co potrafiła wyśnić. - Chłopiec jest wróblem, ale chłopca tu nie ma. Wróbel musi zginąć, chłopiec musi zginąć. Wtargnął w inne drzwi, w inny dom, dlatego musi zginąć. - Zerwała się z miejsca, biegnąc do Hectora, mijając drzwi lecznicy i wybiegając z niej przed siebie, jakby nie dostrzegła dawnego przyjaciela wcale, choć stopy miała bose. Obejrzała się po okolicznych kamienicach, szukając wskazówek, które mogły doprowadzić ich do celu - nim będzie za późno. Które mogłyby doprowadzić ich do chłopca. - Wrony, Hectorze. Czy widziałeś wrony? - Szeroko otwarte oczy zdradzały wyłącznie powagę, lśniące w nich łzy nie ustąpiły w pełni trwodze; Cassandra była szczerze przerażona.
Jeszcze nim się to stało - nim zza ramienia dostrzegła blask jaskrawego światła.
Odwróciła się powoli, przyciągając wciąż żywego wróbla do piersi. Bronił się, zadziobał jej skórę do krwi, której strużka popłynęła wzdłuż przedramienia, barwiąc karmazynem białą koszulę. Nie zwróciła na to uwagi, wpatrując się w gwiazdę, której nie powinno tu być, a która znaczyła więcej, niż wszystkie ostatnie sny.
Jej usta zadrżały, wstrzymując szloch. Przerażone oczy odnalazły twarz Hectora, choć nie była w stanie wydusić z siebie ni słowa. Serce zabiło mocniej, poczuła słabość, lecz nie mogła upaść - bo nie mogła wypuścić z rąk wróbla. Pisk w uszach na kilka chwil odciął ją od nokturnowego dziedzińca, czy to działo się naprawdę, czy to był tylko sen? Mdła fantazja, kolejny koszmar, nierealny i upiorny, czy to już? Czy mogła się przebudzić?
Zwłaszcza te, które znalazła w kuchni, świeże mleko okazało się czarne jak smoła - Cassandra wylała je całe do ceramicznej miski, przyglądając się obrzydliwej kleistej mazi. Czarne mleko, wstrzymała oddech, uciekając myślami do historii, które znała, na próżno szukając w pamięci podobnych zwiastunów. Lecz w pamięci majaczyły jej tylko sny z ostatnich dni, nie mniej tragiczne, wizja w trakcie spotkania z Jaydenem, nachodzący... koniec świata. Czy tak to wszystko miało się skończyć? Czy zabawiając się z czarną magią Rycerze dotarli oto na skraj, niszcząc harmonię od tysiącleci utrzymującą ten świat w ryzach? Butelka po mleku wypadła jej z ręki, roztrzaskała się, upadając na podłogę tuż obok jej stóp, cofnęła się dwa kroki, utrzymując przed sobą drżące dłonie. W kącikach szeroko otwartych oczu zalśniły łzy. Zamaszystym krokiem, porywając za sobą poły czarnej spódnicy, wtargnęła do lecznicy, od progu już dostrzegając bladego Johna. Bezwiednie otworzyła usta, był zdrów. Zrobiła, co mogła, nie popełniła błędu, miał wyjść. O własnych siłach. Teraz zastanawiała się tylko nad tym, czy powinna spalić to ciało. Cofnęła się do korytarza, słysząc szamotaninę przy drzwiach i wtedy stanęła nieruchomo, bez zrozumienia wpatrując się w sylwetkę, która znalazła w prześwicie przejścia.
W pierwszej chwili pomyślała, że umyślnie, że może Hector dowiedział się, kim była i przyszedł tu, by się z nią skonfrontować, że może chciał z nią pomówić, lecz zaskoczenie na jego twarzy mówiło wystarczająco wiele; nie spodziewał się jej równie mocno, jak ona nie spodziewała się jego. Nie czuła, jak mocno zbielała na i tak bladej twarzy, jasność cery kontrastowała z grubym warkoczem czarnych włosów.
- Nie! - Wróbel, który wleciał przez okno, natychmiast odwrócił jej uwagę; straszliwy omen, który niósł za sobą, przysłaniał wszystko. Dobiegła do stworzenia i mocno pochwyciła go w dłonie, korzystając z oszołomienia, a może urazu, jakiego nabawił się w trakcie upadku, bez różnicy. Nie mógł przeżyć. Pochwyciła ptaszę oburącz, przytrzymując jego skrzydła kciukami i zamykając drobne ciałko między dwiema dłońmi. - Pomagam - odparła zdawkowo, gdy spytał, co tu robiła, część rzeczy wyniosła już z tego miejsca do Niedźwiedziej Jamy, ostatnich pacjentów - jak Johna - miała wkrótce pożegnać. Zamierzała odciąć się od Alei Śmiertelnego Nokturnu i nie mogła być z nim już kojarzona, nie przez takich czarodziejów jak Hector. - Twój... syn? - zapytała, a jej usta ledwie się poruszyły. Jeśli biel mogła stać jeszcze bielszą, Cassandra pobladła mocniej. Syn, chłopiec, wróbel przemieniony w chłopca, wróbel był złym omenem, musiała go zabić. Wyczuła szamotaninę między dłońmi i zabolała ją pierwsza myśl, że należało złamać mu kark zanim ptak jej umknie. Lecz czy w ten sposób żywota dokona mały Orestes? Czy tak los zechciał z niej zakpić, kazać wybrać śmierć jednego z trojga dzieci, Lysandry, Calchasa lub Orestesa? Nie istniała rzecz, której nie zrobiłaby dla własnych dzieci, ale dopiero doprowadzona do ostateczności świadomie skrzywdziłaby dziecko przyjaciela. Nie chciała tego. - Nie, nie, nie - powtórzyła, jak w sennych majakach, jak wtedy, gdy w szkole zatapiała się we własnym świecie, świecie mar i koszmarów, kiedy inne dzieci wytykały ją palcem, nie wierząc w to, co potrafiła wyśnić. - Chłopiec jest wróblem, ale chłopca tu nie ma. Wróbel musi zginąć, chłopiec musi zginąć. Wtargnął w inne drzwi, w inny dom, dlatego musi zginąć. - Zerwała się z miejsca, biegnąc do Hectora, mijając drzwi lecznicy i wybiegając z niej przed siebie, jakby nie dostrzegła dawnego przyjaciela wcale, choć stopy miała bose. Obejrzała się po okolicznych kamienicach, szukając wskazówek, które mogły doprowadzić ich do celu - nim będzie za późno. Które mogłyby doprowadzić ich do chłopca. - Wrony, Hectorze. Czy widziałeś wrony? - Szeroko otwarte oczy zdradzały wyłącznie powagę, lśniące w nich łzy nie ustąpiły w pełni trwodze; Cassandra była szczerze przerażona.
Jeszcze nim się to stało - nim zza ramienia dostrzegła blask jaskrawego światła.
Odwróciła się powoli, przyciągając wciąż żywego wróbla do piersi. Bronił się, zadziobał jej skórę do krwi, której strużka popłynęła wzdłuż przedramienia, barwiąc karmazynem białą koszulę. Nie zwróciła na to uwagi, wpatrując się w gwiazdę, której nie powinno tu być, a która znaczyła więcej, niż wszystkie ostatnie sny.
Jej usta zadrżały, wstrzymując szloch. Przerażone oczy odnalazły twarz Hectora, choć nie była w stanie wydusić z siebie ni słowa. Serce zabiło mocniej, poczuła słabość, lecz nie mogła upaść - bo nie mogła wypuścić z rąk wróbla. Pisk w uszach na kilka chwil odciął ją od nokturnowego dziedzińca, czy to działo się naprawdę, czy to był tylko sen? Mdła fantazja, kolejny koszmar, nierealny i upiorny, czy to już? Czy mogła się przebudzić?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Widok znajomej twarzy na Śmiertelnym Nokturnie powinien popchnąć Hectora w ciąg pytań i spekulacji. Zdawkowe "pomagam" powinno obudzić w nim czujność. Zawsze traktował przecież ludzi niczym zagadki do rozwiązania, zawsze znajdował luki w oszczędnych słowach, a organizacja konfrontacji pacjentów z własnymi sekretami była jego pracą.
Nic takiego się jednak nie stało i to nie tylko dlatego, że w narastającej panice szukał własnego syna - a dlatego, że stał przed Cassandrą. Poczucie kruchości szansy na ponowne spotkanie i poczucie winy za stracony kontakt było zbyt silne, by kiedykolwiek chciał się z nią konfrontować. Blada twarz i ciemny warkocz natychmiast obudziły w nim wspomnienia i mechanizmy zachowania ze szkoły. Jej bladość zawsze była dla niego sygnałem do tego, że powinien się nią zaopiekować. Zawsze najbardziej lubił ją w warkoczu. Nigdy nie mógł za nią nadążyć - jak teraz, gdy na jego oczach dobiegła do wróbla i zwinnym ruchem zamknęła go w dłoniach - ale zawsze mu na to pozwalała.
W dzieciństwie nie sądził, że kiedykolwiek zdoła znaleźć wspólny język z kimkolwiek innym niż Victorem, ale w szkole to ona stała się mu bliższa, najbliższa. Zanim utracił ich oboje, to przy niej znalazł szczęście w Hogwarcie we wspólnych chwilach ciszy i porozumiewawczych uśmiechach i szeptach nad księgami w bibliotece. Przy niej nauczył się też odwagi i lodowatej złości o jakie nigdy wcześniej siebie nie podejrzewał, bo drwiny skierowane w jej stronę bolały jeszcze bardziej niż te, których doświadczał sam. Wszedł na wojenną ścieżkę z prefektami, którzy jego zdaniem powinni byli odjąć punkty dzieciom, które chciały ją skrzywdzić podczas jednego z napadów (nie zrobiły tego, bo był obok, ale potem przez godzinę kłócił się z prefekt o to, że "chęć to przecież to samo co czyn" i chyba powiedział o słowo za dużo, bo to jemu odjęto punkty); wyostrzył własną drwinę; doszedł do perfekcji w złośliwości. Nie przejmował się tym, że był nielubiany albo ignorowany, bo trwali w cieniu razem. Nigdy nie nazwał jej szaloną, nawet w myślach, nawet gdy szukał w książkach ulgi na jej cierpienie.
-Mój syn, Orestes, szukam go... - powtórzył w odpowiedzi na jej pytanie, ale znał to spojrzenie i nie był pewien czy go słyszała.
-Cass...! - był dorosły i wykształcony i mógłby rzucić Paxo, ale i tak wybrał znajomy scenariusz, w którym powinien po prostu do niej dobiec (to najtrudniejsza część zadania), upewnić się, że nie zrobi sobie krzywdy, odgarnąć jej włosy i być obok i liczyć na to, że usłyszy jego głos gdy powróci do rzeczywistości. Nie słuchał wtedy jej wróżb i nie był nawet pewien, czy w nie wierzył - dopiero z biegiem lat zorientował się, że była prawdziwie inna od jego pacjentów i od wróżek-hochsztaplerek.
Laska stuknęła kilka razy gdy postąpił kilka prędkich kroków w jej stronę. Noga rwała ogniem już odkąd zaczął gonić Orestesa, ale niespodziewanie dla siebie wsłuchał się w jej słowa i to one zabolały go bardziej.
-...O kim mówisz? Kogo widzisz? - ułatwiła mu zadanie i dobiegła do niego, a on złapał ją za ramię. Miała bose stopy - gdyby nie Orestes, już zastanawiałby się jak ją powstrzymać i odprowadzić do bezpiecznego miejsca. Gdyby nie Orestes, o którym nie mogła mówić, prawda? Nigdy go nie widziałam, powiedziała mu w zimie w kawiarni, wziął to za obietnicę i pewnik - w naiwnej nadziei, że Cassandra by go tak nie skrzywdziła, że Mojry nie skrzywdziłyby tak jego syna (choć Furie i Erynie miałyby święte prawo, a ojciec śmiałby się z Tartaru). Próbował spojrzeć jej w oczy, bardziej nieustępliwie niż w szkole.
-Nie, szukam syna! - odpowiedział bardziej niecierpliwie niż powinien, zaskoczony bezpośrednim i absurdalnym pytaniem. Wiedziała, że i tak nie patrzyłby na wrony, że zawsze musiał patrzeć pod nogi.
Wtedy rozbłysło światło. Najpierw zobaczył je w zielonych oczach Cassandry, a potem obejrzał się przez ramię - i poddał trwodze, którą zasiały w nim jej słowa. Orestes zginie, albo teraz, tutaj, na Nokturnie, albo niedługo. Zginie, bo był złym ojcem, wolnym i nieuważnym. A on zginie wraz z nim, bo tylko narodziny syna wydobyły go osiem lat temu z ciemności, z której chciał się wyrwać bezbolesną miksturą - a skoro wtedy bez Orestesa nie byłoby Hectora, to teraz tym bardziej. Tylko teraz koniec nie będzie bezbolesny, bo Hector wierzył w sprawiedliwość. Bezsensownie pomyślał o Victorze, który podobno tutaj mieszkał i który może mógłby pomóc w zakamarkach Nokturnu, ale pewnie by nie chciał. Dwa dni temu nazwał Hectora bezużytecznym ciężarem i chociaż zwykle Hector potrafiłby przejrzeć kłamstwa bliźniaka (zwłaszcza rzucone w sprowokowanej przez samego siebie kłótni) to teraz mu wierzył.
Paradoksalnie, przykra myśl o bracie pomogła mu zmusić się do zamknięcia oczu - resztką trzeźwości odgrodził się od tego światła. Wtedy dotarło do niego, że są tutaj sami, on i Cassandra, jak w szkole, zdani na siebie. Pierwszy oderwał wzrok od złocistej komety i przyciągnął do siebie Cass (i wróbla, choć zapomniał już o wróblu), odgradzając ją od nieba własnym ramieniem. Nigdy nie radził sobie z podobnymi gestami, ale ją potrafił przytulać wręcz automatycznie. Lewa dłoń musiała pozostać na lasce, ale prawą mógł położyć na plecach Cass, wplatając palce w czarny warkocz.
-Nie patrz na to. - poprosił, zawsze go wtedy słuchała, czy wtuli teraz głowę w jego koszulę?
-Jestem tu, nie patrz na to, jesteś... - bezpieczna, zawsze mówił jej tak w szkole gdy budziła się z wizji, ale teraz słowa uwięzły mu w gardle. Gdyby byli sami, tuliłby ją dalej, odgradzał od świata dopóki by się nie uspokoiła - ale nie byli sami i nie byli już dwójką dzieci. Odsunął się powoli, dłoń zsuwając na jej ramię i próbując pochwycić jej spojrzenie. Nie patrz na to, patrz mi w oczy, Cass.
W oczach miał łzy, a Hector, którego znała, nigdy nie płakał. Nie potrafił. Ojciec nie znosił, gdy płakali, więc oduczył się płakać - kiedyś się jej z tego zwierzył, cicho i ze wstydem. Inni chłopcy wstydzili się łez, a on wstydził się tego, że nie potrafił się smucić.
-Muszę iść. Muszę go znaleźć, Cass. - widział krew na jej koszuli, widział przerażenie na jej twarzy, w Zaciszu Kirke obiecał sobie, że nigdy więcej nie zostawi jej w potrzebie. (Ale ona obiecała mu, że nie widziała jego syna!) Nie mógł jej zostawić w tym stanie, na Śmiertelnym Nokturnie, ale gdzieś niedaleko był, musiał być, zagubiony chłopiec, spoglądający na kometę z jeszcze większym przerażeniem niż oni. -Pójdziesz ze mną?
Nic takiego się jednak nie stało i to nie tylko dlatego, że w narastającej panice szukał własnego syna - a dlatego, że stał przed Cassandrą. Poczucie kruchości szansy na ponowne spotkanie i poczucie winy za stracony kontakt było zbyt silne, by kiedykolwiek chciał się z nią konfrontować. Blada twarz i ciemny warkocz natychmiast obudziły w nim wspomnienia i mechanizmy zachowania ze szkoły. Jej bladość zawsze była dla niego sygnałem do tego, że powinien się nią zaopiekować. Zawsze najbardziej lubił ją w warkoczu. Nigdy nie mógł za nią nadążyć - jak teraz, gdy na jego oczach dobiegła do wróbla i zwinnym ruchem zamknęła go w dłoniach - ale zawsze mu na to pozwalała.
W dzieciństwie nie sądził, że kiedykolwiek zdoła znaleźć wspólny język z kimkolwiek innym niż Victorem, ale w szkole to ona stała się mu bliższa, najbliższa. Zanim utracił ich oboje, to przy niej znalazł szczęście w Hogwarcie we wspólnych chwilach ciszy i porozumiewawczych uśmiechach i szeptach nad księgami w bibliotece. Przy niej nauczył się też odwagi i lodowatej złości o jakie nigdy wcześniej siebie nie podejrzewał, bo drwiny skierowane w jej stronę bolały jeszcze bardziej niż te, których doświadczał sam. Wszedł na wojenną ścieżkę z prefektami, którzy jego zdaniem powinni byli odjąć punkty dzieciom, które chciały ją skrzywdzić podczas jednego z napadów (nie zrobiły tego, bo był obok, ale potem przez godzinę kłócił się z prefekt o to, że "chęć to przecież to samo co czyn" i chyba powiedział o słowo za dużo, bo to jemu odjęto punkty); wyostrzył własną drwinę; doszedł do perfekcji w złośliwości. Nie przejmował się tym, że był nielubiany albo ignorowany, bo trwali w cieniu razem. Nigdy nie nazwał jej szaloną, nawet w myślach, nawet gdy szukał w książkach ulgi na jej cierpienie.
-Mój syn, Orestes, szukam go... - powtórzył w odpowiedzi na jej pytanie, ale znał to spojrzenie i nie był pewien czy go słyszała.
-Cass...! - był dorosły i wykształcony i mógłby rzucić Paxo, ale i tak wybrał znajomy scenariusz, w którym powinien po prostu do niej dobiec (to najtrudniejsza część zadania), upewnić się, że nie zrobi sobie krzywdy, odgarnąć jej włosy i być obok i liczyć na to, że usłyszy jego głos gdy powróci do rzeczywistości. Nie słuchał wtedy jej wróżb i nie był nawet pewien, czy w nie wierzył - dopiero z biegiem lat zorientował się, że była prawdziwie inna od jego pacjentów i od wróżek-hochsztaplerek.
Laska stuknęła kilka razy gdy postąpił kilka prędkich kroków w jej stronę. Noga rwała ogniem już odkąd zaczął gonić Orestesa, ale niespodziewanie dla siebie wsłuchał się w jej słowa i to one zabolały go bardziej.
-...O kim mówisz? Kogo widzisz? - ułatwiła mu zadanie i dobiegła do niego, a on złapał ją za ramię. Miała bose stopy - gdyby nie Orestes, już zastanawiałby się jak ją powstrzymać i odprowadzić do bezpiecznego miejsca. Gdyby nie Orestes, o którym nie mogła mówić, prawda? Nigdy go nie widziałam, powiedziała mu w zimie w kawiarni, wziął to za obietnicę i pewnik - w naiwnej nadziei, że Cassandra by go tak nie skrzywdziła, że Mojry nie skrzywdziłyby tak jego syna (choć Furie i Erynie miałyby święte prawo, a ojciec śmiałby się z Tartaru). Próbował spojrzeć jej w oczy, bardziej nieustępliwie niż w szkole.
-Nie, szukam syna! - odpowiedział bardziej niecierpliwie niż powinien, zaskoczony bezpośrednim i absurdalnym pytaniem. Wiedziała, że i tak nie patrzyłby na wrony, że zawsze musiał patrzeć pod nogi.
Wtedy rozbłysło światło. Najpierw zobaczył je w zielonych oczach Cassandry, a potem obejrzał się przez ramię - i poddał trwodze, którą zasiały w nim jej słowa. Orestes zginie, albo teraz, tutaj, na Nokturnie, albo niedługo. Zginie, bo był złym ojcem, wolnym i nieuważnym. A on zginie wraz z nim, bo tylko narodziny syna wydobyły go osiem lat temu z ciemności, z której chciał się wyrwać bezbolesną miksturą - a skoro wtedy bez Orestesa nie byłoby Hectora, to teraz tym bardziej. Tylko teraz koniec nie będzie bezbolesny, bo Hector wierzył w sprawiedliwość. Bezsensownie pomyślał o Victorze, który podobno tutaj mieszkał i który może mógłby pomóc w zakamarkach Nokturnu, ale pewnie by nie chciał. Dwa dni temu nazwał Hectora bezużytecznym ciężarem i chociaż zwykle Hector potrafiłby przejrzeć kłamstwa bliźniaka (zwłaszcza rzucone w sprowokowanej przez samego siebie kłótni) to teraz mu wierzył.
Paradoksalnie, przykra myśl o bracie pomogła mu zmusić się do zamknięcia oczu - resztką trzeźwości odgrodził się od tego światła. Wtedy dotarło do niego, że są tutaj sami, on i Cassandra, jak w szkole, zdani na siebie. Pierwszy oderwał wzrok od złocistej komety i przyciągnął do siebie Cass (i wróbla, choć zapomniał już o wróblu), odgradzając ją od nieba własnym ramieniem. Nigdy nie radził sobie z podobnymi gestami, ale ją potrafił przytulać wręcz automatycznie. Lewa dłoń musiała pozostać na lasce, ale prawą mógł położyć na plecach Cass, wplatając palce w czarny warkocz.
-Nie patrz na to. - poprosił, zawsze go wtedy słuchała, czy wtuli teraz głowę w jego koszulę?
-Jestem tu, nie patrz na to, jesteś... - bezpieczna, zawsze mówił jej tak w szkole gdy budziła się z wizji, ale teraz słowa uwięzły mu w gardle. Gdyby byli sami, tuliłby ją dalej, odgradzał od świata dopóki by się nie uspokoiła - ale nie byli sami i nie byli już dwójką dzieci. Odsunął się powoli, dłoń zsuwając na jej ramię i próbując pochwycić jej spojrzenie. Nie patrz na to, patrz mi w oczy, Cass.
W oczach miał łzy, a Hector, którego znała, nigdy nie płakał. Nie potrafił. Ojciec nie znosił, gdy płakali, więc oduczył się płakać - kiedyś się jej z tego zwierzył, cicho i ze wstydem. Inni chłopcy wstydzili się łez, a on wstydził się tego, że nie potrafił się smucić.
-Muszę iść. Muszę go znaleźć, Cass. - widział krew na jej koszuli, widział przerażenie na jej twarzy, w Zaciszu Kirke obiecał sobie, że nigdy więcej nie zostawi jej w potrzebie. (Ale ona obiecała mu, że nie widziała jego syna!) Nie mógł jej zostawić w tym stanie, na Śmiertelnym Nokturnie, ale gdzieś niedaleko był, musiał być, zagubiony chłopiec, spoglądający na kometę z jeszcze większym przerażeniem niż oni. -Pójdziesz ze mną?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Patrzyła na niego dużymi przerażonymi oczyma, gdy pochwycił jej ramię; on też był jak mara, jak koszmar, czy stał przed nią naprawdę, czy trwała w straszliwej więzi, która skończy się - jak zawsze - niechybną śmiercią? Czy właśnie śniła o śmierci Hectora? Rozwarła usta, patrząc wprost na niego, czerwień nabrzmiała od zbieranego szlochu. W kącikach ust zalśniły łzy, nie powinno go tu być. Może nie chodziło o niego? Lecz o kogo, jego syna? Ściskany w dłoniach wróbel nie przestawał kąsać, krwista plama na jej białej koszuli nie przestawała się powiększać, lecz ile krzywdy mógł jej uczynić wróbel, ból był niegroźny, zwierzę w potrzasku mogło tylko zginąć.
- Jest tam, gdzie wrony! - wykrzyczała mu w twarz z przerażeniem, w odpowiedzi na jego również wykrzyczaną oczywistość, sfrustrowana, że jej nie rozumiał, ignorując poprzednie słowa, aż w końcu zastygając bez ruchu, bledsza niż zwykle, z drżącym spojrzeniem wpatrzonym w niego gdy tylko urwała ostatnie głoski. Czyż nie przyznawała właśnie, że wyśniła Orestesa, że pojawił się w jej złowrogich wróżbach? Wróżbach niosących śmierć? Czy znienawidzi ją teraz, jak nienawidzili jej inni? Jej usta zadrżały, rozchylając się, by przeprosić, czy to jej wina? Żadnych słów nie była jednak zdolna zebrać, cóż mogła mu powiedzieć w takiej chwili? - Trzy... trzy w-wrony - dodała drżącym szeptem, mamrocząc słowa tak cicho, jak gdyby w rzeczywistości wcale nie chciała ich wypowiadać. - na oknie... na dachu... - wyliczała, choć brzmiała jakby mówiła bardziej do siebie, niż do niego. Jaka straszliwa moc przywiodła tego chłopca, dlaczegóż to zrobiła? Przecież to tylko dziecko. Tylko dziecko! Tylko dziecko, powtarzała, jak w transie wpatrzona w złocisty warkocz upiornej komety na niebie. Nie powinno jej tu być. Żadne gwiazdy nie zwiastowały jej pojawienia się. To kolejna anomalia. Zwiastun złego, choć wydawało się, że gorzej być już nie może.
Niemal odruchowo wsparła głowę o ramię Hectora, kryjąc się w nim przed straszliwą kometą, za naturalne uznając okazane schronienie. Zawsze nim był. Zawsze dawał jej opiekę. Wspominała to pod ciężkim ramieniem Vasyla. Nie wyciągnęła ku niemu ręki, bo dłonie nieustannie przyciągały do piersi szamoczącego się wróbla, lecz w jego bliskości, w jego zapachu, znalazła bezpieczeństwo, które pamiętała z dawnych lat. Okoliczności ich spotkania, wszystko, co działo się wokół, były tak absurdalne, że nie mogła mieć pewności, czy poruszała się na jawie, czy jednak we śnie - może dlatego tym mocniej lgnęła do niego, niby ćma do ognia, złakniona czegoś, co niegdyś mogła otrzymać tylko od niego. Lecz mar tego dnia nie mógł przegnać nawet on. Usłuchała go. Nie patrzyła na niebo, zamykając oczy, z czołem rozpaczliwie wspartym o jego ramię i szamoczącym się wróblem między nimi, zamkniętym w klatce poszarpanych obolałych i okrwawionych palców. Czy naprawdę byli tutaj razem? Czy nad nimi naprawdę jaśniała ta przedziwna kometa? Czy jego syn naprawdę...
Zdezorientowane spojrzenie odnalazło jego twarz, kiedy się odsunął, szkliste od łez dostrzegło troskę ojca. Przepraszam, Hectorze. Naprawdę przepraszam. - Ja.... - zaczęła niepewnie, powstrzymując odruch, by raz jeszcze spojrzeć na niebo. Odwróciła się od blasku mocniej, w przeciwną stronę. Nie czuła szorstkości placu pod bosymi stopami, nie czuła bólu dłoni. Nie słyszała nic prócz jego głosu. Dostrzegała łzy, rozumiała je, choć jego ból równie boleśnie ściskał jej serce.
- Uwierz mi, Hectorze, musimy odnaleźć trzy wrony siedzące w rzędzie - szepnęła ku niemu, z powagą, szklistymi oczyma wpatrując się wprost w niego. - Widziałam uliczną latarnię, której światło migotało. Gdzieś tu... Ja.... Nie widziałam chłopca - zastrzegła, przepraszająco. Nie, Orestesa nie było w jej wizji. Był brakującym elementem, który rozjaśniał dopiero, kiedy obok zjawił się Hector. Chłopiec w jej śnie nie miał twarzy, ale tego Hectorowi mówić nie chciała. Nie zrozumiałby. - Nie widziałam - powtórzyła drżącym głosem. - Możemy go odnaleźć zanim.... - Nie byłaby w stanie dokończyć zdania, lecz błagalne spojrzenie od słów mówiło więcej. - Jest w budynku. Nie mógł odejść daleko - stwierdziła z przekonaniem. - Jak wróbel - dodała. - Trzy wrony i latarnia... - zaczynała znów mówić niewyraźnie, głowa osunęła się z jego ramienia, wyminęła go, w otępieniu krocząc w kierunku przeciwnym do komety. Nie mogli, nie powinni na nią patrzeć. Czy na pewno?
- Jest tam, gdzie wrony! - wykrzyczała mu w twarz z przerażeniem, w odpowiedzi na jego również wykrzyczaną oczywistość, sfrustrowana, że jej nie rozumiał, ignorując poprzednie słowa, aż w końcu zastygając bez ruchu, bledsza niż zwykle, z drżącym spojrzeniem wpatrzonym w niego gdy tylko urwała ostatnie głoski. Czyż nie przyznawała właśnie, że wyśniła Orestesa, że pojawił się w jej złowrogich wróżbach? Wróżbach niosących śmierć? Czy znienawidzi ją teraz, jak nienawidzili jej inni? Jej usta zadrżały, rozchylając się, by przeprosić, czy to jej wina? Żadnych słów nie była jednak zdolna zebrać, cóż mogła mu powiedzieć w takiej chwili? - Trzy... trzy w-wrony - dodała drżącym szeptem, mamrocząc słowa tak cicho, jak gdyby w rzeczywistości wcale nie chciała ich wypowiadać. - na oknie... na dachu... - wyliczała, choć brzmiała jakby mówiła bardziej do siebie, niż do niego. Jaka straszliwa moc przywiodła tego chłopca, dlaczegóż to zrobiła? Przecież to tylko dziecko. Tylko dziecko! Tylko dziecko, powtarzała, jak w transie wpatrzona w złocisty warkocz upiornej komety na niebie. Nie powinno jej tu być. Żadne gwiazdy nie zwiastowały jej pojawienia się. To kolejna anomalia. Zwiastun złego, choć wydawało się, że gorzej być już nie może.
Niemal odruchowo wsparła głowę o ramię Hectora, kryjąc się w nim przed straszliwą kometą, za naturalne uznając okazane schronienie. Zawsze nim był. Zawsze dawał jej opiekę. Wspominała to pod ciężkim ramieniem Vasyla. Nie wyciągnęła ku niemu ręki, bo dłonie nieustannie przyciągały do piersi szamoczącego się wróbla, lecz w jego bliskości, w jego zapachu, znalazła bezpieczeństwo, które pamiętała z dawnych lat. Okoliczności ich spotkania, wszystko, co działo się wokół, były tak absurdalne, że nie mogła mieć pewności, czy poruszała się na jawie, czy jednak we śnie - może dlatego tym mocniej lgnęła do niego, niby ćma do ognia, złakniona czegoś, co niegdyś mogła otrzymać tylko od niego. Lecz mar tego dnia nie mógł przegnać nawet on. Usłuchała go. Nie patrzyła na niebo, zamykając oczy, z czołem rozpaczliwie wspartym o jego ramię i szamoczącym się wróblem między nimi, zamkniętym w klatce poszarpanych obolałych i okrwawionych palców. Czy naprawdę byli tutaj razem? Czy nad nimi naprawdę jaśniała ta przedziwna kometa? Czy jego syn naprawdę...
Zdezorientowane spojrzenie odnalazło jego twarz, kiedy się odsunął, szkliste od łez dostrzegło troskę ojca. Przepraszam, Hectorze. Naprawdę przepraszam. - Ja.... - zaczęła niepewnie, powstrzymując odruch, by raz jeszcze spojrzeć na niebo. Odwróciła się od blasku mocniej, w przeciwną stronę. Nie czuła szorstkości placu pod bosymi stopami, nie czuła bólu dłoni. Nie słyszała nic prócz jego głosu. Dostrzegała łzy, rozumiała je, choć jego ból równie boleśnie ściskał jej serce.
- Uwierz mi, Hectorze, musimy odnaleźć trzy wrony siedzące w rzędzie - szepnęła ku niemu, z powagą, szklistymi oczyma wpatrując się wprost w niego. - Widziałam uliczną latarnię, której światło migotało. Gdzieś tu... Ja.... Nie widziałam chłopca - zastrzegła, przepraszająco. Nie, Orestesa nie było w jej wizji. Był brakującym elementem, który rozjaśniał dopiero, kiedy obok zjawił się Hector. Chłopiec w jej śnie nie miał twarzy, ale tego Hectorowi mówić nie chciała. Nie zrozumiałby. - Nie widziałam - powtórzyła drżącym głosem. - Możemy go odnaleźć zanim.... - Nie byłaby w stanie dokończyć zdania, lecz błagalne spojrzenie od słów mówiło więcej. - Jest w budynku. Nie mógł odejść daleko - stwierdziła z przekonaniem. - Jak wróbel - dodała. - Trzy wrony i latarnia... - zaczynała znów mówić niewyraźnie, głowa osunęła się z jego ramienia, wyminęła go, w otępieniu krocząc w kierunku przeciwnym do komety. Nie mogli, nie powinni na nią patrzeć. Czy na pewno?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zaniedbany dziedziniec
Szybka odpowiedź