Wydarzenia


Ekipa forum
Poczekalnia
AutorWiadomość
Poczekalnia [odnośnik]10.03.12 22:26
First topic message reminder :

Poczekalnia

Jest to długi korytarz z poustawianymi przy ścianach długimi rzędami krzeseł; ofiary śmigają środkiem sali na magicznie unoszonych noszach, czarodzieje o bardziej stabilnym stanie oraz ich przyjaciele zajmują miejsce na niewygodnych siedzeniach. Cisza niemal drga powietrzem; ponura atmosfera zniecierpliwienia mrozi krew w żyłach. Na ścianie widnieje tablica oprawiona w drewniane ramy, na której rozpisano plan szpitala.

PODZIEMIA, POZIOM I: Prosektorium (kostnica, chłodnica, archiwa);
Parter: WYPADKI PRZEDMIOTOWE (eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.);
Piętro I: URAZY MAGIZOOLOGICZNE (ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.);
Piętro II: ZAKAŻENIA MAGICZNE (choroby zakaźne, np: smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.);
Piętro III: URAZY MAGIPSYCHIATRYCZNE (nerwica, szoki, homoseksualizm, amnezje, urazy psychiczne etc.);
Piętro IV: ZATRUCIA ELIKSILARNE I ROŚLINNE (wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.);
Piętro V: URAZY POZAKLĘCIOWE (uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.);
Piętro VI: SKLEP i HERBACIARNIA dla odwiedzających.
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Poczekalnia - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Poczekalnia [odnośnik]04.10.15 18:38
Amodeus nie zdążył rzucić zaklęcia, a Jamesa nikt nie zdążył usłuchać, gdy Samael osunął się pod wpływem zaklęcia usypiającego Adriena. Jego słowa, krzątanina, podniesione głosy, a finalnie łapanie za różdżki zwróciło uwagę innych czarodziejów w poczekalni. Stojący  opodal wejścia ochroniarze wolnym krokiem zbliżyli się do zbiegowiska, zbyt późno, by byli potrzebni. Uzdrowiciel poradził sobie sam, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że czas był kluczowy - groszopryszczka mogła rozprzestrzenić się po Mungu w zatrważającym tempie, jeżeli chorzy nie zostaną szybko odizolowani. A ich stan pogarszał się z sekundy na sekundę.

Funkcjonariusze szpitala przyszli Adrienowi z pomocą i zaprosili wszystkich chorych do uprzednio wskazanej przed niego sali. Stawianie im oporu było bezcelowe. Jeden z nich odebrał różdżkę uśpionego Samaela, pozostali dwaj zabrali go na przywołane nosze celem transportu w miejsce wskazane wcześniej przez Adriena.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Poczekalnia - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Poczekalnia [odnośnik]05.10.15 11:18
Gdy Avery zaczął się osuwać na ziemię, Adrien natychmiast złapał go coby ten nie wyrżnął głową o marmurową posadzkę. Westchnął. Nie znał dobrze kolegi po fachu. Jego znajomość ograniczała się raczej do mijania lekarza na korytarz, grzecznościowych spojrzeniach oraz okazyjnych plotkach, lecz znając życie po tej sytuacji, nic z tego nie będzie już aktualne. Uzdrowicielowi to nie przeszkadzało, tak długo, jak miał wszystkich chorych pod kontrolą, a ta mogła pójść z dymem przez Price'a, który miał zamiar cisnąć zaklęciem w Averego. Carrow to dostrzegł i dlatego też postanowił wyłączyć bardziej awanturującego się maga, nim zacznie tu panować istny armagedon. Już wcześniej dało się bowiem zauważyć, że czarodzieje nie darzyli się sympatią, a sprowokowani zapewne nie szczędzili by zmyślnych formuł.
Ułożył Averego na noszach, mamrocząc pod nosem niewybredny komentarz dotyczący ochrony, która najwyraźniej działała w myśl zasady lepiej późno niż później. Zasugerował im żeby różdżkę brali przez materiał, odkazili i przechowali w recepcji. Zresztą Adrien miał dziką ochotę, każdego tu z obecnych pozbawić tak profilaktycznie magicznego patka, lecz zrobi to jak już znajdą się w końcu w sali. Z dala od świata.
Uzdrowiciel poszedł tym razem przodem, prowadząc za sobą chorych. Wiedział w końcu, że korowód zamykali medycy transportujący nieprzytomnego oraz ochrona.

z/t wszyscy
(Jeśli ktoś chce sam sobie zrobić z/t niech się nie krepuje, zedytuję potem swego posta po prostu : 3)
Adrien Carrow
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
możesz pozostawić puste
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1209-adrien-carrow-budowa https://www.morsmordre.net/t1234-adrien-carrow https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t3097-skrytka-bankowa-nr-357#50695 https://www.morsmordre.net/t1239-adrien-carrow
Re: Poczekalnia [odnośnik]04.11.15 19:44
Po aurorskiej misji z Lyrą

W jego głowie jeszcze długo panował chaos. W przebłyskach świadomości widział upadającą Lyrę, widział też niszczycielski promień, który trafił Wooda...i oczy przepełnione nienawiścią. Kobiece oczy.
Były to jednak chwile. Pozostałe momenty poświęcał - jak zwykle na walkę. Atakowały go przecież wilkołaki, szarpiąc szponami, wczepiając się w jego ramiona brzytwami zębów. Rzucał się na wrogów, choć z każdą chwilą czuł, jak szkarłat krwi rozbryzguje się wokół niego. Potem była ciemność, wręcz utęskniona, by później poczuć, jak zaciśnięte na jego umyśle - macki, niechętnie się usuwają.
Obudził go piekielny ból. Nie mógł się nawet poruszyć, by nie wywołać kolejnej palącej fali. I chciało mu się cholernie palić. To pierwsze myśli, jakie można było dostrzec, w krzywiącej się mimice jego twarzy. Potem niemal lawiną zalały go wspomnienia, z których wciąż rozumiał tylko początek i urwane, niewyraźne akcje. Jedyne co wyraźnie kotłowało mu się po głowie - co z Lyrą? I...Wood. Do stu atakujących bahanek...czy to co zobaczył było prawdziwe?
Próbował się podnieść, ale zaciskając zęby, ledwie znosząc ból szarpnął się do góry. Oczywistym było, że połamane ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Zanim go zemdliło i na nowo znalazł się w pozycji leżącej, dostało do niego, że rozpoznaje blade ściany. Znajdował się w Mungu.
Absolutnie nie pamiętał, jak się znalazł w murach szpitala, ale rozmazane twarze, które nad sobą zauważył, przytrzymujące go dłonie i zniekształcone głosy, wyraźnie sugerowały, że jednak żył...


Darkness brings evil things
the reckoning begins


Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 09.11.15 20:47, w całości zmieniany 1 raz
Samuel Skamander
Samuel Skamander
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I've come too far, to go back now
I'll never close my eyes
OPCM : 51 +3
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej
Poczekalnia - Page 2 9l89Y7Y
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1272-samuel-skamander https://www.morsmordre.net/t1372-filozof#10888 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f186-harley-street-5-3 https://www.morsmordre.net/t3509-skrytka-bankowa-nr-358#61242 https://www.morsmordre.net/t1597-samuel-skamander#280340
Re: Poczekalnia [odnośnik]04.11.15 20:54
Noce w Mungu zawsze bywały na swój sposób emocjonujące. To bowiem o tej porze większości człkowatym do głowy przychodziły najdziwniejsze pomysły. Cześć z nich była skrajnie zabawna, jak przykładowo dzieciak z utkniętą głową w garnku. Niby nic strasznego, gdyby nie fakt, że zaradny ojciec próbował wyswobodzić pierworodnego za pomocą zaklęcia transmutacji powiększając nie garnek, a czerep pociechy. Tak, zdarza się, nie ma z czego się śmiać, zwłaszcza gdy ma się świadomość tego, iż druga część przypadków jest skrajnie tragiczna. Do takiego też przyszło dziś pognać Adrienowi. Jakiż było jego zdziwienie, gdy jego oczom ukazał się znajomy auror. Uzdrowiciel nic nie powiedział, przeklinając w myślach i w biegu oceniając stan pacjenta, który uporczywie próbował się podnieść.
- Nie każ mi siebie przybijać gwoździami. - Rzucił surowo, dociskając po raz kolejny ciało aurora do łózka. Wątpił by ten go zrozumiał, gdyż dłoń uzdrowiciela znów po raz kolejny zmuszona była stawiać opór zawziętemu Skamanderowi. Był to dobry znak, jednak Adrien wolał, by przyjaciel oszczędzał siły. Te bowiem jeszcze mu się przydadzą później. Sprowadził więc sen na pacjenta zaklęciem attrequio omne, a potem zaczął się zastanawiać w jakiej sali go upchnąć oraz jak mu pomóc. Urazówka jak zwykle o tj porze była wypchana po brzegi.

| z/t Adrien i Samuel
| Kolejny post tutaj
Adrien Carrow
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
możesz pozostawić puste
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1209-adrien-carrow-budowa https://www.morsmordre.net/t1234-adrien-carrow https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f52-west-yorkshire-wakefield-sandal-castle https://www.morsmordre.net/t3097-skrytka-bankowa-nr-357#50695 https://www.morsmordre.net/t1239-adrien-carrow
Re: Poczekalnia [odnośnik]12.01.16 22:53
Jeśli Londyn jest jedną wielką kloaką, kloaką najobrzydliwszą z najbardziej obrzydliwych, jakie tylko można sobie wyobrazić, to ja, wcale nie jestem o wiele lepszy. W stolicy Brytanii tkwi wszystko: mieszanina o kopie równym pięści Hagrida, barwy rzygowin, jakimi haftuję płynnie po jej spożyciu. Tygiel ludzi o różnej narodowości, rasie i poglądach, a wszyscy spuszczają się właśnie do tego jednego Londynu.
I mugole, i czarodzieje, ponieważ to miasto jest akurat ogniwem łączącym te dwa (ponoć) zupełnie różne światy. Wszyscy oddychają jego zdradliwym powietrzem; smrodem przesyconym szczynami, odorem męskiego potu oraz tanich perfum, jakie rozsiewają po ulicach panienki lekkich obyczajów. Wszyscy, niezależnie od śmiesznych poglądów politycznych (o tej należy dyskutować – albo i nie dyskutować – tylko po pijaku) załatwiali się (swoje sprawy) w Londynie. Muszę uważać go więc za publiczną toaletę. Rodzaj przybytku dla bezdomnych, który do piersi utuli każde dziecię odstawione od piersi matki. Traktujące każdego zbrodniarza, degenerata, najgorszego zdrajcę jak syna marnotrawnego. Tak też Londyn przyjął i mnie – więc chyba nie powinienem narzekać?
Myślę jednak wciąż i myślę, zastanawiając się nad tą dziwną analogią, która od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju. Jestem ludzkim odpowiednikiem tego miasta: żyję w mieście, a miasto żyje we mnie, odciskając wyraźne piętna na tej mojej marnej osobie. Na wychudzonym ciele noszę różne ślady, świadczące o tym rozlondynieniu (rozwiązłości?) i zyskuję więcej, niż stuprocentową pewność, że również stałem się toaletą. Sraczem dla każdego, kto może wejść i wyjść, zupełnie jak do publicznego ustępu. To szczera prawda i zapewne smutna, ale tylko dla tych wszystkich, którzy nie są mną. Mierzę się z nią niemalże codziennie, gdy staje mi przed oczami, macha z lustra i uśmiecha się zapijaczonym uśmiechem podstarzałego menela i… nawet to lubię. Upersonifikowaną prawdę i tego menela, który jest mną albo to ja jestem nim (tego jeszcze nie rozgryzłem). Jestem też pod kreską, bo już na niej nie jadę i zaczynam cierpieć na deliryczne drgawki, gdy uświadamiam sobie, że cholernie ciężko, jest być w tylu stanach i tyloma osobami jednocześnie.
Szlag.
Znowu przeklęty szpital. Białe korytarze, białe ściany, przezroczyści ludzie i jedynie uzdrowiciele wyróżniający się na tle powszechnie panującej bladości. Żarówiasty kolor ich kitli bije po moich podpuchniętych oczach, kiedy wloką mnie jakimś korytarzem, ignorując moje prośby i groźby, by mnie zostawili, bo przecież nic mi nie jest. Z brzucha zieje jakaś dziura (może to tylko niezacerowana koszula i resztki wczorajszego śniadania wokół?), a ja wiję się jak piskorz w stanie prawdziwej desperacji. Argumentując, by zachowywali się rozsądnie i pozwolili zająć mi się sobą w towarzystwie jakiejś atrakcyjnej siostry Strzykawy i pielęgniarza, którego nazywam bratem Danielsem. Nie zdaję sobie sprawy, że to, co w mojej głowie brzmi jak stricte uporządkowane myśli i logicznie zbudowane zdania wielokrotnie złożone, dla nich jawi się jedynie jako coś takiego, o, krzyku: auououaouoauao.
Może pomyślą, żem stał się wilkołakiem? I gdym już tak snuł niewesołe scenariusze, natykam się na znajome dziewczę; chwila wystarczy, bym przestał zgrywać czopa. Prostuję się, staję o własnych siłach i mówię już, tylko nieco bełkotliwie.
- Psze państwa, ja pójdę, ale wyłasznie sztą paniom.
Nie wiem, dlaczego jestem w tym szpitalu, bo ta dziura w brzuchu i wnętrzności kotłujące się w niej jakoś specjalnie mi nie przeszkadza. Głowa boli dużo bardziej i wolałbym znaleźć się we własnym łóżku albo ewentualnie na jakiejś izbie wytrzeźwień. Lilka rozumie pacjentów, zrozumie i mnie i może załatwi wszystko tak, że i inni mądrzy ludzie z Munga to zrozumieją i pozwolą mi odejść w siną dal. Która jednak nie była sina, a wyjątkowo kolorowa.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Poczekalnia [odnośnik]14.01.16 23:30
Londyn śmierdzi miastem, hołubi różnorodności przebywających w nim indywiduów: Liliana była przekonana, że z łatwością znalazłaby w nim każdego możliwego przedstawiciela danej drabiny społecznej. Nie szukała ich jednak, woląc spokojne (dla Yaxleyów) bagna Fenland, gdzie stopa niepożądanego intruza nigdy nie postanie. A kiedy już to zrobi, zostanie pokiereszowana przez zastępy trolli pilnujących bezpieczeństwa nie tylko swojego, ale również i swych panów. Niestety, życie układa się pokracznie, bezwstydnie i nierzadko kpiąco; to właśnie dlatego, że właśnie to w Londynie półwila spędzała najwięcej czasu. W szpitalu, pośród kłębowiska ludzi każdego sortu, każdej narodowości i każdej choroby. Dyżury trwały w nieskończoność niepostrzeżenie przemieniając atrament nocy w biel dnia, który to znów niebezpiecznie przechodził w ciemność, a ciemność po kolejnej porcji godzin nieznośnie się rozjaśniała. Nie było sposobności na liczenie minut, godzin; pracę liczyło się w ilości wypitych kaw, przepuszczonych przez ręce pacjentów, mnogości pulsowań przepełnionej informacjami głowy. Jako stażystka ogólna nie miała zbyt wielu praw, za to mnóstwo obowiązków. Grafik podczas dyżuru pękał w szwach nie dając możliwości samoobrony. Najpierw przemierzała tak mocno znane korytarze niczym gwiazda, radosny szczygiełek pełen nadziei, zapału i miłosierdzia; kolejne utracone bezpowrotnie chwile w ociekającym bielą przybytku zasmucały, denerwowały, przygarbiały i odbierały cenne siły witalne. Znużenie opanowywało cały organizm i tylko wewnętrzny upór nie pozwalał na rzucenie wszystkiego z płaczem. Zmianę jaśniejącej gwiazdy salonowej społeczności w drażliwego sępa czekającego już tylko na padlinę - łatwy łup będący środkiem do celu - słodkiego snu we własnym łóżku.
Mijała piętnasta kawa, kiedy to w poczekalni podnosi się larum, trudna do opisania wrzawa. Pacjenci zerkają niedyskretnie w kierunku mężczyzny z raną w brzuchu, Yaxley odstawia jeszcze ciepły kubek na szafkę i idzie spokojnie, acz szybko w kierunku pacjenta. Z bliska zdecydowanie wydawał się bardziej znajomy - ach, no tak, oczywiście. Na usianą piegami twarz wpełza przyjemny dla oka uśmiech. Numer trzy, zdaje się.
- Witaj Laurence - zwróciła się do niego, jak gdyby znała go na wylot (jakie to zabawne!) i wiedziała czego się spodziewać. Nie, nie wiedziała. - Zajmę się nim - zwróciła się do stojących w konsternacji ratowników. Wzięła mężczyznę pod ramię, mając jakąś dziwną nadzieję, że jej nieodkryty dotąd urok załatwi sprawę. - Pójdziemy do jakiejś miłej sali, co? Pogadamy sobie - powiedziała cicho, niemal kojącym tonem. Tyle to naiwności w tym jednym, młodym dziewczęciu!


Kwiat przekwita, ciern zostaje

Liliana R. Yaxley
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t1951-liliana-yaxley http://morsmordre.forumpolish.com/t1977-skrzynka-pocztowa-lilki#28265 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f113-fenland-yaxley-s-hall http://morsmordre.forumpolish.com/t1986-liliana-yaxley
Re: Poczekalnia [odnośnik]15.01.16 21:41
Stoję w dziwnym zawieszeniu między ruchem a bezruchem, bo nie ruszam się właściwie, ale stojąc jednak jakiś ruch wykonuję, bo nie wierzę, by wyłącznie grawitacja utrzymywała mnie w poziomie. Chyba, że po prostu kręci mi się w głowie, miesza we łbie i kotłuje w czerepie, czy to z bólu, który zaczynam pomalutku odczuwać (skurczyflak skrada się i atakuje, gdy zupełnie się go nie spodziewam), czy to z nadmiaru środków wszelkiej maści, jakie entuzjastycznie zażywam, niby jakieś kolorowe tabletki na dobre trawienie. Tkwiąc na środku korytarzu, uwięziony przez dwa wrogie i obce mi ciała, myślami błądzę z dala od ich szorstkich kitli i pachnących szarym mydłem dłoni, gdzieś w nokturnowych okolicach ulubionego baru, gdzie zamierzam jeszcze dzisiaj urżnąć się w trupa. Niby nie wypada, lecz wypada w istocie bardzo często, nawet ja sam często wypadam, na bruk wypadam, choć tylko czasem dzieje się to z mojej winy, a bardzo często w wypadaniu dopomaga mi obsługa.
Wypadamy razem, a potem oni nierzadko wpadają do mnie, a ja oferuję im usługi wszelakie, bo jestem dobrym człowiekiem i kocham bliźnich. Nienawidząc ich, muszę ich kochać, bo gdybym ich nie kochał, nic by mnie nie obchodzili i nie siliłbym się wobec tego na nienawiść.
Darzę zatem uczuciem głębokim nawet i tych troglodytów, którzy trzymają mnie pod pachami i usiłują obezwładnić, jakby uważali, iż stwarzam potencjalne niebezpieczeństwo. Jakże się mylą, biedni, nieświadomi niczego uzdrowiciele – wszak nie ma nikogo ode mnie łagodniejszego. Obłąkańczy uśmiech, jakim strzelam dookoła (wcale nie specjalnie; tłumaczcie to albo trwałym szczękościskiem, albo chwilową niepoczytalnością) nie czyni ze mnie psychopaty, zgodzę się ewentualnie uznać się za pretendenta do tego zaszczytnego miana. Uzdrowiciele są jednak pedantami i m u s z ą zakwalifikować mnie do jakiejś grupy; robią to zatem nachalnie i grubiańsko, uznając za pacjenta sprawiającego kłopoty i wrzucają do jednego worka z jakimiś ulicznymi mętami. Nie twierdzę oczywiście, iż takowym osobnikom nie należy się szacunek, podkreślam jedynie fakt, iż nie podoba mi się mierzenie mnie tą samą miarą co ich. Oraz innych w ogóle, bo definitywnie w pewien sposób (niesamowity sposób) jestem wyjątkowy.
Tak jak panienka, przybywająca mi na ratunek i przełamująca stereotyp rycerza w lśniącej zbroi (aaa, rycerzem też bym nie pogardził); uśmiecham się więc jeszcze szerzej, ukazując krzywe zęby w pełnej krasie, a ręką elegancko przytrzymuję wnętrzności wypływające z brzucha.
-Lilka – sapię, nie kłopocząc się z tytularnymi formalnościami, bo zapewne zgubię się w gąszczu etykiety, jak kiedyś zgubiłem się w Londynie, gdy miałem wyjątkowo mocno w czubie i usiłowałem kupić na King’s Cross bilet do L o n d y n u, myśląc, że jestem w Birmingham – sabiesz mnie ot nich, bo myszlą, sze jestem nienormalny i gadali szoś o oddziale zamknientym – mówię, niby to konspiracyjnie, ale na tyle głośno, żeby na pewno usłyszeli. Wytykam język, robiąc zeza, a kiedy galopkiem się oddalają, uśmiecham się promiennie jak celebrytka z holiłudu.
-Śmiesznych tu macie uzdrowicieli – zauważam dziarsko, a język wcale mi się nie plącze – obiecaj, że nie będziesz potem taka jak oni, bo prędzej się własnoręcznie, a w ostateczności nawet własnonożnie zdekapituję, niż przyjdę do szpitala – ostrzegam, chichocząc i może zbyt wylewnie okazując rozbawienie, bo niemalże jednocześnie muszę się z bólu wykrzywić.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Poczekalnia [odnośnik]18.01.16 14:22
Była zmęczona, obolała, trochę bez życia niczym trupy w prosektorium; od niedoboru snu szarzała skóra, oczy zdawały się jeszcze bardziej podkrążone niż zwykle, usta bez wyrazu, spierzchnięte, wzrok zaś badał otoczenie raptem prześlizgując się po przedmiotach w dużej mierze będąc mętnym i nieobecnym. Kofeina z każdą sekundą trzymała coraz słabiej pozwalając ciału Lilki powoli wymykać się ze swoich przytulnych ramion - bańka bezpieczeństwa była coraz cieńsza, ale wraz z tą dziwną tendencją wzrastało zdeterminowanie. Zdeterminowanie młodego, naiwnego dziewczęcia przekonanego o byciu rycerzem właśnie, który mógłby zbawić cały świat za pomocą swego rozumu oraz sprawnych rąk leczących niejednego biedaka w tarapatach. Laurence był stałym klientem i gdyby tylko szpital miał to w swej ofercie, O'Donnel zostałby zalany kartami dla tak znamienitych, lubiących się poturbować pacjentów. Jako VIP być może dostałby kubek najlepszej kawy, podnóżek pod nogi i masażystę, ale niestety - Mung wydawał się być biedniejszy od londyńskich przedmieści niezdolnych do uzyskania dwóch koców więcej, a co dopiero do rozdawania lojalnościowych pakietów. Był najzwyczajniej w tym brutalnym świecie zwykłym, szaro białym budynkiem pachnącym eliksirami i kurzem, w sam raz na odstraszanie każdego potencjalnego gościa w tymże przybytku. Uzdrowiciele powinni zatem jawić się jak jednostki nieomal męczeńskie, kiedy to zamiast pracować w sterylnym biurku we własnym gabinecie w Ministerstwie woleli babrać się w cudzych wnętrznościach i modlić się do Merlina o niezbyt prędkie rozłupanie na ich głowy popękanego dachu. A to wszystko w imię wyższego dobra, zwiększania populacji czarodziejów oraz poczucia spełnionego wobec życia obowiązku. Bardzo nieładnie ze strony pana policjanta, że tak bardzo nie znosił towarzystwa jakże przemiłych panów, którzy chcieli jedynie go wspomóc w tych trudnych dla niego chwilach. Załatanie dziury w brzuchu prawdopodobnie kwalifikowało się do zadań polepszających dotychczasowy byt.
Z takim nastawieniem przybyła właśnie Yaxley gotowa do zrobienia niemal wszystkiego, żeby tylko Laurence nie musiał wykrwawiać się na środku szpitala. Najpierw uśmiechnęła się do niego ciepło, przyjaźnie - na tyle, na ile pozwalało na to zmęczenie i niemal ściągnięta w agonii wycieńczenia skóra. Gdyby tylko potrafiła lepiej wykorzystywać swoje geny nauczyłaby się sprawniej poruszać pomiędzy mało zainteresowanymi leczeniem pacjentami; teraz niestety musiała mocno improwizować.
- Nie przejmuj się, mówią to niemal każdemu. Tak naprawdę to czują się samotni na tym oddziale i usiłują werbować jak największą ilość ludzi. Nie martw się, zachowam cię dla siebie - odpowiedziała, mrugając do mężczyzny porozumiewawczo. - Nie wiem do końca co to znaczy, ale postaram się - zapewniła go szukając jednocześnie ustronnego miejsca. - To co, znieczulę ci to, zaszyję i pójdziesz brykać dalej, co ty na to? - spytała, w duchu cię niecierpliwiąc. Nie chciała naciskać, ale przecież m u s i a ł a go uleczyć. Każda miniona sekunda nie zbliżała ich do uzdrowienia, a wręcz przeciwnie. Mimo wszystko próbowała nie okazywać swoich obaw - na jej matowej twarzy wciąż widniał ten sam przyjazny uśmiech.


Kwiat przekwita, ciern zostaje

Liliana R. Yaxley
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t1951-liliana-yaxley http://morsmordre.forumpolish.com/t1977-skrzynka-pocztowa-lilki#28265 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f113-fenland-yaxley-s-hall http://morsmordre.forumpolish.com/t1986-liliana-yaxley
Re: Poczekalnia [odnośnik]18.01.16 19:02
Sądziłem zawsze i sądzę nadal (nie czyniąc tego, ani niczego w ogóle pochopnie, raczej spontanicznie, jeśli mam wyrażać się precyzyjnie), że prezentuję się prawie zawsze kwitnąco. Szeroki, zimny, rybi uśmiech na mojej wykrzywionej twarzy, jaką spore grono osób zwie mordą zapijaczoną, gębą obrzydliwą i odpychającą ukrywa część zmarszczek i mój wiek starczy (już), do którego się nie przyznaję. Nie widać po mnie tych pięciu dekad, jakie przeminęły bezpowrotnie, a w środku wciąż tkwi we mnie mały chłopiec, brzdąc zaledwie kilkuletni, lubiący szaleństwa i niezdrowe jedzenie. Na całe szczęście nie boi się igieł ani nawet dziwnych przyrządów, na narzędzia tortur pozorujące. Może przy narodzinach obdarzono mnie hojnie skłonnościami masochistycznymi, bo z całą pewnością nie jest to odwaga. Prędzej brawura lub chęć zaimponowania; odwaga jest dobra wyłącznie dla Gryfonów i bohaterów, a ja nie identyfikuję się z żadną z tych dwóch grup.
Posiadam zbyt dużo intelektu na to; z doświadczenia wiem, że byli Gryfoni stają się bohaterami (czasem bożyszczami) i potem jako bohaterowie umierają i to żegnają się ze światem niespodziewanie szybko. Ten gatunek tak ma, a losu niestety nie da się oszukać. Rzadko się zdarza, że wygrywam z nim w karty, ale muszę wówczas stoczyć naprawdę ciężką batalię, bo Fortuna nie daje taryfy ulgowej. To, że chwieję się na nogach i wdycham zapach domowych (własnych) flaków również stało się z jej – może z mojej – przyczyny. Pewnie chciała się odpłacić, za to, że ostatnio oszukiwałem w brydża… Ha, ale i tak nieźle na tym oszustwie wyszedłem. Zyskałem – bez mała – z pięćdziesiąt galeonów i ładnego pucybuta do posług osobistych, a straciłem zaledwie trochę krwi. No prawda, że umiem kręcić biznes? Powinienem rzucić niewdzięczną fuchę psa i wrócić do pokątnego handelku, jaki kręciłbym raczej na nokturnie, co prawda, ale – z tym moim urokiem osobistym zapewne mógłbym sprzedać wszystko. W swoim czasie, gdy takie drobne oszustwa były ze mną za pan brat, udało mi się opchnąć jakiemuś przygłupiemu turyście London Eye za bajońską sumę, którą przepiłem w całości jednego wieczora, stawiając wszystkim wszystko, co miałem do postawienia i co tylko mogłem im postawić. I naprawdę chętnie powtórzę podobny czyn – ale tylko podobny, bo nie lubię się powtarzać. Może sprzedam Ministerstwo Magii jakiemuś zakompleksionemu szlacheckiemu chłoptasiowi, drugiemu synowi z bocznej gałęzi rodu, pozbawionego dziedzictwa i dumy? I ograbię go przy okazji z resztek rodzinnej schedy, ale to już nieistotne, nieistotne, moralność wszak nie jest istotą, a istota mego istnienia opiera się na matactwie i to matactwo jest jego istotą.
I chyba pochłonięty myślami nad niezidentyfikowanymi bytami niematerialnymi i przyszłościowymi planami rozbojów niemalże i handlu towarami, jakich nie posiadałem, nie posiadam i nigdy nie posiądę, czuję się już stosunkowo lepiej. Na pewno zapominam o tej całej aferze, jaką rozdmuchali uzdrowiciele, bo przecież nic poważnego się nie stało, a na pewno niezbyt poważanej osobie, żeby angażować w to cały oddział ludzi, temu zaangażowaniu niechętnych.
-Lilka – mówię powoli, cedząc wyraźnie każde słowo – pójdę z tobą na koniec świata, ale cokolwiek chcesz ze mną zrobić, zrób, ale na siedząco, bo się jeszcze zaraz przewrócisz – już prawie szepczę, bo wiem, jak takie młode panienki troski nie lubią. Zwłaszcza, że teoretycznie (a nawet praktycznie) to ona ma tutaj władzę a ja powinienem być potulnym barankiem i jej słuchać – Dekapitacja to ostateczne zniszczenie – pośpieszam z wyjaśnieniami – w razie czego, zastrzegę, że to absolutnie nie z twojej winy – dodaję, idąc tam, gdzie mnie prowadzi, bo szczerze lubię tę dziewczynę i kłopotów jej sprawiać nie zamierzam – ale nie znieczulaj, bo potem drętwieje mi całe ciało, a jak mówię całe, to mam na myśli całe d o s ł o w n i e. Nawet załatwić się wtedy nie mogę – skarżę się, ale z dziwną lekkością przyjmuję fakt, iż niedługo dziura w brzuchu zniknie. Ciekawa sprawa, być naprawdę przeoranym na wylot.

Gość
Anonymous
Gość
Re: Poczekalnia [odnośnik]27.01.16 12:24
Wszystko zlewało się w całość, mniej lub bardziej okazałą, postrzępioną i dziurawą. Głosy dochodziły do świadomości odbijając się echem w najdalszych zakamarkach umysłu, do którego na chwilę obecną nie było dostępu. Liliana chciała rozumieć zjawiska toczące się dookoła i wtapiające się w szpitalny krajobraz, lecz nie mogła. Skupiona na swoim nowym, jakże znanym pacjencie nie była w stanie podzielić swojej uwagi na nic ponad to. Ludzkie słowa zamieniały się w szmery, po kilkunastu sekundach ledwie słyszalne; zapach charakterystyczny dla tego przybytku rozmazywał się pośród drobinek ludzkich oddechów oddalając się coraz mocniej od receptorów nosowych. Szpitalny świat był jedną, wielką, białą plamą koegzystującą gdzieś na granicy świadomości i nieświadomości przechylając szalę raz na jedną, raz na drugą stronę. Nie myślała absolutnie o niczym nie chcąc narażać się na nieuwagę, która z kolei mogła prowadzić do czynów, których mogłaby w przyszłości żałować. Odór lekarstw mieszających się ze smrodem bakteryjnego rozkładu wydychanego co sekundę niemalże nie drażnił już przypominając o tym, gdzie znajduje się ciało. Ciało Yaxley, ledwo już funkcjonujące i mające jakąkolwiek rację bytu, acz to był wszak jej obowiązek. Służyć i pomagać innym - jakie to wzniosłe, wręcz patetyczne i przyprawiające o ból głowy, ale jednocześnie bardzo prawdziwe. Prawdziwe w całej swej rozciągłości kiedy dotykała ręki Laurenca i powoli prowadziła go do sali, gdzie teoretycznie nikt nie powinien co chwilę pukać z jakimś błahym pytaniem na ustach i brakiem myśli na twarzy. Nie znosiła tych wszystkich przerywników, słodkich, przepraszających uśmieszków i tekstów nie chciałbym przeszkadzać, ale... nie chcesz, to nie przeszkadzaj, zasada jest prosta. Nie mogła pozwolić sobie na kolejną dekoncentrację kiedy każda komórka jej ciała drżała ze zmęczenia, kiedy mózg niebezpiecznie zbliżał się do granicy wyłączyć za wszelką cenę ratując się w ostatnim odruchu objawienia się rozsądku. Pragnęła tylko uśmierzyć ból swemu znajomemu, ten cel jej przyświecał i nie śmiała myśleć o żadnym innym. Z prostego powodu - skupiony uzdrowiciel to lepszy uzdrowiciel. Całość tuszowała zatem serdecznym uśmiechem mającym być zasłoną dymną przed wywołaniem u potencjalnych pacjentów niepokoju, że coś mogłoby pójść nie tak. Nie ma czasu na zbędne myślenie, nie ma pieniędzy na błędy i nie ma snu, który mógłby skrócić te okropne męki. Nie spodziewała się tylko, że nie potrafi już dłużej udawać, że na jej twarzy zmęczenie odbija się niczym najlepsza pieczątka nie pozostawiając złudzeń otoczeniu patrzącemu jej na ręce.
Pomogła mu usiąść, poprosiła nawet o położenie się na tej nieprzyjaźnie wyglądającej kozetce zaatakowanej jednorazowymi ręcznikami co by zasłonić wszystkie pęknięcia w materiale. Być może było wokół czysto, ale starość i zmęczenie materiału widoczne było gołym okiem, które teraz zaś wpatrzone było w pacjenta, który odkrył niechciany sekret.
- Nic mi nie będzie, Laurence. To nie ja mam dziurę w brzuchu - powiedziała uspokajająco, wciąż z jednakowym uśmiechem na piegowatej twarzy. Zupełnie, jak gdyby mięśnie dostały skurczu i nie potrafiły drgnąć chociażby o milimetr. - Jestem natomiast wdzięczna za te deklaracje, nie chciałabym się pożegnać z pracą kiedy jeszcze nie zostałam pełnoprawnym uzdrowicielem. Tak naprawdę powinnam zawołać przełożonego, ale wydaje mi się, że to może być nasza tajemnica. - Mrugnęła do niego siadając na przeciwko i sięgając po różdżkę ukrytą w fartuchu.
Stłumiła nadchodzącą falę wesołości, która ogarnęła ją tuż po ostatnich słowach pacjenta. Prawdopodobnie kąciki ust ledwo drgnęły, acz żeby to zatuszować, potrzęsła jedynie głową.
- Jak uważasz, ale cerowanie nie należy do przyjemnych odczuć - skwitowała. Chwilę później już wypowiadała odpowiednią formułę zaklęcia, które miało pomóc mężczyźnie odzyskać pełnię sił. Później.


Kwiat przekwita, ciern zostaje

Liliana R. Yaxley
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t1951-liliana-yaxley http://morsmordre.forumpolish.com/t1977-skrzynka-pocztowa-lilki#28265 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f113-fenland-yaxley-s-hall http://morsmordre.forumpolish.com/t1986-liliana-yaxley
Re: Poczekalnia [odnośnik]31.01.16 11:09
Zazwyczaj nie martwię się o nic poza własnym tyłkiem i to dosłownie, ponieważ blizny na torsie, braki w nosie, czy okaleczone uszy raczej nie robią na mnie wrażenia. Jestem tylko człowiekiem i logiczne, że zależy mi na tym, co mam najcenniejsze, a w tym wypadku, to właśnie zadek stawiam na piedestale. Mimo wszystko, tj. mimo mojego egoizmu oraz ogólnie pojętej znieczulicy, w jakiś sposób martwię się o Lilkę, o to biedne dziecko rzucone z premedytacją w zachłanną paszczę życia. Które gryzie i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze, miażdży dorosłych oraz dzieci, nie rozróżniając kobiet i mężczyzn, nędzników i cnotliwych, dziewic i rozpustnic, grzeszników i świętych. Taka jest przykra prawda albo może nie tyle przykra, ile zwyczajnie i do bólu podczas wydawania tego ostatniego tchnienia – p r a w d z i w a. Lilka, osóbka na tyle mi przychylna i przyjazna, skradła resztki serca, ledwo co pompującego alkohol w mojej krwi i sprawiła, że nieustannie (czyli zawsze, gdy ją widzę, bo inaczej zapominam – czyżby już dopadła mnie starcza demencja?) myślę, aby tylko się nie zepsuła. Bo ludzie też się psują – tak samo jak psuje się ser, jeśli nie trzyma się go w lodówce, a na zewnątrz panują temperatury piekielne. Najczęściej tyczy się to dzieci, które w procesie tego rozkładu, rozkładają swoje dziecięctwo i stają się bachorami rozwydrzonymi i drącymi swoje gęby, żądając rządu nad swymi rodzicami i ich własnym królestwem pomniejszonym do odpowiedniej skali. Oczywiście są wyjątki: dorośli też ulegają degradacji, choć tu raczej należy mówić o butwieniu – gdy przystają z osobnikami nieodpowiednimi (a ponoć ja demoralizuję świeżaków w policji) i przez to przyjmują część nawyków niedobrych, a nawet złych. Lilka na szczęście wydawała się dość charakterna, by oprzeć się zgubnemu wpływowi lekarskich próchen oraz swojej arystokratycznej rodzince i nie powinienem się w sumie tym przejmować, ale… wraz z upływem czasu, który mierzę w ilości butelek zalegających w moim mieszkaniu, przyznaję z bólem, dziecinnieję. Albo nagle pragnę być ojcem (nadal mogę – chyba zapiszę swój adres w szpitalnym kiblu, a coś czuję, że nie opędzę się od kandydatek), co odkładałem na długo, długo, ze względu na traumę i ze względu na me nieoczywiste preferencje. Taniej jednak jest bycie tatuśkiem dla nie swoich dzieci; nie trzeba też czekać kupy lat i milionów miesięcy, żeby te małe potworki przestały być niemowlakami srającymi w pieluchy i nieczającymi bazy brzdącami. Wykombinowałem to naprawdę ekonomicznie, kiedy przynajmniej raz na tydzień stawiam piwo mojemu dilerowi i nazywam go pieszczotliwe synem albo jak teraz, wpadam w tarapaty, a tu moja urocza, ulubiona siostrzenica wyciąga wujka za uszy. Ech, naprawdę sentymentalność kiedyś mnie zgubi.
-Zaraz zniknie – mówię, uśmiechając się szeroko i ukazując krzywe zęby w pełnej krasie. Nie wątpię w jej umiejętności (choć sam pewnie zrobiłbym to równie dobrze), więc kładę się na tej parodii łóżka, która jęczy pod moim ciężarem, tak jak ja czasem jęczę i…
-Nikomu nie powiem – obiecuję, skwapliwie kiwając głową, bo podoba mi się to jej lekkie zbuntowanie – te stare pryki potrafią tylko gadać, a jak przyjdzie do łatania – tu następuje lekki atak kaszlu (astmatyka? palacza? Zakłopotania, że może nie powinienem tak się wyrażać?) – to gówno umieją – kończę jednak swój pośredni traktat pochwalny na cześć Lilki i szybciutko wtrącam swoje trzy grosze o robótkach ręcznych. Ale tym razem chyba to jedynie w myślach, Lilka należy do tych oświeconych, aczkolwiek nic nie stoi na przeszkodzie, by wzięła mnie za jakiegoś niemoralnego człeka i zagwarantowała osadzenie w Tower. Gdzie dostałbym na śniadanie własne jajka.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Poczekalnia [odnośnik]03.02.16 13:25
Na pewno ucieszyłaby się z niesamowicie wrażliwej natury Laurenca, gdyby tylko o niej wiedziała. No, dobrze, przeczuwała, że pan policjant możliwie odczuwa względem niej sympatię, skoro nie wyrywał się i nie biegał po całym szpitalu wykrzykując, że tej pani już podziękujemy. Acz kto wie? Wszakże od zawsze sprawiał wrażenie w oczach Lilki nieco nieobliczalnego jegomościa, który w kilka sekund potrafi znaleźć dla siebie miliony różnorakich pomysłów, mniej lub bardziej udanych. Obawiała się, że zacznie coś odstawiać kiedy ona jakże bohatersko będzie go leczyć, ale starała się tego po sobie nie okazywać. Tak jak przepełniającego ją zmęczenia, co jednakże wcale jej nie wychodziło, zatem kto wie jak potoczą się te szpitalne sprawy? Uśmiechała się nienagannie, może odrobinę mało wyraziście z powodu niesubordynacji mięśni jakichkolwiek; szczęśliwie jakoś się to toczyło. Czas, chwile z pacjentem, którego powinna się obawiać jak nikogo na świecie (przecież nie może wyprzeć ze swojej świadomości statusu jego krwi... czy może? Może nawet powinna? Teraz nic już nie jest tak pewne, jakie było siedząc wyłącznie na bagnach Fenland), wszystko póki co zdawało się ze sobą zgrywać, grać kompatybilny mechanizm złożony z części, acz pracujący jako jedność. Starała się nie zwracać uwagi na wszelakie bodźce, wątpliwości i rozedrgania w gładkiej powłoce spokoju, którym miała być przed swoimi podopiecznymi. Nie chciałaby przecież, żeby zaczęli panikować widząc jej poddenerwowanie, a teraz wyjątkowo łatwo było o każde pęknięcie gładkiej tafli złudzenia. Przeciekający kran z kroplami głucho odbijającymi się o armaturę, niepokojące szmery obcych ludzi za drzwiami gabinetu, cichy trzask nienaprawionych w czas okien - to i jeszcze więcej składało się na kakofonię skupienia i opanowania, które powinno być niezmącone niczym najwyraźniej wesołość Laurenca.
Prościej było się skupiać na zwykłych, niewysublimowanych słowach aniżeli na niwelowaniu wszystkiego, co mogło być potencjalną przyczyną zguby i rozstrojenia. Dlatego też wzięła głęboki oddech i uniosła różdżkę, drugą dłonią przytrzymując rękę O'Donnela, chcąc jak gdyby dodać mu otuchy i odwagi, bez względu na to czy tak naprawdę ich potrzebował. Wydawał się być całkiem zrelaksowany jak na kogoś tak rannego, ale nie zamierzała w tym momencie roztrząsać jego stanu psychicznego, zwłaszcza, że trudno było za nim nadążyć. Nie znali się jak łyse konie, acz co nieco o nim wiedziała podczas tych wszystkich akcji zszywania go magią, dlatego być może traktowała go nieco z przymrużeniem oka. Oddałaby teraz całe królestwo za to, żeby go uleczyć a potem bardzo dosłownie zmrużyć oko, ewentualnie dwa, lecz to było jedynie piękną wizją utopioną w grafiku.
- Zniknie i dobrze byłoby, gdyby się nie pojawiła znów. - Przestrzegła go, znów znacząco mrugając. Co było nie lada wysiłkiem zważywszy na chęci zamknięcia powiek i udania się w krainę złotego piasku. - To prawda, gówno zrobić umie każdy głupi - przytaknęła z wesołością, zupełnie jak gdyby powiedziała jakiś dobry dowcip, ale nic z tego. Za to miała nadzieję, że w czasie, kiedy jego uwaga będzie odwrócona, ona zajmie się raną. Wypowiedzenie kilku zaklęć, ruchy nadgarstkiem i po przeszywającej fali bólu nastąpiła cudowna, błoga ulga do tańca z nieistniejącą już raną. Uzdrawianie było cudownym darem!


Kwiat przekwita, ciern zostaje

Liliana R. Yaxley
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila

Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t1951-liliana-yaxley http://morsmordre.forumpolish.com/t1977-skrzynka-pocztowa-lilki#28265 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f113-fenland-yaxley-s-hall http://morsmordre.forumpolish.com/t1986-liliana-yaxley
Re: Poczekalnia [odnośnik]03.02.16 17:20
Wiem, że będąc w Mungu, marnuję tylko czas. Czas mój, czas Lilki, czas uzdrowicieli, którzy wcześniej najzwyczajniej w świecie bezczelnie mnie szarpali i popychali, a także zmarnuję czas jeszcze wielu innych osób. Staruszka, którego spytam o godzinę, gdy będę wychodził, bo mój własny zegarek zapewne spoczywa w spokoju albo i niepokoju na łapie mego dilera, któremu niefortunnie, ale i standardowo, byłem (jestem, nie ściągnął całego długu) sporą sumkę. Oprócz wysuszonego dziadzia zaczepię jeszcze tę przemiłą panią, wygląda na taką, co pożyczy mi (a raczej: da za Bóg zapłać) trochę forsy. Wcisnę jej łzawą historyjkę, że uległem wypadkowi, przez co stracę pracę, żona dostanie depresji, dzieci nie będą miały co jeść… I kasę wyciągnę. Ten numer przechodzi zawsze i nie wiem, czy wzbudzam litość, trafiam na idiotów, czy też jestem piekielnie dobrym aktorem. W każdym razie mamona na taksówkę się przyda, bo cholera teleportować się nie zamierzam. Dla własnego dobra, które czasami jednak na względzie mam. Innym razem zapewne będę je mieć głęboko w nosie, gdy trafię tutaj z jakąś dziwniejszą przypadłością. Obnażanie swoich wnętrzności, ten wdzięczny ekshibicjonizm wszak trafiał się nie raz i trafi się zapewne znowu, aczkolwiek nijak się ma do, na przykład, chorób wenerycznych. Wymuszających posty i kuracje nieprzyjemne, lecz znowu zachodzi pytanie podstawowe. Jak przyjemność staje się drogą ku nieprzyjemności i co zrobić, żeby przez przypadek na nią nie zboczyć. Bo, w istocie, umiar to środek dla debili, którzy nie potrafią sobie radzić z presją otoczenia. Moja recepta jest dużo prostsza: z zaciśniętymi zębami przetrwać detoks; potem wszystko smakuje dwa razy lepiej. Obojętnie, czy tyczy się to wódki, dragów, cycków, dup czy czekolady.
Mam już za sobą niejeden taki odwyk i po każdym, z dumą powracam do swego uzależnienia silniejszy. Jestem starym wyjadaczem, starym wygą, zatwardziałym –likiem. Od substancji najróżniejszych, w stopniu większym oraz mniejszym. Od wizyt w szpitalu chyba też się uzależniłem, bo bywam tu częściej niż przeciętny mieszkaniec Wysp Brytyjskich. Nawet pechowcy nie mają tyle szczęścia do Munga co ja… Ale być może jest w tym kwestia ciepłego łóżka, świeżej pościeli i bieżącej wody, czego w moim mieszkaniu brakuje notorycznie. Rachunki nie zapłacą się same, a ja jakoś nie mam głowy, by o tym pamiętać. No i oddałem już swój zegarek… To mi przypomina, jak w dzieciństwie przehandlowałem fajkę swojego ojca na pierwszą w mym życiu paczkę papierosów. Były obrzydliwe, strasznie kopciły, dym gryzł płuca, ale smakowały najlepiej, spośród wszystkich papierosów, jakie paliłem kiedykolwiek później. Tak sobie wmawiam, bo musiały być warte lania, jakie dostałem od ojca, a które pamiętam, jakby to było wczoraj, co oczywiście jest niemożliwe. Tak samo, jak nierealny jest rwący ból (pośladka?), jaki odczuwam, ale zagapiony w przestrzeń i kołysany miłym tonem Lilki nie zauważam, jak zaczyna dziabać moją ranę. I kiedy na nią patrzę – magicznym sposobem – zniknęła. Rana naturalnie, Lilka stoi przede mną, a ja elegancko całuję jej rączki, niepomiernie rozbawiony, nienaturalnie rozochocony oraz uradowany, że udaje mi się trafić na nią, a nie tępego koziego bubka rodem z wyższych sfer.
-Na to nie liczę, przyciągam katastrofy jak miód misia – albo jak odkryte cycki gwałciciela, ale tego nie dodaję, bo nie chcę niczego sugerować – dzięki, słonko, jeśli wpadnę, na pewno odezwę się właśnie do ciebie – jestem zachwycony tą perspektywą – może jeszcze wrócę na ostry dyżur, jeśli nawalę się dostatecznie mocno i to jednak nie ja spiorę komuś gębę, a to moja zostanie porządnie obita?
-Ich gówno też śmierdzi – mówię konspiracyjnym szeptem, po czym prostuję się z godnością  i patrzę w te zmęczone oczy, zdające kłam uśmiechowi, który zdobi jej twarzyczkę – prześpij się trochę, a ja poudaję, że jeszcze pracujesz – proponuję, zapewne naiwnie i może nawet od rzeczy – jak będę słyszał, że ktoś idzie, pojęczę pod drzwiami – dodaję z zaangażowaniem, bo nie mam nic przeciwko pomocy Lilce i oszukaniu Wielkich Uzdrowicieli.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Poczekalnia [odnośnik]18.07.16 21:20
| 11 stycznia

Minęły prawie dwa tygodnie, a mimo to szpital ciągle pęka w szwach. Czas po sylwestrze zawsze był szczególnie niespokojny, ale w tym roku zamieszanie osiągnęło apogeum. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zdarzy się coś podobnego, lecz wszystkie swoje przypuszczenia musiałem odegnać, żeby nie zaprzątały za bardzo mych myśli, lub też całkowicie je odrzucić, każdą wątpliwość zostawiając na później. Przełom nowego i starego roku zawsze był trudny. Wszystkich uzdrowicieli czekała wówczas katorżnicza praca, bo nie brakowało najdziwniejszych przypadków. Oczywiście najpowszechniejszy problem stanowili poparzeni delikwenci - od zwykłych wypadków z sztucznymi ogniami doktora Filibustera, między zranienia petardami, utratami oka w zderzeniu z fajerwerkami, aż po całkowicie spaloną skórę po lekkomyślnym kontakcie z Szatańską Pożogą. Istny idiotyzm, choć nie brakło przecież tych perfidnych, wykorzystujących nadarzającą się okazję. W sylwestrową noc i około pierwszego tygodnia stycznia nawet ja, zajmując się z tytułu magipsychiatry przypadkami nieco innymi (wymagającymi takiej samej, a nawet i większej pomocy od wykrwawiającego się człowieka), mam nieustannie pełne ręce roboty. Uwijam się jak w ukropie, boleśnie odczuwając deficyt pielęgniarek oraz stażystów, ale przecież nie śmiem narzekać, jeszcze intensywniej przykładając się do swoich obowiązków. Normę stanowi udzielanie pierwszej pomocy przed budynkiem szpitala, a nawet operowanie na bruku, kiedy sale są tak przepełnione, że między łóżka nie da się zmieścić główki od szpilki. W takich gorących okresach każdy wykwalifikowany uzdrowiciel się przydaje, a taki jak ja przedstawia sobą wartość podwójną.
Oderwało mnie to niestety od moich spraw i dlatego wszystkie karty pacjentów leżą odłogiem, z niepouzupełnianymi wpisami, a przy ostatnio zarejestrowanych i wprowadzonych do kartoteki charakter pisma zdecydowanie odbiega od pięknej kaligrafii, jaką posługuję się zazwyczaj. Będę musiał zlecić poprawienie ich Selwynowi, ostatnio ten chłopak za bardzo się leni. Może to zniknięcie Allison tak na niego wpłynęło - czyżby naprawdę pokochał tę wywłokę? - lecz nie usprawiedliwia to nieprzykładania się do pracy. Większość stażystów, zarówno tych, którzy odbywają u mnie praktykę (nie potrzebuję nawet liczyć do trzech), jak i ci przebywający jeszcze na kursie ogólnym, plączą się bezsensownie pod nogami, zagęszczając powietrze swą bezużytecznością. Nie mogę ścierpieć widoku ich zagubionych, młodzieńczych twarzy, kiedy z dezorientacją pytają się starszych uzdrowicieli, czy mogą się na coś przydać, czy coś podać i przynieść. Ja sam wysyłam ich na posyłki w najodleglejsze zakątki Munga, żeby sprawić, by choć na chwilę zniknęli mi z oczu. Zająć czymś ich nogi praktycznie równa się z zaangażowaniem ich mózgów, więc co chwilę nakazuję im drałowanie po kolejny eliksir bądź sprowadzenie tego czy innego fachowca. Równie dobrze mógłbym zapisać im na karteczce całą listę z potrzebnymi mi wywarami oraz osobami, z którymi chciałbym się skonsultować, aczkolwiek preferuję to działanie, w jakim wielkodusznie nie rzucam tym imbecylom w twarz, że są debilami, a sprawiam pozory, że rzeczywiście się na coś przydają. Tylko najwięksi głupcy spośród nich w to wierzą, lecz przecież nic mnie nie obchodzą uczucia tych popychadeł, mają po prostu wykonywać te czynności, jakich nie chce się robić uzdrowicielom oraz przy okazji - jeśli tylko Slytherin pozwoli - nabrać umiejętności naprawdę niezbędnych w leczeniu ludzi.
Dziś jestem w wyjątkowo złym nastroju, ponieważ musiałem zostawić kilku swoich stałych pacjentów na pastwę losu, czy raczej tych nieudolnych darmozjadów. Dziewczę, cierpiące na zaburzenia odżywania trafiło w ręce Selwyna - już w tym momencie żałuję tak pochopnie podjętej decyzji. Angie była na dobrej drodze ku wyjściu ze swej przypadłości. Trzymałem ją w stanie zawieszenia dość długo, żeby stwierdzić, iż obserwowanie, jak przy mnie wymiotuje zupełnie mnie nie rajcuje i w końcu pozwoliłem powoli przychodzić do siebie. Nie kosztowało mnie to tak dużo wysiłku, jak sądziłem - rozmowy, rozmowy, rozmowy. Wszystko oscylowało wokół odpowiednio wypowiedzianych słów, pokusiłem się nawet o terapię z jej sympatią. Chłopak był w nią zapatrzony jak w obrazek, mimo że dziewczę rzeczywiście nosiło kilkanaście nadprogramowych kilogramów. Dziwne, że jak zwykle w wypadkach zakompleksionych nastolatków moja pomoc bywa prawie niezauważalna, a kiedy tylko zaangażuję w terapię rodzinę, problemy znikają jak ręką odjął. Zazwyczaj zauważam podobny schemat, zwłaszcza wśród dzieci oraz młodzieży uczącej się w Hogwarcie. Z dorosłymi jest znacznie trudniej i nie obywa się bez pomocy leków. Czasami zresztą znacznie silniejszych, niż zostało to przewidziane. Sprowadzanie człowieka na granicę śmierci jest niebezpieczne, lecz jeśli cena za tę niepewność to uratowanie życia, nie waham się ani chwili. I naturalnie, nie chodzi tu zupełnie o dobry uczynek - ale o poczucie tej władzy, którą posiadam i wywieram na ludzkie ciała i ludzkie dusze. Praktykując jako psychiatra mam wszak nieskończenie duże możliwości, znacznie przerastające kompetencję byle specjalisty od urazów pozaklęciowych. Dostrzegam ich potencjał, aczkolwiek dokładnie w tym momencie, muszę przedłożyć obowiązki nad przyjemność. Jeremy z zespołem Elpenora musi odrobinę poczekać, ponieważ nie będę w stanie dobrze się o niego zatroszczyć, składając jakichś popaprańców kilka pięter niżej. Na szczęście schorzenie to nie zagraża jego życiu - skoro przetrwał wczesne dzieciństwo, nie wypadając z łóżeczka, uznaję sprawę za dość prostą do wygrania. Naturalnie podejrzewam dziedziczność, lecz jak na razie, ani ojciec, ani matka, nie chcą za nic się do tego przyznać. To również jest całkowicie normalne, boją się, iż ich syn wskaże ich jako winnych swej dolegliwości. Ile razy po ujawnieniu takiego czynnika prowadziłem wspólne sesje dla rodzin, pełne wzajemnego obrzucania się błotem i wyliczania rzeczy, jakie wzajemnie dla siebie zrobili, począwszy od tych najbardziej absurdalnych, jak zmienianie brudnych pieluch. Nie cierpię takich sytuacji, lecz jestem na nie niestety skazany. Nie mogę wybierać sobie pacjentów, bo pewnie prowadziłbym selekcję surowszą od tej dyktowanej przez Tiarę Przydziału dla uczniów Slytherina. Poganiany pokrzykiwaniem, szybko zbiegam na dół, do poczekalni, zostawiając Angie wraz z Jeremym pod opieką Alexandra oraz Henry'ego, do których mam największe zaufanie. Moim oczom ukazują się iście dantejskie sceny, pełno stłoczonych ludzi, na kilkunastu przypada zaledwie jeden limonkowy kitel... Nie potrafię rozróżnić wszystkich wypadków, jakie z pewnością miały tutaj miejsce. Cała poczekalnia oblepiona jest krwią, lepką i obrzydliwą, a ja wśród całego tego rozgardiaszu wypatruję tego kogoś, kto oczekuje mojej pomocy. Jest to okropnie niewdzięczne zadanie, dookoła śmigają zaklęcia, aż strach przejść obok któregokolwiek z ludzi, spoczywających na noszach. Z daleka rozpoznaję smoczą ospę u starszego jegomościa, którego starannie omijam, o mało co nie nadziewając się na kobietę, jak mniemam zarażoną kąsającym świerzbem. Dopiero tuż przy drzwiach zauważam również swojego pacjenta, cierpiącego na ciężki przypadek epilepsji połączonej z zaburzeniami somnambulicznymi. Natychmiastowo do niego dobiegam, jest nieprzytomny i krwawi z nosa, opierając głowę na ramieniu jakieś jasnowłosej dziewczyny.
-Zmiataj stąd - warczę, nie rozpoznając pracownicy Pogotowia Ratunkowego - nie pomagasz, tylko przeszkadzasz, zobacz, jaki tu tłok - kontynuuję tyradę, machnięciem różdżki wyczarowując nosze i układając na nich nieprzytomnego Gregora. W pierwszej kolejności sprawdzam jego puls, pozostałe czynności życiowe i kiedy stwierdzam jedynie drobną zapaść, mogę się uspokoić. W ogóle nie patrzę na jego towarzyszkę, uznając ją za przerażoną krewną, która nie ma zielonego pojęcia, jak postępować w takich wypadkach - zajmę się nim - dodaję, już znacznie łagodniej, bo ten przypadek stanowi dla mnie nie lada wyzwanie i nie dam sobie odebrać pacjenta z powodu czyjejś niezmiernej głupoty. Już układam sobie plan działania, począwszy od zaklęć, jakich powinienem użyć, aż po eliksiry i maści. Krótko zastanawiam się nad terapią szokową i zastosowaniem tej staroświeckiej metody z łóżkiem i skórzanymi pasami, ale prawie natychmiast z niej rezygnuję - byłaś z nim? Pił alkohol? Brał cokolwiek innego? - pytam tej jasnowłosej trzpiotki, która uporczywie kręci się koło mnie, jak jakaś natrętna mucha. Gdy tylko wyciągnę z niej informacje, odprawię ją natychmiastowo, zapewne korzystając z pomocy ochroniarzy, bo jej zacięta mina nie wskazuje na to, by miała ochotę iść na ustępstwa.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Poczekalnia [odnośnik]22.07.16 1:10
Była wykończona.
Nowy rok może i wyglądał uroczo i spokojnie na ulicach – pokryty zalegającymi tu i ówdzie śnieżnymi czapami, Londyn niezaprzeczalnie przypominał baśniową krainę – ale obrazek, jaki przedstawiał sobą czarodziejski oddział ratunkowy, nie nadawał się bynajmniej na umieszczenie w książce dla dzieci. Ze względu na dwuletnią przerwę, Margaux zdążyła zapomnieć już, jak wyglądał ten okres i przeżyła delikatną terapię szokową, gdy pojawiła się w pracy w posylwestrowy poranek – wciąż zarumieniona i szczęśliwa. Zaczęło się od biegającego w nerwach przełożonego, który na jej wesołe pozdrowienie zapytał po prostu, gdzie, do kulawego Merlina, się podziewała – i bez dłuższych tłumaczeń wepchnął jej w ręce karteluszek z pierwszym wezwaniem do wypadku.
Miała wrażenie, że od tamtej pory nie robiła nic innego.
Interwencje do fajerwerkowych poparzeń trwały przez całe dziesięć dni; wyglądało na to, że sprzedawcy magicznych petard i sztucznych (choć niektóre były całkiem prawdziwe) ogni nie byli w stanie pozbyć się całego zamówionego towaru przed noworocznymi imprezami i jeszcze w styczniu wyprzedawali go po okazyjnie niskich cenach – co bez zastanowienia wykorzystywała lekkomyślna młodzież, radośni tatusiowie przechodzący przez kryzys wieku średniego oraz kilku pasjonatów niebezpiecznych naukowych eksperymentów. Ratownicy mieli więc pełne ręce roboty przy gaszeniu minipożarów, odtwarzaniu kończyn, odwracaniu skutków oślepnięć, ogłuchnięć i całej gamy innych obrażeń, które w pewnym momencie Margie przestała nawet zliczać. Kilka spraw skończyło się na przeróżnych oddziałach w Mungu, niektóre musieli przekazać dalej – do Urzędu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, bo jak się okazało, co bardziej kreatywni czarodzieje próbowali przerobić mugolskie wynalazki na własny użytek. Z różnym skutkiem, najczęściej – dosyć katastrofalnym.
Dzisiejszego dnia ilość wypadków z udziałem fajerwerków zdawała się – na szczęście – maleć, jednak nie oznaczało to wcale, że w biurze zgłoszeń zrobiło się cicho. Wprost przeciwnie; przez całe popołudnie uwijała się jak szalona, skacząc z miejsca na miejsce jak przy ataku teleportacyjnej czkawki i z coraz większym trudem przywołując na usta ten uspokajający, serdeczny uśmiech, który stał się już chyba jej znakiem firmowym, a który finalnie zniknął w momencie odebrania ostatniego zgłoszenia. Zbierała się akurat do domu; jej zmiana skończyła się ponad godzinę temu, ledwie trzymała się na nogach i nie marzyła bardziej o niczym, niż o powrocie do ciepłego łóżka. Odwieszała właśnie ratowniczą szatę z powrotem do jednej z szafek dla personelu, gdy podbiegł do niej jeden z ratowników, starszy od niej nie tylko wiekiem, ale i doświadczeniem. – Vance, jedziesz ze mną – rzucił tylko krótko, wciskając jej w dłoń kawałek papieru i deportując się, zanim miała choćby szansę zaprotestować.
Pod wskazanym adresem nie znaleźli jednak poszkodowanego; okazało się, że medico zostało rzucone przez pulchną czarownicę w średnim wieku, która – mówiąc szybko i wyjątkowo nerwowo, a w międzyczasie próbując uparcie poczęstować ich herbatą i pierniczkami domowej roboty – wytłumaczyła, że tak naprawdę chodziło o jej męża. Mężczyzna, najwidoczniej cierpiący na nawracające napady sennowłóctwa, obudził się nagle, stwierdzając, że zapomniał o rocznicy ślubu i nie ubierając nawet butów, deportował się z zamiarem zakupienia dla żony bukietu kwiatów. Problem polegał na tym, że pozostając w stanie uśpionym, nie był w stanie odpowiednio się skupić (Margaux nie mogła wyjść z podziwu, że w ogóle udało mu się ruszyć z miejsca) i pozostawił za sobą sporą część pięty. Wspomniana część ciała, zawinięta w elegancką, ręcznie haftowaną serwetkę, została im bezceremonialnie wręczona przez nieco zakłopotaną kobietę, która przy okazji podarowała im również po paczuszce ciastek, zapakowanych w bliźniacze serwety.
Po krótkiej naradzie, Margie i jej partner postanowili się rozdzielić, spędzając następnych dwadzieścia minut na wyrywkowym przeszukiwaniu okolicy. To ona wreszcie go znalazła – już nie spał, leżał za to na chodniku przed szklaną wystawą zlokalizowanej na rogu ulicy kwiaciarni, krzycząc wniebogłosy, otoczony przez powiększający się z każdą chwilą tłumek gapiów. Zanim upadł, musiał próbować dostać się do wewnątrz sklepu, bo szyba była w jednym miejscu pęknięta, a z nosa czarodzieja sączyła się krew, na którą ten nie zwracał jednak specjalnej uwagi, mocniej skupiony – co zrozumiałe – na brakującym kawałku pięty.
Zebranie się do kupy kosztowało Margaux co najmniej trzy głębokie wdechy; po wysłaniu dwóch wiadomości – jednej do towarzyszącego jej ratownika, drugiej do Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego – poprosiła gapiów, żeby zrobili dla niej miejsce (Jestem lekarzem, proszę się odsunąć działało na mugoli niczym magiczne zaklęcie) i podjęła serię dosyć bezowocnych prób skłonienia poszkodowanego, żeby się uspokoił, tamując wcześniej krwawienie z paskudnie wyglądającej stopy. Wiedziała, że najlepiej podziałałby na niego natychmiastowy zwrot zagubionej kończyny, ale tego jeszcze zrobić nie mogła – obie części rany wymagały oczyszczenia, bała się też reakcji otaczających ich ludzi. Łatwo jednak nie było; mężczyzna, z oczywistych względów przerażony i zdezorientowany, nie miał zielonego pojęcia, jak w ogóle znalazł się na ulicy w środku nocy, wykrzykiwał więc najróżniejszą wiązankę oskarżeń, od tych, kierowanych w stronę złośliwego sąsiada, do takich, które zawierały w sobie ogólnonarodowy spisek i zamach stanu. Dostało się nawet merlinowi-ducha-winnej grupie amnezjatorów, która pojawiła się na miejscu dziesięć minut po Margie, w celu zmodyfikowania pamięci mugolom – wystraszony czarodziej wziął ich za członków jakiejś tajemniczej, spiskującej organizacji i próbował ich zaatakować; w ostatniej chwili powstrzymali go od rzucenia zaklęcia na środku ulicy.
Po tym incydencie, Margaux porzuciła wszelkie słowne tłumaczenia i sama zneutralizowała mężczyznę, za pomocą magii leczniczej wprowadzając go w stan uśpienia. Osunął się na ziemię bezwładnie, z wciąż półotwartymi ustami, bo zaklęcie przeszkodziło mu w dokończeniu wypowiadanego zdania. Ratowniczka odetchnęła z lekką ulgą, wcale nie żałując, że nie miało być jej dane poznanie kolejnych myśli ratowanego czarodzieja i dziękując losowi, że w ogóle udało jej się poprawnie wypowiedzieć formułę, bo od długiego klęczenia w śniegu szata przemokła jej doszczętnie i w tamtym momencie szczękała zębami już tak mocno, że ledwie można było zrozumieć, co mówiła.
Przetransportowała go do szpitala razem z drugim ratownikiem, pojawiając się pośrodku… chaosu. Niestety, na szybkie i bezproblemowe załatwienie sprawy nie było co liczyć, bo cała poczekalnia tonęła w pacjentach i o ile nie chciała składać biedaka między kichającą czarownicą z groszopryszczką, a staruszkiem, który najwidoczniej padł ofiarą źle rzuconego uroku bąblogłowy, musiała… zaczekać. Na wolną salę, bo, jak poinformował ją jeden z przebiegających uzdrowicieli, wszystkie były przepełnione.
Coraz bardziej zirytowana i zmęczona, usiadła na jednym z niewygodnych krzeseł, obok mając wciąż śpiącego mężczyznę, którego głowa spadła jej na ramię. Westchnęła, nawet nie próbując uwolnić się spod nieprzyjemnego ciężaru i z nadzieją wypatrując swojego partnera, który obiecał zobaczyć, co się da zrobić.
Wyrastający jak spod ziemi Samael zaskoczył ją do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie zaprotestowała, gdy jak gdyby nigdy nic zarekwirował jej pacjenta, układając go na magicznych noszach. Jego wywarczane słowa dotarły do niej dopiero po kilku sekundach; poderwała się z miejsca, natychmiast się z nim zrównując i stając przy jego boku. – Co pan wyprawia – żachnęła się, najprawdopodobniej jednak zbyt cicho, by przebić się przez panujący dookoła gwar; a może po prostu uzdrowiciel postanowił ostentacyjnie nie zwracać na nią uwagi. Jakakolwiek była prawda, zwiększyła tylko jej poziom irytacji, która w połączeniu z pulsującymi bólem mięśniami nóg i obijającymi się o czaszkę początkami migreny, osłabiła nieco  jej naturalną pogodę ducha i życzliwość. – Przeszkadzam? To mój pacjent – wyjaśniła, stanowczo, ale wciąż grzecznie, wpatrując się w mężczyznę z zażenowaniem. Denerwowało ją, że musiała zadzierać głowę, żeby odszukać wzrokiem jego twarz. I że traktował ją jak pierwszą lepszą czarownicę z ulicy, o przeciętym poziomie rozgarnięcia umysłowego. – Nie wiem, czy coś pił, ani czy coś brał, jego żona mówi, że obudził się w nocy i poszedł kupić kwiaty… – Urwała, uświadamiając sobie, że Samael wciąż nie brał jej na poważnie. – Nieważne. Ja się nim zajmę – dodała, tym razem mówiąc nieco głośniej. Jej głos nadal był spokojny i raczej życzliwy, ale miał w sobie też coś z chłodnego uporu, który sugerował, że nie miała zamiaru odpuścić. Uśmiechnęła się, uśmiechem zmęczonym i słabym. – Jest nieprzytomny, bo go uśpiłam. Jego problemem jest brak lewej pięty, to chyba raczej nie mieści się w obrębie pańskiej specjalizacji – powiedziała, gdzieś między jednym słowem a drugim rozpoznając w mężczyźnie starszego brata Sorena. A później, dla potwierdzenia własnej wypowiedzi, zamachała mu jeszcze przed nosem zakrwawionym zawiniątkiem, wyhaftowanym w staranne wzory.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance

Strona 2 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Next

Poczekalnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach