Wydarzenia


Ekipa forum
Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny [odnośnik]26.11.15 22:16

Pokój dzienny

Pomieszczenie, w którym ślady bytności Margie widoczne są najbardziej - parapety, podłogi, stoliki i wszystkie powierzchnie płaskie wręcz uginają się od doniczkowych roślin, książek, ołówków, kredek, ramek ze zdjęciami, niedokończonych rysunków, kocich przysmaków i zabawek oraz kubków po kawie (które jakoś nigdy nie mogą znaleźć drogi powrotnej do kuchni). Zamiast tynku na ścianach są bielone cegły, zamiast kanapy - kolorowe poduszki, zamiast jadalnianego stołu, niska, okrągła ława (i tak w większości zastawiona bibelotami).

Powietrze pachnie kwiatami.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]12.07.16 21:15
| styczeń

Brakowało mu pieniędzy. Ciągły deficyt nie bolał nieustannie, dość wyraźnie jednak dając się we znaki w tych szczególnych, radosnych momentach roku, kiedy wszyscy dookoła obdarzali się miłością i prezentami. Pensja ministerialna nie wystarczała na wiele (nie wystarczała prawie na nic, od miesiąca opłacał czynsz za mieszkania pięknym uśmiechem), musiał więc dokonać wyborów. Drastycznych.
Pędził więc do domu Margie bez szalika, opatulony połami miernego już, brunatnego płaszcza- za to dzierżąc pod pachą zapakowany z bolesnym wręcz brakiem wprawy pakunek.
Było zimno, w powietrzu wirowały jeszcze płatki śniegu, białe, szarawe, bladobłękitne; osiadały w jego włosach, na ramionach, butach i wszelkich zagięciach płaszcza. Upewniając się, że nikt nie widzi, Duny wystawił w biegu również język, łapiąc na niego krople czystego, krystalicznego zimna.
Był głodny. I miał olbrzymią ochotę na naleśniki. W końcu on sam żył w nieustannym biegu, najczęściej zapominając o zjedzeniu chociaż jednego ciepłego posiłku dziennie, zupełnie tak, jak zapominał o wysypianiu się, przyszywaniu oderwanych guzików i myciu piętrzącego się na szafce stosu talerzy. To wszystko było zbyt małe, zbyt błahe, zbyt przyziemne, żeby o tym pamiętać; przynajmniej dla niego i ukrytej wysoko w chmurach rudej głowy.
Zapukał i wszedł, słysząc zaproszenie, nie potrafiąc już powstrzymać cisnącego się na usta szerokiego uśmiechu. Zapobiegliwie odkładając pakunek na bok otworzył szeroko ramiona i objął jedną z najważniejszych osób na świecie, przytulając ją mocno i śmiejąc się w jej włosy.
-Biegłem- wytłumaczył zadyszkę, wypuszczając ją w końcu z ramion i przyglądając się natychmiast jasnym włosy i twarzy w kształcie serca, chcąc błyskawicznie upewnić się, że Margie miała się dobrze.- Bałem się, że naleśniki wystygną, albo zaprosisz na nie kogoś innego!
Jedynie żartował; wiedział, a przynajmniej miał nadzieję, że ta porcja naleśników czekała tylko na niego.
-Spóźnione wesołych świąt, skrzacie- oznajmił, wciskając w jej dłonie pakunek z cichą modlitwą, że ukryty tam, obtłuczony nieco, niebieski porcelanowy kubek w niezapominajki (który, między innymi, pochłonął jego pensję zamiast mieszkania czy nowego szalika) miał jej się wydać znacznie lepszym prezentem, niż był w rzeczywistości.- Chciałem przebrać się za mugolskiego Mikołaja i przynieść Ci cały wór prezentów, ale bałem się, że na ten widok Twoi sąsiedzi zafiukają do magicznej policji!
Tęsknił za nią, za tym naturalnym ciepłem i dobrem, które sprawiały, że w jej obecności czuł się radosny. Zupełnie tak, jakby miał rodzinę- i jakby naprawdę miał do kogo wracać podczas świąt.


intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me



Duncan Beckett
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xxx
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3098-duncan-beckett#50701 https://www.morsmordre.net/t3184-to-do-pana-panie-beckett#52861 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f312-pokatna-8-5 https://www.morsmordre.net/t3185-duncan-beckett
Re: Pokój dzienny [odnośnik]16.07.16 9:10
Nie powinna była czuć się tak beztrosko.
Nowy Rok zastał Londyn mroźniejszy i ciemniejszy niż kiedykolwiek; kiedy minęła radosna i ciepła atmosfera świąt, kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki kolęd i korzenny zapach piernika rozwiał się w chłodnym powietrzu, z długich cieni kamienic wyłoniły się odsuwane wcześniej kwestie. Niepokojąca, noworoczna przemowa minister magii, odbijała się od ceglanych murów ostrzegawczym echem; wieści o narodzonej z nienawiści do nieczystej krwi organizacji, przypominały o sobie nieprzyjemnym mrowieniem na karku; niepewność, z jaką zaczęła otwierać każdego ranka najnowsze wydanie Proroka Codziennego, mimowolnie przywodziła na myśl wspomnienie mugolskiej wojny. A ona, jakby na przekór, nie przestawała się uśmiechać, nie tyle ignorując problemy, co pozwalając przyćmić je czemuś znacznie silniejszemu, wypełniającemu jej klatkę piersiową ciepłą, lekką mgiełką – nadziei.
Otwarte! – krzyknęła wesoło, gdy w maleńkim mieszkaniu rozległo się pukanie. Zostawianie otwartych drzwi było prawdopodobnie kolejnym przejawem lekkomyślności, ale nie przejmowała się tym specjalnie, odkładając szybko kawałek węgla do rysowania i truchtem przebywając drogę od niskiego stolika do wejścia.
Uśmiechnęła się szeroko na widok stojącego w przedpokoju mężczyzny, bez śladu zawahania wpadając w jego otwarte ramiona. Jego ubrania wciąż trzymała się warstewka mroźnego powietrza, a materiał był wilgotny od śniegu. Nie umknął jej brak szalika, ale chwilowo powstrzymała się od zrzędzenia na ten temat, przyglądając się zaczerwienionej, piegowatej twarzy. – Zdążyłam zauważyć. Teleportacja wyszła z mody? – zapytała, czekając, aż zdejmie płaszcz i ciągnąc go za sobą do wnętrza mieszkania, żeby ogrzał i osuszył się chociaż trochę – na tyle, na ile pozwalały nieszczelne okna i szwankujące, żeliwne kaloryfery.
Pomimo przeciskającego się przez wypaczone framugi chłodu, już sama obecność Duny’ego wystarczyła, żeby zrobiło jej się cieplej; ze swoim jasnym spojrzeniem i roztrzepanym sposobem bycia, stanowił jedną z tych osób, które niezawodnie przywracały jej wiarę w ludzi. Pamiętała, gdy spotkała go po raz pierwszy – w jednym z najgorszych okresów swojego życia, osamotniona, zagubiona w mieście, którego nie poznawała. Potrzebował dokładnie piętnastu sekund, żeby wywołać na jej twarzy uśmiech i dodatkowych dwudziestu, żeby go polubiła. Gdyby nie fakt, że fizycznie nie byli do siebie ani trochę podobni, byłaby przekonana, że byli rozdzielonym przy narodzinach rodzeństwem; zamiast tego twardo utrzymywała, że mieli wspólną duszę, która z jakiegoś powodu podzieliła się na dwoje. – Skrzacie? – powtórzyła za nim, unosząc wyżej jasne brwi; byli prawie tego samego wzrostu. – Nie musiałeś mi nic kupować! – Naprawdę nie musiał. Wiedziała przecież, że ledwie wiązał koniec z końcem. Wiedziała i rozumiała to doskonale, bo sama przechodziła właśnie przez najcięższy okres w roku, starając się odłożyć na tyle ze skromnej pensji, żeby móc pomóc również i rodzicom; rybak i kwiaciarka nie mieli łatwego życia w środku zimy. – Teraz już na pewno nie wypuszczę cię stąd bez porządnego szalika – zapowiedziała, odwijając z papieru porcelanowy kubek w tym odcieniu błękitu, który uwielbiała najbardziej. – Dziękuję – powiedziała szczerze, prezentując mu krótki pocałunek w policzek. – I zaczekaj tutaj – dodała, wskazując mu miejsce przy stoliku i znikając w kuchni, skąd wróciła po chwili z dwoma kubkami herbaty i lewitującym obok talerzem naleśników.
Roześmiała się na jego słowa, przez moment wyobrażając go sobie w czerwonej czapce z pomponem i w białej brodzie do pasa. – Moi sąsiedzi to mugole, więc jedyne, co by ci groziło, to radosny atak trojaczków małżeństwa spod siódemki – powiedziała, odkładając zastawę na stolik i siadając przy nim po turecku. Objęła dłońmi rozgrzaną pachnącym płynem porcelanę, przez kilka sekund przyglądając się malowanym niezapominajkom, a później przenosząc spojrzenie na mężczyznę. – Jedz, bo naprawdę ci wystygną – ponagliła, wskazując na piętrzącą się na talerzu górę naleśników. – I mów co u ciebie. I u dzieciaków – dodała, mając rzecz jasna na myśli podopiecznych sierocińca, który odwiedzał, a w losy którego od pewnego czasu czuła się osobiście zaangażowana, mimo że nigdy jeszcze tam nie była.
Uśmiechnęła się, zerkając na niego z wyczekiwaniem i póki co pozostawiając prawdziwy powód, dla którego go tu ściągnęła, gdzieś z boku – choć złoto-czerwone pióro feniksa, które niedawno znalazła na swojej poduszce, zdawało się łaskotać ją delikatnie przez materiał ubrania.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]18.07.16 19:09
Od pewnego czasu nie potrafił spać spokojnie.
Śniły mu się dziwne, duszne sny, sny niezrozumiałe i jakby… obce? Nie jedne z tych koszmarów, po których mógłby obudzić się zlany zimnym potem; koszmary nękały go niezwykle rzadko, pierzchając z jego pamięci razem z nadejściem świtu. Sny, które nawiedzały go od kilku dni, były dziwne, niezrozumiałe, duszne i… miłe. Miłe w sposób, który sam nie do końca pojmował- ciepły i pokrzepiający, dodający sile niegasnącej nadziei.
Po sylwestrowych wydarzeniach nie stracił ducha. Uparcie tkwił pośród szarych, zmarzniętych tłumów z wolną od szalika szyją i uśmiechem na twarzy. Wiedział, że niektórzy mieli go za idiotę; słyszał zlewający się w nieprzerwany szum szepty tych, którzy jego uśmiech uważali za oznakę ignorancji i niezrozumienia, chociaż- chociaż było przecież zupełnie inaczej. Wiedział i rozumiał, co kryło się przed kwiecistym przemówieniem pani minister, uparcie nie tracił jednak wiary. Ze wszystkich rzeczy na świecie to było przecież najgorsze- smutek i apatia, obojętność i poddanie, ciche pozwolenie na zmieszanie z tłumem bezosobowych, przygnębionych twarzy zmierzających donikąd. Przyzwyczaił się już do życia na przekór, do zbawiania świata w ten prozaiczny, błazeński sposób; nie potrafił walczyć z czarnoksiężnikami, nie szukał sposobów na dopadnięcie Grindewalda, ale wciąż się starał. Młodej kwiaciarce z Pokątnej wystarczyło podarować uśmiech, aby rozświetlić piękne, szare oczy; kopnąć porzucony, zwinięty w kulę kłąb szarego papieru w stronę znudzonych, apatycznych chłopców, żeby poderwać ich z miejsca i rozpocząć najgorętszy mecz tej zimy; zostać w sierocińcu aż do późnego wieczora i pocałować małą Sally w czoło na dobranoc, aby zapewnić zmęczonym płaczem oczom spokojny sen.
Być może jeden z tych snów, które sam śnił; sny, po przebudzeniu z których jeszcze długo słyszał piękną pieśń feniksa.
Jawa potrafiła być jednak tak piękna, jak sny, dlatego roześmiał się głośno i bardzo dorośle wytknął w stronę Margie język, zsuwając z ramion pocerowany płaszcz.
-Obawiam się, że to ja wyszedłem z wprawy- odparł wesoło, pozwalając zaprowadzić się do salonu i mimowolnie rozcierając zgrabiałe z zimna ręce. Nie martwił się chłodem, wiedząc, że ciepło domowego ogniska i samego głosu Margaux rozgrzeje go skuteczniej niż przymusowy sprint po oblodzonych ulicach, który jedynie cudem nie skończył się dlań tragicznym upadkiem.
-Właśnie to powiedziałabyś świętemu Mikołajowi?- Obruszył się natychmiast, posyłając jej teatralnie urażone spojrzenie.- Nie musiałeś mi nic kupować? Wiedziałem, że popełniłem błąd, nie kupując rózgi.
Westchnął, równie teatralnie, po czym z uśmiechem pozwolił pocałować się w policzek i w oczekiwaniu na jej powrót rozsiadł się wygodnie. Jej salon, choć mały, zdawał się być jednym z najprzytulniejszych miejsc, w jakich bywał; znacznie przytulniejszy niż jego zapuszczona kawalerka, w której okazyjnie znajdował kryjące się pod stołem dziurawe skarpetki albo wetknięte do kubków z kawą zwinięte w rulon strony Proroka Codziennego i guziki.
-Obawiam się, że szybko by mnie zdemaskowały- roześmiał się, gdy wróciła, natychmiast łapiąc pierwszy naleśnik z brzegu. Zdołał już zapomnieć, jak bardzo głodny był w drodze; przyjemny, waniliowy jakby aromat sprawił, że w jego żołądku odezwało się głośne burczenie, przypominając mu, że ostatni ciepły posiłek zdarzyło mu się zjeść trzy dni temu. I to jedynie dlatego, że pewna przemiła staruszka będąca jego sąsiadką przyniosła mu resztki pieczonego indyka.- Byłbym wyjątkowo rudym i paskudnym Mikołajem.
Żuł szybko, czując, jak nieziemski smak powoli rozpuszcza mu się na języku. Roziskrzonym wzrokiem odnalazł spojrzenie Margie, bez słów uśmiechając się od ucha do ucha (niemalże dosłownie; przez chwilę bał się, że kąciki przemarzniętych od braku szalika ust w końcu pękną z wysiłku) w wyrazie największego możliwego podziękowania i aprobaty.
Były przepyszne. Dokładnie tak- lub nawet bardziej!- jak się spodziewał.
-Lucy i jej bliźniaczka miały grypę- poinformował ją natychmiast pomiędzy jednym a drugim kęsem.- Zabrałem je do mugolskiego szpitala i finalnie zostaliśmy tam w trójkę. Musiałem przekupić ordynatora McKinnley’a, żeby pozwolił mi zostać na oddziale, tak, żebym mógł zaśpiewać im kołysankę na dobranoc, rozumiesz. Wyrzucił mnie dopiero przed dziesiątą.
Wyszczerzył się w tym głupim, beztroskim uśmiechu, sięgając po kubek z herbatą.
-Obawiam się, że to dlatego, że przypadkiem podmieniłem imię występującego w kołysance ogra na jego imię, chociaż nie jestem pewien- dodał prawie poważnym tonem, chociaż oczy śmiały mu się znad parującego kubka.
-A u mnie… U mnie w porządku, dbam o siebie, zawsze pamiętam o śniadaniu i robię się bardzo odpowiedzialny- obiecał jej solennie, zaraz dodając z uśmiechem.- Czy jeśli powiem Ci, że to najlepsze naleśniki, jakie jadłem w życiu, ominie mnie bura za brak szalika?
Roześmiał się tylko, dobrze znając odpowiedź jeszcze na długo przed tym, zanim zdążyła paść.
-Twoja kolej- zarządził, rozpierając się wygodniej i sięgając po kolejnego naleśnika ze sterty.- Jak bardzo pijana byłaś w Sylwestra i czy to możliwe, że widziałem Cię tańczącą w objęciach jakiegoś rudego dżentelmena?
Miał nadzieję, że było to możliwe, i miał nadzieję, że była z tego powodu szczęśliwa, dlatego niecierpliwie czekał na odpowiedź, rozgrzewając się powoli herbatą i pogodną atmosferą.
Nawet nie wiedział, jak bardzo mu tego brakowało.

Chyba stworzyłam tasiemca podkówka
Duncan Beckett
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xxx
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3098-duncan-beckett#50701 https://www.morsmordre.net/t3184-to-do-pana-panie-beckett#52861 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f312-pokatna-8-5 https://www.morsmordre.net/t3185-duncan-beckett
Re: Pokój dzienny [odnośnik]20.07.16 18:49
Od samego początku go podziwiała; to, jak zdawał się wnosić światło wszędzie tam, gdzie się pojawił, naturalnie, odruchowo, niby bez wysiłku. Jego obecność kojarzyła jej się z powiewem świeżego, ciepłego wiatru, bez problemu rozwiewającego zalegającą dookoła mgłę. Problemy codzienności, ponure poranki, gromadzące się na horyzoncie, burzowe chmury – nic z tego zdawało się go nie imać, a on ciągle był sobą: piegowatym, trochę roztrzepanym chłopcem z cyrkowego namiotu, w połatanym płaszczu i wymagającym ciągłego cerowania swetrze, ale za to ze złotym sercem. Uwielbiała tę dobroć, którą emanował, niewymuszoną i wcale nie na pokaz, widoczną dopiero, gdy stanęło się naprawdę blisko. A ona stała, najbliżej jak mogła, w pewnym sensie wdzięczna, że jej na to pozwalał, świadoma, o ile bardziej ponure byłoby jej życie, gdyby pewnego dnia nie wpadł na nią w biurze, z oprawioną w jasnobłękitną okładkę książką pod pachą i szczerym, prawie dziecięcym uśmiechem na ustach.
Może dlatego czuła jakiś wewnętrzny opór przed wplątaniem go w zakon; wiedziała, że to nie była jej decyzja, że była tylko pośrednikiem między nim, a tą tajemniczą siłą, która zebrała ich wszystkich razem i właściwie nawet cieszyła się na myśl, że będzie mogła usunąć z ich relacji tę tajemnicę, ale z drugiej strony – nie chciała zanieczyszczać jego jasnego świata nowymi troskami. Co było głupie; nigdy nie wierzyła, że trwanie w niewiedzy stanowiło jakąkolwiek ochronę, a jeżeli już, to bynajmniej nie dla osoby utrzymywanej w ciemności.
Miała nadzieję, że żadna z tych myśli nie odbiła się na jej twarzy, gdy z udawaną skruchą przyjmowała słowa wyrzutu, po to tylko, żeby chwilę później parsknąć śmiechem. – Tylko nie rózga! Byłam dobra cały rok. – To nie była prawda, narobiła mnóstwo głupstw, ale być może – tylko być może – udało jej się je jakoś zrównoważyć tymi dobrymi. Liczyła na to, że tak było.
Przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu, gdy jadł, zastanawiając się przelotnie, czy odgadł, że jej list aż roił się od białych kłamstw; przykładowo, nie zrobiła wcale całej sterty naleśników przez przypadek. Wiedziała doskonale, ile pracy po hucznym świętowaniu nowego roku miał niewidzialny oddział zadaniowy (czarodziejom naprawdę czasami brakowało wyobraźni) i słusznie podejrzewała, że Duny nie miał czasu, żeby zatrzymać się w tym swoim nieprzerwanym biegu i zawrócić sobie głowę czymś tak prozaicznym jak jedzenie. Z kolei Margie, wychowana w domu, w którym jak największej świętości pilnowało się regularnych posiłków, ciepłego ubrania, porządnie zawiązanych sznurowadeł i drugiego śniadania w plecaku, krzywiła się odruchowo na wystawioną na mróz szyję czy koszulę, która wydawała się jakby luźniejsza niż zwykle. – Nie wiem, czy paskudnym, ale na pewno wyjątkowo chudym – powiedziała, niezwykle zgrabnie (w jej własnej ocenie) wplatając w rozmowę milczące powinieneś o siebie bardziej dbać.
A później na chwilę zapomniała o trosce, skupiona na losach małej Lucy i jej siostry, wyobrażając sobie śpiewającego im mężczyznę i jak zwykle czując w klatce piersiowej jakiś odległy, dziwny ucisk, który standardowo odegnała uśmiechem. – Na pewno nie dlatego, kto nie chciałby zostać ogrem? – zapytała, mimowolnie przypominając sobie czasy, w których to ona próbowała odganiać chorobę bajkowymi kołysankami. Zacisnęła mocniej palce na kubku, mimo że przenikające przez porcelanę ciepło parzyło ją w dłonie. – W której bajce za kłamstwa, nawet najpiękniejsze, dostaje się nagrodę? – Uniosła wyżej brwi, spoglądając na niego z pozorną naganą. Wiedziała, że naleśnikom daleko było do ideału – mimo że mama długo i cierpliwie próbowała nauczyć jej trudnej sztuki gotowania, wciąż znacznie lepiej wychodziło jej czarowanie na kartce papieru, niż w kuchni. – Wspaniałomyślnie udam, że ci wierzę, ale szalika i tak nie odpuszczę – odpowiedziała z uporem, dla podkreślenia swoich słów unosząc wyżej głowę i spoglądając na Duny’ego z góry.
Nie potrafiła (i nawet specjalnie się nie starała) ukryć szerokiego uśmiechu, który wypłynął na jej wargi w reakcji na następne słowa przyjaciela. Być może była to kwestia sporego łyku gorącej herbaty, ale po klatce piersiowej rozlało jej się ciepło, promieniujące gdzieś zza mostka i rozchodzące się łagodnymi falami. – To całkiem możliwe – przytaknęła, na moment chowając się za błękitnym kubkiem. Nie była pewna, czy mężczyzna oczekiwał jakichś szczegółów, ale nie wiedziała też, czy powinna się w nie zagłębiać; wciąż miała wrażenie, że odbudowana relacja stanowiła konstrukcję tak delikatną i kruchą, że mogłoby ją zdmuchnąć najlżejsze tchnienie wiatru. – Ale stanowczo nie byłam pijana. Byłam nawet na tyle trzeźwa, żeby po północy wziąć udział w wyścigu na łyżwach i zająć piąte miejsce – dodała z dumą, choć prawdę mówiąc, więcej zawdzięczała tu ślepemu szczęściu, niż umiejętnościom. – Lepsze pytanie brzmi: dlaczego nie poprosiłeś mnie do tańca, skoro widziałeś mnie na parkiecie? – Wygięła usta w odwróconą podkówkę, tylko po to, żeby po chwili ponownie rozciągnąć je w uśmiechu. – No chyba, że ty też miałeś jakąś uroczą partnerkę – zagadnęła, zdanie, mimo że z pozoru twierdzące, kończąc połowicznym znakiem zapytania.
Nic by jej tak nie ucieszyło, jak świadomość, że Duny ma osobę, która się o niego bezwarunkowo troszczy.

ładny tasiemiec nie jest zły! :malpka:


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]24.07.16 18:44
Gdyby Margie była postacią z bajki (chociaż w jego głowie była nią i tak; wszyscy nimi byli, odgrywając rolę w krótkich lub dłuższych epizodach, chociaż przez chwilę nieświadomie mieszcząc się w świecie, który stworzył samodzielnie już wiele lat temu, który napisał jak pisarz książkę), byłaby wróżką. Nie kolejną z księżniczek- nigdy nie przeszło mu nawet przez myśl, żeby zamykać ją na szczycie jakiejkolwiek wieży. Nie mógłby umieścić ją za murami, skoro ona roztapiała wszelkie ściany wobec siebie. Sama dobroć wystarczyła, żeby pieczołowicie wybudowane przez innych niewidzialne zamki i fosy, stosy małych i większych cegiełek strachu, niechęci, nienawiści- kruszyły się i topniały pod wpływem ciepła jej głosu.
Była taka miła, taka niewyszukanie dobra w ten naturalny, zwyczajny sposób, który odbijał się na jasnej jak mleko twarzy i na stałe zagościł w jej rysach. I chyba właśnie dlatego, kiedy wparował do jej gabinetu tamtego dnia i napotkał wzrokiem jej miłe, nieco zdziwione spojrzenie, pomyślał Och, tu jesteś, pomyśleć tylko, że tak długo Cię szukałem! Już od początku było tak, jakby znali się od zawsze, rozdzieleni jedynie na chwilę przez złośliwość losu albo jego wieczne roztrzepanie; tak, jakby nieopacznie zgubił ją gdzieś po drodze tak, jak gubił wszystko, co pragnął upilnować, i po dłuższym czasie odnalazł ją zupełnie przypadkiem i z ogromną dozą ulgi. Lubił myśleć, że gdyby miał siostrę, wyglądałaby właśnie tak- całe ciepło świata zamknięte w niepozornych, kruchych ramach drobnej dziewczyny o miłym uśmiechu.
W jego bajce była więc jego siostrą, siostrą-wróżką, która rzucała tylko dobre zaklęcie. Tylko miłe czary. Jedną z tych wróżek, które pojawiały się nagle w najgorszych chwilach, trzepotem niewidzialnych skrzydeł odpędzając resztki smutku, przynosząc ze sobą czasem dobre słowo, czasem pożyteczną radę, a czasem jedynie kubek parującego kakao w chłodny wieczór. Opcjonalnie talerz pełen naleśników, których nie miał okazji jeść już od tak dawna, że niemalże zdziwił go niebiański znany-nieznany smak.
Zdołał więc oderwać się od niego tylko na wyjątkowo krótką chwilę, która jednak wystarczyła na posłanie jej rozbawionego uśmiechu.
-Gdybym był grubszy, mógłbym się rozszczepić- spróbował odpowiedzieć jej całkiem poważnie, chociaż oboje doskonale wiedzieli, że plótł głupoty w beztroskiej, zwyczajowej ucieczce od odpowiedzialności.- Musiałabyś potem szukać moich grubych jak salcesony palców i olbrzymiego brzuszyska gdzieś na skraju Londynu, żeby poskładać mnie do kupy. To poważne ryzyko, Margie, więc przyrzekam Ci, że unikam go jak tylko mogę.
Właściwie nie kłamał; faktycznie usilnie unikał przytycia, nawet, jeśli robił to zupełnie przypadkowo, w porannym biegu zapominając o kanapce lub wieczorem zadowalając się kubkiem kawy zamiast talerzem jajecznicy. Jej troska sprawiła jednak, że poczuł się prawie jak w domu. Dlatego posłał jej ciepły uśmiech w niemym wyrazie podziękowania i oznace tego, że subtelny przytyk został zrozumiany.
-Pewnie ktoś, kto istotnie jest ogrem i zwyczajnie nie chce się do tego przyznać- skwitował, wzruszając ramionami.- Zdziwiłabyś się, ile ich istnieje. Moja opiekunka z sierocińca przyłożyła mi kiedyś w ucho Encyklopedią Zwierząt za zdemaskowanie jej ogrzej natury.
Miał cichą nadzieję, że to nie zdołało zasmucić Margaux; wiedział, że dla niektórych przemoc pozostawała przemocą w każdej postaci, dlatego zganił się w myślach i szybko zmienił temat.
-Ale mamoo- jęknął teatralnie, podpierając piegowatą ręką ostry kąt podbródka i udając znużenie, chociaż oczy mu się śmiały.- Mam wyrzuty sumienia, że zawsze wychodzę z Twojego mieszkania z pełnym żołądkiem i zamotany w dodatkowe ubrania jak bałwan, w nagrodę zostawiając Ci puste naczynia i kieszenie.
Nie próbował jednak dyskutować, po raz kolejny przyjmując wdzięcznie objaw jej troski, która sprawiła, że poczuł rozlewające się w piersi ciepło. To było dobre uczucie.
Widząc jej szeroki uśmiech, znacząco uniósł brwi i sam uśmiechnął się mimowolnie. Na wzmiankę o łyżwach porzucił nawet widelec na krótką chwilę, by zaklaskać głośno z nieudawanym podziwem.
-Zuch dziewczyna- roześmiał się, wracając do jedzenia.- W stanie, w którym ja byłem o północy w Sylwestra, mógłbym ewentualnie próbować czołgać się za Tobą po lodzie, chociaż podejrzewam, że nawet w ten sposób pomyliłbym drogę albo zasnął w połowie trasy.
Posłał jej przepraszające spojrzenie, szukając jej wzrokiem znad sterty naleśników.
-Przyznaję się do winy- wyznał skruszony.- Jednak, jeśli jesteś ciekawa, faktycznie byłem zajęty deptaniem stóp komuś innemu. Równie miłemu, co Ty.
Uśmiechnął się nieco zadziornie, nie spiesząc się do podania nazwiska miłej partnerki z mglistym przeczuciem, że ona i Margie zdążyły się poznać.
-Jeszcze odkupię swoje winy- przyrzekł jej, uśmiechając się promiennie.- Zatańczymy jive'a, walca i foxtrota, co tylko sobie zażyczysz, młoda damo, ale najpierw zamierzam stać się bardzo najedzony i bardzo szczęśliwy.
A w każdym razie szczęśliwszy, niż zdążył być do tej pory; w końcu niewiele było mu do tego trzeba.

<3
Duncan Beckett
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xxx
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3098-duncan-beckett#50701 https://www.morsmordre.net/t3184-to-do-pana-panie-beckett#52861 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f312-pokatna-8-5 https://www.morsmordre.net/t3185-duncan-beckett
Re: Pokój dzienny [odnośnik]25.07.16 23:06
Zawsze uważała, że urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Być może to nietypowe stwierdzenie dla kogoś, kto musiał uciekać przed wojną do obcego kraju, kraju, który bynajmniej nie przyjął go z otwartymi ramionami – ale Margaux naprawdę miała wspaniałe dzieciństwo. Ludzie, których spotykała na swojej drodze, często dziwili się jej wewnętrznemu spokojowi czy odruchowej dobroci, nie rozumiejąc, że te rzeczy nie wzięły się znikąd; to rodzice nauczyli ją, że miłość była za darmo, a dobro miało taką magiczną właściwość, że mnożyło się, kiedy się je dzieliło. Nigdy nie musiała prosić o uwagę, o wysłuchanie, o pocieszenie; ojciec zawsze sam wiedział, kiedy zdjąć z półki książkę z baśniami w wytartej okładce, a matka – nasypać kakao do wyszczerbionego kubka w kolorze młodych mleczy. Nie mieli wiele, ale mieli wszystko i to wszystko wystarczyło im, żeby stworzyć dla niej świat łagodny i bezpieczny, w którym nad porządkiem czuwały niewidzialne wróżki, w kwiatach kryły się zaklęte dusze (do tej pory nadawała im imiona, wierząc, że sprawiało im to radość), a dobro zawsze koniec końców zwyciężało nad złem. Dzisiaj słodkie opowieści i bose spacery po kamienistym brzegu morza należały już do przeszłości, ale Margie całą tą magię zabrała ze sobą, wnosząc ją do miasta, które – paradoksalnie! – coraz częściej zapominało o jej istnieniu.
Zastanawiała się czasami, skąd swoje pokłady empatii wziął Duncan; nie wiedziała o nim wszystkiego, ale spomiędzy wierszy udało jej się wyczytać wystarczająco, żeby wiedzieć, że on nie zawsze mógł liczyć na kojące ramiona. Czy spotkał po drodze kogoś, kto nauczył go tego ufnego uśmiechu i opowiedział pierwszą bajkę, czy może pod drzwi sierocińca podrzuciły go dobre elfy, stwierdzając, że świat potrzebował trochę dodatkowej radości? Roześmiała się, trochę z jego słów, trochę do własnych myśli. – Duncanie Beckett, czy komuś kiedykolwiek udało się ciebie przegadać? – zapytała, kręcąc głową, kiedy bez wysiłku obracał każdy jej kolejny argument w żart, jeden po drugim. – Jesteś niemożliwy – skwitowała jeszcze, wyobrażając sobie niskiego, piegowatego chłopca, umykającego przed zdenerwowanymi opiekunkami i znów żałując, że nie poznała go wcześniej; ze swoim jasnym spojrzeniem i prostolinijnością, na pewno nie pozwoliłby jej obrócić własnego życia w puch, gdy jeden jedyny raz pozwoliła, żeby strach przejął nad nim kontrolę. Przyciągnęła nogi do siebie, bezwiednie obracając tkwiącą na palcu, srebrną obrączkę z roślinnym motywem.
Upiła łyk gorącej herbaty, po czym odstawiła kubek na stolik. – Zabraniam ci mieć wyrzuty sumienia – powiedziała stanowczo, przekrzywiając głowę na bok i patrząc na Duny’ego z ukosa; przez moment naprawdę wyglądała bliźniaczo podobnie do swojej mamy. – Oprócz pustych naczyń i kieszeni, zostawiasz mi jeszcze historie, dobry humor i tyyyle energii – rozciągnęła szeroko ramiona, żeby zobrazować, jak dużo – którą później wykorzystuję przy rozmawianiu z tymi wszystkimi marudnymi albo nadętymi urzędnikami i uzdrowicielami. Co ja bym zrobiła, gdybyś mi umarł z głodu, albo gdyby rozłożył cię katar? Wyobrażasz sobie tę katastrofę? – Żartowała, choć nie do końca – rzeczywiście rozmowy z nim poprawiały jej nastrój. Tak sobie to tłumaczyła, trochę podświadomie starając się nie dopuścić do wiadomości, że przez cały czas desperacko potrzebowała czuć się komuś potrzebna.
Czasami; teraz nie zastanawiała się nad niczym, oprócz tego, czy jej policzki przypadkiem nie miały pęknąć od coraz szerszego uśmiechu i – najważniejsze! – kim była ta tajemnicza, słodka dziewczyna, którą do tańca porwał Duny? – Dopiero teraz się przyznajesz? – Oczy jej rozbłysły, a jasne tęczówki wydawały się jeszcze jaśniejsze. – Kto to? Jak ma na imię? Znam ją?Zostanie twoją żoną?Mam nadzieję, że naprawdę jest miła, w innym wypadku będę musiała ją przegonić – dodała, już nawet nie próbując brzmieć poważnie, tylko po prostu wpatrując się w twarz przyjaciela i starając się odczytać z niej emocje, których nie wypowiedział na głos.
Prawie zapomniała już o tkwiącym w kieszeni piórku, ale nic nie mogła poradzić na to, że w towarzystwie Duncana troski zawsze uciekały gdzieś na drugi plan. Może nie pamiętałaby o nim jeszcze długo, gdyby wspomnienie jive’a nie skierowało jej myśli w kierunku Garretta, skąd gładko pomknęły w stronę Zakonu Feniksa. Z powrotem wzięła kubek do ręki, opierając go o kolano i pozwalając, by ciepły płyn grzał ją przez materiał sukienki. – Szalone tańce już chyba naprawdę wystawiłyby cierpliwość moich sąsiadów na próbę – zauważyła wesoło, chociaż ani przez moment nie wątpiła, że mówił poważnie.
Pozwoliła, żeby na chwilę zapadło między nimi milczenie – lekkie, wcale nie niezręczne – zanim wyciągnęła gładkie, czerwono-złote pióro, na którym jeszcze niedawno migoczące litery układały się w imię i nazwisko, które tak dobrze znała. – Ja też muszę ci się do czegoś przyznać. Nie zaprosiłam cię tylko dlatego, żebyś pomógł mi zjeść naleśniki – powiedziała, kładąc piórko na blacie między nimi. – Mogę opowiedzieć ci bajkę? – Podniosła wzrok, odszukując spojrzeniem parę zielonych tęczówek. – Obiecuję, że tak jak wszystkie inne, ta również będzie całkowicie prawdziwa.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]28.07.16 13:17
Empatii uczył się powoli. Stopniowo. Na początku był przecież jednym z tych chudych, energicznych podrostków, których dorośli lubią nazywać szatańskimi. Obchodziło go niewiele więcej, niż koniec piegowatego nosa; cały świat zamykał się w tym, co mógł złapać między długie ręce; jeśli chciał coś osiągnąć, musiał to osiągnąć, nawet, jeśli znowu miał poobijać przy tym i tak poobijane już łokcie. Inne dzieci były obok, owszem, ale zazwyczaj patrzyły na niego z czystym przerażeniem i szeptały niedyskretnie za jego plecami, nazywając go dziwakiem. Na początku bolało. Na szczęście w jego rozwoju szybko nadszedł moment, w którym uświadomił sobie, że istotnie był prawdopodobnie najdziwniejszym człowiekiem, jakiego tylko można było spotkać. I że zupełnie mu to nie przeszkadza. Od tamtej pory zaczął uśmiechać się szczerzej i szerzej, zjednując sobie wszystkie dzieci w sierocińcu.
Najpierw uczył się więc na nich; obserwował ich łzy i uśmiechy, gesty i grymasy, śpiewał im kołysankę, bawił się w berka, okrywał kołdrami po nos i uczył sznurować buty. To było proste i miłe, szybko zaczęło mu przychodzić naturalnie. Potem pojawił się Hogwart i dziesiątki, ba, setki! innych dzieci, z którymi musiał nauczyć się koegzystować. Im nie musiał na szczęście wycierać nosów ani cerować skarpetek- wystarczyło jedynie, że nauczył się dobrze wygrywać i godnie przegrywać. Nauczył się, kiedy wypadało przyłożyć komuś w nos, a kiedy nastawić drugi policzek; kiedy rzeczywistość zamienić w bajkę, aby łatwiej było ją znieść.
Już wtedy potrafił dużo. Potem już tylko próbował rozwijać zdrowy pęd wyhodowanej przez lata empatii; było w końcu tyle osób, które chciał nią obdarzyć. Margie, Gwen, Minnie, Char- lista powiększała się z dnia na dzień, z każdym nowopoznanym czarodziejem i mugolem.
Nie wiedział jeszcze, że ta jedna wizyta w przyszłości powiększy listę co najmniej kilkukrotnie.
-Chciałaś powiedzieć;niesamowity?- Poprawił ją ze śmiechem, chociaż wiedział doskonale, że nie pomyliła się za pierwszym razem. Zdecydowanie nie był niesamowity- dziwny, tak, zabawny, być może. Ale nie niesamowity. Przynajmniej nigdy nie miał się za kogoś takiego, swoją przeciętność w tym względzie przyjmując z zaskakującą jak na niego pokorą. Być może był niemożliwy, i miała rację. Sam nie określiłby lepiej tego, co działo się w rudej, wiecznie przebywającej gdzieś w chmurach głowie.
Za to ona była niesamowita. Niesamowicie dobra, niesamowicie miła, niesamowita sama w sobie. Uśmiechnął się więc do niej znad kubka z herbatą, czując, jak gorąca para przyjemnie łaskocze go w nos i policzki.
Pokręcił głową z prawie-prawie poważną miną, chociaż oczy wciąż mu się śmiały.
-Och, nie, wolę nawet nie próbować sobie tego wyobrażać- zapewnił ją pospiesznie, postukując lekko palcami o brzeg talerza w brzydkim, nieumyślnym nawyku.- Ale nie martw się, skrzacie, tak szybko się mnie nie pozbędziesz. Właściwie, nie pozbędziesz się mnie nigdy; gotujesz zbyt dobrze, żebym mógł Cię stracić!
Roześmiał się, żeby upewnić ją w przekonaniu, że żartował; naleśniki Margie były cudowne, i to był fakt, z pewnością jednak nie były jedynym ani głównym powodem, dla którego nie miał zamiaru nigdy jej opuszczać.
Uniósł lekko brwi, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na drgające w głupim grymasie usta uśmiechu.
-Znasz- zgadywał trochę ślepo.- A w każdym razie mam nadzieję, że ją znasz. Niemożność poznania jej to wielka strata.
Droczył się, krojąc pachnące wanilią naleśniki i wykorzystując jedzenie jako pretekst do przełknięcia również cisnących się na usta słów. Mógł jej opowiedzieć o Gwen i chciał to zrobić, ale- bał się. Czuł jakiś dziwny, podskórny niepokój, że coś powie źle, że tym razem pójdzie nie tak, i nie odda w pełni tego, jaka była dobra. Jaka cudowna. Że nieuważnym, nietrafnie dobranym zwrotem przekłuje mydlaną bańkę wspomnienia bajkowej sylwestrowej nocy.
W tym względzie... miał wiele do stracenia.
-Mam nadzieję, że jej nie przegonisz. Byłbym... chyba zatęskniłbym- dodał jeszcze szybko, prawie nieśmiało, czując się dziwnie dziecinnie i dziwnie cudownie.
Dopiero po chwili zdołał ocknąć się ze snu na jawie i skupić wzrok na czymś, co miękko wyślizgnęło się z dłoni Margaux i opadło na stół. Pozwolił sobie na lekkie zmarszczenie brwi; krukoński umysł uruchomił się i ze świstem począł trawić informacje, podczas gdy Duny lekko ujął pióro między dwa palce i zbliżył je do oczu. Było piękne.
Tylko... skąd? I dlaczego?
-Kocham bajki- odparł, nagle poważniejąc i koncentrując się przytomnie na twarzy Margie.- Szczególnie w Twoim wykonaniu, przecież wiesz.
Dodał miękko, zgodnie z prawdą, po czym przebiegł po piórku samymi tylko opuszkami palców. Tej bajki był ciekaw jeszcze bardziej, niż sam się tego po sobie spodziewał.
Duncan Beckett
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xxx
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3098-duncan-beckett#50701 https://www.morsmordre.net/t3184-to-do-pana-panie-beckett#52861 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f312-pokatna-8-5 https://www.morsmordre.net/t3185-duncan-beckett
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.07.16 22:32
przepraszamniewiemcotojest. D:
Nie spodziewała się, że kiedykolwiek poczuje się w maleńkim mieszkanku przy St. James’s Street jak w domu. Kiedy weszła do niego po raz pierwszy (niemalże rok temu, czy to w ogóle możliwe, żeby minęło już tak dużo czasu?), otaczała ją tylko pustka. Nie, nie ta dosłowna, reprezentowana przez nagie ściany z bielonych cegieł, niosące się wśród pomieszczeń echo i smutny, obdarty parapet, na którym rzadko kiedy siadała sowa pocztowa; prawdziwą pustkę czuła w środku, w miejscu, które kiedyś zapełnione było po brzegi, a wtedy przypominało pudło rezonansowe, boleśnie zwielokratniające każde pojedyncze uderzenie serca. Wciąż pamiętała, jak bezskutecznie starała się tę niekończącą się przestrzeń wypełnić: pracą, wolontariatem, tysiącem kolorowych, pergaminowych arkuszy, w rzeczywistości dobę zapełniając jedynie wykonywanymi mechanicznie zajęciami, a mieszkanie – zabieganym odgłosem pojedynczych kroków.
Obecnie wszystko wyglądało zupełnie inaczej, ale droga, która do tego doprowadziła, była długa i mozolna, choć Margie pamiętała każdy jej etap; wiedziała, kiedy dokładnie w jej czterech kątach zaczęły pojawiać się donice z kwiatami, wciąż uśmiechała się na wspomnienie tego kwietniowego poranka, gdy obudziło ją skrzypienie pazurków o okienną szybę i mogłaby bez problemu wskazać w kalendarzu dzień, w którym w puste ramki na ścianach włożyła pierwszą fotografię. Zabawne, ale razem z tymi drobnymi bibelotami, również i w jej życiu zaczęli pojawiać się ludzie: niektórzy wracając po rozłące, inni zawędrowując tam po raz pierwszy. Wdzięczna i nauczona doświadczeniem, trzymała ich blisko przez cały czas, niby przypadkowo zaciskając mocniej palce na kubku w niezapominajki, czy przemykając wzrokiem po tomiku wierszy, od niedawna zajmującym honorowe miejsce na półce. Czasami z mieszaniną rozbawienia i rozczulenia zerkała też na leżącą nieopodal srebrną piersiówkę, przypominającą jej, że teraz miała więcej niż jeden dom.
Ten sam, do którego planowała właśnie zaprosić Duny’ego.
Niesamowity, niemożliwy, roztrzepany i wiecznie głodny – przytaknęła, również się śmiejąc. – Mam wymieniać dalej? – zapytała, bo owszem, mogłaby jeszcze długo, chociaż pewnie i tak nie znalazłaby wystarczającej ilości słów, żeby zamknąć w nich siedzącego przed nią mężczyznę, który mimo, że zdradził o sobie już wiele, wciąż wydawał się nierozwiązaną zagadką. Może naprawdę nie pochodził z tego świata, a któregoś dnia zwyczajnie wyłonił się z jednej ze stronnic opowiadanych przez siebie baśni i ze zdziwieniem zorientował się, że znalazł się w zupełnie innym świecie; świecie, który ogry i wróżki ukrył wśród pergaminowych, zapisanych niezrozumiałymi znaczkami kartek.
Kolejne słowa Duncana tylko roznieciły jej ciekawość; przewróciła oczami ze zniecierpliwieniem, gotowa nadal ciągnąć go za język, dopóki nie wyjawiłby jej nie tylko imienia tajemniczej dziewczyny, ale też innych Niesamowicie Ważnych Rzeczy: ulubionych kwiatów, koloru oczu i tego, jak brzmiał jej głos, kiedy się śmiała. Ale czerwono-złote piórko zdawało się migotać ponaglająco, tak jakby i ono czekało na rozwój wypadków. – Wrócimy do tego jeszcze dzisiaj – ostrzegła, notując w głowie, żeby przypadkiem nie wypuścić przyjaciela za próg, dopóki nie zdradzi jej przynajmniej kawałeczka informacji.
Uśmiechnęła się lekko, przyciągając do siebie kolana, opierając na nich dłonie, a na dłoniach podbródek i mimowolnie przypominając sobie nieuchwytny sen. A także chwilę, kiedy to ona sama dostała niepozorne pióro, które błyskawicznie zamieniło jej życie w ciąg bardziej i mniej przyjemnych niespodzianek. – Nie tak dawno temu i nie tak daleko stąd, żył sobie czarodziej – zaczęła cicho. Długo zastanawiała się nad tym, jak ubrać w słowa to, co miała do przekazania, zanim w końcu zdecydowała się użyć języka, który oboje z Dunym rozumieli najlepiej. – Był bardzo mądry, niesamowicie utalentowany i, niestety, całkowicie zaślepiony pragnieniem władzy. Chciał przejąć kontrolę nad ludźmi niemagicznymi i wyprowadzić czarodziejów z ukrycia. – Głos zadrżał jej lekko, gdy powróciły do niej niepokojące słowa minister magii, padające zaledwie kilka dni wcześniej, a kilka elementów układanki – dopiero teraz – wskoczyło na swoje miejsce. Dając wnioski mało optymistyczne, ale na szczęście nie mające wstępu do ciepłego mieszkania, wypełnionego zapachem białej gardenii, wanilii i naleśnikowego ciasta. – Lata mijały, a zły czarodziej rósł w siłę. Jedynego przeciwnika, który był na tyle potężny, żeby mu zagrozić, wyzwał na pojedynek i pokonał. Żeby uczynić się nieśmiertelnym, zamienił swoje serce sercem smoka, a to prawdziwe ukrył w miejscu, o którym wiedział tylko on. – Ta część historii, choć prawdziwa, nadal brzmiała dla niej niewiarygodnie i powodowała, że włoski jeżyły jej się na karku. Mimo że wcale nie było jej zimno, odruchowo naciągnęła na dłonie rękawy miękkiego swetra. – Czarnoksiężnik przez cały czas zbierał popleczników, nie tylko wśród dorosłych. Udało mu się przejąć czarodziejską szkołę, gdzie szybko zaprowadził swoje porządki. – Zerknęła na Duny’ego – do tej pory powinien był już wiedzieć, o kim mówiła, nawet jeżeli niektóre fakty nie mogły być mu wcześniej znane. – Na szczęście dla czarodziejskiego świata i nieszczęście dla złego czarodzieja, jego pokonany przeciwnik zdążył przed śmiercią zostawić po sobie trwały ślad. Dotarł do kilku zaufanych osób i polecił im założenie organizacji, której celem miało być powstrzymanie zapędów czarnoksiężnika. Do pomocy zostawił im feniksa i silnie strzeżoną kwaterę, ukrytą w starej chacie na obrzeżach Londynu. – Tym razem uśmiechnęła się bezwiednie; to właśnie tamto miejsce zaczynała powoli traktować jak dom. Wzięła głębszy oddech. – Od tego czasu organizacja, która sama siebie nazywa Zakonem Feniksa, stale powiększa swoje szeregi. I… mam nadzieję – zawahała się, spoglądając na trzymane przez Duncana piórko – że dzisiaj te szeregi znów się powiększą – zakończyła dosyć kulawo, póki co decydując się nie wspominać o nieokreślonej, trzeciej sile, dotychczasowych misjach ani fakcie, że od czasu powstania, zdążyli stracić trzech członków. Zagryzła wargę, wpatrując się w przyjaciela trochę niepewnie, zastanawiając się jednocześnie, na ile niedorzecznie – w skali od jeden do co ja tu jeszcze robię – zabrzmiała jej historia.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]09.08.16 16:29
Uwielbiał bajki. Może i dlatego, że był dziecinny; już dawno przestał czuć się obruszony, słysząc ten epitet, zamiast tego uśmiechając się z dumą i radosnym głosem dziękując, co zazwyczaj wprawiało ludzi w stan osłupionej irytacji. Dla niego ta dziecinność była czymś ważnym- zupełnie tak, jak drobny, ciepły płomyk, rozgrzewający go od środka i nieustannie popychający do działania. Nie chciał dorastać. Wymuszona dorosłość wzbudzała w nim paniczny odruch ucieczki i jakąś okropną niechęć, która sprawiała, że miał ochotę zatkać sobie uszy i zacząć fałszywie nucić pod nosem w nadziei, że zdoła się od niej odciąć.
Dorosłość kojarzyła mu się z tysiącami kubków niedopitej, wystygłej już kawy, która i tak nie była w stanie odegnać wiecznego zmęczenia i sinych plam pod oczami. Z opuszczonymi na wieki kącikami ust i powtarzaniem Nie teraz, jestem zmęczony, jestem na to za stary, nie mam już sił, nie mogę. Z podróżowaniem do pracy, której się nie znosiło, w deszczu, którego nie znosiło się możliwie jeszcze bardziej. Ze wspominaniem dawnych dobrych czasów i znużonym przeżywaniem tych przyszłych, podczas których zegar tykał coraz szybciej, maglując przez wskazówki szare godziny i szare dni.
Nie chciał takiego życia.
Dlatego trzymał się tej dziecinności, tuląc ją jak ukochaną zabawkę, której zresztą nigdy nie miał (w sierocińcu nie było go stać na takie luksusy dla miłości własnej; wszystko, co miał, oddawał innym dzieciom, łącznie z całym swoim sercem). Dopóki pozostawał dzieckiem, dopóty mógł żyć w bajkach, nosząc koronę i śpiąc na piernatach, które widziały mu się znacznie wygodniejszymi od wygniecionego materaca w jego własnej kawalerce. Bo kto, na Merlina, wolałby obskurne mieszkanie na Pokątnej od zdobnych pałacowych sal?
W końcu nie wiedział jeszcze przecież, że tak oto czekał na niego zupełnie inny, jeszcze piękniejszy dom.
Zamilkł na dobre po raz pierwszy od dłuższego czasu; pozwolił, żeby gryfońska odwaga i gadulstwo ucichło choć na chwilę pod naciskiem krukońskiej ciekawości, która nakazała pochylić mu się w stronę Margie i uważnie czytać każde spływające jej z ust słowo. I okazało się to zupełnie słuszną decyzją. W chwili, w której wysłuchiwał być może najważniejszej bajki swojego życia, musiał pozostać jak najbardziej przytomnym. Chłonął więc baśń wszystkimi zmysłami, wszystkimi porami skóry, próbując w pełni zrozumieć cudownie abstrakcyjny obraz, który właśnie malował mu się przed oczami całą gamą barw. Nie wątpił w ani jedno słowo Margie, wierząc jej- już od dawna- bezgranicznie, i będąc zdolnym jedynie uśmiechać się z nieśmiałą nadzieją, kiedy opowieść powoli zmierzała do końca.
Wiedział, czyje imię rozmyślnie pomijała; być może wiedział już od początku, być może wyczuwał wiszący w powietrzu posmak grozy, o którym myślał ostatnimi czasy zdecydowanie częściej, niż by tego chciał. Nie mógł już jednak dłużej ignorować zbierających nad Londynem czarnych chmur. Nie mógł nie zauważać przygnębienia malującego się w oczach ludzi, których kochał. I jeśli chciał pozostać w swojej bajce, z pozostającego w cieniu giermka musiał wszak stać się już rycerzem- i oto pojawiła się chwila próby. Oto pojawiła się szansa.
Kiedy wspomniała o istnieniu feniksa, mimowolnie mocniej zacisnął palce na trzymanym przez siebie czerwono-złotym piórku. Poczuł płynące z niego ciepło, które rozlewało się coraz szybciej i mocniej po całym jego ciele, dodając siły. Pewności nie musiało mu dodawać- przecież wiedział już od początku, jak miała brzmieć jego odpowiedź.
-Margie... dziękuję- odparł w końcu, dziwnie przejęty, roziskrzonym spojrzeniem wpatrując się prosto w jej dobre, miłe oczy.- Dziękuję Ci za tę bajkę. Była przepiękna.
Nie wahał się już ani chwili, nie myśląc nad konsekwencjami; nigdy nie miewał wątpliwości, jeśli wiedział, że podjęta decyzja była dobrą. Mógł walczyć ze skutkami. Mógł je znieść, i chciał je znosić. Dla magicznego i niemagicznego świata, dla swoich przyjaciół i dla wrogów. I dla siebie samego. Tylko, albo aż dla siebie samego.
-Myślę, że wiesz, co chcę powiedzieć- roześmiał się, czując pod palcami gładką fakturę pióra.- I myślę, że wiedziałaś od początku. Jeśli tylko zechcecie uczynić mi ten zaszczyt, jestem cały Wasz. O kimkolwiek mówię, mówiąc Wy; jeśli Ty im ufasz, jeśli ufał im Dumbledore, to ja też im ufam. Bezgranicznie.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, próbując opanować mętlik pędzących w głowie myśli.
-W czym... w czym mogę Wam pomóc? I na czym polegają Wasze...- Poprawił się, obiecując sobie radośnie, że wkrótce wejdzie mu to w nawyk.-... Nasze działania?
Przerwał na chwilę, tylko po to, żeby posłać jej ciepłe spojrzenie.
-Dziękuję, że mi ufasz- dodał miękko.- Ufasz, dbasz, żebym nie padł z głodu i wśród wszystkich zmartwień na świecie masz jeszcze siłę martwić się moim brakiem szalika; z której bajki pochodzisz, mała wróżko?
Zaśmiał się jeszcze, tym gestem dodając, że absolutnie nie chciał opuścić tej bajki.
Duncan Beckett
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xxx
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3098-duncan-beckett#50701 https://www.morsmordre.net/t3184-to-do-pana-panie-beckett#52861 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f312-pokatna-8-5 https://www.morsmordre.net/t3185-duncan-beckett
Re: Pokój dzienny [odnośnik]12.08.16 11:02
Oczywiście, że mu ufała. Nie wiedziała, dlaczego – nigdy nie zadała sobie tego pytania, ani w myślach, ani na głos – ale tych kilka miesięcy dzielonej znajomości wystarczyło, żeby była gotowa bez śladów zawahania powierzyć mu swoje życie. Może chodziło o trudną do pominięcia, bijącą ze spojrzenia szczerość, nieodłącznie kojarzącą jej się z ufnym, niezmąconym wątpliwością wzrokiem jej braciszka; może odruchowo uznała, że ktoś, kto połowę swojego wolnego czasu poświęcał, czytając bajki dzieciom z mugolskiego sierocińca, nie mógł chować złych intencji; a może po prostu taka już była, obdarzając gigantycznym kredytem zaufania każdego, kto stawał jej na drodze, co niejednokrotnie spotykało się z pełnym dezaprobaty kręceniem głową i wargami zasznurowanymi w cienką linię, powstrzymującą nieprzyjemne słowa przed wydostaniem się na światło dzienne.
Tamtego dnia nie żałowała jednak, że zdecydowała się po raz kolejny posłuchać wewnętrznego głosu i pojawiającego się znikąd złotoczerwonego-pióra, bo wypowiadanie kolejnych zdań w towarzystwie Duny’ego przynosiło jej niespodziewaną ulgę. Do momentu, w którym ostatnie sylaby nie wybrzmiały w ciepłym powietrzu, nie pozostawiając po sobie żadnego miejsca na wątpliwości czy wahanie, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ciążyła jej noszona od listopada tajemnica. Chyba po prostu nie miała na to czasu, a może celowo unikała zbyt intensywnego rozmyślania nad swoją przynależnością do Zakonu, bo każdorazowo niosło to za sobą konieczność uwzględnienia kwestii nieco mniej sielankowych niż blednące wspomnienie wspólnych świąt. Wyglądało jednak na to, że wypowiedzenie wszystkiego na głos, właśnie tutaj, w bezpiecznej, wolnej od zmartwień przestrzeni, przełamało pewną barierę – i nagle nie bała się już tak bardzo tego, co czekało na nią za rogiem.
Miał rację, znała jego odpowiedź, zanim jeszcze otworzyła usta – zanim jeszcze wyciągnęła pergamin i pióro, żeby napisać do niego list; znała go zbyt dobrze (czy można było to powiedzieć po zaledwie kilku miesiącach znajomości?), żeby wiedzieć, że nie odwróciłby się od możliwości zrobienia czegoś dobrego, czegoś, co zrobiłoby światu jakąś różnicę. Pod tym względem – jak i wieloma innymi – byli do siebie niezwykle podobni. Uśmiechnęła się jednak ciepło na jego słowa, tłumiąc wątły, podskórny sprzeciw, przypominający jej, że świadomie i rozmyślnie wciągała przyjaciela w sam środek nadciągającego nad czarodziejski świat huraganu. Kogoś, kto wierzył jej na tyle, żeby bez mrugnięcia okiem przyjąć do wiadomości rojącą się od abstrakcji bajkę i z zamkniętymi oczami zgodzić się zostać jej częścią.
A może nie chodziło tylko o nią? Może – jak zwykle – miały miejsce też rzeczy, których sama do końca nie rozumiała?
Kiwnęła głową, przyglądając mu się nienachalnie i niemal dostrzegając, jak zaraz pod cienką warstwą skóry, przekręcały się trybiki, starające się ogarnąć cały ten chaos. Nie musiała sobie tego nawet wyobrażać – wiedziała, bo sama nie tak dawno zmagała się dokładnie z tym samym. Właściwie – nadal to robiła. – Wydaje mi się, że spora część z nas może okazać się ci znajoma – powiedziała, gdy przed oczami migały jej kolejne twarze członków Zakonu. Mimo że sama organizacja wydawała się niezwykle tajemnicza, to przecież składała się w większości z bezładnego zlepka ludzi takich, jak oni – uzdrowicieli, aurorów, nauczycieli, sprzedawców.
Przed odpowiedzią na następne pytanie zawahała się odrobinę. Na czym polegały ich działania, oprócz opłakanego w skutkach włamania do Tower i widowiskowej, wspólnej, bożonarodzeniowej uczty alkoholowej? Sięgnęła z powrotem po kubek herbaty, teraz nieco już przestygniętej. – Właściwie to potrzebujemy każdego, kto tylko chce i może pomóc. To… świeża sprawa, póki co staramy się dowiedzieć jak najwięcej o tym, z kim i czym mamy do czynienia. Bo nie chodzi tylko o Grindelwalda. – Poczuła się dziwnie, porzucając nagle wcześniejszy, bajkowy ton i wypowiadając to wszystko tak po prostu. – Są jeszcze inni; nie wiemy, kim są dokładnie, ale zrzeszają czarodziejów, którzy chcą wyczyścić świat z mugolskiej krwi. Nie wiemy teżile razy użyłaś już dzisiaj tego wyrażenia, Margaux?kim jest ich przywódca, ale podpisuje się jako Sam wiesz kto. A oni nazywają go Czarnym Panem. – Zadrżała lekko, ledwie zauważalnie, ale na przekór wszystkiemu, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Strażnik Tajemnicy wprowadzi cię do kwatery. – To słowo nadal brzmiało nieco dziwnie, gdy wzięło się pod uwagę, że mowa była o kamiennej chatce, stojącej pośrodku zarośniętego ogródka. – To piórko… – wskazała na trzymany przez Duny’ego przedmiot – każdy z nas takie dostał. Transmutujemy je w pierścienie, żeby wygodniej było nosić je przy sobie. – Wskazała na srebrną obrączkę z kwiatowym motywem, połyskującą delikatnie na jej palcu. – Gdy zwoływane jest spotkanie, na powierzchni pojawia się data. Tak się komunikujemy – dodała. I nagle nie wiedziała, co mogłaby jeszcze powiedzieć więcej.
Wyręczył ją Duncan, wypowiadając kilka słów, na których brzmienie zrobiło jej się cieplej. I lżej. Pokręciła ze śmiechem głową, odruchowo pochylając się do przodu i wyciągając rękę, żeby uścisnąć przelotnie jego dłoń. – Mówiłam ci już, gdybyś padł mi z głodu, zginęłabym marnie – zapewniła niezwykle poważnie, choć w jasnych tęczówkach migotały jej wesołe iskierki. – A jeśli chodzi o bajkę, to mam wrażenie, że jesteśmy z tej samej. Ale, ale – wyprostowała się nagle, jakby sobie o czymś przypomniała, po czym przekrzywiła zabawnie głowę – skoro już tak dobrze nam idzie dzielenie się tajemnicami, to kim była ta szczęśliwa dziewczyna?


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]13.08.16 18:43
Może powinien był bardziej się zdziwić, widoczniej zaskoczyć, mocniej przejąć; być może miotać pod wpływem wewnętrznych konfliktów, być może wyczuwać pod płynącą z nowej przygody radością gorzki smak obawy. Jednak... jednak był spokojny. I jedynie bardzo, ale to bardzo szczęśliwy.
Szczęście przecież nigdy nie opuszczało Pechowego Chłopca urodzonego w czasie burzy, zupełnie tak, jakby już wtedy na stale uformowało wąskie usta w szeroki uśmiech. I być może dlatego Duny nieustannie szukał szczęścia i był w stanie odnaleźć je niemalże wszędzie; w pierwszym bukiecie wiosennych żonkili, w słodkim smaku przejrzałych jabłek papierówek, w uśmiechu miłej praczki, która mieszkała zaledwie ulicę dalej od jego sierocińca i zawsze za darmo prała wszystkie jego powyciągane swetry. Szybko nauczył się też jednak bezinteresowności, i dlatego też nigdy nie brał całego tego szczęścia dla siebie. Nie był zachłanny; nie brakowało mu za to bystrości umysłu, i być może dlatego tak szybko wpadł na pomysł, że dzielenie szczęścia jest najłatwiejszym sposobem na to, by je pomnożyć. Dlatego pierwsze bukiety żonkili kupował tylko po to, aby wręczyć je pierwszej napotkanej na drodze dziewczynie o smutnych oczach i zobaczyć jej uśmiech. Jabłkami papierówkami dzielił się z dziećmi z sierocińca, opowiadając im bajkę o Królewnie Śnieżce i teatralnie udając, jak sam dławi się i krztusi po ugryzieniu zatrutego jabłka złej królowej, co sprawiało, że pękały ze śmiechu. Miłej praczce wynosił śmieci w każdy wtorkowy ranek, a w zamian za nie przynosił nową bajkę i odrobinę uśmiechu w ponury dzień.
Ze wszystkich tych powodów był nazywany idiotą nawet częściej, niż był w stanie zliczyć. Po czasie zdążył już niemal przywyknąć, szybko ucząc się traktować obelgę jako komplement i nie licząc już na nic więcej. I jedynie czasem szczęście bywało dla niego wyjątkowo łaskawe, zsyłając mu kogoś, kto traktował jego idiotyzm jak dar, i kto troszczył się o niego tak, jak on troszczył się o innych.
Właśnie w ten sposób poznał Margie. I nigdy, nigdy nie przestawał być wdzięczny za ten niespodziewany i cudowny dar od losu.
-Nie wierzę, że wpakowałaś się w coś niebezpiecznego beze mnie- powiedział, uśmiechem dziękując jej po raz tysięczny już za to, że mógł tu być, jedząc naleśniki, grzejąc się w emanującym od niej cieple i stając się częścią czegoś niezwykłego.- Jeśli myślisz, że wcale o tym nie pomyślałem, i że umknie Ci to płazem, to absolutnie nie masz racji, Margie, bo zamierzam wypominać Ci to nawet wtedy, kiedy skończymy solidne sto lat i nie będę już pamiętał, jak masz na imię!
Przestał jednak żartować, zbyt skupiony na słuchaniu i próbie przyswojenia kolejnych informacji, którymi zechciała się z nim podzielić. I mimowolnie, odruchowo wzdrygnął się ze wstrętem, kiedy wspomniała o kolejnym zwolenniku tępicieli mugolskiej krwi. Czy ta najprostsza, najbardziej prymitywna i zwierzęca nienawiść nigdy nie miała mieć końca? O ile rozumiał i był w stanie zaakceptować, przyjąć tą nienawiść skierowaną wobec siebie, nigdy nie był w stanie pojąć, jak ktoś mógłby nienawidzić Margaux. Jak ktoś mógłby spojrzeć w jej dobre, miłe oczy, w łagodną twarz i odrzucić całe jej ciepło tylko ze względu na krew, która nie odbierała jej przecież w żadnym stopniu cudownych magicznych umiejętności.
I właśnie dlatego czuł, że postąpił dokładnie tak, jak należało. Skoro ten świat potrzebował zmiany, on był gotowy, by go zmieniać- znał przecież tak wiele osób, które zasługiwały na tę zmianę.
-Jak myślisz, Margie- zawahał się przez chwilę, finalnie stwierdzając, że była zbyt silna, aby mógł ją zasmucić nietrafnie dobranym tematem rozmowy.- Czy to się kiedyś skończy? Ta wojna, ta nienawiść, to wszystko?
Pogoda ducha nie opuszczała go jednak nigdy, dlatego po chwili znowu uśmiechnął się szeroko, kiwnięciem głowy akceptując kolejne jej słowa.
-Moja różdżka, zapał i pusta głowa są do Waszej dyspozycji- zapewnił ją, już znacznie radośniejszym tonem.- Cokolwiek planujecie, jestem całkowicie po Waszej stronie. Może teraz zdołamy w końcu stworzyć jakąś baśń razem, Margie. Tym razem zupełnie prawdziwą i bardzo, bardzo ważną.
Bez słowa kiwnął głową, z zachwytem przyjmując fakt o formie komunikowania się i z dziwną beztroską ignorując kołaczące się z tyłu głowy westchnienie, przypominające mu o tym, jak kiepski był w transmutacji, i że jego pierścień pewnie nigdy nie będzie mógł dorównać stronie wizualnej pierścienia Margie. Szybko odegnał jednak resztę obaw, zawieszając na niej jednocześnie rozbawione i odrobinę zawstydzone spojrzenie.
-Jesteś nieznośna- skwitował, chociaż czułością i śmiechem zniszczył doszczętnie powagę wypowiedzi. Wyprostował się jednak, dziwnie przejęty wagą sytuacji.- Wydaje mi się, że ona też pochodzi z naszej bajki. A jeśli nie, to... to bardzo chciałbym jej tę bajkę pokazać. Jestem pewien, że jej się spodoba.
Zawahał się tylko na chwilę, przekornie próbując zbudować napięcie, po czym w końcu zrewanżował się tajemnicą za tajemnicę.
-Ma na imię Gwen, Gwen Flume, i w przeciwieństwie do mnie jest wspaniałą tancerką!- Roześmiał się, tym razem jednak krótko, dziwnie przejęty wpatrując się w jej oczy w oczekiwaniu na reakcję. Wciąż kurczowo trzymał się nadziei na ujrzenie rozjaśniającego jasną twarz uśmiechu.
Duncan Beckett
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 xxx
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t3098-duncan-beckett#50701 https://www.morsmordre.net/t3184-to-do-pana-panie-beckett#52861 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f312-pokatna-8-5 https://www.morsmordre.net/t3185-duncan-beckett
Re: Pokój dzienny [odnośnik]05.10.16 11:57
Ona też nie wierzyła. Czy raczej – nie dowierzała, zastanawiając się czasami, czy ulotny sen o feniksie nie był jedynie właśnie tym, snem. Pięknym, poetyckim i roztaczającym wizję przepełnioną wszystkimi wartościami, które uparcie wyznawała, ale koniec końców zbyt surrealistycznym, żeby mógł okazać się prawdą. Cała reszta, która miała miejsce później, również przecież przypominała utkaną z pajęczych nici, senną marę; niewidzialną chatkę w lesie spokojnie można było włożyć między bajki, utratę przyjaciół zaliczyć do sennych koszmarów, a świąteczny wieczór do tęsknych marzeń, które czasami pojawiały się w czasie długich, samotnych dni. Takie wytłumaczenie na pewno brzmiałoby znacznie sensowniej niż historia, jaką właśnie opowiedziała Duny’emu, a jednak coś w jego postawie – dziwny spokój i niezachwiana pewność? – przekonywało ją, że wcale niczego sobie nie wyobraziła. Poza tym, chyba pogodziła się z nieprzewidywalnością czarodziejskiego świata wiele lat temu, już w chwili, gdy w progu jej rodzinnego domku pojawiła się kobieta podająca się za czarownicę, żeby zaprosić ją w mury akademii magii.
Jak to: bez ciebie? – powtórzyła, śmiejąc się lekko, choć przez moment miała ochotę przypomnieć mu, że nie było w tym wcale nic zabawnego; że to nie były żarty i że istniało spore prawdopodobieństwo, że żadne z nich nie dożyje tych solidnych stu lat. Ale przecież Duncan wiedział – na szczęście, wiedział też, że pogłębianie lęków czy własnoręczne nakręcanie karuzeli strachu nigdy nie przynosiło niczego dobrego. Podchwyciła więc jego swobodny ton, po raz kolejny milcząco ciesząc się, że znajdowali się w tym teraz oboje. – Właśnie zdradziłam ci jedną ze swoich największych tajemnic, niewdzięczniku, a ty jeszcze mi grozisz? Uważaj, bo się rozmyślę! – ostrzegła, kiwając palcem w teatralnym geście, ale wesołe ogniki, czające się w oczach i dźwięczące w głosie, nieodwracalnie popsuły zamierzony efekt. Pokręciła głową, jakby odpędzała w ten sposób wrażenie własnej nieporadności.
Czuła się dobrze w ciszy, która na krótką chwilę zapadła, choć wyczuła podskórnie lekkie wahanie przyjaciela i wiedziała, że nad czymś się zastanawiał. Przyciągnęła do siebie kubek z parującym napojem, czy może – jego resztkami, zaciskając mocno szczupłe palce na porcelanie i starając się odebrać jej umykające ciepło. Ziołowo-owocowy zapach dodatkowo ją uspokajał, wzmacniając wrażenie odgrodzenia od reszty coraz bardziej niebezpiecznego świata, ale i tak nie odpowiedziała od razu, pozwalając pytaniu Duncana zawisnąć na kilkanaście sekund w powietrzu. W końcu jednak przeniosła na niego jasne spojrzenie, uśmiechając się łagodnie, choć już bez rozbawienia. – Myślę, że tak – powiedziała, lecz sposób, w jaki wybrzmiały ostatnie sylaby sugerował, że nie był to koniec wypowiedzi, ale ciąg dalszy nie nadchodził dosyć długo. Margaux upiła łyk herbaty, ważąc w myślach wciąż niepoukładane słowa, by w ostatniej chwili się rozmyślić. – Myślę, że tak – powtórzyła już nieco pewniej, decydując się nie werbalizować drugiego dna, którego nie potrafiła od siebie odpędzić nawet mimo wrodzonej pogody ducha; przekonania, że owszem, wojna się skończy, ale i tak kiedyś przyjdzie po niej druga. I trzecia, piąta, dziesiąta, bo ludzie – bez względu na to, czy w ich żyłach płynęła magia, czy też nie – byli niestety wyjątkowo odporni na umiejętność uczenia się na błędach przodków i za wszelką cenę chcieli robić to na własnych.
Nie jestem nieznośna – zaoponowała chwilę później, gdy atmosfera zrobiła się znacznie lżejsza, a widok uśmiechu na twarzy Duny’ego po raz kolejny zdjął z jej klatki piersiowej jedną z uciskających ją obręczy. Ściągnęła jasne brwi, jednocześnie zaciskając usta i przez moment przypatrując mu się z udawaną złością, jakby właśnie niewybaczalnie ją obraził. W rzeczywistości – może trochę była. Ale potrzebowała tych kawałków normalności, które przypominały jej, że oprócz majaczącego na horyzoncie niebezpieczeństwa, z którym mieli wkrótce walczyć, było coś jeszcze: ta prosta, zwyczajna i wcale nie szara codzienność, którą warto było chronić. Dlatego wykradała dla siebie te momenty, przeplatając sprawy poważne tymi zupełnie błahymi, nawet jeżeli oznaczało to, że doczeka się w odpowiedzi kilku karcących spojrzeń i wywracania oczami.
Ona również chciała napisać swoją bajkę. Ale chciała też, żeby oprócz dzielnych rycerzy i groźnych potworów, znalazło się w niej miejsce na życie. I wydawało jej się, że Duncan to rozumiał. – Zdecydowanie z naszej – przytaknęła, a oczy zaświeciły jej się lekko, gdy z ust przyjaciela padło doskonale znane jej imię i nazwisko. Wyprostowała się automatycznie, nachylając się do przodu i odstawiając prawie pusty już kubek na blat stolika. Zakon zakonem, ale były też inne sprawy wagi państwowej, na przykład – wypytanie siedzącego przed nią mężczyzny o absolutnie wszystkie szczegóły tego sylwestrowego spotkania.
I przekonanie go, żeby jednak wziął od niej ten szalik, ale to później.
Uśmiechnęła się, w znaczącym geście podciągając do góry tylko jeden kącik ust. – Duncanie Beckett – podniosła z talerza jeden z pozostałych na nim naleśników i zwinęła w zgrabny rulonik – teraz już na pewno szybko stąd nie uciekniesz. – Odgryzła kawałek chrupiącego ciasta; smakowało odrobinę bardziej jak dom, niż zapamiętała.

| no to chyba zt? :pwease:


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.12.16 15:58
| 2 kwietnia



Głuche łomotanie do drzwi nie przyniosło rezultatu, tak samo nerwowe używanie nieco zardzewiałej kołatki oraz idiotyczne próby szarpania za klamkę. Gdyby Benjamin był choć trochę bardziej uważny, zapewne poczułby na sobie kontrolny wzrok - zza szkiełka judasza, po drugiej stronie krótkiego korytarza, zerkało na niego kontrolne, sąsiedzkie oko, szybko przesłonięte jednak okrągłym drewienkiem. Widocznie prawie dwumetrowy zakapior, zarośnięty niczym uciekinier z dziczy, ubrany w niezbyt czyste ubranie, spod którego wyzierały ciemnogranatowe zwoje tatuaży został od razu sklasyfikowany jako typ, którego nie można uprzejmie wyprosić z wspólnej klatki schodowej i lepiej po prostu zignorować jego pojawienie się, uprzednio ryglując własne drzwi trzema łańcuchami.
Cóż, tak zareagowałby każdy normalny człowiek, bowiem Jaimie nie prezentował się najlepiej. Właściwie nie prezentował się wcale. Podkrążone oczy przerażały przekrwioną pustką a skóra, blada i poszarzała, zdawała się łuszczyć, zasypując pokaźnych rozmiarów brodę obrzydliwymi okruszkami. Gąszcz ciemnych włosów skrywał pewnie niejedno; nieprzycięty, rozrósł się skołtunioną naroślą, łączącą się z rozczochranymi lokami, opadającymi na chmurne czoło i krzaczaste brwi. Pęknięte kąciki ust broczyły krwią, spierzchnięte wargi drżały, układając się w jakieś ni to słowa ni pomruki, odbijające się od pustych schodów nieprzychylną wibracją. Głowa pękała mu z bólu i Wright miotał się po zaledwie dwóch metrach kwadratowych podestu niczym zwierzę zamknięte w klatce - nieświadome tego, że niektóre pręty są wygięte i pozwalają uciec na wolność.
Ale Ben nie mógł - i nie chciał - uciec. Sen, który przebudził go wczoraj, ciągle odgrywał się w jego głowie. W nieskończoność płomienie, swąd topiących się włosów, nagie, martwe ciała, Pieśń Feniksa, ból rozrywający klatkę piersiową, gorące łzy moczące poduszkę, urywany krzyk. Cały ten koszmar przywiódł go właśnie tutaj, jakby instynktownie coś popychało go do osoby najczystszej, najlepszej i tej, która mogła zrozumieć jego strach. Byli przecież w tej przeklętej jaskini i teoretycznie ciągle nie wiedział, czy i Margaux powróciła cała i zdrowa, ale...widział ją w swoim śnie. A może było to kolejne złudzenie, podyktowane odstawieniem narkotyków? Oddychał ciężko, spętany własnymi urojeniami, zmęczony nimi tak bardzo, że w końcu - po godzinie? dwóch? ośmiu? - usiadł na najwyższym stopniu, chowając głowę między kolanami. Zamarł tak i dopiero dwa bodźce, ciche odgłosy kroków oraz zapach Vance, sprawiły, że wyprostował się gwałtownie, obserwując wspinającą się po schodach jasnowłosą kobietę.
Powinien uśmiechnąć się wesoło i wziąć ją w ramiona; uściskać, zmiażdżyć w niedźwiedzim przytuleniu, ale rozsypany emocjonalnie i fizycznie mógł tylko zerwać się na równe nogi. Mało zgrabnie, chwiejnie; drżące nogi nie chciały go utrzymać i przez chwilę chwiał się niebezpiecznie na krawędzi stopnia, grożąc nagłym zwaleniem się w dół, ścięciem z nóg Vance, i dokonaniem wspólnego żywota dwa piętra niżej, lecz w ostatniej chwili chwycił się balustrady.
- Ja...Margaux... - zaczął a raczej wybełkotał zupełnie bez sensu, zagryzając wargi do krwi. Obrzucił jasnowłosą dzikim, zrozpaczonym, przerażonym spojrzeniem, jakiego nie mogła porównać nawet z tym wywołanym okropieństwami jaskini - a jednak mogło być gorzej - zjebałem, tak bardzo zjebałem, ja...nie wiem jak... - mówił dalej, średnio zrozumiale, a dłonie, zarówno ta zaciśnięta na balustradzie jak i ta dziwnie wygięta w powietrzu, drżały jak w febrze - Robert? Hereward? Cassian? - wymamrotał; dwóch ostatnich widział w swym śnie, ale Robert? Czy on też spłonął przez niego? Z ust Benjamina wydarł się dziwny dźwięk. Kaszel, jęk, szczęknięcie zębami, po czym Wright ponownie osunął się na ziemię, z kolanami pod brodą. Kość gruchnęła o kość, a szara twarz brodacza znów zniknęła między nogami - jedyna ochrona przed zwróceniem nieistniejących posiłków. Był dziwnie pewien, że od tej pory już przez całe życie będzie wymiotował krwią, ich krwią.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]04.01.17 15:29
Była pusta w środku.
Kroki, mechaniczne i nieco nieprzytomne, zdawały się odbijać echem nie tylko od ścian wąskiej klatki schodowej, ale dudniły również wewnątrz czaszki, klatki piersiowej, obijały się o żebra i kręgosłup, bez problemu przenikając przez miejsce, gdzie teoretycznie powinno znajdować się serce. Ono jednak było ciche, nieobecne; zamilkło dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej, gdy dotarła do niego przeraźliwa prawda. Okropna, obrzydliwa, brudna tak bardzo, że Margaux nie powtarzała jej nawet w myślach, obawiając się, że (znowu) zwymiotuje, choć przecież nie miała już czym. Zamiast tego przypominała sobie inne detale; maleńkie rączki, wplątujące się w jej jasne włosy, nieświadome, że już nigdy nie zacisną się na palcach matki i te wielkie, ufne oczy, wpatrujące się w nią nawet teraz, mimo że James znajdował się już wiele mil stąd. Obiecała; obiecała, że jego opowieść będzie miała szczęśliwe zakończenie, a zawiodła go niemal błyskawicznie, tak samo, jak zawiodła Roberta. Tak samo, jak lata temu zawiodła Muminka i tak samo, jak miała wkrótce zwieść przyjaciół, bo najwidoczniej mimo że miała przed sobą jedno jedyne zadanie, nie potrafiła wykonać nawet jego.
Ściskane w dłoni klucze grzechotały cicho o metalową barierkę, gdy pokonywała kolejne, zdawałoby się nieskończone, stopnie. Musiała zmusić się, żeby tego ranka w ogóle wyjść z mieszkania, czy może – zmusiło ją do tego przeciągłe miauczenie Śnieżki, upominającej się o śniadanie. Myślała, że spacer i świeże powietrze – może, jakimś cudem? – pomoże jej zebrać myśli i otrząsnąć się z otępiającego amoku, ale widok znajomej uliczki i życzliwy uśmiech sprzedawczyni w sklepie spożywczym, tym razem nie przyniosły jej ukojenia. Wszystkie normalne elementy codzienności wydawały się teraz dziwnie nie na miejscu, przesiąknięte abstrakcją; zagubiona, obserwowała i nie wiedziała, czy to było prawdziwe życie, czy po prostu fikcja, ale tkwiąc na osuwającym się urwisku i tak nie miała szans na ucieczkę od rzeczywistości. Otwierała oczy, patrzyła w niebo i widziała tylko zapowiedź kolejnego, niosącego rozczarowania dnia; nadzieja umknęła nawet stamtąd.
Zatrzymała się gwałtownie w połowie schodów, gdy jej spojrzenie napotkało na siedzącą na najwyższym stopniu sylwetkę, należącą najprawdopodobniej do ostatniej osoby, jaką spodziewała się tam zobaczyć. Zamrugała nieprzytomnie, nie zauważając nawet, kiedy płócienna torba z zakupami zsunęła się jej z ramienia, lądując gdzieś obok, podczas gdy jej usta ułożyły się na sekundę w idealnie okrągłe ‘o’. Dopiero później do głosu zerwał się instynkt. – Ben – rzuciła słabo, wplatając w tę jedną krótką sylabę jednocześnie zdziwienie, jak i pytanie. Wyciągnęła przed siebie ręce, odruchowo, w razie gdyby się zachwiał i przewrócił, ale na szczęście w porę złapał się barierki. Wzięła dwa głębokie wdechy, przywołując się do porządku i prawie automatycznie blokując za szczelną barierą cały przygniatający ją do ziemi smutek, przechodząc płynnie do roli przyjaciółki i ratowniczki. Pokonała dzielącą ich odległość, przeskakując po dwa stopnie jednocześnie i przykucając przy nim, gdy z powrotem osunął się na ziemię. Słuchała go jednym uchem, podczas gdy oczy już skrupulatnie analizowały podsunięty im obraz: przekrwione białka, przesuszoną skórę, zbierający się na czole pot, zmatowiałe włosy, rozszerzone źrenice, drżące dłonie. – Cśś – uciszyła go, poruszanie tematów w jakikolwiek sposób związanych z Zakonem w miejscu, gdzie dosłownie każdy mógł ich usłyszeć, nie było najsensowniejsze. – Herewardowi i Cassianowi nic nie jest – zapewniła szybko, nie potrafiąc wymówić na głos imienia Roberta, nie mogła się teraz rozsypać. Dlaczego w ogóle o niego pytał? Był tam z nią, widział, jak ich towarzysz znikał w odmętach żrącej wody, przysypany tonami kamieni. – Porozmawiamy w środku, zaczekaj tu chwilę. – Podniosła się, szybkim krokiem podchodząc do drzwi i po krótkim siłowaniu się z przyrdzewiałym zamkiem, otwierając je na oścież. Wróciła do Jaimiego, zawahała się na sekundę, ale ponieważ użycie magii na klatce schodowej w pełnej mugoli kamienicy nie wchodziło w rachubę, nie miała wyjścia. Znów przykucnęła, zarzucając sobie jedno potężne ramię mężczyzny na barki, a wolną ręką oplatając go w pasie. – Będziesz musiał mi pomóc. W międzyczasie przypomnij sobie wszystko, co ostatnio brałeś – powiedziała cicho. Wciągnęła powietrze w płuca, modląc się (dosłownie) o siłę i mocno pociągnęła Bena do góry, mając nadzieję, że kolana nie ugną się pod nią. I że oboje nie dokończą żywota zlatując ze schodów.

| rzucam kością na wciąganie Bena do mieszkania


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Pokój dzienny
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach