Wydarzenia


Ekipa forum
Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny [odnośnik]26.11.15 23:16
First topic message reminder :

Pokój dzienny

Pomieszczenie, w którym ślady bytności Margie widoczne są najbardziej - parapety, podłogi, stoliki i wszystkie powierzchnie płaskie wręcz uginają się od doniczkowych roślin, książek, ołówków, kredek, ramek ze zdjęciami, niedokończonych rysunków, kocich przysmaków i zabawek oraz kubków po kawie (które jakoś nigdy nie mogą znaleźć drogi powrotnej do kuchni). Zamiast tynku na ścianach są bielone cegły, zamiast kanapy - kolorowe poduszki, zamiast jadalnianego stołu, niska, okrągła ława (i tak w większości zastawiona bibelotami).

Powietrze pachnie kwiatami.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance

Re: Pokój dzienny [odnośnik]04.01.17 16:29
The member 'Margaux Vance' has done the following action : rzut kością


'k100' : 85
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Pokój dzienny [odnośnik]04.01.17 17:26
Spokojne, ciche, pytające przywołanie jego imienia zabrzmiało wyjątkowo głośno, głośniej od nieznośnych podszeptów, głośniej od krwi syczącej niebezpiecznie w uszach, głośniej nawet od wyrzutów sumienia. Wyraźnie usłyszał swoje imię, przebijające się także ponad rzeczywistymi odgłosami, wpadającymi prosto z mugolskiej ulicy. Krzyki dzieci, wołania matek, warkot motorów, klakson autobusu, stukot podbitych metalem obcasów, szum wzmagającego się, kwietniowego wiatru, świszczący pomiędzy niezbyt szczelnymi framugami okien i w zakamarkach niesprawdzanych od dawna systemów wentylacji starych budynków. Tam gdzieś, tuż za ścianą, ba, tuż za drzwiami sąsiadów, toczyło się normalne - spokojne lub nie, ale prawdziwe - życie. Benjamin nie mógł tego pojąć, zaklęty w swym własnym piekle wyrzutów sumienia, wybrukowanego spopielonymi ciałami kobiet. Przesiąknął odorem spalonego mięsa, tlących się włosów, ściętego białka, cuchnął i wydawał się sobie obrzydliwy, lepki, zlewający się ohydną masą ze stopniami, po których podbiegała w jego stronę Margaux.
Zerknął na nią dziko spomiędzy dłoni, a gdy ujrzał z bliska jasne, niemalże białe włosy, przypominając te, porastające groby wili, wydał z siebie bardzo niepokojący dźwięk: coś na pograniczu pisku kopniętego przed chwilą psa, urywanego, spazmatycznego szlochu i agonalnego warknięcia. Żałosnego, nie groźnego. W obecnym stanie zagrażał jedynie sobie. Drżące palce powoli odsunęły się od twarzy, dla odmiany zaciskając się na przedramieniu Vance. Kurczowo, boleśnie - zaraz zaraz, przecież miał zagrażać tylko sobie a nie siniaczyć jedną z najbliższych mu osób? - tak, by nie uciekła, by go nie zostawiła, by też nie rozpłynęła się w gęstym dymie i płomieniach. Może też była półwilą? Dlaczego nigdy o to nie zapytał? Wariackie myśli zaczęły kiełkować w jego głowie jedna po drugiej, a nawet niezaprzeczalny dowód na brak genetyki (nigdy nie śnił o półnagiej Vance ani nawet nie zastanawiał się co ma pod grubymi rajstopkami i grzeczną spódnicą) zostawały poddawane w wątpliwość: siła przyjaźni była bez wątpienia mocniejsza od jakichś tam harpiowych sztuczek i Ben nigdy nie popatrzyłby w ten sposób na przyszłą-niedoszłą wybrankę pewnego rudego serca. A więc i Margaux była w niebezpieczeństwie?
Wright ponownie przymknął oczy, starając się stanowczo ukrócić kołowrotek coraz głupszych myśli, w czym z pewnością pomogła spokojna informacja o Cassianie i Herewardzie. Byli cali, zdrowi, misja się powiodła, on sam przyniósł ciężką skrzynię i... - Otworzyliście? - wybełkotał znów, niezbyt sensownie, ale Vance wymknęła się jego uściskowi i po chwili chrobot zamka oznajmił otworzenie się wrót do innego wymiaru. Ben dalej oddychał ciężko, nieregularnie, i cały się trząsł, z trudem łącząc fakty w sensowniejszy ciąg przyczynowo-skutkowy. Czy Margaux widziała jego spalone pióro? Czy kiedykolwiek mu wybaczą? Co z Leonardem, co z Frederickiem, co z Garrettem? Co z kobietą, która pojawiła się w kwaterze? Potok przerażających pytań przerwał ponowne pojawienie się u jego boku Margaux, dzielnie próbującą zebrać go z podłogi. Nie miał na to ochoty; najwyższy stopień schodów wydawał się cudownie wygodny, jednocześnie roztaczając zapierający dech w piersiach widok na kilka pięter w dół; pięter, na których mógł skręcić sobie kark i ukrócić mękę. Wstając zachwiał się gwałtownie, ale nagły blask - promień wpadający z okna? płomień z jego snu? - poraził wrażliwe źrenice i Jaimie zaczął współpracować z zaskakująco stanowczo prowadzącą go blondynką. Ruszył z nią niechętnie, omdlewająco, lecz tuż za progiem jakby wstąpiły w niego nowe siły. - Nic nie brałem. Od wczoraj. Przedwczoraj. Chyba. Nie wiem, wszystko wysypałem, śnieg w kwietniu, mój sąsiad wampir na pewno się ucieszy, dużo krwi, dużo łusek- zaczął trajkotać niezbyt zrozumiale, wyrywając się z opiekuńczego uścisku Margaux, by oprzeć się plecami o ścianę jasnego pokoju. - Myślisz, że mi wybaczy? On? Że wy mi wybaczycie? Że...że zdołam to jeszcze naprawić? - kontynuował tym samym jednocześnie nakręconym i przerażonym tonem, a rozbiegane oczy z trudem ogniskowały się na bladej twarzy Vance. Znów coś skręciło mu się w żołądku: pomimo otumanienia i potwornego stanu, potrafił rozpoznać w wielkich oczach Margo prawdziwy smutek. A ten od razu prowadził go do ciemnego labiryntu, do wyrzutów sumienia, do żalu, do roztapiającego się w żrącej wodzie Roberta. Zawiodłeś, zawsze zawodzisz. Łzy nie przyniosły jednak ulgi przekrwionym oczom a żółć, wypełniająca gardło, w końcu musiała znaleźć mało estetyczne ujście, gdy zgiął się w pół, by zwymiotować jedynie wodą, pianą i krwią na biały parkiet. Albo dywanik, nie za bardzo orientował się w przestrzeni, charcząc, jakby zaraz spomiędzy spierzchniętych ust miał wyrzucić płuca i cały przełyk.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]14.01.17 18:30
Nie wiedziała, czy to była ulga, czy może niepokój, ale coś pozwoliło jej na podniesienie Bena ze schodka i zmuszenie go, żeby oparł się – przynajmniej częściowo – na jej ramionach. Dopiero co zrośnięte żebra jęknęły w proteście, wątłe kolana zadrżały niebezpiecznie i przez chwilę była przekonana, że nigdy nie dotrą do otwartych drzwi wejściowych, ale mężczyzna na szczęście nie pozostawał całkowicie bezwładny. Chwiali się i zataczali, ale koniec końców udało im się przestąpić niski próg; małe zwycięstwo, pierwsze z wielu, o które miało przyjść im walczyć w ciągu najbliższych godzin (dni?), ale przynajmniej nie znajdowali się już na narażonej na nieprzychylne spojrzenia klatce schodowej.
Dopiero, gdy zamknęła za nimi drzwi i pozwoliła, by Ben oparł się o ścianę łączącą krótki przedpokój z salonem, odważyła się odpowiedzieć na jego pytanie. – Nikt na razie nie wie, jak to otworzyć. – Pokręciła głową; sprawa czarnej skrzyneczki wydawała jej się teraz odległa i nieistotna, spoczywająca w jakiejś martwej, zamierzchłej przeszłości. Wiedziała, że serce Grindelwalda było ważne dla powodzenia ich misji, że pokonanie czarnoksiężnika powinno być najwyższym priorytetem, ale stojąc w jasnym, od wczoraj dziwnie pustym pomieszczeniu, nie mogłaby troszczyć się o nie mniej. Dla niej cała ta misja była jedną wielką porażką; powinni byli chronić ludzkie życie, tymczasem nie byli w stanie ochronić nawet siebie nawzajem.
Przekręciła klucz w zamku i wróciła do Jaimiego. Dopiero teraz, we wpadającym przez wysokie okna i drzwi balkonowe świetle, widziała, jak bardzo źle wyglądał i przez moment miała wrażenie, że to wszystko ją przerasta. Pęk kluczy zagrzechotał cicho, gdy nieprzytomnie odłożyła go na stolik, nie widząc jednak porysowanego blatu, a przypominając sobie wysuwającego jej się z rąk Roberta. Zsunęła płaszcz z ramion i starannie powiesiła go na przybitym do ściany wieszaku, poruszając się jakoś sztywno i mechanicznie; spokojna fasada, pękająca od dłuższego czasu, zdawała się kruszyć pod nowym naciskiem, a Margaux pozwalała, by słowa przyjaciela przepływały gdzieś obok, mijając ją w sposób prawie bezkolizyjny. Paradoksalnie, dopiero dźwięk wstrząsających zgiętym w pół ciałem wymiotów przywołał ją do porządku, przypominając jej, że nawet jeśli zawiodła wszystkich innych, to dla Bena wciąż jeszcze mogła coś zrobić.
Wyprostowała do tej pory przygarbione lekko plecy, jakby do góry pociągnęła ją niewidzialna siła i prawie nieświadomie wyciągnęła zza paska spódnicy różdżkę, wskazując nią na podłogę i rzucając niewerbalne chłoszczyść. Świeżo powstała kałuża zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie echo nieprzyjemnego zapachu, mieszające się z wszechobecną wonią wiosennych kwiatów, ale twarz kobiety nie przekształciła się w naznaczony obrzydzeniem grymas. Zaczekała, aż mężczyzna przestanie drżeć i bez zawahania złapała go za ramiona, ciągnąc zdecydowanie w stronę kanapy. – Chodź, usiądź. Ledwie stoisz na nogach – powiedziała łagodnie, starając się wymanewrować go na niewysokie siedzisko, nie powodując przy tym żadnych szkód. – Kto, Garry? Och tak, jest bardzo dobry w wybaczaniu. – Uśmiechnęła się prawie bezwiednie, pochylając się nad brodaczem i rozpinając guziki jego płaszcza, a następnie pomagając mu pozbyć się wierzchniego okrycia. Nie miała pojęcia, co właściwie zrobił, ale póki co nie chciała zasypywać go gradem pytań, choć nie wszystkie udało jej się powstrzymać, zanim wypłynęły spomiędzy jej ust. – Co się stało? Opuściłeś zebranie Zakonu. Pytałam Leo, gdzie jesteś, ale… A później Samuel powiedział mi o Potterach i bałam się, że ty… – Pokręciła głową, odganiając dawne myśli, jakby wciąż jeszcze mogły jej zagrozić. – Co się stało? – powtórzyła, odkładając różdżkę i podnosząc się z miejsca. Wciąż pozostając w zasięgu słuchu, przeszła na drugą stronę mieszkania, do kuchni, po drodze ściągając z półki czysty ręcznik; namoczyła go pod kranem, wstawiła wodę do cynowego czajnika i wróciła do salonu, podświadomie wyciągając z pamięci wszystkie zaklęcia stosowane przy uzależnieniach, jakie znała. Przyciągnęła drewniane krzesło do kanapy, usiadła naprzeciwko Jaimiego i przyłożyła wilgotny ręcznik do jego twarzy, wycierając pot i resztki wymiocin, przez cały czas lustrując go uważnie, ale też z troską. – Powiedz mi, jak się czujesz. Boli cię głowa? Mięśnie? Jest ci za zimno? Za ciepło? Kiedy ostatnio spałeś? – Zawahała się; miała zamiar zaproponować, że zabierze go do Munga – tutaj, w domu, nie miała dostępu do żadnych eliksirów oprócz tych ogólnodostępnych w magicznej aptece – ale coś jej mówiło, że spotka się z protestem, więc po prostu zamilkła, czekając na jakąkolwiek odpowiedź i zastanawiając się, jakim cudem nie zauważyła wcześniej, że coś było nie tak.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]16.01.17 9:09
Nie zastanawiał się nad tym, jakim cudem drobna Margaux zdołała go przeciągnąć z wąskiego gardła klatki schodowej do dość przestronnego - jak na standardy benjaminowej klitki wręcz szlachecko ogromnego - salonu, nie łamiąc się po drodze pod ciężarem na wpół bezwładnego ciała. Właściwie nie zastanawiał się nie tylko nad fascynującymi aspektami bolesnej teraźniejszości, ale także nad całą resztą otaczającego się wszechświata. Myśli przychodziło do niego gwałtownie, od razu wyskakując ponad taflę świadomości, by po kilku sekundach lotu runąć z powrotem w otchłań. Jak srebrne rybki-nieloty, powracające od razu do swojego środowiska, nieuchwytne, śliskie, mające w sobie coś zarówno zachwycającego jak i obrzydliwego. Mętna powierzchnia jeziora wyobraźni przestała porastać gęsta rzęsa, lecz ostre promienie ciągle załamywały się w nie dość czystej wodzie. Wright widział to wszystko zaskakująco wyraźnie, będąc niemym gościem swego umysłu, przebywającym tam wyłącznie w roli obserwatora. Jakiekolwiek działania zdawały się w tej chwili niemożliwością. Mózg płatał wygłodzone, mało zabawne figle a ciało...ciało rządziło się jeszcze bardziej niż zwykle swoimi histerycznymi prawami, rozkołysane trzymiesięczną drogą przez mękę. Niedożywione, poranione, rozedrgane substancjami przeżerającymi wrażliwe tkanki - Benjamin Wright doprowadził się do względnej ruiny. Obiektywnie nie było jeszcze aż tak źle, w końcu łączył fakty i udało mu się doczołgać na St. James's Street i teraz siedział na kanapie w przytulnym pomieszczeniu, mrugając zawzięcie, jakby co sekundę w przekrwione gałki oczne wpadała mu wyjątkowo uporczywa mucha.
- Nikt...? Hereward? Minnie? Garrett? - wymienił najmądrzejsze, według jego skołowanego umysłu, nazwiska, usilnie starając się uchwycić umykający obraz czarnej, ciężkiej skrzynki, światełka w tunelu, ostatniej wskazówki, że nie zawiódł tak do końca, że przynajmniej po części podołał powierzonemu im zadaniu. Zapadł się w kanapę, lecz zgięte w kolanach nogi dalej trzęsły mu się nerwowo, tak samo jak dłonie, które zacisnął na kolanach. Kiwnął tylko gwałtownie przekręconą w bok głową, prawie wybijając sobie przy tym zęby o własny bark. Garrett. Wybaczy mu, oczywiście, że tak, postara się, udowodni, pokaże, że nie wszystko stracone. Wziął głęboki oddech przez nos i przytrzymał powietrze, starając się zrozumieć wypowiadane przez Margaux głoski. W normalnym stanie machnąłby nonszalancko głową albo odpowiedział spokojnie i rzeczowo, ale jego obecny stan był tak daleki od normalnego, jak to tylko możliwe. - Zjebałem - no, tak, Ben, ale to chyba wybełkotałeś jej jakieś milion razy? - on...on kłamał, łgał, zwodził, powinienem przewidzieć, że tak będzie, że tak to się skończy, że prędzej czy później rozpierdoli mi serce, że ja przez niego się skończę i to tak mocno bolało, że...nie potrafiłem sobie z tym poradzić inaczej, tylko tak, tylko przez moją pieprzoną głupotę, tylko przez te przeklęte, przeklęte rzeczy, w których brałem udział, ja...nigdy sobie w pełni nie wybaczę, nie winię nikogo, to moja wina - bełkotał, napędzany kolejnym strzałem niezdrowej energii, nawet nie zauważając, że Margaux dopiero wraca z innej części mieszkania, przynosząc mu chłodny ręcznik. Umilkł, a wzruszenie zapiekło go w gardle mocniej od wspomnień wymiotów. - Śnieżka, widły, ziele, rybka, tęgoskór. Boli mnie wszystko. Spałem - tutaj wydał z siebie dziwne prychnięcie, tuż na granicy szlochu, a swąd spalenizny stał się wręcz nieznośny - wczoraj. Wcześniej nie pamiętam, wszystko mi się zlewa, mam wrażenie, że odpadną mi ręce, naprawdę mógłbym udusić za chociaż odrobinę ulgi, ale jej nie chcę i dlatego przyszedłem tutaj, na Nokturnie, to...to już nie miejsce dla mnie - wymamrotał bezsensownie gdzieś w mroki kompresu, po czym, po dość długiej chwili, kolejne zwierzątko przebiło taflę otumanienia. Zdołał je pochwycić, tak samo jak nadgarstek Vance, przytrzymujący ręcznik. Odsunął go od twarzy i spojrzał z bliska prosto w duże, smutne uczy białowłosej kobiety. - O Potterach? Co o Potterach? - wychrypiał, instynktownie wyczuwając, że stało się coś niedobrego. Głód podpowiadał mu tylko takie scenariusze i był pewien, że to złudne, że to tylko chore podszepty koszmarów, że ta szarość na twarzy Vance wynika wyłącznie z tej nieprzyjemnej, nagłej wizyty.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]16.01.17 16:33
Obecność Bena w jej mieszkaniu, w zasięgu wzroku, tuż obok, powinna – teoretycznie – zadziałać na nią mocno destrukcyjnie. Był w końcu uosobionym, żywym, oddychającym wspomnieniem piekła, echem podziemnej jaskini i ostatnią rzeczą, na jakiej zatrzymało się jej spojrzenie, zanim porwał ją nurt lodowatej, śmiercionośnej rzeki. Chwilami wydawało jej się, że nigdy się z niej nie wydostała; że cała misja była koszmarnym snem, który wcale się nie skończył, a ona nadal walczyła o każdy oddech, co chwilę wciągana pod powierzchnię przez śliskie, nieuchwytne macki. Chciała, żeby to był sen, bo rzeczywistość, w której znalazła się po powrocie ze Szkocji była byt okrutna, żeby mogła być prawdziwa.
Widok Jaimiego w pewien sposób kruszył tę teorię, zmuszając ją, by spojrzała w oczy oczywistej prawdzie, ale mimo to… Od wielu dni nie czuła się lepiej niż teraz. Opłakany stan przyjaciela pozwolił jej skupić myśli na czymś innym niż jej własne emocje, ciągnąc ją lekko w stronę ścieżki, którą przecież doskonale znała i która – być może? – miała wreszcie wyprowadzić ją ponad załamującą światło taflę wody. Musiała jedynie poradzić sobie ze wstrzymaniem oddechu na wystarczająco długo. – Jeszcze nie – sprostowała, bardziej wyczuwając niż zauważając zmianę w emocjach. – Ale otworzą, dzięki tobie mają co otwierać. Ale nie myśl o tym teraz – dodała, nie wspominając, że tak naprawdę to ona nie chciała teraz o tym myśleć, nie chciała nigdy o tym myśleć. Wspomnienie czarnej skrzynki, za którą przyszło im zapłacić tak drogo, automatycznie kierowało ją w stronę kwestii, którą od końca marca uporczywie ignorowała, brutalnie wypychając ją ze swojego umysłu, ale Gwardia Zakonu i tak zakłócała jej sny i zasnuwała wizje przyszłości szarą, gęstą mgłą.
Nie wiedziała, kim był on, nie rozumiała połowy z tego, co próbował wyjaśnić jej Ben, ale czuła podskórnie, że być może nie powinna dopytywać o szczegóły; naciągnięte mocno struny wydawały się zbyt kruche, żeby bez konsekwencji za nie szarpać, zresztą – może wcale nie o to chodziło. Ale słuchała, starając się nie oceniać ani nie wydawać osądów, nawet jeśli długa lista używek sprawiała, że coś nieprzyjemnie wywracało jej się w pustym żołądku. – Popełniłeś błąd, ale przestałeś i teraz jesteś tutaj. Już będzie tylko lepiej – powiedziała cicho, wtrącając się gdzieś w środek monologu przyjaciela, niepewna, czy w ogóle zarejestrował, że coś mówiła. – Już będzie tylko lepiej – powtórzyła, prawie bezgłośnie, wciąż do niego, czy może już bardziej do siebie – trudno stwierdzić.
Słuchała kolejnych słów, przerywających panującą w pomieszczeniu ciszę. – Dobrze, że przyszedłeś tutaj – powiedziała, biorąc ze stolika różdżkę, nadal brzmiąc odrobinę tak, jakby przekonywała do własnych słów więcej niż jedną osobę. Z ciężkimi uzależnieniami styczność miała rzadko i wiedziała, że lepiej by było, gdyby Ben zgodził się spędzić kilka najbliższych tygodni w Mungu, ale… Chyba rozumiała, dlaczego nie chciał, zwłaszcza teraz, gdy śmierć otaczała ich z każdej strony, zdając się zacieśniać zamknięty krąg z każdym dniem. Usiadła obok niego na kanapie, ostrożnie przykładając różdżkę do jego klatki piersiowej. – Hedonia – mruknęła; to powinno ulżyć bólowi, sprawić, żeby nie cierpiał tak bardzo.
Wiedziała, że popełniła niewybaczalny błąd, jeszcze zanim palce Bena kurczowo zacisnęły się wokół jej nadgarstka. To, że nie wiedział wyczytała już w jego spojrzeniu, a ton głosu tylko potwierdził te przypuszczenia. Dlaczego z góry założyła, że druzgocząca informacja obiegła już cały Zakon? Zawahała się, nie potrafiąc odwrócić wzroku od odrobinę rozbieganych oczu przyjaciela, pewna, że prawda nigdy nie przejdzie jej przez gardło. – Woda – mruknęła, bo wydawało jej się, że usłyszała niewyraźny gwizd czajnika. – Woda się zagotowała – powtórzyła, pomagając sobie drugą ręką i oswabadzając nadgarstek z uścisku. Spojrzała na niego przepraszająco i poszła w stronę kuchni odrobinę za szybko; za szybko też wróciła, trzymając w dłoniach kubek z parującym naparem, który natychmiast wypełnił pokój mocną, ziołową wonią. – Nie mam tutaj żadnych eliksirów, które by ci pomogły, więc na razie będziemy musieli poradzić sobie inaczej – wyjaśniła, głosem wciąż trochę drżącym, odstawiając napój na stolik. – Jutro postaram się zdobyć coś silniejszego – obiecała jeszcze, czując na sobie jego spojrzenie. Ale jak mogła dołożyć mu jeszcze bardziej, uderzyć w już i tak popękaną ścianę?


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]17.01.17 15:35
Cieszył się, że Margaux nie dopytuje, nie robi wielkich oczu, nie marszczy jasnych brwi, nie zarzuca go pytaniami o szczegóły. Przesłuchanie doprowadziłoby go do ruiny a i tak pewnych rzeczy nie mógłby wytłumaczyć. I choć w obecnym stanie było mu absolutnie wszystko jedno, co pomyśli o nim Vance, to jakoś nie zdołał wykrztusić z siebie informacji o dodatkowej chorobie, która zapewne oszpeciłaby jego obraz już zupełnie. Niemoralna słabość przestała przecież górować na wysokiej stercie problemów: pogrzebał ją, tak jak powinien zrobić to już dawno, nie dając zwodzić się wizjom wspaniałej przyszłości, pełnej przygód, przyjaźni i beztroski. Po tym koszmarze, przez który z trudem się przeczołgał, wszystko, co kiedyś budowało kręgosłup Benjamina, roztrzaskało się na drobne kawałki, odłupując nieistotne, chore narośle. Jeszcze nie wiedział, jak wielu rzeczy się pozbył i wolał na razie nie zapędzać się w te rejony umysłu, które prowokowały do głębokich, filozoficznych rozważań. Na razie najbardziej palącymi problemami były był głód, ból i strach. Pragnienie narkotyków, psychiczne i fizyczne cierpienie, ale także niepokój przed przyszłością, przed całkowitą utratą zaufania, które chciał odzyskać. Margaux koiła to przerażenie z zadziwiającą skutecznością a Ben wierzył w to, co mówiła, wręcz z niecierpliwością wyczekując słów padających z jej ust. Tak, otworzą skrzynię, nie zawiódł, dostanie drugą szansę, naprawi błędy, już będzie tylko lepiej. Powtarzał to wszystko w myślach, chcąc tym optymistycznym echem zabić emocjonalne, żałosne drżenie, po części udanie. Rozbiegane oczy, choć dalej o przerażających źrenicach, skupiły się na Vance.
- Może powinienem pójść do Leo albo Fredericka, ale oni...oni nie znają się na tych... - wychrypiał po dłuższej chwili milczenia, wywołanej po równo wzruszeniem i próbami powstrzymania kolejnej fali torsji, urywając zdanie w połowie i po prostu wskazując na różdżkę, dotykającą jego mostka. Przyjemne ciepło rozlało się po żebrach, kręgosłupie, miednicy i z powrotem w górę karku, a oddech Benjamina praktycznie od razu zwolnił: już nie sapał jak nakręcony psidwak, przestał się też trząść i jedynie sporadyczne tiki zdradzały bolesność kurczących się mięśni. Wziął kolejny, głębszy, ochrypły oddech. Miał o coś pytać, o coś pytał; nagła ulga, zalewająca rozdygotane ciało, przyniosła ze sobą także rosnącą dekoncentrację. Bezwiednie puścił nadgarstek Margaux, śledząc jej drogę tuż za drzwi kuchni. Zgiął się w pół, oparł łokcie o kolana i schylił głowę, wsuwając palce w skołtunione, brudne włosy. Minnie, Garrett...Potterowie, tak, rozmawiali o Potterach i Skamanderze. Tym razem kurczowo zacisnął pięści na tej myśli, powracając do względnego pionu. Ziołowy zapach herbaty kręcił w nosie, ale Benjamin miał nadzieję, że nie będzie musiał wypić tego ustrojstwa. - Po prostu...nie pozwól mi tam wrócić, Margo - skomentował cicho, mówiąc i o tym ciemnym, wilgotnym miejscu uzależnienia, z którego wypełzał, i o Nokturnie, gdzie kumulowały się wszelkie nieszczęścia. - Pewnie jutro nastąpi kumulacja i będę naprawdę okropny, ale...nie miej wyrzutów sumienia i traktuj mnie bez litości, w porządku? Nie wiem, przykuj mnie do kaloryfera albo zamień w gęś - kontynuował słabo, jakby z oddali, poklepując się nagle po spodniach. Z rozerwanej kieszeni wyciągnął swoją różdżkę i wcisnął ją w dłoń kobiety. Dotyk ciepłego nadgarstka ponownie przypomniał mu o urwanym temacie; zmarszczył brwi jeszcze bardziej, a krzaczaste włosy nadały jego twarzy wyrazu skrajnej koncentracji. - Co z tym Samem i Potterami? Coś z Jamesem? - spytał trzeszcząco, kaszląc donośnie i mało sympatycznie. Przez swoje odpały przegapił chrzciny małego; pewnie urósł przez te trzy miesiące do rozmiarów dorodnego smoka a Doreę boli kręgosłup od podrzucania tego nieskrzydlatego stworzonka. Ta wizja dziwnie go rozczuliła, ale ponowny atak drażniącego kaszlu powstrzymał czułe mdłości.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]21.01.17 16:04
Trudno było uwierzyć, jak szybko i bezboleśnie jej umysł potrafił przestawić się na nowe tory, nawet będąc w stanie poważnego, emocjonalnego przepalenia. Jeszcze kilkanaście minut wcześniej ubranie na siebie płaszcza i wywleczenie się z mieszkania na zewnątrz stanowiło wyzwanie; choć było to zupełnie nie w jej stylu, pozwoliła sobie na całe dwadzieścia cztery godziny nieskrępowanego użalania się nad sobą, świadoma, że taplając się w we własnym żalu i smutku, tylko pogarsza sprawę. Najprostsze czynności wydawały jej się zadaniami nie do wykonania i gdyby nie przeciągłe miauczenie głodnej Śnieżki, zapewne nie zdobyłaby się nawet na tę krótką wyprawę do sklepu spożywczego. Wystarczył jednak widok siedzącego na klatce schodowej przyjaciela, żeby wyrwać ją z tego obezwładniającego otępienia i pewnie zaczęłaby już wyrzucać sobie chwilową słabość, gdyby nie fakt, że w ułamku sekundy przestała myśleć o sobie. Jej umysł zaprzątały sprawy może i bardziej przyziemne, ale też zdecydowanie ważniejsze: kogo poprosić o pomoc, jakie zaklęcie rzucić, czy miała w domowej apteczce coś, co mogłoby się przydać? Słuchając łamiącego się, drżącego głosu Bena, jednocześnie układała nowy plan dnia, zastanawiała się, czy pozwolą jej na przedłużenie urlopu zdrowotnego o kilka dni (może przekona szefa, że kiełkujące zapalenie płuc nie zostało jednak zamordowane w zarodku?) i robiła przegląd tego, co będzie musiała kupić, bo przecież we troje na pewno będą potrzebować więcej jedzenia niż Margaux i Justine miały zazwyczaj w kuchni.
Wiedziała, że nie wszystkie problemy będzie w stanie rozwiązać prostym wyjściem na zakupy czy kubkiem ziołowej herbaty, ale świadomość, że niektóre mogła rozwikłać w ten sposób, dodawała jej nowych sił na walkę z całą resztą. – Leo i Freddie na pewno zajęliby się tobą najlepiej, jak by potrafili, ale mimo wszystko cieszę się, że przyszedłeś do mnie – powiedziała, z jedynie śladowym powątpiewaniem w głosie. Jeden zdesperowany mężczyzna potrafił narobić wystarczająco dużo szkód własnemu zdrowiu; troje zdesperowanych mężczyzn, próbujących pomóc sobie nawzajem, zwiastowałoby nieuchronną tragedię.
Nigdzie nie pozwolę ci wrócić – zapewniła go stanowczo. Nigdy nie pochwalała zresztą mieszkań na Nokturnie; w całej karierze czarodziejskiej ratowniczki zdarzyło jej się odwiedzić tę dzielnicę kilkakrotnie i za każdym razem trafiała w miejsce, które nie spełniało nawet podstawowych wymagań sanitarnych. Podejrzewała, że przebywając tam wystarczająco długo, można było zatruć się samymi wirującymi w powietrzu oparami. – Wypij herbatę – dodała, tylko w ten sposób komentując jego wywód o mających nadejść jutro okropieństwach; wiedziała, że nie będzie łatwo, powiedziało jej to pojedyncze spojrzenie na benjaminowe, przekrwione oczy, które podniosły się na nią w przestrzeni wąskiej klatki schodowej. Ale potrafiła przecież radzić sobie w sytuacjach kryzysowych, choć mało osób w to wierzyło, na co dzień widząc ją jedynie w jej pogodnej, uśmiechającej się do świata formie. Ben miał jeszcze pożałować tego bezbrzeżnego zaufania, które w niej pokładał; po prostu póki co nie zdawał sobie z tego sprawy. – Nie możemy pozwolić, żebyś się odwodnił. Aqua Protecto – wyjaśniła, rzucając ostatnie już (na chwilę obecną) zaklęcie i odkładając obie różdżki na stolik: jej własną i tę, którą podał jej przyjaciel. Przez cały czas nie spuszczała jednak z niego wyczekującego spojrzenia, czekając, aż weźmie do rąk parujący kubek.
Spodziewała się, że jej kiepski unik zakończy się klęską, ale i tak nie odezwała się od razu, gdy pytanie zawisło w powietrzu po raz drugi. Szukając w głowie odpowiednich słów (i walcząc z zaciśniętym na samą myśl gardłem), obserwowała poczynania Bena, w międzyczasie ściągając z oparcia kanapy kremowy koc z frędzlami i zarzucając go ostrożnie na szerokie, już tylko odrobinę drżące ramiona (a może to drżały jej dłonie?). W końcu westchnęła ciężko, przygryzając policzek od wewnątrz. – Nie ma dobrego sposobu, żeby to powiedzieć, więc po prostu to powiem. – Opuściła spojrzenie na własne dłonie, tak blade, że prawie błękitne. – Charlus i Dorea nie żyją, Ben. Nie wiem wiele więcej, to… Stało się przedwczoraj w nocy. Jamesa… Na szczęście wtedy tam nie było – powiedziała na jednym wydechu, tak cicho, że ledwie słyszalnie. Po tych słowach zamilkła, bojąc się spojrzeć w twarz siedzącego obok mężczyzny i zwyczajnie otaczając jego ramię własnymi rękami; oparła głowę o jego bark, przytulając policzek do miękkiego materiału koca. Tym razem nie dlatego, że czuła, że mógł tego potrzebować; chyba potrzebowała tego sama, nawet jeśli nie do końca zdawała sobie z tego sprawę, zbyt zajęta dźwiganiem wszystkich problemów – tych realnych i tych wyimaginowanych, tworzonych jedynie dla iluzji, że coś jeszcze na tym świecie dało się naprawić.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]22.01.17 14:56
Z każdą chwila kanapa, na której spoczywał, wydawała mu się coraz bardziej miękka, wygodniejsza, wchłaniająca go w przytulność i spokój. Salon w niczym nie przypominał nokturnowej kawalerki, tak samo jak Margaux w niczym nie przypominała postaci z realnych koszmarów. Była obok niego, zdecydowana, stanowcza, stateczna. Właściwie nie musiała nic mówić, słowa Vance trafiały do Benjamina jak zza grubej szyby, jedynie je zauważał, nie przyswajając na dobre, ale liczyła się głównie jej obecność. I pewność, jaką wokół siebie roztaczała, pewność, która działała na Wrighta kojąco. Znajdywał się w dobrych rękach, jedynych, którym ufał i choć odrobinę martwił się o przyszłość i o to, czy takie chucherko zdoła go powstrzymać od opuszczenia mieszkania przez - na przykład - okno, gdy głód stanie się nie do wytrzymania, to postanowił po prostu popłynąć z prądem. Z całych sił starając się kontrolować, co na razie wychodziło mu doskonale. I oby tak zostało, gdy złudna hedonia przestanie działać a organizm zacznie histerycznie domagać się kolejnej dawki ulgi. Merlinie, miej w opiece Śnieżkę.
- Nie chce mi się pić - wymamrotał niezbyt wyraźnie, łapiąc ostrość na rzeczywistości dopiero w momencie zaproponowania - rozkazania spożycia? - wyrafinowanego trunku pachnącego jak środek czystości, stosowany w Mantykorze. - Po prostu chcę z tego wyjść i...I nie mam na nic uczulenia, szprycuj mnie czym chcesz - dodał w przebłysku mądrości, przypominając sobie dalekiego znajomego, który podczas eliksirowej kuracji odwykowej posilił się wspaniałym specyfikiem skomponowanym z jakichś pospolitych grzybów, które wywołały u niego niemiłą zapaść. Nie chciał tak skończyć, nie mógł tak skończyć, miał jeszcze tyle rzeczy do naprawienia. Mruknął coś jeszcze, ale nawet on sam nie byłby w stanie rozszyfrować tego krótkiego bełkotu, po czym zerknął z ukosa na nagle poważniejącą jeszcze mocniej Margaux. Niedobrze. Instynktownie wstrzymał oddech i...już go nie wypuścił, znajdując się nagle w jakiejś dziwnej pustce. Był zbyt rozedrgany, by zareagować normalnie, by łzy popłynęły po policzkach, by zakląć z niedowierzaniem; pozostało mu tylko przyglądanie się ze schizofrenicznego dystansu pojawiającemu się nagle nowemu ognisku bólu. Dziwne. A sądził, że nie zdoła poczuć czegoś więcej, że już nic nic nie podsyci tego żaru, migoczącego tuż pod sercem. Wpatrywał się więc tylko w Margaux dość tępo i dopiero w momencie, w którym wtuliła się w jego ramię, zareagował. Niewiele myśląc wciągnął ją niezgrabnie na swoje kolana, ignorując ból odzywający się z poranionej wkłuciami skóry w zgięciach łokci. Objął ją ramionami, szczelnie, mocno, przyciskając do siebie tak, jak pokaźnych rozmiarów niedźwiedź mógł tulić małe misie (albo złapanych nieszczęśników, których głowę miał za chwilę odgryźć). Białe włosy łaskotały go w nos i plątały się ze zdecydowanie przydługą brodą, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. Tak samo jak chude, drobne ciało Margaux, wbijające mu się w uda kośćmi; przypominające w dotyku ciało ptaka; wręcz nie czuł jej ciężaru, jedynie buchające od niej ciepło i wilgotny oddech przyklejający się do szyi. Miał wrażenie, jakby ich drżenia wzajemnie się wyciszały. Już nie trząsł się, nie dygotał, stanowiąc pewną - choć pewnie niezbyt aromatycznie pachnącą - opokę, podstawę, na której Vance mogła się oprzeć, w której mogła się schować, chociaż na chwilę separując się od zewnętrznego świata. Zerkał ponad jej głową na przytulny pokój, starając się uspokoić szybszy oddech i ciężko bijące serce, pewnie nieco ogłuszające przyciśniętą do klatki piersiowej Margo. Dorea. Charlus. Jego przyjaciele, członkowie Zakonu Feniksa, młodzi rodzice rozkosznego Jamesa; ludzie wkraczający w odpowiedzialną dorosłość, darzący się niespotykaną miłością, żarliwą, mocną, silniejszą od rodowych decyzji. Umarli, zginęli - nie chciał dopytywać jak, z czyjej ręki - bo przecież nie w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Wyczuwał to w reakcji Margaux, w niedopowiedzeniu, zawisającym nad nimi w powietrzu czarną, niepokojącą chmurą. Było za wcześnie na gniew, na plany zemsty; pozostał tylko ból, cicha rozpacz, bez rozdzierającego szlochu i przekleństw rzucanych w niebyt. Cisza stanowiła odpowiednie epitafium a mocne ramiona, zaciśnięte wokół jednej z najbliższych osób, pozwalały utrzymać się w całości, w ryzach, w pewności, że jest nadzieja. - Zajmiemy się nim, Vance. Będzie dorastał wiedząc, że jego rodzice byli wspaniałymi, kochanymi, dobrymi ludźmi - wychrypiał cicho, w zamyśleniu przesuwając zimnymi palcami po gęstych włosach Margaux, tak, jakby głaskał smoka albo grzywę testrala: ostrożnie, z szacunkiem, ale i czułością. - Sam na takiego wyrośnie - dodał jeszcze ciszej, uśmiechając się smutno, boleśnie, a z przekrwionych oczu popłynęły ciepłe łzy, szybko jednak znikające w chaosie brudnej brody.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]25.01.17 1:11
Nie lubiła owijać się własnym smutkiem, pozwalać rozpaczy na zalewanie codziennych myśli, płakać w przyjacielski rękaw; takie skupianie się na sobie i zrzucanie dodatkowego ciężaru na barki najbliższych, zawsze wydawało jej się egoistyczne i, prawdę mówiąc, nie była najlepsza w przyjmowaniu bezinteresownej pomocy. Trochę paradoksalnie i hipokrytycznie, biorąc pod uwagę, że sama bez zawahania ją oferowała, czasami nawet wtedy, gdy nikt o nią nie prosił, ale taka już była; powiedzenie o chodzącym bez butów szewcu sprawdzało się w jej przypadku wręcz podręcznikowo, z tą tylko różnicą, że ona chodziła bez nich już tak długo, że przestała zauważać płynące z tego faktu niedogodności. Dlatego w pierwszej chwili, gdy Ben bez najmniejszego trudu wciągnął ją na kolana, zamykając w mocnym, pełnym wsparcia uścisku, poczuła się… nieswojo. Nie niekomfortowo (choć szorstka broda drapała ją lekko w policzek, a uwięzione między dwoma ciałami ramię szybko zaczęło cierpnąć), ale odrobinę nie tak; jak pies wciągnięty na obcy, nieznany teren, albo widz, który niespodziewanie zamienił się rolami z aktorem. Ulga i ciepło, wstrzymywane przez cichą stanowczość i upór, przebiły się na powierzchnię dopiero trzy głębokie wdechy później, sprawiając, że Margaux rozluźniła napięte mięśnie i zwyczajnie wtuliła się w szeroką klatkę piersiową, oddychając głębiej i swobodniej niż przez ostatnie dni.
Słuchała kojących słów, zdających się wydobywać gdzieś z wewnątrz, przytakując im milcząco. Wiedziała, że tak będzie, musiało być; przecież obiecała, złożyła Dorei i Charlusowi niewypowiedzianą przysięgę, pieczętującą ogrom zaufania, które w niej położyli, wybierając ją na matkę chrzestną swojego jedynego syna. To, że zrobi wszystko, żeby jego życie wyglądało lepiej niż życie ich wszystkich, że będzie walczyć do ostatniego oddechu, żeby młody Potter mógł wychowywać się w lepszej, bezpieczniejszej rzeczywistości, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Ale jednocześnie rozumiała też, że nigdy nie będzie w stanie oddać mu tego, co świat bezlitośnie wydarł z jego maleńkich rączek i dlatego pozwoliła kilku pojedynczym łzom potoczyć się po jasnych policzkach. Zniknęły szybko, wchłonięte przez materiał benjaminowego ubrania i gdy się odezwała, jedynie wciąż lekko drżący głos zdradzał odchodzącą stopniowo w zapomnienie chwilę samolubnej słabości. – Wiem – mruknęła, tylko trochę głośniej od szeptu, dyskretnie ocierając resztki mokrych śladów z jasnych policzków i prostując się lekko, łagodnie wyplątała się z silnych objęć. Dotyk dużej, gładzącej jej po włosach dłoni, wprawiał ją w stan wewnętrznego spokoju, ale też utrudniał wyrównanie falujących coraz bardziej emocji, grożąc, że wzniesiona z trudem konstrukcja, która do tej pory utrzymywała ją w pionie, skruszy się i runie. Przez krótką chwilę nawet miała ochotę na to przystać; pozwolić komuś dla odmiany zająć się nią, poddać się bezsilności i przeżywaniu świeżej żałoby. Ale Ben potrzebował jej w tym momencie bardziej niż ona potrzebowała jego i na pewno nie pojawił się w jej progu po to, żeby oglądać jej powolne pogrążanie się w desperacji.
Odchrząknęła cicho, pozbywając się niewidzialnej ręki, która zdawała się na chwilę ścisnąć jej gardło. – Potrzebujesz prysznica – powiedziała. Jej głos zabrzmiał zbyt miękko i ani w połowie tak stanowczo, jak zamierzała, więc dla potwierdzenia własnych słów, zmarszczyła teatralnie nos, starając się nie zauważać resztek emocji przebijających się przez męską skórę. Tych, które sama wywołała; zdusiła w zarodku kiełkujące wyrzuty sumienia, obiecując sobie, że odpracuje je przy najbliższej okazji. Zastępowanie zła dobrem od zawsze było jej niepodważalną strategią, nawet jeżeli czasami przypominało donkichotowską walkę z wiatrakami. – I strzyżenia. Ale to później, najpierw wypij herbatę. Zimna robi się paskudna – dodała, z każdym słowem odzyskując utracone wcześniej pokłady siły.
Zsunęła się z benowych kolan, stając na własnych nogach i z dumą stwierdzając, że przestały konsystencją przypominać watę. Odgarnęła z twarzy jasne, luźne kosmyki i w bezwiednym, niekontrolowanym odruchu założyła je za uszy. Pewnym krokiem podeszła do stolika, gdzie wciąż leżała płócienna torba z nierozpakowanymi, porzuconymi niedbale zakupami. – Musimy zorganizować ci jakieś miejsce do spania, ale póki co możesz rozgościć się w moim pokoju. Mam wolny materac, gruby i ciepły, prawie nieużywany. Wiem, że to średnie warunki, ale wolałabym przez pierwsze dni mieć cię na oku – powiedziała trochę przepraszająco, zerkając na niego znad skromnego stosiku puszek z jedzeniem dla kotów, które właśnie wyciągała. Nie dodała, że do niedawna dodatkowe posłanie było zajmowane przez inną bliską jej sercu osobę; myśl o nieznanym losie Feliksa do tej pory miała tendencję do rozpychania się w jej żołądku jak niemożliwa do strawienia kulka niepokoju. – Justine też tu mieszka – dodała, orientując się, że Ben niekoniecznie mógł zdawać sobie sprawę z faktu, że mieszkanie przy St. James’s Street miało nową lokatorkę.
Milczała przez kilka następnych chwil, bez słowa porządkując sprawunki, zanim jeszcze jedna, ciepła myśl, nie kazała jej podnieść spojrzenia na siedzącego na kanapie mężczyznę. – Naprawdę się cieszę, że przyszedłeś – powiedziała, całą resztę pozostawiając w domyśle. Zresztą, może nie wszystko potrzebowało szerszych wyjaśnień i argumentacji.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]25.01.17 17:55
Szok, wywołany tragiczną informacją, na szczęście opadł szybko, stłumiony wygłodniałym rozkojarzeniem, utrudniającym zebranie faktów w jeden, konkretny obraz. Osieroconego dziecka, martwych ludzi, zniszczonego domu; przerażająca widokówka, przypięta do tablicy tuż obok innych, bolesnych wspomnień; portal do przeszłości, której nie zdołał zapobiec i jednocześnie przestroga. Przypomnienie ofiary, którą musieli ponieść i którą powinni - jakkolwiek brutalnie to nie brzmiało - wykorzystać do własnych celów, czerpać z niej siłę, napędzać się tęsknotą za tymi, których im odebrano, oraz chęcią wymierzenia sprawiedliwości. Wright czuł to wszystko, kumulował w sobie, na razie jednak zbyt słaby, by wyrzucić z siebie potoki łez albo parszywych przekleństw. Bezradność doskwierała mu tak, jak jeszcze nigdy wcześniej, ale oprócz zrozpaczonej bezsilności czuł także zadziwiający spokój. Stało się, nie mogli zrobić już nic, by cofnąć czas, ale mogli zrobić wszystko, by to nigdy się nie powtórzyło. I by ofiara złożona z niewinnych ludzi nie poszła na marne. O ile kilka godzin temu jeszcze się wahał, to w tej chwili, w tym przytulnym mieszkaniu, z ciepłym ciałem Margaux wtulonym w jego klatkę piersiową, podjął ostateczną decyzję. Nie zamierzał uciekać, zamierzał zawalczyć o swój powrót, nawet jeśli ta próba, ujawniająca mu się we śnie, miała skończyć się porażką. Miał zbyt wiele do stracenia, zbyt wiele osób, które kochał i za które chciał walczyć.
Myśli przepływały przez jego chwiejną głowę niczym obłoki na letnim niebie, czasem ciemniejsze, czasem białe, każde: relaksujące. Gładził Margaux wręcz machinalnie, wsłuchując się w jej równy, trochę urywany oddech. Głód zdawał się ponownie wzmagać, widocznie dość odporny na działanie Hedonii, ale drżenie kończyn nie powróciło, być może z powodu emocjonalnego szoku, działającego zbawiennie na połączenie nerwów.
Odsunięcie się blondynki przyjął z pewną niechęcią. Chciałby zostać z nią tak blisko, jak to tylko możliwe, pewien, że wyłącznie w bezpośrednim towarzystwie zdoła zasnąć bez ataku paniki. A tego potrzebował chyba teraz najbardziej, odpoczynku, odcięcia od nieznośnie kanciastej rzeczywistości, zaczynającej sprawiać mu ból.
- Pójdę pod prysznic, ale zostawisz moje włosy w spokoju - rozpoczął niemrawe negocjacje, odruchowo przesuwając dłonią po brudnej, szorstkiej brodzie, palcami drugiej ręki sięgając po omacku na ciągle ciepły kubek z herbatą. Podniósł ją do ust, powąchał z powątpiewaniem i skrzywił się jak dziecko nieprzyzwyczajone do słodkości. Zerknął na krzątającą się tuż obok Margaux - pewnie działaniem chciała przykryć smutek, ale nie miał jej tego za złe - przesyłając jej niewerbalne czy naprawdę muszę to robić, które zapewne spotkało się z równie jasną odpowiedzią. Kaszlnął cicho i upił łyk ziołowej herbatki, mając wrażenie, że nawet chłeptanie ścieków z nokturnowego rynsztoka byłoby przyjemniejsze od tego zgniłokapuścianoliściastego smaku. - Wolę się nie zastanawiać jak bardzo paskudnie smakuje zimna - wymamrotał do siebie, nie dowierzając, by ten napój mógł smakować jeszcze gorzej, a na sekundę głowę rozświetliła mu radosna myśl: może i Charlus umarł, ale za to nigdy więcej nie będzie narażony na picie podobnego świństwa. Ta wizja, zapewne obrazoburcza dla każdego normalnego człowieka, uspokoiła go jeszcze bardziej, ba, nawet uśmiechnął się słabo, krzywo, siorbiąc dalej ohydną mieszankę i słuchając rzeczowych instrukcji Margaux. W milczeniu, głównie przez nagły napływ wzruszenia i ciepła, naruszającego odrobinę spetryfikowany układ nerwowy.
- To najlepsze warunki na świecie - wychrypiał szczerze, ciesząc się, że Vance nie widziała barłogu w jakim sypiał do tej pory. Odkaszlnął ponownie, tym razem silniej, krwią - widocznie wrzątek podrażnił wybroczyny na dziąsłach. Otarł usta wierzchem dłoni, kiwając tylko głową na wspomnienie Justine. Chętnie zażartowałby o składanych Tonks odwiedzinach pod nieobecność Margo, ale rubaszny humor rozmył się gdzieś w koszmarze ostatnich miesięcy, łaskawie chroniąc blondynkę przed usłyszeniem żenujących dowcipów, które mogłyby zepsuć tą czułą, rodzinną atmosferę. Cieszył się ze słów, które padły po chwili: Margaux, wiedziona jakąś dziwną siłą albo i instynktem, trafiała dokładnie w te miejsca, które wymagały opieki. Wrażliwe, obolałe, przestraszone; ciągle przecież zastanawiał się, czy zdoła odzyskać zaufanie, czy będzie godny tego, by sprostać postawionemu przed nim wyzwaniu. Miał nadzieję, że tak; nie widział i nie chciał innej drogi. - Może wszystko się jakoś ułoży - znów wymamrotał niewyraźnie, pocieszając sam siebie, podobny do przerośniętego dzieciaka siedzącego na nieco za małej kanapie, z kolorowym kocykiem narzuconym na barczyste ramiona.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Pokój dzienny [odnośnik]29.01.17 19:14
Chociaż jeszcze kilka godzin temu wydawało się to niemożliwe, to roznoszący się po układzie nerwowym, tępy ból, zaczynał ustępować; zanikał w miarę wypowiadania kolejnych słów, rozmywał się po wykonaniu każdej drobnej czynności, odganiany – zdawałoby się – tak prozaiczną aktywnością jak parzenie herbaty i porządkowanie porannych zakupów. Właściwie powinna była się tego spodziewać; działanie przecież od zawsze stanowiło jej niezawodne antidotum na troski, jednak w którymś momencie chyba o tym zapomniała. Dziękowała więc w myślach za niespodziewaną wizytę Bena, ciesząc się nie tylko z tego, że chociaż on był (względnie) cały i zdrowy, ale też że pomógł jej chwiejnie podnieść się z kolan, które podcięła jej wyprawa po serce, a później bezlitośnie ugięła informacja o śmierci ich przyjaciół. Owszem, wiedziała, że nie będzie łatwo – najgorsze efekty odstawienia miały dopiero nadejść, zapowiadało się więc na dni wypełnione krzykiem, groźbami i nieprzespanymi nocami – ale wszystko było lepsze od tej otępiającej bezsilności, która towarzyszyła jej przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.
Żadnej z tych myśli nie wypowiedziała oczywiście na głos, choć Jaimie i tak zdawał się wiedzieć, że jej opanowanie i zainteresowanie normalnością były tylko fasadą. Nie przeszkadzało jej to zbytnio; dopóki nie zmuszała go, żeby zamartwiał się o nią, ani nie zrzucała na jego (i tak już nadwyrężone) barki własnych problemów, wszystko było w porządku. Mogła sobie nawet pozwolić na okolicznościowe ponarzekanie na jego zapuszczoną fryzurę i nierówno ostrzyżoną brodę, czy zaśmiać się z wykrzywionego wyrazu twarzy, godnego przerażonego pięciolatka, którego zmusza się do wypicia soku z cytryny. Co też zresztą robiła, przełamując groźne i stanowcze spojrzenie poderwaniem kącików bladych ust do góry, kręcąc jednocześnie głową z łagodną dezaprobatą. – Ona wcale nie jest aż tak zła – zaprotestowała, widząc, jak Ben mamrocze do siebie pod nosem i z niewiadomych przyczyn czując rozlewające się po klatce piersiowej ciepło. Cokolwiek by się nie działo, wciąż była w domu. Musiała o tym pamiętać. – A o strzyżeniu porozmawiamy później – dodała, tym samym ucinając ewentualne dyskusje i nie przystając na żadne warunki. Niezbyt poważnie, nie traktowała kwestii niechlujnej fryzury jako priorytetowej, prawdziwą nieustępliwość zachowując sobie na inne okazje.
W reakcji na wygłoszone zachrypniętym głosem zapewnienie, tylko uniosła z niedowierzaniem brew, nie decydując się jednak na wejście w polemikę na temat panujących w mieszkaniu warunków. Nadal uważała, że na oddziale w Mungu Jaimiemu byłoby po prostu bardziej komfortowo – zamiast używanego materaca wciśniętego między ścianę a łóżko dostałby wygodne posłanie, pod ręką zawsze byłyby prawdziwe lekarstwa, no i opiekowałby się nim ktoś, kto naprawdę wiedziałby, co robi – ale zdawała sobie też sprawę, że w grę w chodziły też inne czynniki. I, prawdę mówiąc, świadomość bezgranicznego zaufania sprawiała, że czuła się znacznie lepiej, zepchnięta nawet odrobinę w kierunku ściskającego gardło wzruszenia. Spojrzała na niego przelotnie; wszystko miało się jakoś ułożyć, prawda?
Na pewno się ułoży – przytaknęła z uśmiechem i jakąś nieuzasadnioną pewnością w głosie, bo w tamtej jednej sekundzie i tej jednej pojedynczej chwili, rzeczywiście wierzyła, że tak właśnie będzie. Że Jaimie dojdzie do siebie, że wyjdą na prostą, że nie stracą już więcej nikogo, a śmierć tych, którzy odeszli, nie pójdzie na marne; że pewnego dnia obudzą się w lepszym świecie, bo nie było mowy – nie miała zamiaru przyjąć tego do wiadomości – by obecny stan rzeczy trwał już na zawsze.

| Ben i Margo zt :pwease:


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Pokój dzienny [odnośnik]12.08.17 18:46
[maj, maj, maj]

Czasami czułem się tu jak w domu. Tu wszystko wyglądało tak ładnie, było jasno i przyjemnie... i w całym mieszkaniu czuło się to... bezpieczeństwo? Beztroskę? Nie umiałem tego dobrze nazwać, ale fakt faktem, że dostrzegałem podobieństwa tego mieszkania do mojego domu, kiedy jeszcze mieszkaliśmy tam w komplecie - z mamą. To chyba jakiś rodzaj pozytywnej energii... kobieca ręka, czy coś, czego nie czułem ani kiedy mieszkałem z ojcem w Birmingham, ani w mieszkaniu stryja w Londynie. Może to kwestia tych wszędobylskich kwiatów czy bibelotów... nie wiem. Nie wiem też czy właśnie przez to nie czułem się tu jednocześnie obco i nie na miejscu. Przerażał mnie brak kryjówki. Wiem, że wszyscy tutaj chcieli dobrze, już i tak wiele dla mnie zrobili przygarniając mnie pod swój dach, otaczając opieką i troską... zapewne nigdy nie będę mógł spłacić tego długu. A jednak... może to okropne z mojej strony, ale lubiłem, kiedy wszyscy wychodzili, kiedy zostawałem sam i jedynie zwierzęta plątały się po mieszkaniu. Wtedy bezkarnie mogłem się zaszywać w jakimś kącie owinięty w koc. Ze strachu? Nie... Nie wiem dlaczego, ale chyba po prostu tego potrzebowałem. Tak samo jak później potrzebowałem powrotu każdego z domowników, bo nadmierny spokój i samotność też dawały mi się we znaki na dłuższą metę. No i jakoś po ich powrocie czułem się pewniej i bezpieczniej... szczególnie po tych wszystkich ostatnich dziwnych zdarzeniach.
Czasami wydawało mi się, że wracam do siebie, że wszystko jest jak dawniej. W takich momentach częściej niż zwykle myślałem o powrocie do mieszkania stryja, na uczelnię i do własnego życia, bo ileż można im było siedzieć na głowach? Nie byłem przecież małym dzieckiem, tak? Nikomu jednak o tym dotąd nie wspominałem... miałem dziwne wrażenie, że Ben nie byłby zachwycony takim pomysłem. Tym bardziej, że potem znów napadały mnie lęki, koszmary nocne, albo to dziwne otępienie, podczas którego mogłem godzinami wgapiać się bezmyślnie w ścianę siedząc w bezruchu.
Fizycznie zaczynałem powoli przypominać siebie - jadłem za dwóch, a zadrapania i rany goiły się na mnie jak na psie, tylko cienie pod oczami jak na złość nie chciały zniknąć. Wciąż miałem problemy ze spaniem, każdy właściwie sen kończyłem krzykiem, czego strasznie było mi wstyd, ale co mogłem zrobić?
Jak udało mi się ustalić z pomocą Bena, pamiętałem wszystko, co wydarzyło się do końca lutego, a potem już kompletnie nic aż do momentu jak mnie znalazł w lesie. Choć bardzo się starałem przypomnieć sobie cokolwiek, nie miałem pojęcia co się stało w kwietniu - bo w kwietniu właśnie zaginąłem. I, co gorsza, obawiałem się, że z zajęć na uniwersytecie z tych dwóch miesięcy też sobie nic nie przypomnę. A przecież miałem sesję za pasem! Nie chciałem nawet myśleć o tym, że miałbym powtarzać rok, o ile w ogóle by mi na to pozwolono. Nie, to w ogóle nie wchodziło w grę.
Dlatego też nie miałem nic przeciwko, kiedy Ben powiedział, że poprosił przyjaciela o pomoc w mojej sprawie. Była szansa, że odzyskam chociaż część wspomnień i że nie będę się już wyłączał i wgapiał w ścianę jak jakiś psychol. Zawsze coś.


Make love music
Not war.
Louis Bott
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
universe is in us
Niemagiczni
Niemagiczni
https://www.morsmordre.net/t1671-louis-bott https://www.morsmordre.net/t1846-niemugolska-poczta-lou#24237 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t5152-louis-bott
Re: Pokój dzienny [odnośnik]12.08.17 20:18
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością


'Anomalie - DN' :
Pokój dzienny - Page 2 UZNJj9k
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Pokój dzienny - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Pokój dzienny [odnośnik]13.08.17 0:40
| 10 maja

Usilnie wpatrywałem się w swoje odbicie w lustrze, wykrzywiając twarz w różnorakich grymasach i minach. Przyłożyłem palce do policzków, naciągnąłem pooraną śladami kurzych łapek skórę wokół oczu i przejechałem opuszkami po pobrużdżonym liniami mądrości czole. Z posrebrzonej tafli szkła wpatrywał się we mnie mężczyzna w średnim wieku, łudząco przypominający mnie - ale za jakieś dwadzieścia kilka lat. Westchnąłem jednak ostatecznie pokonany i powróciłem do swojego młodego oblicza, nieprzekonany obserwowanym w lustrze efektem. Nie miałem pewności czy Ben tylko nabijał się ze mnie jak zawsze, czy faktycznie mój młodociany wiek miałby tu stanowić przeszkodę. Jednak rozważając wszystkie za i przeciw mimo wszystko w życiu korzystniej wypada być prawdziwym. Na pewno opłacało się to w magipsychiatrii, gdzie najmniejszy błąd ze strony uzdrowiciela nie rzadko kosztował pacjenta tygodnie żmudnej terapii. Zaufanie to bowiem zabawna rzecz, ma to do siebie, że bardzo łatwo je stracić.
Kolejne westchnięcie wydarło się z moich płuc - ostatnimi czasy dość często wzdycham - i opuszczam w końcu łazienkę, by zbiec pospiesznie schodami w dół. Przywdziałem płaszcz i buty, po czym upewniając się że mam przy sobie różdżkę z donośnym trzaskiem deportowałem się z holu rezydencji Hylands.
Aportowałem się gdzieś w wydzielonej strefie w parku świętego Jakuba, otoczony nagle zielenią i szumem liści. No tak, wiosna, pomyślałem, garbiąc się z lekka i wciągając szyję w ramiona jak najbardziej tylko się dało. Jak zwykle z cudzą twarzą, jak zwykle starając się nie rzucać w oczy. Maj nie był zbyt łaskawy dla nikogo i niczego, dlatego teraz poruszanie się po ulicach pełnych mugoli było jeszcze bardziej ryzykowne niż zwykle. Niekontrolowane użycia magii stwarzały zagrożenie zarówno dla nich... jak i dla nas, czarodziejów. Mugole. Rany, miałem właśnie jednego poznać. Tak poznać-poznać, a nie tylko przelotnie porozmawiać przez parę chwil. Na płonący stos Wendeliny, ojciec zapewne by mnie za to wydziedziczył, beznadziejny czystokrwista. Po jego ostatnich nieprzychylnych mugolom słowach coraz bardziej zaczynałem wierzyć w to, że to właśnie Reginald był zakałą rodu, a nie ja.
Myśląc o tym chcąc nie chcąc musnąłem palcami białe drewno mojej nowej różdżki. Było w tym coś niepokojąco uspokajającego. Powinienem choć odrobinę tęsknić za jej poprzedniczką, lśniącą hebanową czernią - a tak nie było. Nowa różdżka zdawała się jakby lepiej mnie oddawać. Znaczy się, nowego mnie. Pasowała jak ulał, długością i giętkością nie odstając od czarnulki, jednak trzymając różdżkę z białego orzecha czułem mrowienie magii pod palcami o wiele intensywniejsze niż wcześniej. Zgaduję, że to co mnie w życiu spotkało sprawiło, że jestem teraz całkiem inną osobą.
Na tych rozmyślaniach minęła mi cała droga do mieszkania Margaux, w którym - o ironio - miałem być właśnie po raz pierwszy. I to pod nieobecność domowników; za wyjątkiem Louisa, rzecz jasna. Cała sprawa była bardzo pogmatwana i niesamowicie delikatna, co oczywiście tylko mocniej wzbudziło we mnie obowiązek udzielenia pomocy. Miałem jednak wewnętrzne obawy: brak wielkiego doświadczenia i ciągłe pozostawanie w statusie stażysty sprawiały, że powątpiewałem w swoje możliwości. Otwierając drzwi do mieszkania musiałem jednak zepchnąć je na dalszy plan, zapomnieć o nich i...
Nie dać się zaskoczyć. Przywitał mnie syk i dźwięk rozbryzgującej się porcelany. Z ręką na różdżce, wciąż jednak tkwiącą w kieszeni wparowałem do środka, zamykając za sobą drzwi. Przebiegłem w kilku krokach z przedpokoju do kolejnego pomieszczenia, gdzie pierwszym, co zauważyłem, była para oczu i twarz chłopaka siedzącego dokładnie naprzeciwko mnie. Wstrzymałem oddech widząc, jak wiele emocji przebiega przez jego oblicze, to jak bardzo nie rozumie co się dzieje, jak bardzo się boi. Rozejrzałem się po reszcie pokoju. Resztki paprotki płonęły wśród ziemi i odłamków porcelanowej roztrzaskanej skorupy, która przed chwilą jeszcze musiała być doniczką. Niewiele się zastanawiając doskoczyłem do płomieni i zacząłem zadeptywać je butem.
- Nie spodziewałem się aż tak płomiennego powitania - dobyłem się na żart, wyciągając ręce z kieszeni i starając uśmiechnąć się tak ciepło, jak tylko człowiek który jeszcze przed kilkoma dniami gnił w więzieniu był w stanie. Umiałem jednak grać, więc chyba wyszło mi to całkiem nieźle. - Jestem Alexander, przyjaciel Benjamina - przedstawiłem się, stając już w miarę nieruchomo obok pogorzeliska. - Przyszedłem ci pomóc, Louis. Nie bój się, oddychaj, pomyśl o czymś, co lubisz. Może... wiesz jaka konstelacja jest na niebie w maju? - pytam, mówiąc cały czas spokojnie, uderzając jednocześnie w temat znany Bottowi. Choć sam z astronomii nie pamiętam właściwie nic, tak on podobno jest całkiem zakręcony na tym punkcie. Tak przeważnie robią magipsychiatrzy - sprowadzają rozmowę na bezpieczne dla pacjenta tory. Na znane tory, by zacząć budować zaufanie. Kroczek po kroczku.
- Mogę podejść trochę bliżej? - pytam ostatecznie, spoglądając najpierw na Louisa, a następnie na poduszkę znajdującą się o niecałe trzy kroki od niego.
[bylobrzydkobedzieladnie]




Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 11.09.17 11:42, w całości zmieniany 1 raz
Alexander Farley
Alexander Farley
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 23
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

Alex, you gotta fend for yourself

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Pokój dzienny - Page 2 9545390201fd274c78230f47f1eea823
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t927-alexander-farley https://www.morsmordre.net/t999-fumea https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t3768-skrytka-bankowa-nr-277 https://www.morsmordre.net/t979-a-selwyn#5392
Re: Pokój dzienny [odnośnik]13.08.17 2:04
Tego dnia burza wisiała w powietrzu. Na zewnątrz było tylko pozornie pogodnie - niewinne obłoczki sunęły powoli po błękicie nieba raz zasłaniając, a raz znów odsłaniając słońce. Po ostatnich ulewach taka pogoda naprawdę zachęcała do wyjścia na zewnątrz... z czego Londyńczycy skwapliwie skorzystali. Nawet ja miałem ochotę pójść w tej chwili na spacer, a jednak w kościach czułem, że to wszystko skończy się burzą. Dlatego też (nie tylko dlatego - zwyczajnie odczuwałem nieprzyjemny niepokój na myśl, że miałbym sam znaleźć się pośród tłumu obcych) tylko stałem bezczynnie opierając się rękami o parapet z nosem przyciśniętym do szyby i wpatrywałem w te "niewinne" obłoczki.
W mieszkaniu nikogo nie było - wszyscy musieli akurat coś pozałatwiać, co właściwie ani trochę mi nie przeszkadzało. W końcu miałem towarzystwo, nie? Pies Bena leżał w zasięgu mojego wzroku i spał, a Śnieżka musiała znów się zwinąć na łóżku Margo i... tak, też spać. Trochę im tego zazdrościłem - ja znów byłem po nieprzespanej nocy, a choć czułem solidne zmęczenie, nie myślałem nawet o tym, żeby się położyć - obrazy z sennego koszmaru były stanowczo zbyt świeże i wyraźne. Nie miałem ochoty przeżywać tego ponownie.
Westchnąłem odwracając się w końcu od okna.
Który dziś dzień?, zapytałem samego siebie w myślach. Ósmy? Dziewiąty maja? Siedzenie w mieszkaniu sprawiało, że traciłem rachubę czasu. Powinienem wrócić na studia, do nauki, przestałbym mieć tego typu problemy, ofuknąłem się w myślach. Byłem zły na siebie, że nie mogę nic na to wszystko poradzić. Durne sny, luki w pamięci, ciągły niepokój lub wręcz strach... Bezczynność.
- Niech to czarna... - warknąłem cicho, ale nie skończyłem, bo wtem moją ręką coś wstrząsnęło, jakby fala gorąca i nim się oglądnąłem a kula ognia... TAK, kula ognia wydostała się z mojej dłoni przemknęła przez salon i uderzyła bodajże w donicę tuż obok psiego pyska. Nic dziwnego, że zwierzę zerwało się z piskiem z podłogi i uciekło z pomieszczenia. Zareagowało zresztą tak samo jak ja z tą różnicą, że sam zanurkowałem w stosie poduszek trzęsąc się ze strachu i cicho jęcząc.
Co się ze mną dzieje? Czemu musi mi się to przytrafiać? - miliony pytań bez odpowiedzi i obraz zakapturzonej postaci ze snu, która znów stała jak żywa przed moimi oczami.
Moja kryjówka była słaba. Może przez to, że na siedząco wciąż byłem wysoki, a może z powodu za małej ilości poduszek? Tak czy siak, kiedy niespodziewanie do salonu wparował... chłopak, moja głowa i tors wystawały znacząco ponad "schronienie". Wbiłem w nieznajomego przestraszone spojrzenie i z każdym mocniejszym uderzeniem serca utwierdzałem się w przeświadczeniu, że go nie znam. A co jeśli...?
Z tego szoku i strachu zupełnie wyleciało mi z głowy, że Ben wspominał o wizycie swojego przyjaciela. Nie, teraz czułem tylko rosnącą we mnie panikę i chęć zakopania się w poduszkach. Albo schowania w nich chociaż głowy. I kiedy już byłem pewny, że tak właśnie należy zrobić, obcy skoczył gwałtownie aż wyrwał mi się z gardła zduszony okrzyk. Nie, nie skoczył w moją stronę - ale w stronę roztrzaskanej i wciąż płonącej (jak właśnie zauważyłem) donicy z (byłą) roślinką. Zdusił ogień butem, a ja tylko mocniej naparłem plecami o ścianę za sobą. Bardzo chciałbym się teraz w nią przemienić, albo chociaż stać się przezroczysty... Wyglądało jednak na to, że na takie czary nie miałem co liczyć.
Przyjaciel Benjamina..., zadudniło mi w myślach. Przyjaciel Benjamina... Zaraz...! Przecież ja też byłem przyjacielem Benjamina...! Odetchnąłem cicho, choć serce wciąż niestrudzenie tłukło mi się w piersi, jakbym dopiero co przebiegł maraton. Konstelacje na majowym niebie? A cóż to w ogóle za pytanie?
- Bliźnięta - odezwałem się cicho po dłuższej chwili nie spuszczając wzroku z Alexandra. - Herkules i Smok... Kruk... Panna - wymieniałem i... chyba faktycznie pomagało, bo powoli się uspokajałem. Przy "Strzale" nawet głos przestał mi drżeć. - Łabędź, lutnia...
Spokojnie, wszystko będzie dobrze - to przyjaciel. Przyjaciel Bena.
- Mały pies... - mimowolnie spojrzałem w stronę, w którą uciekł biedny zwierz. Nic mu nie było?
Nieznajomy znów się odezwał i wbiłem w niego badawcze spojrzenie moich brązowych oczu równo okolonych sinymi cieniami. Wahałem się tylko przez chwilę, by w końcu kiwnąć potakująco głową.
- Myślałem, że będziesz starszy - powiedziałem po chwili ciszy. Brzmiało to może odrobinę jak zarzut, ale bynajmniej nim nie było. Ot, wyobrażając sobie przyjaciela Bena podświadomie sądziłem, że ten będzie mniej więcej w jego wieku. O ironio...! Ja też wcale nie byłem w jego wieku.


Make love music
Not war.
Louis Bott
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
universe is in us
Niemagiczni
Niemagiczni
https://www.morsmordre.net/t1671-louis-bott https://www.morsmordre.net/t1846-niemugolska-poczta-lou#24237 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t5152-louis-bott

Strona 2 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Pokój dzienny
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach