Wydarzenia


Ekipa forum
Sala numer trzy
AutorWiadomość
Sala numer trzy [odnośnik]09.12.15 16:06

Sala numer trzy

To chyba jedna z najprzestronniejszych i najładniejszych sal nie tylko na tym piętrze, ale i całym szpitalu. Do pomieszczenia wpada duża ilość światła, przez co nie wydaje się ono tak ponure jak pozostałe części Munga. Zazwyczaj sala pęka w szwach i ciężko znaleźć tu jakiekolwiek wolne łóżko - trafiają tutaj stali bywalcy oddziału na dłuższe leczenia lub podczas kolejnych, rutynowych pobytów. Dla komfortu i prywatności pacjentów zamocowano przy każdym łóżku zwiewne, białe kotary, natomiast na końcu sali stoi duży doniczkowy kwiatek - wszak odrobina zieleniny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Sala numer trzy [odnośnik]09.12.15 16:40
| piąty września

Tego dnia kumulacja niefortunnych zdarzeń osiągnęła apogeum.
Usłyszał jeszcze zduszony krzyk któregoś z aurorów, który balansował na granicy z bezsilnym warknięciem, kiedy świat zadrżał - Garry dostrzegł, że niebezpieczny błysk przeciął powietrze tuż obok jego lewego ucha. Czarna magia zdawała się pulsować w powietrzu; drażniła go, wbijała się w nozdrza, w płuca, czuł, jak pierzchną mu przez nią usta. Był w transie, amoku, gdy wyczarowywał zaklęcie tarczy; to, co działo się później było tylko mozaiką rozmytych plam, oddalających się głosów i feerią świateł. Wciąż stał na nogach, próbując odzyskać ostrość wzroku i trzeźwość myślenia. Ktoś chyba powiedział mu, że krwawi. Przyłożył dłoń do nozdrzy, poczuł wyjątkowo obficie spływającą, ciepłą ciecz.
- Cholera - wychrypiał cicho, mając wrażenie, że wraz z krwią opuszczają go resztki sił. Przez chwilę był jeszcze w stanie iść, zdecydowanie ruszył w stronę aurorów, ale jego nogi odmówiły posłuszeństwa, gdy chciał postawić kolejny krok. Coś szarpnęło, a świat zawirował niczym na najpiękniejszej karuzeli. Wkrótce słyszał już tylko własny oddech roznoszący się echem po głowie, a potem paleta barw wyblakła, przemieniając się w obezwładniającą ciemność. Tylko po to, by - ledwie sekundy później? - odrodzić się w bieli, gdy powoli otwierał oczy, zbyt długo walcząc z ciężarem własnych powiek. Niespiesznie oddychał, mając wrażenie, że biel wkoło bombarduje go wspomnieniami i natrętnymi myślami; po chwili już pamiętał udaną aurorską akcję zwieńczoną prywatną klęską, ostatnim zaklęciem Sangelio, które, przemknąwszy o cal zbyt blisko, ugodziło go zupełnie przypadkiem. Jednocześnie kumulując się z sinicą, jego przekleństwem; zbiegi okoliczności musiały wycisnąć z bladych nozdrzy zbyt wiele krwi. Kilkakrotnie mrugnął. Rozchylał i zaciskał powieki, a z każdą chwilą kalejdoskop nieregularnych kształtów i różnych odcieni bieli układał się w względnie sensowny obraz jasnej ściany. Padało na nią światło dziennego blasku przebijające się brutalnie przez rozgrzaną szybę, a kurz beztrosko tańczył, lawirując wśród słonecznych promieni. Było mu słabo. Ciężkie oddechy zdawały się powodować, że jego klatka piersiowa nieodwracalnie się zapadała. Coś miarowo dudniło mu w uszach - bicie własnego serca? - i nie mógł uwierzyć, że zwykły krwotok tak łatwo go osłabił. Starzał się? Nie, to niemożliwe; każdy raz, gdy spoglądał na Fridtjofa, utwierdzał go w przekonaniu, że od czystej buty w tej pracy ważniejsze było doświadczenie i nawet kolejne dekady ciążące na plecach nie ujmowały umiejętności. Dał się zaskoczyć? Nie był czujny? Wszystkie jego myśli zajmowała chwila, w której dowiedział się o śmierci Zaima, gdzieś w duszy przeczuwając, że może być następny? A jednak ból i osłabienie było zbyt dotkliwe, by móc okazać się tylko iluzją - wciąż żył i chwytał to życie w garść, delektując się każdą chwilą niemego bólu.
Bał się spojrzeć na własne dłonie; sinica już dawno wydała na niego wyrok, a fioletowe krwiaki niekiedy rozkwitały pod nakrapianą złotymi piegami skórą, choć na tyle rzadko, że nie utrudniało to pracy aurora  - ostatni raz choroba spłatała mu figla przeszło rok temu, do tej pory drzemiąc w milczeniu i nie dając objawów większych od krótkich krwotoków z nosa. Drobniejszych niż ten wywołany czarnomagicznym zaklęciem, którego doświadczył niedawno, płacąc za niego ceną mało bohaterskiego omdlenia.
Zwilżył powoli usta, gubiąc się w milczeniu i marząc tylko o tym, by wstać i opuścić Munga (bo po krótkiej dedukcji doszedł do wniosku, że albo znajduje się w szpitalu, albo umarł, przez niezliczone grzechy skazując się na wieczne potępienie i niekończące się cierpienie); wiedział jednak, że nawet próba podniesienia się z łóżka może zakończyć się fiaskiem.
Świat wkoło nareszcie przestał dygotać, szare plamy ostatecznie zbiły się w całość, rozciągając przed jego oczami wyraźny widok bladego sufitu; powędrował po nim spojrzeniem, dopiero teraz w pełni słysząc szpitalny gwar, jaki wprawiał powietrze w delikatne drżenie. Mrugnął raz jeszcze, stabilizując oddech i powoli dojrzewając do tego, by sięgnąć wzrokiem dalej i niespiesznie zbadać nim resztę pomieszczenia.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Sala numer trzy [odnośnik]09.12.15 20:17
Była jedną z niewielu osób, którym nie przeszkadzał unoszący się na korytarzach, sterylny zapach. Zapach śmierci, mówili; widziała niejednokrotnie reakcje przychodzących tu czarodziejów i czarownic, dostrzegała obawę wykwitającą na ich twarzach, gdy tylko przestępowali próg izby przyjęć, marząc o tym, by jak najszybciej uciec do przypominającej oazę herbaciarni, albo najlepiej – na zewnątrz, na chłodne powietrze zakurzonej ulicy. Czujni, z malującym się w zmęczonych rysach przestrachem, przysiadali na krawędziach twardych krzeseł w poczekalniach, śledząc wzrokiem biegających w tę i z powrotem magomedyków i bojąc się zadać to jedno, najważniejsze pytanie, które zdawało się stale odbijać echem od jasnych ścian. Współczuła im, oczywiście, empatia była na stałe wpisana nie tylko w jej zawód, ale w całe jej życie, ale nie potrafiła się z nimi do końca utożsamić.
Bo delikatny zapach ziołowych lekarstw kojarzył jej się głównie z nadzieją.
Nie to, żeby zawsze jej się udawało; zdarzało się, że zamiast szeptać słowa pocieszenia, wysłuchiwała ostatnich wyznań umierających, że mimo wszystko przybywała na miejsce za późno, że wyuczonym ruchem zasuwała białe zasłony wokół szpitalnego łóżka. Przychodziły dni, złe i przeraźliwie ciche, kiedy wracała do pustego mieszkania tylko i wyłącznie z poczuciem porażki; kiedy siadała na zimnych, łazienkowych kafelkach i płakała z przytłaczającej bezsilności, mając wrażenie, że ze światem było coś mocno nie tak. Ale łzy wysychały, słońce znowu wychylało się zza budynków, a inni ludzie zdrowieli, rodzili się i żyli, i tych właśnie chwil się trzymała, bo to one pozwalały jej zatrzymać na twarzy pogodny uśmiech nawet wtedy, gdy przez czternaście godzin z rzędu nie znalazła wolnej minuty, żeby usiąść.
Jej dzisiejsza zmiana dawno już dobiegła końca, ale wiedziała, że minie jeszcze sporo czasu, zanim z czystym sumieniem ściągnie z ramion medyczny uniform. Oddział urazów pozaklęciowych pękał w szwach; zatłoczone korytarze przypominały buczący i wibrujący ul, pełen upominających się o uwagę pacjentów oraz uzdrowicieli, którzy wszelkimi siłami próbowali opanować kryzysową sytuację. Sama Margaux od kilku godzin krążyła między salami, w jakimś harmonijnym, niekończącym się tańcu; mimo że nie należała do stałego personelu szpitala, czasami wzywano ją do pomocy, gdy brakowało rąk do pracy. Zgadzała się zawsze, leczenie jak nic innego pozwalało na opanowanie błądzących niebezpiecznie myśli – a tego w ostatnich dniach potrzebowała wręcz desperacko.
Mamy poważną utratę krwi pod trójką, możesz tam zajrzeć? – usłyszała gdzieś obok. Odwróciła się, odruchowo wyciągając ręce i odbierając od uzdrowicielki sztywną podkładkę z zatkniętym za nią arkuszem pergaminu. Nie odpowiedziała, ani nie skinęła głową – nie miała już do kogo, bo kobieta zdążyła zniknąć po drugiej stronie korytarza; obie wiedziały, że jej pytanie miało charakter tylko retoryczny.
Ruszyła do odpowiedniej sali bez zastanowienia, płynnie zmieniając kurs i w międzyczasie zerkając na kartę. Pierwszą stronę ominęła, dane osobowe nigdy nie były dla niej istotne; przebiegła wzrokiem jedynie po kwestiach najważniejszych. Trafienie Sangelio, stwierdzona sinica, eliksir uzupełniający krew. Wyminęła czarownicę z głową owinięta bandażami, nieświadomie posyłając jej łagodny uśmiech i pchnęła łokciem ciężkie drzwi z numerem trzy.
Wydawałoby się, że coś powinno było wzbudzić jej podejrzenia. Że znajoma nazwa choroby powinna była skłonić ją do sprawdzenia nazwiska pacjenta, że białe zasłony powinny szeptać do niej ostrzegawczo, że fiolka z ciemnoczerwonym lekarstwem powinna oparzyć ją w dłoń, gdy wyjęła ją z zamykanej na klucz szafki przy wejściu. Los nie mógł przecież być tak przewrotny, żeby wepchnąć ją bez ostrzeżenia prosto na Garretta, niemożliwym było, żeby to jego postać wyłoniła się zza zwiewnej tkaniny, słaba, blada, chora.
A jednak.
Zatrzymała się gwałtownie, jakby jej płaskie podeszwy przykleiły się nagle do wypolerowanych desek podłogowych, a ona jedynie cudem nie wypuściła szklanego naczynia z rąk. Skóra na delikatnych policzkach pojaśniała lekko, choć i tak nie mogła równać się z twarzą leżącego na łóżku mężczyzny – poszarzałą, niezdrowo kontrastującą z pokrywającymi ją, licznymi piegami. Wargi zadrżały jej niespokojnie na widok fioletowych cieni pod oczami, jeszcze błądzącymi nieprzytomnie po suficie, ale powoli odzyskującymi poczucie świadomości. Wstrzymała oddech, przesuwając wzrok na rozsypane na poduszce, ognistorude włosy, na sine przedramiona, na poruszające się powoli powieki.
Wiedziała, że w końcu na siebie wpadną. Ich światy, kiedyś nierozłączne, nadal poruszały się na niebezpiecznie bliskich orbitach i ponowne spotkanie było jedynie kwestią czasu. Rozumiała to i wydawało jej się, że była na to przygotowana; myślała nawet, że widok Garretta szczęśliwego, wiodącego poukładane życie i otoczonego przyjaciółmi, ostatecznie utwierdzi ją w wątłym przekonaniu, że dwa lata wcześniej podjęła dobrą decyzję. Przekonaniu, które obecnie rozsypywało się w drobny mak, bo mężczyzna, którego miała przed sobą, wyglądał jak zaprzeczenie tego wszystkiego, czego mu życzyła.
Obejrzała się przez ramię, w pierwszym, tchórzliwym i tak bardzo do niej niepodobnym odruchu mając zamiar przekazać komuś jego kartę. Przepraszam, nie mogę zająć się tym pacjentem, jest moim… Kim, Margaux? Przywołała się do porządku, robiąc niepewny krok do przodu. Przymknęła powieki, pozwalając sobie jeszcze na dokładnie pięć sekund słabości. Jedna. Dwie. Nie podglądaj. Trzy. Kocham cię. Cztery. Próbowałem zasadzić gardenie.
Pięć.
Cichy brzęk szkła wypełnił powietrze, gdy postawiła fiolkę na jasnej szafce. Za nim podążył szelest pergaminu, gdy obok naczynia wylądowała karta z danymi. Widziała, jak zaczyna się rozglądać; tylko sekundy dzieliły go od dostrzeżenia jej obok. – Jak się czujesz? – zapytała cicho. Uśmiechnęła się. Szczerze, łagodnie, dokładnie tak, jak zawsze.
Zupełnie jakby wcale nie pękało jej serce.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Sala numer trzy [odnośnik]10.12.15 20:45
Skupił spojrzenie na mozaice cieni rzucanych przez gałęzie drzew, która tworzyła się na suficie. Ciemny, lekko rozmyty kształt zadrżał w rytm wiatru, jaki musiał szaleć za oknem, trzęsąc drobnymi liśćmi - te już wkrótce pożółkną, zapomną o zieleni przywodzącej na myśl życie, wyschną, opadną, natura znów zatoczy krąg. Pogrąży się w zimowej żałobie, gdy widmo ciepłych promieni słonecznych zostanie pogrzebane przez piętrzący się, śnieżny puch - po miesiącach smutku kryjącego się w mrozie, kiedy przyprószeni śniegiem ludzie błądzący wśród niekończących się uliczek zapomną już, jak smakuje szczęście, pierwsza jaskółka zatańczy na tle błękitu nieba. A choć mówią, że nie czyni ona wiosny, wkrótce świat odrodzi się w zieleni. Tylko po to, by umrzeć ponownie; ktoś, kto wykreował świat, był okrutnikiem, który igrał z nadzieją i radością, dając je, by zaraz odebrać, kazać zatęsknić za wszystkimi uczuciami innymi od chłodnej obojętności.
Zginał i prostował palce, powoli, nie spiesząc się, jakby w obawie, że nawet tak mały gest przysporzy mu bólu. Odkąd każdemu głębszemu oddechowi przestał towarzyszyć nieznośny ucisk, zaczął się niecierpliwić; nie miał czasu, który mógłby beztrosko zmarnować, przykuty do łóżka i zmuszony do beztroskiej rekonwalescencji. Zakon nie zatroszczy się o siebie sam, Lyra nie ukoi własnych trosk, niebosiężne sterty dokumentacji, które miały zostać wypełnione na wczoraj, również magicznie nie utoną pod ciężarem atramentowych liter. Zbyt wiele trosk spadło na jego kark w przeciągu ostatnich miesięcy, zbyt wiele wątpliwości podkopywało pewność siebie.
Gdy w końcu dobiegł go dźwięk rozchylających się kotar, niemal westchnął z ulgą - był pewien, że zrobiłby to, gdyby tylko znalazł wystarczająco wiele sił. Starał się nie przykuwać uwagi do ciemnych mroczków co rusz przypominających sobie o własnym istnieniu i tańczących natrętnie przed jego oczami. Starał się zapomnieć o zimnych potach, które zalewały mu kark, o szumie w uszach, który utrudnił mu zrozumienie pytania, jakie padło ledwie sekundy później; spodziewając się jego brzmienia, już wcześniej ułożył w myślach odpowiedź. Że czuje się w porządku, ale jest osłabiony. Że ten stan nie jest dla niego nowością, że potrzebuje wyłącznie eliksiru, który przywróci mu siły. Że nadmierna troska jest zbędna, bo wkoło zapewne znajduje się więcej potrzebujących, którzy wymagają natychmiastowej opieki, że chętnie zwolni łóżko, by przeznaczyć je dla kogoś, kto znajduje się w stanie krytycznym. Te słowa układały mu się na spierzchniętych wargach do momentu, gdy wreszcie odwrócił głowę; powędrował wzrokiem tam, gdzie powędrować nie chciał, lokując spojrzenie dokładnie na szaroniebieskich tęczówkach. Które zdawały mu się znajome; zbyt wolno łączył fakty, rozmazane obrazy z przeszłości nakładały się na siebie niespiesznie, sprawiając, że zapomniał, co jeszcze sekundę temu planował powiedzieć.
- Nie wiem - powiedział, bo naprawdę nie wiedział, co czuł; pulsujący ból przy skroniach rozmył się, przestało ruszać go mrowienie w palcach. Umarł? Wciąż gubił się w omamach? Śnił, dokładnie tak, jak zdarzało mu się zbyt często, co przeklinał, budząc się z uczuciem pustki, której nie potrafił zapełnić? - Margaux - dodał bezsensownie, jakby łudząc się, że jej imieniem - bo zatrzymał zdrobnienie, nim wypłynęło z jego ust, niepewien, czy aktualnie nie było zarezerwowane dla kogoś innego - zaklnie rzeczywistość, sprawiając, że wszystko runie jak domek z kart. Bo, mimo wszystko, nie pragnął niczego innego - wiele razy kreował w myślach ten moment, lecz w wyobrażeniach był bardziej podniosły, a on sam czuł więcej, o wiele więcej, a nie tylko pustkę wykradającą mu oddech, która ujawniała się też w złamanym spojrzeniu intensywnie błękitnych oczu. Zabawnie kontrastowało to z faktem, że kiedy odeszła, przechodził przez wszystkie pięć etapów żałoby; zaprzeczenie było pełne goryczy, gdy codziennie powtarzał sobie, że to sen - zaraz miała pojawić się znowu, dokładnie w tym momencie, gdy otworzy oczy po pełnej koszmarów (tych najgorszych, w których nie widział jej twarzy) nocy. Gdy uparcie nie wracała, zwątpił. Myślał zdecydowanie zbyt wiele, zastanawiając się, gdzie popełnił błąd.
Potem próbował ją znienawidzić. Oskarżać w myśli, że tak umiejętnie parodiowała jego uczucia, udawała je tyle lat w imię... no właśnie, w imię czego? Nie mogło chodzić o pieniądze, u jego boku nie opływała w bogactwo. Poczucie bezpieczeństwa? Wykorzystała go tylko po to, by nie być samotną, by mieć kogoś, kto zawsze wstawi się za nią i nie pozwoli nikomu jej skrzywdzić? Chciał się denerwować, chciał spalić wszystkie zdjęcia, chciał schować do kartonu książki, które przesiąkły jej zapachem, wyrzucić wszystkie rysunki, o wzięciu których w pośpiechu zapomniała. Naprawdę chciał być zły, powtarzał sobie na głos, że skoro odeszła, to to wszystko musiało być tylko kłamstwem - pięknym, lecz takim, które wreszcie wyszło na wierzch, doszczętnie druzgocącym i zaplanowanym tak zimnokrwiście, że nie był w stanie objąć tego umysłem. Ale wizja Margie kierującej się wyłącznie chłodną kalkulacją zapiekła go mocniej niż wyrzuty sumienia, zabolała gorzej niż kruszące się szczęście w momencie, gdy osoba, którą kochał najmocniej, odeszła z jego życia.
I - mimo wszystko - potrafił nienawidzić tylko siebie.
W końcu zdawało mu się, że przywykł, zakopał topór wojenny z własnymi demonami i pogodził się z faktem, że przeszłość była historią, która nie lubiła się powtarzać. Nie wysyłał listów w butelkach, nie zmuszał sowy do morderczego lotu nad oceanem i nie szukał uparcie Margaux, choć doskonale wiedział, że gdyby się uparł, znalazłby ją bez problemu. Ale nie chciał. Fakt, że odeszła, mówił zbyt wiele - gdyby pragnęła wytłumaczyć się bądź utrzymać z nim jakikolwiek kontakt, zainicjowałaby to sama. Nie czuł potrzeby, by się narzucać, a niebawem zrozumiał także, że nie ma do tego żadnego prawa. Że nie ma żadnego prawa do niej. I nigdy nie miał.
A teraz stała przed nim, piękna i eteryczna jak zawsze, choć tak odległa, jak nie była dla niego nigdy dotąd. I zrozumiał, jak bardzo się mylił - zdawało mu się, że wciąż nie czuł nic, gdy patrzył na znajome rysy rozświetlone światłem padającym przez okno, gdy rozpoznawał każdy powściągliwy gest i uśmiech błąkający się po tych ustach. Ale tak naprawdę rozpadał się w pustce, która uwydatniała echo dawnych błędów obijające się po jego głowie. Powietrze wypełniające sterylne pomieszczenie zdawało się ciężkie, przesycone dawnymi żalami i słowami, które nigdy nie powinny paść - ale mimo to, kompletnie paradoksalnie i wbrew wszystkim odruchom zdrowego rozsądku, na jej widok poczuł się lepiej. - Od dawna jesteś w Londynie? - spytał, bo nie mógł dłużej milczeć. I dopiero po chwili uświadomił sobie, że mogło brzmieć to jak wyrzut, choć w jego głosie nie było najmniejszej nuty oskarżenia. Prawie dodał (powstrzymując się w ostatniej chwili przy akompaniamencie myśli, że tylko by się pogrążył), że jeśli nie chce, wcale nie musi mówić - nie powinien interesować się jej życiem, które przestało jakkolwiek go dotyczyć. Powinno przestać dotyczyć. Ale czy przestało? Nie wiedział już, czy większy chaos w jego głowie spowodowała gwałtowna utrata krwi, czy obecność zbyt znajomej twarzy, której spodziewał się już nigdy nie ujrzeć. Mętlik, w głowie miał mętlik, a fakt, że przed chwilą opróżnił przez nos całą zawartość swoich żył (a przynajmniej takie miał wrażenie, słysząc pogłos słów Margaux i ciągły szum w uszach), wcale nie pomagał.
Może byłoby łatwiej, gdyby wykrwawił się na śmierć na tej nokturnowej uliczce?


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Sala numer trzy [odnośnik]19.12.15 16:25
Miała wrażenie, że panujący na korytarzu gwar, który dopiero co agresywnie wciskał się jej do uszu, zamienił się w niewyraźne, ledwie wyczuwalne wibracje przyciszonych głosów i stukotów. Zupełnie jakby ktoś – ktoś w jej głowie, być może? – mruknął podstępnie silencio, pozostawiając ją sam na sam z kłębiącymi się myślami, nie mającymi nic wspólnego z lekarskim profesjonalizmem i zachowaniem dystansu. Poczucie obowiązku, zazwyczaj tak silne i niezmącone, również odsunęło się gdzieś w dal, stając się widocznym, ale mało istotnym elementem tła; tak samo cichym, jak oddzielony jasną ścianą szum szpitalnej codzienności, dla niej samej ograniczającej się aktualnie do jednego łóżka, otoczonego pachnącymi świeżo zasłonami. I do pary błękitnych oczu, w których powoli pojawiało się zrozumienie, potwierdzone jeszcze dodatkowo jej własnym imieniem, wypowiedzianym głosem zachrypniętym i słabym, ale z całą pewnością znajomym.
Lewy kącik ust drgnął jej lekko, gdy, zaskoczona nagłym i bolesnym szarpnięciem w okolicach serca, na ułamek sekundy przestała panować nad własną mimiką. Powietrze w sali stało się dziwnie suche, drażniąc wrażliwe oczy i zmuszając ją do częstszego mrugania, ale to były jedyne zmiany w naturalnym zachowaniu, na jakie sobie pozwoliła. Kiedyś – nie tak dawno, zdawałoby się – przed chwilą – oddałaby wszystko, żeby tylko jeszcze raz usłyszeć ten pozornie zwyczajny zlepek liter, wypowiedziany głosem Garretta. W jego ustach jej imię było pozbawione obcego wydźwięku, a zamiast tego nasycało się ciepłem; zupełnie jakby w jakiś tajemniczy sposób przemycał między głoskami prawdziwe uczucia, te najczystsze i najprawdziwsze, których tak bardzo łaknęła. Dzisiaj było jednak inaczej, bo dzisiaj w powietrzu wybrzmiało po prostu słowo; niby to samo, ale jakby płaskie, głuche, odzywające się jedynie echem przeszłości i rozlegające się o całe dwa lata za późno.
Garry – odpowiedziała niemal bezwiednie, wciąż tak samo jak zawsze kalecząc podwójne r, jak gdyby chcąc potwierdzić, że tak, że to była ona, że wszystko było w porządku, choć rzeczywistość znajdowała się aktualnie tak daleko od w porządku jak tylko było to możliwe.
Nie wiedziała, kiedy dokładnie porzuciła nadzieję, że mimo wszystko uda im się przetrwać. Kiedy przestała zrywać się niespokojnie w reakcji na każdy dzwonek do drzwi, biegnąc do nich może nieco zbyt szybko i z policzkami zaróżowionymi nienaturalnie, niezdrowo, nieodpowiednio. Kiedy jej dłonie zaczęły otwierać pergaminowe koperty bez charakterystycznego drżenia, kiedy ona sama skończyła z pisaniem długich listów, które nigdy nie miały znaleźć drogi do adresata. Nie przyznawała się do tego, nawet sama przed sobą, ale pierwsze tygodnie (miesiące?) po powrocie do rodzinnego domu wyglądały właśnie tak; w jakiejś niezrozumiałej naiwności nie była w stanie uwierzyć, że Garrett tak po prostu pozwolił jej odejść, utrzymując jej kruchą i niepewną decyzję w stanie nienaruszonym. Wiedziała, że gdyby chociaż spróbował ją zatrzymać, gdyby zapytał dlaczego, gdyby w jakikolwiek sposób dał jej do zrozumienia, że nadal mu zależało – pękłaby po naporem słów, z nierozpakowaną jeszcze walizką i błaganiem w oczach pojawiając się w progu ich wspólnego mieszkania. Ale dni mijały, a ona stopniowo starała się zapełniać ziejącą w sercu pustkę mglistymi substytutami szczęścia, które nie przynosiły co prawda ukojenia, ale przynajmniej zabierały drogocenny czas, który w innym wypadku zmarnowałaby na rozmyślania.
Dlaczego więc czuła się teraz, jakby ponownie znalazła się w punkcie wyjścia?
Pytanie, które zawisło w sterylnej przestrzeni między nimi wyrwało ją z bezruchu, niejako przypominając jej o tym, gdzie była. – Wróciłam w lutym. Zaraz po pogrzebie – odpowiedziała łagodnie i bez zawahania, ani na sekundę nie zatrzymując się nad faktem, że Garry mógł nie do końca zrozumieć jej słowa. Jego twarz i cicho brzmiący głos kazały jej na moment zapomnieć o tym, że ich życia nie biegły już równolegle; że sytuacja, w której wiedzieli o sobie wszystko, przestała być naturalnym stanem rzeczy, chociaż przecież ona sama nie miała pojęcia, jak wyglądała obecnie jego rzeczywistość.
Zrobiła krok do przodu, nachylając się lekko nad łóżkiem. Jej dłoń na sekundę zawisła nad jego ramieniem, palce prawie musnęły szpitalną koszulę, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie, zamiast tego opierając się o metalową ramę. – Kręci ci się w głowie? Dasz radę usiąść? Musisz wypić eliksir, straciłeś dużo krwi – powiedziała, głosem, który nie drżał chyba tylko dlatego, że utarte formułki przychodziły jej tak łatwo, jak oddychanie. Przesadą byłoby jednak stwierdzenie, że czuła się pewnie; delikatna stanowczość, którą wykształciły w niej lata ciężkiego stażu i jeszcze cięższej pracy w pogotowiu ratunkowym, poddawała się w zderzeniu z powracającymi stopniowo emocjami, topniejąc w przerażającym tempie. Na nic zdawało się milczące ganienie się w myślach, czy przywoływanie do porządku; mimo że na zewnątrz zachowywała opanowanie, to gdzieś w jej umyśle trwało właśnie bezlitosne bombardowanie, zalewające ją obrazami i wspomnieniami. Nie, nie groziło jej zaniesienie się dziewczęcym szlochem ani widowiskowe omdlenie, nigdy nie zdarzało jej się skupiać się na sobie aż tak bardzo – zwłaszcza, kiedy dookoła znajdowali się ludzie, którzy jej potrzebowali – ale w życiu nie spodziewałaby się, że rzecz tak prozaiczna, jak niesienie pomocy, mogła być jednocześnie tak trudna do wykonania. – Pomogę ci – zapewniła, mając nadzieję, że te zwyczajne, oczywiste słowa, nie były podszyte hipokryzją. Wyciągnęła ręce przed siebie, gotowa podtrzymać go, gdyby się zachwiał, albo złapać, zanim osunąłby się bezwładnie na poduszki. Dokładnie tak, jak obiecywała to robić zawsze, w momencie, w którym włożyła na palec delikatny pierścionek z białego złota, obecnie upchnięty głęboko w starej szkatułce z pamiątkami. Schowany przed światem razem z jej pustymi słowami, które boleśnie odbijały się echem wewnątrz czaszki, sprawiając, że nienawidziła się jeszcze bardziej niż zwykle. I chociaż była pewna, że tamtego dnia jej działania były podparte logicznymi powodami, to patrząc na Garretta nie potrafiła przypomnieć sobie ani jednego.
Zawsze była podporą dla wszystkich, dlaczego więc nie była w stanie być nią dla niego?


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Sala numer trzy [odnośnik]20.12.15 23:17
Kiedy kilka godzin wcześniej w beznadziejnym bezruchu wpatrywał się w wiązkę zielonego, pulsującego czarną magią światła przemykającą tuż obok jego głowy, myślał, że nic nie mogło pójść gorzej; że tak otwarte igranie ze śmiercią okaże się epilogiem serii przykrych wydarzeń, a nie preludium do tragikomedii, z której najpewniej zaśmiałby się - bo nie potrafił inaczej odreagowywać bezsilności, jaka zamykała go w klatce gorzkiej apatii - gdyby tylko pamiętał, jak ułożyć usta w prześmiewczym grymasie. Segregowanie myśli przy akompaniamencie pulsującego bólu głowy zdawało się awykonalne, a niemoc spotęgował tylko zbyt znajomy błysk srebrnych kosmyków. Nie umiał przypomnieć sobie, jak w takiej sytuacji zachowałby się cywilizowany, racjonalny człowiek - dlatego przez chwilę tylko patrzył, jakby chcąc upewnić się, czy na pewno nie śnił. A może umarł? Niepoukładane myśli zalewały go chaotycznym strumieniem; wtedy Margaux otworzyła usta i wypowiedziała jego imię, a on spojrzał uważniej w jej szare oczy i wreszcie uświadomił sobie, że to działo się naprawdę - że stało się dokładnie (no, może nie dokładnie; nie przewidział szumu w głowie i ciemnych mroczków tańczących skocznie na przeciwległej ścianie) to, o czym nieprzerwanie marzył przez ostatnie dwa lata. I choć ułożył w głowie wiele scenariuszy, żaden z nich nie zdawał się odpowiedni; nie przewidział tego, że spotkają się zupełnie przypadkiem, wcale nie wpadną sobie w objęcia, przepraszając się pocałunkami i słowami, które powinny paść już wiele czasu temu - w końcu mieli znów sprzeciwić się razem światu, wyzwać go na prywatną wojnę, jakiej stawką stałoby się szczęście.
Bywał taki naiwny.
W końcu nie było żadnych objęć, nie było pocałunków, nie było słów przepełnionych żalem z powodu tego, co wcale nie musiało się stać; była tylko pustka wypełniająca jego myśli, gdy próbował przypomnieć sobie, co chciał jej powiedzieć za każdym razem, gdy dociskał pióro do pergaminu, lecz tylko po to, by zgnieść niewysłany list w palcach i podpalić go niestarannie rzuconym zaklęciem. Była sterylna, szpitalna biel i wyrzuty sumienia, które zduszał, zrzucając ucisk w klatce piersiowej na karb utraty krwi. Odwrócił spojrzenie, błądząc nim po ścianie, po jasnej zasłonie, po własnych dłoniach i po najodleglejszym roku łóżka; desperacko unikał kontaktu wzrokowego, może dając jej szansę na niespostrzeżoną ucieczkę. Już raz pozwolił jej odejść. Może zrobić to ponownie, teraz nie rozkruszy go to tak doszczętnie. Ale wciąż czuł jej obecność, nie drgnęła nawet z miejsca - dlaczego robiła to sobie i jemu? Dlaczego nie zniknęła, po prostu udając, że wcale się nie spotkali, że nie zasiała w nim ziarna niepewności? Czy jeszcze niedawno nie był pewien, że wreszcie pogodził się z przeszłością, ledwie miesiąc temu zakładając... cholera, zakładając złoty pierścionek na palec osoby, której najpewniej nigdy nie będzie w stanie pokochać?
A każde kolejne słowo Margaux coraz skuteczniej kruszyło zalążki nadziei, jakie skrywał gdzieś na dnie duszy, tam, gdzie nie docierało echo słów, które powtarzał jak mantrę - tak długo, aż w końcu uwierzył, że naprawdę ruszył dalej; miała wiele miesięcy, aby się z nim skontaktować, ale nawet nie próbowała tego zrobić. Wziął zbyt głęboki oddech, a jego klatka piersiowa zaprotestowała; przez niezdrowo bladą twarz przemknął krótki grymas bólu. Odważył się odnaleźć spojrzeniem jej oczy, w których nie zmieniło się absolutnie nic.
- Pogrzebie? - powtórzył nagle, jakby dopiero po chwili (spędzonej na niezręcznym obserwowaniu jej tęczówek, bo nie umiał - lub nie chciał - odwrócić wzroku) zauważając, że wypowiedź Margie nie zakończyła się po trzech pierwszych słowach. Przeklął w duchu zawroty głowy, przeklął labirynt myśli; miał wrażenie, że coraz bardziej pogrążał się w jej oczach. Chociaż nie powinno mu już na tym zależeć. Nie powinno. Prawda?
Podeszła zbyt blisko, a Garrett czuł, że traci jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją. - Bywało gorzej - rzucił z pozorną lekkością, ale miał wrażenie, że zaraz znowu omdleje - i tylko myśl o tym, że byłoby to niezwykle niemęskie pozwalała mu zachować resztki przytomności. Mordercza mieszanina osłabienia i całej fali niezrozumiałych emocji pulsowała w żyłach, a tętnice wybijały rytm jego obaw. A gdy Margaux zaproponowała mu pomoc, niemal wpadł w panikę; nie wiedział nawet, że serce jest w stanie tak przyspieszyć, przez co poczuł się jeszcze gorzej, pogrążając się jeszcze mocniej, jeszcze bardziej mając ochotę rzucić na siebie Zaklęcie Kameleona i wtopić się w pościel. - Chyba dam radę - wypalił dziwnie zachrypniętym głosem, zdecydowanie zbyt szybko unosząc się do pionu; świat wkoło zakręcił się jak na karuzeli, dudnienie w głowie zagłuszyło myśli i coś wywróciło się w okolicach jego żołądka. W obronnym geście zamknął oczy, mając nadzieję, że gdy rozchyli powieki, świat wokół zdąży się ustabilizować. Ale coś szumiało dalej, wciąż czuł się, jakby ktoś potraktował go potężnym Confundusem bądź uderzył w potylicę patelnią; na domiar złego miał wrażenie, że zaraz... - Jak bardzo upokorzę się, jeśli zaraz zwymiotuję? - wymamrotał, co - paradoksalnie - przyniosło mu ulgę; kilka ciężkich oddechów później otworzył oczy i musiał kilkakrotnie mrugnąć, zanim trzy niewyraźne Margaux przemieniły się w jedną - tę prawdziwą, na którą patrzył ze zbyt niewielkiej odległości. Ale (o dzięki ci, Merlinie) żadna treść nie opuściła jego żołądka (pewnie wyłącznie dlatego, że był on boleśnie pusty). Wbił paznokcie we wnętrze dłoni, zupełnie jakby tylko to było w stanie przypomnieć mu, że nie może wyciągnąć ręki i spróbować musnąć palce ukochanej, upewniając się, czy naprawdę stała obok. Samotny mroczek zatańczył na twarzy Margie, gdy wpatrywał się w jej jasne oczy odrobinę zbyt długo.
Zbyt nieodpowiednio.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Sala numer trzy [odnośnik]25.12.15 0:47
Nie chciała wracać myślami do przeszłości, ale przeszłość sama wkradła się między bezgłośne, spokojne oddechy. Okręciła jej się wokół kostek powoli i ostrożnie, tylko nieznacznie poruszając białymi zasłonami, filtrującymi słoneczne światło w podobny sposób, jak muślinowe firanki, które kiedyś własnoręcznie wieszała w oknach. Wniknęła do organizmu przez pory bladej skóry, dotarła zdradziecko do krwioobiegu, a stamtąd już prosto do serca, zakłócając jego regularny, bezbolesny rytm i ciągnąc unoszącą się miarowo klatkę piersiową do ziemi. Subtelnie i jedynie metaforycznie; nie odebrała jej zdolności logicznego myślenia, nie sprawiła, że zapomniała, po co znalazła się w szpitalnej sali. Postępowała z nią delikatnie, witając się serdecznie, jak stary przyjaciel, nasycając słowa cichym żalem i podszywając gesty niewypowiedzianym smutkiem; najprawdopodobniej zauważalnym tylko i wyłącznie dla niej, chociaż przez chwilę wydawało jej się, że dostrzegła jego odbicie w wyblakłym błękicie garrettowych tęczówek, skierowanych w jej stronę wystarczająco długo, żeby wywołać jasny rumieniec na gładkich policzkach.
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że nastąpiła między nimi jakaś nieuchwytna zmiana. Kiedyś to właśnie w tych znajomych oczach szukała łączności z rzeczywistością; wychwytywała je wzrokiem niemal bezwiednie, podświadomie, budząc się rano i w zamyśleniu podnosząc spojrzenie znad kreślonych starannie rysunków. Układ jaśniejszych i ciemniejszych plamek znała na pamięć, podobnie jak ukryte za nimi ciepło; nie potrzebowała widzieć reszty jego twarzy, żeby wiedzieć, czy akurat się uśmiechał, zaciskał usta w niemym skupieniu, czy marszczył czoło w niepokoju. Wszystkie te emocje znajdowały swoje odzwierciedlenie w wiecznie żywych źrenicach, a jakiekolwiek by nie były, potrafiła zawsze odszukać w nich ukojenie, wyciszyć niepewności, zapomnieć o zawahaniach. Dzisiaj wydawało jej się, że było wprost na odwrót, bo w chwilach, w których ich spojrzenia się krzyżowały, ziemia niebezpiecznie osuwała jej się spod nóg, ciągnąc ją w tę nieprzeniknioną, obcą pustkę i musiała mocniej zaciskać palce na metalowej ramie łóżka, żeby nie stracić kontaktu ze światem.
Najprawdopodobniej również dlatego nie odpowiedziała mu od razu, pozwalając, żeby krótkie pytanie zawisło w powietrzu na kilka długich, wypełnionych oddziałowymi odgłosami sekund. Powód, dla którego w ogóle rozbrzmiało, dotarł do niej z opóźnieniem, nie powodując jednak na twarzy niekontrolowanego spazmu bólu, a jedyną reakcją organizmu na przywołane wspomnienie dziecięcej trumienki, było pojedyncze, głośniejsze uderzenie serca. Czasami miała nieprzyjemne wrażenie, że wylała nad bratem stanowczo zbyt mało łez, ale prawda była taka, że wylewała je regularnie przez jedenaście lat, więc kiedy jego trudna wędrówka w końcu dobiegła końca, potrafiła czuć jedynie pełną wyrzutów sumienia ulgę. I nadzieję, że znajdował się obecnie w miejscu, w którym nie ograniczały go ułomności niedoskonałego umysłu. – Muminka – wyjaśniła więc po prostu, spokojnie, pogodnie, tak typowo dla samej siebie. A później dodała jeszcze, czując nagłą potrzebę usprawiedliwienia się: – Ceremonia była skromna, nie powiadamialiśmy nikogo spoza najbliższej rodziny.
Nie napisała do niego, bo bała się, że przyjechałby z litości. I tego, że wcale by nie przyjechał.
Podniósł się do pozycji siedzącej tak nagle i gwałtownie, że nie zdążyła go powstrzymać. Jej wyciągnięte ręce zostały w miejscu, zawieszone w próżni, równie bezużyteczne, co ona sama. Zreflektowała się jednak błyskawicznie, podejrzewając, co może nastąpić za moment; jedną dłoń przeniosła więc płynnie za jego plecy, nie dotykając ich, ale asekurując, w razie gdyby postanowił równie niespodziewanie wrócić do poziomu. Zlustrowała jego twarz z lekkim niepokojem, cierpliwie wyczekując efektów tej niespecjalnie rozsądnej akrobacji i finalnie uśmiechając się z ulgą (i rozbawieniem?), gdy dotarło do niej niewyraźne pytanie. Pokręciła głową, dopiero po sekundzie orientując się, że ze względu na zamknięte oczy, nie mógł tego zobaczyć. – Wcale – odpowiedziała, decydując, że zagrożenie minęło i prostując się na moment – tylko po to, żeby zabrać ze stolika fiolkę z ciemnoczerwonym eliksirem. Zawahała się nieznacznie, zanim ostrożnie przysiadła na krawędzi łóżka, tłumacząc sobie, że nagłe przyspieszenie rytmu serca spowodowane było zmianą pozycji, a nie bliskością Garretta. – Szczerze mówiąc, będę pod wrażeniem, jeśli tego nie zrobisz.
Zaczekała cierpliwie, aż rozchyli powieki, ponownie skupiając początkowo rozbiegane spojrzenie na niej i powodując, że jej myśli rozpierzchły się na sekundę we wszystkich kierunkach. Wyglądało jednak na to, że robiła się coraz lepsza w przywoływaniu się do porządku, bo tym razem zajęło jej to dokładnie półtorej sekundy. Nieco więcej czasu potrzebowała na posegregowanie słów w logiczne zdania, które mimo to odmówiły opuszczenia jej ust, nie przechodząc przez filtr rzeczy nieodpowiednich. Chciała zadać mu tysiąc pytań; gdyby mogła, gdyby wciąż miała do tego prawo, i gdyby czuł się odrobinę lepiej, siedziałaby przy jego łóżku godzinami, nadrabiając skrzętnie każdą utraconą minutę z jego życia. Dowiedziałaby się, co było słychać u jego rodzeństwa, czy Barry’emu przeszedł okres młodzieńczego buntu, czy Lyra nadal malowała swoje obrazki; upewniłaby się, że stojące na parapecie donice z gardeniami wciąż miały się dobrze, zapytałaby, o czym była książka, którą ostatnio przeczytał, czy stół w kuchni nadal przechylał się śmiesznie na jedną stronę, i – o czym myślała z lekkim ukłuciem gdzieś za mostkiem – czy w jego rzeczywistości pojawił się ktoś nowy. Chciała wiedzieć to wszystko, a co najważniejsze, chciała wiedzieć, że był szczęśliwy; że swoim odejściem nie zatruła jego świata nieodwracalnie. Chciała, ale nie mogła, póki co zmuszona do zadowolenia się chwilą obecną, wypełnioną jedynie tym znajomym, choć podszytym jakąś rozdzierającą serce bezradnością, spojrzeniem.
Wyciągnęła kryształowy korek z niewielkiego naczynia, a w powietrzu niemal natychmiast rozniósł się charakterystyczny, ziołowy i lekko metaliczny zapach eliksiru. Wyciągnęła go w jego kierunku. – No to teraz do dna – powiedziała, prawie od razu żałując, że egoistycznie nie odciągnęła tej chwili jeszcze bardziej w czasie, przedłużając ich spotkanie o kolejne, drogocenne minuty.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Sala numer trzy [odnośnik]27.12.15 19:06
Jeszcze przez chwilę bezczelnie nie odwracał wzroku, po prostu analizując jej tęczówki i dziwiąc się, że nie czuje zalewających go na zmianę fali gorąca i chłodu, jakie wytrąciłyby mu grunt spod nóg, sprawiając, że poczułby się jeszcze gorzej. Czekał na złośliwe podszepty rozkazujące mu zaciskać ze złości pięści, że kiedykolwiek pozwolił jej odejść, wyrzuty sumienia snujące historię, którą doskonale znał. Patrzył, nie wiedząc, czy bardziej cieszy się z tego, co mieli, czy smuci, że należy to do przeszłości; ale mimo wszystko tęsknił za jej obecnością, masochistycznie i samolubnie delektując się każdą chwilą, kiedy była obok. Bo - pomimo ostatnich lat - wciąż była osobą, która wiedziała o nim najwięcej, którą on znał najlepiej i żadne rozłąki, żadne rozstania i pożegnania nie były w stanie tego zmienić. Na początku żałował, że w ogóle pojawiła się w jego życiu, niszcząc spokój, dając mu nadzieję, że ma szanse na bycie szczęśliwym; potrzebował czasu, by zrozumieć, że nic nie trwa wiecznie i być jej wdzięcznym za te wszystkie chwile, które dzielili. Za to, że nauczyła go inaczej patrzeć na rzeczywistość, zatrzeć już całkiem granice pomiędzy światem magicznym a mugolskim; to właśnie dzięki niej odkładał czasem różdżkę na bok, cieszył się małymi rzeczami wykonywanymi własnoręcznie. I nieważne, jak długo by się tego wypierał, gdyby nie ona, byłby teraz całkowicie innym człowiekiem, miałby inne troski, inne zmartwienia, inne obowiązki, inną codzienność. Czy lepszą? - nie wiedział tego, nie chciał oceniać.
Nie był w stanie ukryć przed samym sobą, że najchętniej poprosiłby ją o to, by mogli zapomnieć. Rzucić przeszłość, krótkim obliviate pozbyć się dwóch poprzednich lat odosobnienia, udawać, że nigdy się nie rozkruszyli, zaprzepaszczając wszystko - bo zdawało mu się, że bez niej nie miał nic. Ale mylił się. Miał rodzinę, miał pracę, miał przyjaciół i całą kolekcję obowiązków, które obciążały jego barki od momentu, gdy Dumbledore zlecił mu założenie zakonu. I Margaux też miała swoje życie - oddzielili swoje drogi w momencie, w którym zamknęła za sobą drzwi; już dawno przestał ją o to winić, wierząc, że nie podjęła tej decyzji lekkomyślnie i bez większych problemów. Zresztą nigdy nie oskarżał jej o brak rozsądku - i właśnie dlatego pozwolił jej odejść, musiała zdawać sobie sprawę z tego, co robi; miała wiele okazji, by zawrócić, postawić krok w tył, odwrócić się ze łzami w oczach i rzucić w jego ramiona, a on nie wahałby się ani chwili. Gdyby tylko to zrobiła, dalej żyliby w słodkiej idylli, zaklinając rzeczywistość pięknymi słówkami i łudząc się, że wszystko będzie dobrze.
Musiała mieć powód, by odejść, a on nie miał już prawa o niego pytać. Szanował to.
Tak samo jak - a przynajmniej tak sobie wmawiał, doskonale okłamując sam siebie - szanował jej prywatność; dlatego wreszcie odwrócił spojrzenie, wbijając je gdzieś w przeciwległą ścianę i nagle zdając sobie sprawę, że powoli powraca mu trzeźwość myśli. Dalej słyszał niechciany szum, dalej czarne plamy skakały mu przed oczami i dalej czuł się, jakby ktoś chciał zgnieść jego głowę w żelaznym uścisku, ale wreszcie ostatecznie uświadomił sobie, że nie śnił. Że to działo się naprawdę. Że Margaux stała obok, odległa jak nigdy, ale prawdziwa. A najgorsze w tym wszystkim było to, że boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że zrobi wszystko, aby znów pojawiła się w jego życiu. Nieważne, jaką rolę będzie miała odegrać. Męczeńsko rozpadnie się na kawałki, w pełni zadowalając  się mianem dawnego znajomego, ale nie pozwoli jej znowu odejść, nawet jeśli tym samym skaże się na cierpienie i obserwowanie w ciszy, jak układa sobie życie z kimś innym pełniącym najważniejszą funkcję osoby, która znała ją najlepiej. Cóż, był gotów się poświęcić.
A potem poczuł się źle. Z początku nie uwierzył w pierwsze słowo, które wypłynęło z jej ust, więc - jakby chcąc upewnić się, że nie żartowała (kto żartuje z takich rzeczy?) - znów powędrował do niej wzrokiem, czekając, aż dokończy zdanie. I ponownie patrzył na nią w milczeniu, a coś w jego spojrzeniu pękło; otworzył lekko usta, nie wiedząc, co powiedzieć i wreszcie czując, jak zalewa go oczekiwana wcześniej fala chłodu, która utrudniła mu złapanie głębszego oddechu. - Tak mi przykro - powiedział cicho i szczerze, znów nie potrafiąc odwrócić spojrzenia, choć być może właśnie to powinien zrobić. I powiedziałby coś jeszcze, ale nie wiedział, co - mógłby okazać jej jakoś wsparcie, choć nie miał pojęcia, jak się za to zabrać. Czuł się bezużyteczny, gdy po prostu na nią patrzył i wyobrażał sobie, jak pęka jej serce; Margaux zawsze odrobinę zbyt dobrze skrywała emocje i chociaż jeszcze lata temu potrafił rozgryźć ją bez jakichkolwiek problemów, teraz nie umiał już tak dokładnie odczytać jej trosk. Nie chciał się przyznać nawet przed sobą, jak mocno go to ukłuło.
Kiedy w końcu rozchylił powieki po krótkiej wycieczce do pionu i dostrzegł, że Margaux znajdowała się odrobinę za blisko, z początku zawahał się i poczuł niechciany ciężar na klatce piersiowej. Zwalczył potrzebę odwrócenia spojrzenia (i niechcianą, bolesną myśl, że wielogodzinne rozmowy, które niegdyś odbywali, teraz zostały przetransmutowane przez złego czarnoksiężnika w uciekanie przed sobą wzrokiem) i wysłał jej słaby, może nieco smutny uśmiech, choć w zamiarze wcale nie miał takim być. - Mam nadzieję, że nie zapeszam, ale w takim razie możesz już zacząć być pod wrażeniem - wysilił się na żart, unosząc lewą dłoń i niespiesznie przecierając nią połowę twarzy. Wziął głębszy oddech balansujący na granicy ze zmęczonym westchnieniem, aż w końcu wyciągnął w stronę Margie rękę, by przechwycić szklane naczynie. A choć starał się zrobić wszystko, żeby przypadkiem nie musnąć palcami jej dłoni, zupełnie jak na złość właśnie to się stało. - Hm - palnął cicho, mimowolnie i kompletnie niezręcznie, bezwolnie znów krzyżując ich spojrzenia na krótką sekundę, choć był pewien, że trwała całą wieczność pełną zakłopotania, ale w końcu uchwycił w palce szklaną fiolkę i bez słowa przechylił ją, szybko wypijając całą zawartość. Tak jak zwykle zmarszczył lekko brwi, nigdy nie będąc w stanie całkiem przekonać się do dziwnego posmaku towarzyszącego ziołowej nucie. - Zostajesz w Anglii na stałe? - spytał po chwili, ale tylko w jego głowie zabrzmiało to niewinnie, neutralnie i niezobowiązująco.
Desperacja przelewała się pomiędzy zgłoskami.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Sala numer trzy [odnośnik]29.12.15 21:04
Pierwsze zaskoczenie powoli ustępowało; fala emocji, na które wcześniej zdecydowanie nie była przygotowana, pozwalając wytrącić się ze stoickiej równowagi, zaczęła się wyciszać, pozostawiając po sobie już tylko niegroźne, rozchodzące się ślimaczo kręgi. Irracjonalny lęk, który początkowo czuła za każdym razem, kiedy zahaczała spojrzeniem o jego twarz, również zniknął, zastąpiony innymi, zdecydowanie bardziej znajomymi uczuciami. Zaskakująco ciepłymi; chociaż powrót do przeszłości nadal wywoływał u niej dziwną nostalgię i tęsknotę, to patrząc na rude kosmyki i blade policzki Garretta, nie czuła żalu. W jej sercu, bijącym spokojnie i miarowo, nie ziała dziura, nie jątrzyła się piekąca rana, a dźwięk znajomego głosu nie otworzył ponownie zasklepionych dawno blizn. Zwyczajnie i naturalnie cieszyła się jego obecnością, a zwłaszcza tym, że w jego jasnych tęczówkach – zawieszonych na jej twarzy wystarczająco długo, by mogła się im dokładnie przyjrzeć, sprawdzając, czy aby na pewno każda ciemniejsza plamka błękitu znajdowała się na swoim miejscu – nie znalazła nienawiści. Jego wzrok, co prawda już nie tak beztroski i przepełniony ciepłem, jak kiedyś, ale wciąż ten sam, łaskotał ją delikatnie w policzki i tylko jedno, ciche ukłucie smutku przypominało jej, że nigdy nie spojrzy już na nią tym spojrzeniem – kochającym, szczerym, odkrywającym wszystkie zakamarki duszy i pozbawionym jakichkolwiek filtrów.
Kiedy odwrócił wzrok, pozwoliła sobie – trochę masochistycznie – na dokładniejsze przyjrzenie się jego sylwetce. Teraz, gdy nie skupiała się już tak mocno na tym, że faktycznie i niezaprzeczalnie znajdował się zaraz przed nią, w tym samym pomieszczeniu, oddalony o zaledwie centymetry, była w stanie zauważyć inne rzeczy. Niezdrową bladość skóry, spod której prześwitywały wątłe, szaroniebieskie nitki żył; kryjące się w kącikach oczu zmęczenie, wyzierające z drobnych zmarszczek, w których zazwyczaj nawarstwiały się troski; przygarbione barki, ciągnięte jakby w stronę ziemi zbyt dużym ciężarem. Czy to ostatnia akcja nadszarpnęła tak bardzo jego zdrowie, czy to, co widziała, było wypadkową zdecydowanie większej ilości wydarzeń, mających miejsce w jego życiu na przestrzeni tych dwóch lat rozłąki? Wiedziała, że nie miała prawa o to pytać, troszczyć się, że nie powinno jej już zależeć – ale nawet ona nie była w stanie się oszukiwać, wmawiając sobie, że martwiła się o niego jak o każdego innego pacjenta. Nie był każdym innym, był sobą, jedynym mężczyzną, którego zdarzyło jej się kiedykolwiek pokochać czysto i bezwarunkowo, i wielomiesięczna separacja nie była w stanie pozbawić jej odruchowej potrzeby otoczenia go opieką. Prawdę mówiąc, była o krok od poproszenia go, by jej na to pozwolił, ale zanim niepokój zdążył wygrać cichą bitwę z poczuciem przyzwoitości, jej myśli powędrowały już w innym kierunku.
Tak mi przykro.
Pokręciła głową niemal nieświadomie, czy to w reakcji na nagłą zmianę w jego spojrzeniu – znów spotykającym się z jej własnym – czy w niemym proteście przeciwko skupieniu uwagi na jej życiu i jej uczuciach. Nie chciała, żeby czuł się gorzej przez nią, żeby razem z nią wracał do samotnego, trwającego kilka tygodni piekła, rozgrywającego się między chwilą, w której dowiedziała się, że nie było już ratunku, a ostatnim, słabym, chrapliwym oddechem, wydobywającym się z dziecięcej klatki piersiowej. Zakończyła już swoją osobistą, bezgłośną żałobę, przelała niewypowiedziane słowa w tysiącu kolorów na puste kartki pergaminu, złożyła w całość i pokazała całemu światu, w postaci niepozornego, spoczywającego na półkach księgarni tomiku. Nie spodziewała się wtedy, że przyniesie jej to takie oczyszczenie, ale to właśnie wypełniając ostatnie szkice żywymi barwami, poczuła nieśmiałe szczęście. Cierpienie się skończyło, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienia. Dobre wspomnienia. – Ćśś – mruknęła, przykładając palec do ust. Choć trzy proste słowa, które wypowiedział, naprawdę dodały jej otuchy, nie chciała, żeby mówił cokolwiek więcej. – Nie cierpiał. Pewnego dnia zwyczajnie zasnął i więcej się nie obudził – dodała, uśmiechając się łagodnie, uśmiechem, który mówił: wszystko jest w porządku. Bo było. Przynajmniej w tej jednej kwestii, było.
Roześmiała się cicho, gdy zażartował, tym samym rozrzedzając nieco panującą między nimi atmosferę. Zdawała sobie sprawę, że było to głupie, ale przez cały czas dręczył ją cichy niepokój, że Garrett lada moment zacznie na nią krzyczeć. Chwilami wolałaby, żeby to zrobił – żeby zrównoważył w jakiś sposób te niekończące się miesiące milczenia, wypominając jej kłamstwa, słowa rzucone na wiatr i złamane obietnice. W ten sposób przynajmniej wiedziałaby, na czym stoi; obecnie wyłapywała jedynie szczątkowe ślady emocji z jego oczu, jednocześnie bojąc się, co jeszcze tam znajdzie.
Przytrzymała fiolkę z eliksirem odrobinę zbyt długo, podświadomie wykradając ułamki sekund, w czasie których ich palce stykały się lekko, tłumacząc sobie, że chciała po prostu się upewnić, że Garry nie upuści naczynia. Z drugiej strony, gdyby to zrobił i rozlał lekarstwo, miałaby wymówkę, żeby zostać przy jego łóżku przez kolejnych kilka minut. – Tak – odpowiedziała swobodnie, nie odnajdując w jego pytaniu niczego niewłaściwego. W przeciwieństwie do tego, co sama powiedziała później, zanim zdążyła się powstrzymać. – Wynajęłam mieszkanie na St. James’s Street. Gdybyś kiedyś chciał… porozmawiać. Albo gdybyś czegoś potrzebował… W każdym razie, tam mieszkam – zakończyła kulawo, czując nagłą falę wstydu i złości na samą siebie. Nie powinna była oferować mu niczego, na pewno miał już w swoim życiu kogoś, kto troszczy się o niego całym sercem. I kto nie opuści go w chwili, gdy tylko zrobi się zbyt trudno.
Odchrząknęła cicho, podnosząc się z łóżka, jakby chcąc w ten sposób zatrzeć złe wrażenie. – Mogę? – zapytała, wyjmując pustą fiolkę z dłoni Garretta i tym razem pilnując, żeby go przy tym nie dotknąć. Objęła chłodne szkło palcami, wkładając przejrzysty korek na swoje miejsce z przesadną starannością i dopiero później przenosząc spojrzenie na mężczyznę. – Nie spodoba ci się to, ale powinieneś zostać tutaj przynajmniej do jutra – powiedziała, podświadomie przygotowując się na falę protestów i mając nadzieję wygrać z nią, jeszcze zanim nadejdzie. – Albo chociaż kilka godzin. Mogę przynieść ci eliksir słodkiego snu – zaproponowała, starając się, by w jej głosie nie pojawiły się błagalne nuty. Albo żeby chociaż udało jej się zagłuszyć je racjonalizmem wystarczająco dokładnie, żeby Garrett ich nie wychwycił.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Sala numer trzy [odnośnik]31.12.15 16:33
To wciąż była Margaux Vance.
Zdziwiła go własna myśl. Tak bardzo, że przez chwilę był niemal pewien, że podał mu ją ktoś inny, że zaszczepił ją wyjątkowo wprawny legilimenta, który wdarł się do głowy Garretta tak niespostrzeżenie, że nawet nie poczuł znajomego, znienawidzonego ukłucia.
To wciąż była Margaux Vance, którą pokochał - poruszała się tak samo, kąciki ust w ten sam sposób unosiły się lekko, nie zmieniła się jej gestykulacja, nie zmienił się ton głosu, nawet słowa wypowiadała tak samo ciepło, z tą zabawną naleciałością z francuskiego akcentu, której nigdy nie zdołała wyplenić. To wciąż była Margaux Vance, o którą obiecał sobie zawsze dbać, za której obecnością tęsknił, której imię - przypadkowo wychwycone wśród rozmów anonimowych twarzy ginących w bezbarwnym tłumie - wciąż powodowało, że zatrzymywał się, by w milczeniu posłuchać. Nieważne, ile razy obiecywał sobie, że zostawi przeszłość daleko za sobą. I nieważne, ile razy odpowiadał na pytania najbliższych przyjaciół, tłumacząc, że naprawdę go to nie rusza, że jest samotny z wyboru (albo inaczej - że to praca stała się jego kochanką), a nie z powodu wciąż nawiedzających go demonów przeszłości. W swojej naiwności sam nie zauważył, że zaplątał się w błędne koło kłamstw i podwójnych zaprzeczeń.
Ale pasował mu ten stan rzeczy. Albo tylko wmawiał sobie, że pasował; teraz, gdy patrzył na Margaux, zapomniał nawet, że ostatnie dni spędził na próbach odcięcia się: od emocji, myśli, strachu i wątpliwości - tylko tak mógł ćwiczyć oklumencję, pozwalać jej otulać się do snu i budzić się z myślą, że nie może pozwolić innym wtargnąć do umysłu. Ale teraz nie reagował, gdy emocje i wspomnienia zalewały go i, o zgrozo, cieszył się tym stanem, wreszcie czując się lekko, zupełnie jakby wszystko okazało się nagle proste i nieskomplikowane.
Z tym, że wcale takim nie było. Nigdy.
- Miał szczęście, że byłaś obok. - Nawet nie widział, kiedy te słowa wypadły mu z ust; naturalnie poruszyły językiem, delikatnie obijając nim o podniebienie, rozchyliły spierzchnięte wargi i wysunęły się, swobodnie wypływając, tak, jakby to zamierzał, jakby miał je powiedzieć. Zamknął usta dopiero po chwili, raz jeszcze (po raz milionowy?) odwracając spojrzenie. Wbił je w zasłonę, na którą przez okno padały ciepłe słoneczne promienie. Lato i wczesna jesień miały jeden minus - dni ciągnęły się w nieskończoność, noc nie miała siły wyplenić dnia, zakrywając świat ciemnym całunem. Nie miał pojęcia, która była godzina i głupio mu było zapytać, choć spodziewał się, że od akcji wcale nie minęły ulotne minuty. I że tkwił przykuty do szpitalnego łóżka odrobinę zbyt długo.
Nie był pewien, czy jej kolejne słowa sprawiły, że poczuł zimny pot gromadzący się na karku, czy przyspieszyły jego tętno dudniące teraz w szalonym tempie, czy nakazały natychmiastową ucieczkę, szepcząc złośliwie, że popełnia błąd. Ale nigdy z taką radością żadnego nie popełniał, nigdy nie cieszył się tak z repryzy własnych pomyłek; nawet nie wiedział, po ilu słowach Margaux zaczął bezczelnie się uśmiechać, jakby nie zdając sobie sprawy, że znów - własnowolnie, w podskokach i przy akompaniamencie radosnego śmiechu zwycięstwa - wpakowuje się w emocjonalne bagno, z którego dopiero zdążył się wygrzebać i które skutecznie uniemożliwiało mu osiągnięcie ostatecznego sukcesu w dziedzinie oklumencji. Bo jak ma się skupić na zamykaniu umysłu, jak ma się skupić na czymkolwiek, kiedy... - Też wiesz, gdzie mnie szukać - rzucił z pozoru lekko, choć zdradzał go fakt, że wciąż nie potrafił opanować tego przeklętego uśmiechu rozciągającego się w grymas krzyczący może jeszcze nie wszystko stracone?, choć tym samym marnotrawił te dwa lata terapii, którą ustalił sobie sam, powtarzając każdego dnia - tak długo, że sam w to uwierzył - że już go to nie rusza i tak naprawdę wcale nie chce, żeby Margaux znowu pojawiła się w jego życiu. - Jasne - dodał szybko, przekazując jej fiolkę i jednocześnie ciesząc się i złoszcząc, że tym razem nie zdołał musnąć jej palców; zaraz przeklął się w myśli, bo, na Merlina, dlaczego zachowywał się irracjonalnie jak czwartoklasista przeżywający pierwsze zadurzenie w osobie, która nawet nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia? Najchętniej uderzyłby głową w ścianę - może chociaż to wybiłoby mu te wszystkie durne pomysły? - ale to z pewnością znajdowało się na długiej liście rzeczy, które zapewniały przyspieszoną wycieczkę na oddział zamknięty na trzecim piętrze.
Westchnął ciężko, gdy usłyszał wyrok - zostać w szpitalu do jutra? - Masz rację, nie podoba mi się to - mruknął, odgarniając zabłądzone rude kosmyki, które niespodziewanie postanowiły wtargnąć mu do oczu. Ale poddał się, nie brnąc w dalsze protesty - wyjdzie stąd najszybciej, jak tylko będzie mógł. Oczyma wyobraźni widział już szefa dramatycznie przewracającego oczami na wieść, że znowu zawiódł; a może inaczej, bo tym razem akcja nie zakończyła się fiaskiem, ale mimo to Garrett spostrzegał ją jako prywatną klęskę. Nienawidził sinicy, własnego przekleństwa, tego, że dusiła go od środka, ograniczała go, uniemożliwiała perfekcyjną skuteczność, do której bez przerwy dążył.
- Nie, nie chcę spać. - A co chcesz, Garrett? Kolejne słowa naciskały na jego usta, gdy patrzył na Margaux i chyba tylko nieznaczne resztki rozsądku powstrzymały je przed wypadnięciem. Zawahał się, jeszcze przez chwilę milcząc. - Tak właściwie - wspaniale ci idzie, Weasley - to zastanawiałem się - czy mogłabyś tu chwilę zostać?, czy moglibyśmy porozmawiać?, czy mogłabyś opowiedzieć, czy na pewno wszystko w porządku?, czy mógłbym jeszcze chwilę posłuchać twojego spokojnego głosu, bo mam wrażenie, że nic nie uspokaja mnie bardziej, a tego właśnie potrzebuję - teraz, kiedy wszystko wkoło zdaje się walić, kruszyć i burzyć?, czy mogłabyś pozwolić mi choć na chwilę zakrztusić się egoizmem, poudawać, że wszystko jest w porządku, chociaż zapewne wcale nie chcesz na mnie patrzeć?; jesteś mistrzem składnego wypowiadania się, Garrett, nie pogrążaj się - czy masz dzisiaj jeszcze dużo pracy?
Świetnie. Mogłeś powiedzieć tyle rzeczy i powiedziałeś właśnie to. Po prostu świetnie.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Sala numer trzy [odnośnik]03.01.16 15:39
Nie mogła nic na to poradzić. Nie chciała nic na to poradzić; na to subtelne, przypominające promienie wiosennego słońca uczucie egoistycznej nadziei, niewypowiedzianej, ale wyczuwalnej, która wyginała w górę kąciki jej ust. Nie powinna była pozwolić jej zaistnieć, skoro już dawno temu podjęła decyzję, której przysięgała się trzymać, choćby świat stawał na głowie, ale i tak mimowolnie chwytała się długich spojrzeń, leciutkich muśnięć palców i ciepłych uśmiechów. Pierwsze po latach spotkanie z Garrettem, choć odbywające się w zdecydowanie mało sprzyjających okolicznościach, ilością delikatnych bodźców przekraczało wszystkie jej wyobrażenia. Ani przez moment nie była przy nim chłodną figurą, obojętną przyjaciółką, zamglonym wspomnieniem; nie czuła się wcale jak ktoś, kto przeglądając stare fotografie, wzdycha do odległej przeszłości, pięknej, ale takiej, która minęła już bezpowrotnie. Wprost przeciwnie. Ogarniało ją dziwne, naznaczone jakąś tęskną radością wrażenie powrotu do rodzinnego domu – przez pewien czas opuszczonego, ale z całą pewnością znajomego, pachnącego dokładnie tak samo, jak zapamiętała. Nie była co prawda pewna, czy wciąż było w nim dla niej miejsce, bo na chwilę obecną zdecydowała się pozostać w progu, niepewnie nasłuchując obecności ewentualnego, nowego lokatora oraz ostrożnie oceniając zmiany, które zaszły pod jej nieobecność, ale póki co ten maleńki skrawek przestrzeni wystarczał jej w zupełności. Nie oczekiwała zresztą zaproszenia do środka (i wcale na nie nie zasłużyła), gotowa do wycofania się z jasnego przedpokoju i spędzenia reszty życia na stojącej na ganku ławeczce. Zachowując dystans, ale uważnie nasłuchując, w wypadku, gdyby ktoś w środku potrzebował kiedyś pomocy.
Jej wargi drgnęły nieznacznie, w jakimś nieokreślonym odruchu, gdy Garry gładko odpowiedział na jej słowa, odbijając lekkomyślnie rzuconą piłeczkę. Też wiesz, gdzie mnie znaleźć. Oczywiście, że wiedziała; nie potrzebowała do tego nawet wspomnień, bo po powrocie do Londynu wielokrotnie zdarzyło jej się bezwiednie zawędrować na ich dawną ulicę, gdzie zatrzymywała się, zdezorientowana, z przerażeniem stwierdzając, że dotarła niemal pod same drzwi kamienicy. Zupełnie jakby jej stopy nadal korzystały z przestarzałej bazy informacji, w której to właśnie jasne mieszkanie na St. Martin’s Lane oznaczone było etykietką dom. – No tak – przytaknęła bez sensu, odpowiadając również na jego uśmiech i mimowolnie starając się doszukać w jego wypowiedzi wyrzutu. Który, zgodnie ze wszelkimi prawami wszechświata, powinien był się tam znaleźć; w końcu to jej dłoń uparcie nie mogła dosięgnąć do zamocowanego przy drzwiach dzwonka, to jej palce nie były w stanie złożyć w odpowiedni adres rozsypanych po pergaminowej kopercie liter i to ona zwlekała niemal pół roku, zanim przewrotny los dosłownie zmusił ją do odezwania się do Garretta. Spodziewała się, że jej to wypomni, albo chociaż zapyta dlaczego – ale w krótkim zdaniu nie znalazła drugiego dna, a zwyczajną szczerość, bijącą również z niebieskich oczu i rozciągniętych w uśmiechu warg.
Gdy niechętnie przystał na pozostanie w szpitalu do jutra, nie ukrywając swojego niezadowolenia w żaden sposób i tym samym potwierdzając jej przypuszczenia, posłała mu rozbawione spojrzenie. Coś w jej oczach, do tej pory ogarniętych spokojem oraz niewyraźnym echem odległego smutku, zamigotało wesoło; jej wzrok zatańczył beztrosko na piegowatej twarzy mężczyzny i zahaczył o rude kosmyki, przysłaniające błękitne tęczówki. Dłonie zadrżały jej lekko na ten widok, jakby pragnąc wyrwać się do przodu i naprawić obecny stan rzeczy, ale na szczęście uratowała ją trzymana w rękach fiolka. Zacisnęła na niej palce, powstrzymując w ten sposób (naturalny?) odruch, by chwilę później odetchnąć z ulgą, gdy sam Garry odgarnął do tyłu niesforne włosy.
Powinna była odejść i przestać narzucać mu swoją obecność, ale wciąż się ociągała, wykorzystując bezwstydnie każdą okazję, żeby zostać przy jego łóżku odrobinę dłużej. W myślach już zresztą rozważała możliwość wzięcia nocnej zmiany, którą z bólem serca musiała po chwili odrzucić, biorąc pod uwagę, jak długo trwał już jej aktualny dyżur. Obiecała sobie jednak zajrzeć do niego z samego rana i złapała się tej myśli niemal kurczowo, zanim jeszcze zdrowy rozsądek i jej własne sumienie, zdążyły przemówić jednym głosem, wygłaszając coś w stylu: Margaux, co ty wyprawiasz?
Spojrzała na niego pytająco, gdy wahając się, zadawał pytanie, do momentu wybrzmienia ostatnich sylab łudząc się głupio, że będzie brzmiało inaczej. Nie dała jednak niczego po sobie poznać (a przynajmniej taką miała nadzieję), przez chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią i bezwiednie przygryzając wewnętrzną stronę policzka. – Tutaj zawsze jest dużo pracy – zaczęła, wskazując głową w stronę korytarza, skąd nadal docierał stłumiony gwar zwyczajnej, szpitalnej krzątaniny – ale nie, właściwie to już od jakiegoś czasu powinno mnie tu nie być. Tylko nie mów nikomu – dodała konspiracyjnie, ale w jej głos i tak wdarł się żartobliwy ton. Tak naprawdę, to dopóki nie słaniała się na nogach, istniało małe prawdopodobieństwo, że ktokolwiek zwróciłby jej uwagę na niebotyczną ilość nadgodzin; rąk do pracy nigdy nie było za dużo.
Jej spojrzenie znów powędrowało w kierunku drzwi na korytarz. Wiedziała, że powinna była tam wrócić; sprawdzić, czy ktoś nie potrzebował pilnie jej pomocy, czy nie przywieźli nowych pacjentów, czy na twardych krzesełkach w poczekalni nie siedzieli rozhisteryzowani krewni, których trzeba było pocieszyć. Jednak coś – i nie była to już jej własna, samolubna potrzeba – otwarcie buntowało się przed zostawieniem Garry’ego samego. Nie chciała, żeby przez kolejne godziny był skazany na wpatrywanie się w jasny sufit, zalewany nieskrępowanymi falami myśli i emocji. Zawahała się, odszukując wzrokiem jego twarz i przez moment ważąc słowa. – Chcesz, żebym zawiadomiła kogoś, że tu jesteś? – zapytała, przypominając sobie, że przecież na pewno miał bliskich, którzy zmartwią się jego przedłużającą się nieobecnością. Pamiętała doskonale, jak sama nerwowo wędrowała spojrzeniem między tarczą zegarka, a okienną firanką, zawsze, gdy zdarzało mu się spóźnić. Wpatrując się w wylot uliczki z tym samym niepokojem, z którym jej matka śledziła pusty, morski horyzont. – Rodziców, Lyrę, Barry’ego? Albo… - Pojedynczy wdech, krótka, heroiczna walka z samą sobą. - …kogoś innego? – dodała, przegrywając spektakularnie.
A potem już tylko czekała, mając nadzieję, że ściskane kurczowo szkło nie pęknie pod naporem jej palców.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Sala numer trzy [odnośnik]07.01.16 15:06
Podczas gdy Margaux balansowała na progu, Garrett nie wiedział, czy wciąż oczekuje jego zaproszenia. Sam przytłumiony dźwięk trzaskających drzwi powinien odegnać wszystkie wątpliwości, przecież tym samym powiedziała wszystko - że ostatecznie rezygnuje, że ucieka od jego obecności, że potrzebuje ciszy, samotni, spokoju. Fakt, że nigdy nie wróciła, snuł historię dalej, a Garrett umiał liczyć - i nawet pomimo tego, że wcale nie podobał mu się wynik, dodawał dwa do dwóch, dochodząc do (niebłędnego?) wniosku, że to koniec. Każdy czar musiał w końcu prysnąć, każda bajka - nawet najpiękniejsza - dążyła do nieuchronnego epilogu, a w żyli długo i szczęśliwie musiało kryć się kłamstwo; przecież okrutny czarodziej o włochatym sercu nigdy nie nauczył się kochać, syn nie zmienił się, wciąż pozostając tym samym egoistą co wcześniej, teraz pomagającym ludziom tylko po to, żeby nie dręczył go garnek. Dwóch braci umarło, by dać przykład i nieść przestrogę, choć przecież najmłodszy z nich (tak idealizowany), przemawiając im do rozsądku, mógł uratować ich od śmierci, ale nie zrobił tego, samolubnie dbając tylko o własne bezpieczeństwo. Żadna z opowieści, które przez lata snuł mu ojciec do snu, tak naprawdę nie niosła za sobą szczęśliwego zakończenia, choć nauczył się to dostrzegać dopiero wtedy, kiedy jego świat zatrząsł się w posadach i zmusił do zdjęcia różowych okularów, w których rzeczywistość dzieliła się na dwie barwy - piękną i szkaradną, dobrą i złą.
Teraz oddychał całą skalą szarości.
Tęsknił za nią. Cholernie za nią tęsknił i uświadamiał sobie to w najbanalniejszych momentach; wtedy, gdy parzył palce wrzątkiem i mógł tylko patrzeć, jak blada skóra nabiera barwy czerwieni, bo w pobliżu nie było nikogo, kto zająłby się jego najmniejszym skaleczeniem. Dostrzegał jej brak wtedy, gdy kwiatki konsekwentnie wysychały na parapecie, bo kolejny raz zapomniał je podlać, wtedy, gdy znajdował szkic Lyry położony na kuchennym blacie i wtedy, gdy - wróciwszy późno do domu po całym dniu spędzonym w ministerstwie - miał do powiedzenia tak wiele, a jedynym słuchaczem okazywała się telepiąca się w klatce sowa. A choć zdążył się pozbyć bólu, nigdy nie zaprzyjaźnił się z pustką; nie umiał znaleźć nikogo ani niczego, kto byłby w stanie ją zapełnić. Dziura zdawała się nie mieć dna - wlewał w nią hektolitry ognistej, lecz nigdy nie zdołał zapełnić jej nawet w połowie, nieudolnie zapychał ją pracą i niezliczonymi nadgodzinami; Diana tylko potęgowała poczucie beznadziei, ale nie mógł jej winić za to, że była jak element kompletnie niepasujący do reszty układanki, jak zły puzzel na siłę wpychany w ziejącą od dawna lukę.
Nawet nie wpadł na to, żeby w jego głosie mógł zabrzmieć wyrzut; już dawno przestał o cokolwiek oskarżać Margaux, źródło całego zła widząc wyłącznie w sobie i błędach, które maniakalnie popełniał, dopiero z perspektywy czasu umiejąc dostrzec ich obecność. A choć nie wszystkie powstały z jego winy, on ciągnął je dalej, ślepo próbował stworzyć coś trwałego z felernego materiału pełnego małych dziur, wybudować dom na alegorycznym piachu, co zwiastowało rychły upadek.
Wysłał jej kolejny słaby uśmiech, kiedy rzuciła dwa słowa; a chociaż pogodził się z tym, że nie już potrafi rozpracować jej szybko rzuconym spojrzeniem bądź uważniejszym wsłuchaniem się w tembr głosu, to tym razem jakoś podskórnie wyczuwał, że też nie czuła się całkiem komfortowo. Ale pomimo tego, że to ona była w korzystnej pozycji umożliwiającej natychmiastowy odwrót i spektakularną ucieczkę, nie zrobiła tego. Może ratując swój honor, a może...
Nie powinien tyle myśleć.
Może dlatego, że była lekarzem, a on niedawno w żałosny sposób prawie wykrwawił się na brukowanej uliczce i potrzebował pomocy. Rozmowę utrzymywała dlatego, że wciąż była sobą - i chciała nieść pomoc, uśmiechać się, udawać, że wszystko jest w porządku nawet wtedy, gdy pokój trawiony był przez szatańską pożogę. Pewnie odezwała się do niego tylko po to, by odegnać wyrzuty sumienia, usprawiedliwić się przed sobą, że przecież chciała dobrze; powinien odmówić, odwrócić się, przestać się, psia mać, uśmiechać, nie wpadać w pętlę, z której nie było wyjścia. Ale nie zrobił tego. Nie zrobił tego, bo był żałosny, patetyczny i wciąż wierzył, że kiedyś będzie szczęśliwy i był gotów sparzyć się raz jeszcze, żeby tylko ostatecznie uświadomić sobie, jak bardzo się mylił.
- Twój sekret jest ze mną bezpieczny. - Wszystkie były; i znowu uniósł lekko kąciki ust, żeby tylko nie odebrała tego zbyt dosłownie, żeby nie uświadomiła sobie, jak żenujące myśli przebiegały przez jego głowę - niebohaterskie padnięcie do stóp i błaganie o to, żeby mogli chociaż przez chwilę poudawać, że wszystko jest dobrze.
Ale nie było, nieważne, jak długo chciałby się oszukiwać.
Do ostatniej chwili planował dodanie coś jeszcze - że skoro nie ma wiele pracy, to może mogłaby zostać? Może mogliby porozmawiać, wykorzystać jakoś ten czas, który i tak tu spędzi, po jej rychłym odejściu wbijając spojrzenie w przeciwległą ścianę i szukając na niej zacieków tylko po to, by zająć czymś myśli ukradkiem błąkające się po nieodpowiednich rejonach? Może mogłaby... powiedzieć mu, że choć przegrali bitwę, oddając zwycięstwo walkowerem, to nie przesądziło to losów całej wojny? Ale nie zrobił tego, resztkami świadomości zapierając się przed pogrążeniem w melancholii i paraliżującej, złudnej nadziei. Gdyby powiedziała słowo, choćby najmniejsze słowo, poruszyłby ziemią i niebem, ale to wcale nie padło, więc po prostu uśmiechał się dalej - lekko, uprzejmie, nienachalnie, tak jak robił to przez całe życie, chcąc sprawić, by wszyscy inni czuli się dobrze. Nawet jego własnym kosztem.
A kolejne jej pytanie sprawiło, że mimowolnie parsknął, w duszy tarzając się z nieprzystającego śmiechu, choć objawiło się to tylko powietrzem zbyt szybko wyrzuconym z nozdrzy - zawiadomić kogoś? Napiszmy do matki, która i tak miała zmartwień na potęgę, dołóżmy jej ciężaru na barki; powiadommy Barry'ego, z którym nie rozmawiał od pamiętnego rodzinnego popołudnia pełnego słów, które nie powinny być wypowiedziane i bólu, którego mogli nie zadawać. Życie się zmieniało, boleśnie płynąc naprzód i nie zatrzymując się ani na chwilę; bolał go fakt, że Margaux nie zdawała sobie sprawy z ostatnich klęsk i niechcianych obrotów spraw. Przyłapał się na tym, że chciał jej o wszystkim opowiedzieć. Stopniowo, powoli. Poświęcić wiele wieczorów, wiele wolnych chwil, wiele nieprzespanych nocy, bo wiedział, że zrozumiałaby, nawet wtedy, gdyby nie pochwalała jego czynów. Być może najbardziej kochał ją za to, że nie gardziła nim za popełnione błędy, że zawsze cierpliwie słuchała, nie oceniając. I za to, że nigdy nie musiał jej okłamywać.
- Może powinienem dać Lyrze znać, że nie wrócę na noc - powiedział ostrożnie. Choć późniejsze milczenie zdawało się nigdy nie kończyć, trwało tylko trzy słabe uderzenia serca. - W czerwcu skończyła szkołę i póki co mieszka u mnie. - U mnie? Garrett, czemu pomimo całego rozsądku, na który często się powołujesz, tak bezmyślnie rzucasz słowami, które mogą zabrzmieć jak wyrzut?
Męczyło go tak uważne dobieranie każdego słowa i ostrożne poruszanie się po zdradzieckim, niezbadanym gruncie; coraz bardziej tęsknił za chwilami, gdy nie musiał się zastanawiać, kiedy obok była Margaux - po prostu otwierał usta, a odpowiednie słowa same znajdowały ujście. Teraz błądził jak w nieprzeniknionej ciemności, bojąc się każdego potknięcia. - Nie wiem, czy ją kiedyś spotkałaś, ale maluje portrety na Pokątnej. - Jego głos zabrzmiał jakoś dziwnie, gdy wreszcie odezwał się, bezsensownie kończąc urwaną myśl. - Lyrę - dodał, bo zdawało mu się, że musi sprecyzować chaos, który wypływa mu z ust. Czy właśnie mówił cokolwiek tylko po to, żeby jeszcze nie odchodziła? Westchnął.
- Przepraszam, że cię zatrzymuję - palnął w nagłym przypływie szczerości. - I że mówię wyjątkowe głupoty. Zrzucę winę na utratę krwi - a nie na spotkanie po dwóch latach rozłąki miłości swojego życia.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sala numer trzy Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Sala numer trzy [odnośnik]24.02.16 21:00
Nie była pewna, które uczucie ogarniało ją bardziej – czy była to irracjonalna, naiwna radość z tego, że znów był tuż obok, czy może narastające przekonanie, że nigdy wcześniej nie znajdowali się tak daleko od siebie. Tak wielu rzeczy o nim nie wiedziała; ta świadomość, potęgowana przez każdą, niewinną wzmiankę, która okazywała się dla niej kompletnym zaskoczeniem i nowością, wywoływała u niej dziwny dysonans, spychający ją ze znajomych ścieżek, prosto we wrogie i obce ostępy. Wiedziała, że to wciąż był on – mówiły jej o tym znane na pamięć gesty, ukochany głos, charakterystyczne parsknięcie, drobne zmarszczki w kącikach oczu – ale jednocześnie wracało do niej nieodparte wrażenie, że nieodwracalnie zmienił się w czasie jej nieobecności, i że była to zmiana, której nie była w stanie nadrobić. Być może dramatyzowała, być może wielogodzinne zmęczenie i brak snu brały nad nią górę, podsuwając jej te najgorsze, zazwyczaj czające się w ukryciu myśli, ale im dłużej przebywała przy łóżku Garretta, tym usilniej dopatrywała się fałszu między życzliwymi głoskami, i tym bardziej wymuszony wydawał jej się każdy uśmiech.
A przecież nie powinno jej to wcale dziwić; w gruncie rzeczy to ona stała się odpowiedzialna na aktualny stan rzeczy, kiedy dwa lata wcześniej odmówiła mu jakichkolwiek wyjaśnień, co prawda znikając z jego życia, ale pozostawiając za sobą całą górę niedopowiedzeń. Zawieszone w czasoprzestrzeni pytania, nigdy nie wypowiedziane wyrzuty i zepchnięte na margines żale, wbrew cichym nadziejom nie zniknęły samoistnie, gubiąc się w upływających minutach. Wciąż gdzieś tam były; przysypane nowymi wydarzeniami, przyprószone codziennością i zagłuszone całą masą innych problemów, ale niezaprzeczalnie obecne, podające w wątpliwość szczerość każdego zdania i sprawiające, że nawet zwyczajna rozmowa przypominała ostrożne stąpanie po polu minowym. Męczyła ją ta atmosfera; męczyła i przerażała, bo bała się, że ta nowa relacja – niezręczna, poprzetykana smutkiem – zatrze zachowany w pamięci obraz ich idealnego życia, przepełnionego słońcem i miłością, oprawionego w proste, drewniane ramki i przesyconego delikatną wonią nagrzanej ziemi, unoszącą się znad stojących na parapecie doniczek z gardeniami.
Może nadszedł w końcu moment na dopuszczenie do siebie świadomości, że ta sielankowa fotografia należała do bezpowrotnej przeszłości?
Nie… nie spotkałam – powiedziała po chwili, łapiąc się na przedłużaniu panującego między nimi milczenia i starając się ukryć delikatne zaskoczenie faktem, że Lyra – słodka, szesnastoletnia Lyra – nie zajęła w tym roku miejsca w pociągu do Hogwartu. Zabawne, chyba nie powinno było jej to zdziwić, ale wyglądało na to, że nadal nie pozbyła się głupiego przekonania, że cały londyński świat zatrzymał się w miejscu w chwili, w której ona przestała być jego częścią, czekając na wstrzymanym oddechu, aż zdecyduje się wrócić. A teraz pozostało jej już tylko zadać sobie pytanie: czy wciąż było do czego?
Drgnęła lekko, przywrócona do rzeczywistości przez kolejne słowa Garry’ego. – Nie mówisz głupot – zaprzeczyła machinalnie, bez namysłu. A później dodała jeszcze, zanim zdrowy rozsądek zdążył ponownie objąć dowodzenie nad wypowiadanymi zdaniami: – Cieszę się, że cię widzę. Naprawdę. – Opuściła wzrok na własne dłonie, nadal ściskające szklaną fiolkę. – Wolałabym, żeby odbywało się to w innych okolicznościach, ale i tak się cieszę.
Nie podniosła spojrzenia, pozwalając, by na moment zapadło między nimi milczenie i wciąż nie ruszając się z miejsca, chociaż w pierwszym odruchu, miała ochotę uciec.
Nie przed wyśmianiem; nie obawiała się już, że Garrett wypomni jej kłamstwa i złamane obietnice, że wygarnie jej wszystko, albo że na dobre zatrzaśnie przed nią drzwi do swojego życia. Bała się jedynie tej sztuczności – zdradzieckiego napięcia, które pojawiło się między nimi, zatruwając sobą wszystkie słowa i gesty. Wiedziała już, że wcale sobie go nie wyobrażała, a to, że istniało, raniło ją bardziej, niż wielomiesięczne trzymanie się na odległość. Dlatego chciała się wycofać, wrócić tam, skąd przyszła – paradoksalnie, bo w końcu osoba, która bez zastanowienia wzięłaby ciężar całego świata na własne barki, nie powinna odznaczać się tchórzostwem. Wewnętrzna walka była jednak krótka i intensywna, a zakończyła się wraz z cichym odchrząknięciem, wieńczącym bezgłośne postanowienie, które czyniła sama przed sobą; że zrobi wszystko, żeby wyprostować ich relację, nawet jeśli miałaby się ograniczyć do roli fantomowego ducha przeszłości, do pozycji starej znajomej, którą pozdrawia się skinieniem głowy na ulicy, by bez słowa pójść dalej.
Chyba naprawdę muszę wracać do pracy – powiedziała, czując lekkie wyrzuty sumienia, choć nie będąc do końca w stanie zdefiniować ich źródła. – Dopilnuję, żebyś dostał pióro i kawałek pergaminu. – Uśmiechnęła się. I już miała odwrócić się na pięcie, rzucając mu ostatnie, tęskne spojrzenie przez ramię, kiedy zmieniła zdanie i zamiast w kierunku drzwi, skierowała się w stronę szpitalnego łóżka. Tym razem nie zatrzymała już dłoni w pół drogi; musnęła lekko palcami jego ramię, zupełnie, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę, chociaż przecież wcale nie musiała tego robić. – Porozmawiamy o wszystkim, jeśli będziesz chciał – zapewniła ciepło, po raz pierwszy bezpośrednio nawiązując do dnia ich rozstania i do wszystkiego co się stało, bądź nie stało się później. Mając nadzieję, że smutek nie wylewał się intensywnie spomiędzy kolejnych dźwięków. – Nie potrafię cofnąć czasu, ale mam kilka odpowiedzi, które mógłbyś chcieć usłyszeć. Tylko nie dzisiaj. – A może się myliła? Może już dawno spalił za nią wszystkie mosty, a teraz zwyczajnie mu się naprzykrzała, rojąc sobie rzeczy, które tak naprawdę nie istniały? Zawahała się, ale słowo już i tak się rzekło, a jeśli ceną za załatanie chociaż kilku dziur miała być kompromitacja i najedzenie się wstydu, to była gotowa ją zapłacić.
Tym razem nigdzie się stąd nie ruszam – dodała ciszej, mniej pewnie i o całe dwa lata za późno.
A potem zrobiła coś jeszcze głupszego, łamiąc nie tylko swoje, narzucone brutalnie granice, ale też każdą inną możliwą; nachyliła się i w odruchu, który wydał jej się bardziej naturalny, niż wszystko, co zdążyła zrobić bądź powiedzieć do tej pory, pocałowała Garretta w czubek głowy, ledwo muskając ustami rude kosmyki. – Odpoczywaj – mruknęła cicho, prostując się i tym razem już ostatecznie wycofując poza białe zasłony.
I gdyby nie pusta fiolka i tekturowa podkładka z kartą pacjenta, nie byłaby pewna, czy cokolwiek z ostatnich kilkunastu minut wydarzyło się naprawdę.

| Margie & Garry zt


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Sala numer trzy [odnośnik]01.04.16 21:55
|Z domu towarowego Harrods

Katya trafiła do szpitala dzięki wezwanemu przez Alana pogotowiu magicznemu. Sam nie potrafił teleportować się razem z kimś, co powoli drażniło go coraz bardziej i przypominało mu, że powinien jak najszybciej zrobić ten kurs. Zrobi, obiecał sobie, ale w tej chwili nie miał czasu o tym myśleć. Dziewczynie zrobiono podstawowe badania, opatrzono ją i zaopiekowano się nią najlepiej, jak to było możliwe. Nie budzono jej na siłę. Widocznie jej organizm był zbyt wycieńczony, by zachowała ona przytomność. Przy jej łóżku ciągle ktoś czuwał. Nie minęło wszakże wiele czasu, odkąd się tu znalazła. Czekano cierpliwie. Była pierwszą pacjentką Alana tego wieczoru i czuł, że będzie jego głównym pacjentem tego dnia. Inni lekarze mogli zająć się pacjentami ziejącymi ogniem, tymi z wielkimi bąblami na rękach i większą ilością palców, niż natura zakładała. On zaś czuwał w sali, przeglądając dokumentację medyczną kobiety, która wcześniej kilkukrotnie bywała w Mungu. Nie znalazł jednak nic, co mogłoby świadczyć o chorobie genetycznej lub przewlekłej, która mogła doprowadzić do utraty przytomności, lub podsunąć mu prawidłową diagnozę. Rana na głowie, która została opatrzona już jakiś czas temu, była najprawdopodobniej efektem upadku. Bennett nie wiedział jednak co było powodem opuchniętego policzka. I nie wiedział nawet, czy miało to jakiś związek z utratą przytomności przez jego pacjentkę. Mógł zrobić miliony badań, jednak to właśnie rozmowa z nią była najważniejsza. A, aby móc ją przeprowadzić, musiał poczekać aż Katya się obudzi. Więc czekał.
Alan Bennett
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t1283-alan-bennett https://www.morsmordre.net/t1333-poczta-alana https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f182-harley-street-11-3 https://www.morsmordre.net/t4011-skrytka-bankowa-nr-373 https://www.morsmordre.net/t1511-alan-bennett
Re: Sala numer trzy [odnośnik]01.04.16 22:49
Wszystko działo się szybko; może zbyt szybko? Ciężko było jej oceniać sytuację, w której się znalazła, bo nie była niczego świadoma, jakby ktoś (dosłownie) uderzył ją obuchem i sprawił, że wszystkie dotychczasowe wspomnienia się wymieszały. Nie potrafiła określić, co się wydarzyło parę dni temu i dlaczego w ogóle ma to miejsce, skoro przecież nic nie zrobiła, ale sen stał się czarny. Nie był wypełniony żadnym odcieniem, który budziłby emocje, a ona stała się absurdalnie nijaka pod wpływem zgromadzonych w sobie uczuć, które już nie kipiały. Twarze ludzi jej znanych, ale i obcych pojawiały się gwałtownie i znikały, gdy robiła kolejny krok w przód, bo lawirowała w świecie niebytu, w którym nie było niczego ponad to, co sama wykreowała w chwili słabości. Teraz potrzebowała bodźca, by się obudzić, ale to oznaczałoby, że chce otworzyć oczy i dostrzec światełko doprowadzające ją do codzienności, w której żyła. Co jeśli jednak była martwa, a to tylko iluzoryczna powłoka przytrzymywała ją w krainie żywych?
Minuty mijały nieubłaganie, a czas leciał między palcami. Prześlizgiwał się niczym wiosenny zefirek, który przypominał o tym, że słońce stanie się niebawem intensywniejsze, a jego promienie otulać będą twarz i przyjemnie rozpoczną zmysłową grę pieszczot, która pozostawi na licach przechodniów swoje ślady. Ta pora roku kojarzyła się lady Ollivander z czymś dobrym, ale teraz była jedynie wspomnieniem, zapomnianym i odległym. Godziny zastąpił pierwszy dzień, a potem nastał drugi, gdy powieki Katyi wciąż były przymknięte i nie reagowały na chwilowe światło, które wpadało przez okno, a także to sztuczne, które tak często podczas słodkiego snu było drażniące.
Jęknęła ledwie słyszalnie, gdy zdrętwiałe nogi powoli odzyskiwały sprawność, a jej wątłe ciało przeszył ból, który wykrzywił spierzchnięte usta w grymacie. Zmarszczyła mimowolnie czoło, kiedy to próbowała się przeciągnąć, ale wciąż zdawała się być nazbyt ciężka, by wykonać jakikolwiek ruch. Oddychała miarowo, choć kaszel męczył ją jeszcze, a gdy w końcu udało się otworzyć oczy, zmrużyła je kilkukrotnie, bo tęczówki nie były jeszcze przyzwyczajone do jakiejkolwiek reakcji na bodźce z zewnątrz.
-Co-co się stało? - szepnęła cichutko i poruszyła się niespokojnie, kiedy wreszcie zorientowała się, że nie do końca zna miejsce, w którym tkwiła. Znała je jednak bardzo dobrze, tylko podświadomość zdawała się z niej to wyplewić. -Gdzie ja jestem?


meet me  with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2039-celeste-ellsworth https://www.morsmordre.net/t2291-vesper#34826 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204

Strona 1 z 15 1, 2, 3 ... 8 ... 15  Next

Sala numer trzy
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach