Wydarzenia


Ekipa forum
James Stalk
AutorWiadomość
James Stalk [odnośnik]17.04.16 23:30

James Robert Stalk

Data urodzenia: 29.09.1933r.
Nazwisko matki: Snape
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: mugolska
Zawód: pomocnik bosmana w magicznym porcie, alchemik po godzinach
Wzrost: 177 cm
Waga: 68 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: okulary na nosie, obite pięści


Błądzić po całym świecie jak wyrzutek, W ubiegłe patrząc fale, coraz skorsze: To moja dola, a słodzi jej smutek Myśl, żem wycierpiał już to, co najgorsze.


W Dokach śmierdziało zawsze rybą, brudem i pleśnią. To są też pierwsze skojarzenia Jamesa z dzieciństwem. Należy do nich dodać szare ulice, zdarte kolana, głód i opętańcze bieganie za rówieśnikami. Siniaki na całym ciele i podbite oko dopełniają obrazu tego ponoć najbardziej beztroskiego okresu w życiu. James nie lubił do niego wracać, uważał go za koszmar, swoją największą życiową udrękę. Naprawdę tak było - mówi zaciągając się papierosem. - Zawsze się odróżniał.
Urodził się jako najmłodszy syn państwa Stalków, mugolskiej rodziny z nizin społecznych. Ładnie to brzmi, tak naprawdę Robert i Lydia Stalk byli niewyedukowanymi biedakami, którzy żeby przeżyć zrobiliby wszystko. Nie potrafili pisać, czytanie także nie było ich mocną stroną. Z książek w domu była tylko Biblia, przed którą codziennie wieczorem cała rodzina klękała do modlitwy. Ojciec nie widział potrzeby w przykładaniu się do edukowania synów, szkołę uważał wręcz za fanaberię. Oficjalnie więc cała piątka chłopców zapisana był do najbliższej placówki, w praktyce pojawiali się w niej rzadko. Nauczyciele przyzwyczajeni do podobnej sytuacji u większości swoich uczniów przepuszczali ich do kolejnej klasy tylko po to, żeby mieć spokój. Taki stan pasował wszystkim. Tylko nie jemu.
James zawsze był odmieńcem, mówiłem już chyba, nie? Chudszy od czwórki starszych braci, o brązowych włosach, a nie rudych jak cała reszta i w dodatku z wadą wzroku. Rodzice wcale nie ucieszyli się na jego widok, liczyli na to, że wreszcie urodzi im się dziewczynka. A wyszedł kolejny chłopiec. Jako dziecko, ku niezadowoleniu rodziców, płakał dużo. Głównie dlatego że starsi bracia nie dawali mu spokoju ciągnąc za włosy albo nos. Od początku go nie lubili. Im był starszy, tym niechęć między nimi się pogłębiała. Chyba czuli, że coś było na rzeczy, już wtedy. Ale wie pani, jak to jest, dzieciaki mają tę intuicję. Wychowywany od małego głównie przez starsze, dość brutalne rodzeństwo nauczył się, że najdalej zachodzi się dzięki własnym pięściom. Kiedy miał ledwie pięć lat był zaprawionym w bójkach chłopcem z podbitym okiem i siniakami. Z takim doświadczeniem poszedł do szkoły- tu przerwał na chwilę popijając wódkę z brudnej szklanki. Wzdrygnął się nieco, gdy alkohol spływał mu po przełyku. Kontynuował jednak z lekką chrypką.
Szkoła była czymś tak różnym od świata, który zdążył poznać, jak tylko można sobie wyobrazić. Tam nikt nie miał do niego pretensji, że jest za chudy czy za słaby. Wie pani, śmieszna sprawa, bo na wfie i tak radził sobie nieźle. Zawsze strzelał najwięcej goli, wybierali go do drużyny jako pierwszego. Wtedy myślałem, że miał szczęście, a on taki szybki był, bo nauczył się uciekać przed braćmi. Wie pani, wcale nie miał z nimi łatwo.
Uczył się dobrze, najlepiej z rodziny, przeciętnie na tle klasy, w której większość chłopców pochodziła z podobnego środowiska. I prawie wszyscy uciekali z zajęć bawić się, biegać, uprzykrzać życie innym. A on zostawał na lekcjach chcąc wiedzieć, co oznaczają te tajemnicze zawijasy na papierze i jak je stawiać. Po powrocie do domu brał Biblię i czytał zafascynowany opowieścią. Bracia przyłapali go na tym kilka razy. Nie mieli odwagi niszczyć świętej księgi, ale nie brakowało im skrupułów, żeby sprzedać Jamesowi kilka kuksańców, zabrać i zniszczyć pracę domową, nad którą siedział cały dzień czy wrzucić do Tamizy, z której jakimś cudem tylko udało mu się wypłynąć. Nienawidził swojej rodziny, czuł, że nie pasował do niej ze swoją innością i oni też to czuli i zwalczali go w najbardziej prymitywny sposób. Codziennie nabijali mu nowe siniaki, po których następnego dnia nie pozostawał nawet ślad. Średnio raz na tydzień lądował w Tamizie, w której dawno powinien był utonąć, ale zawsze jakimś trafem udawało mu się wypłynąć i wydostać na brzeg. Co więcej, udało mu się nawet nigdy nie rozchorować. Zachowanie braci i ich znajomych sprawiło jednak, że James zaczął ukrywać się ze swoją fascynacją szkołą i książkami. Mężczyźnie przecież nie wypadało zajmować się takimi bzdurami. Nawet ojciec tak mówił. Zaczął więc uciekać z kolegami, opuszczać lekcje. Presja otoczenia, tak to się nazywa. A na nim ciążyła silna. Chciał być jak bracia, chciał zadowolić ojca, ale nie potrafił. Ale nie odmówię mu tego, próbował, skurczybyk. Zamiast siedzieć w ławce, biegał po Dokach. Ciągle śmiano się z niego, że nie jest prawdziwym mężczyzną i zamiast spodni powinien nosić sukienkę. Szybko jednak odkrył, że jak pobił tych, co mieli czelność w ten sposób do niego mówić, więcej nie mieli już na to odwagi. Wywalczył sobie szacunek pięściami i nauczył się jednej podstawowej prawdy, jeśli chcesz, żeby cię szanowano, musisz potrafić złamać nos własną pięścią. James potrafił. Wraz z braćmi całe dnie spędzał na dworze. Rodzice nie chcieli ich w małym, ciasnym, dwupokojowym mieszkaniu z niewielką kuchnią. Nawet obskurną łazienkę dzielili z resztą kamienicy. James wraz z bratem spał na tapczanie w kuchni. Najczęściej jednak w nocy zostawał zepchnięty na zimną posadzkę, na której opatulał się kocem i trzęsąc się z zimna wyczekiwał wschodu słońca. Po śniadaniu, na które dostawali kromkę chleba z cukrem, cała piątka wybiegała na dwór, by wrócić dopiero na kolację. W tym czasie ojciec wychodził pracować w fabryce, matka zaś zostawała w domu i przyjmowała nieznajomych panów. Z ich powodu rodzice bardzo często się kłócili. Ale ostatecznie nic z tych sprzeczek nie wynikało, nie stać ich było na jedzenie, nie mieli luksusu wybrzydzania.
Z odrażającego świata James uciekał do szkoły. W tajemnicy przed innymi dziećmi. Była tam nauczycielka, dość stara, pani Jones. Ona jako jedyna zdawała się nie wyśmiewać fascynacji chłopca książkami. Pozwalała mu przychodzić do siebie do domu i sadzała go w kuchni pachnącej majerankiem. Dawała mu do rąk książki w czasie, kiedy sama piekła cisto marchewkowe, którym potem go częstowała. Naprawdę, najlepszy wypiek jaki w życiu wąchałem i jadłem. Szkoda, że pani już nie spróbuje, ale ręczę za to, że czegoś podobnego jeszcze pani nie kosztowała. Dom pani Jones, starej panny z rudym kotem był jedynym miejscem, w którym James mógł zjeść prawdziwy obiad. Raz w tygodniu znikał na cały dzień i przesiadywał u niej z ciepłego mieszkania obserwując deszcz, który nieustannie nękał Londyn. - Tu zatrzymał się na moment jakby przypominał sobie, co było dalej.



Kiedy miał cztery lata wybuchła druga wojna światowa. Wiem, że wy, czarodzieje niespecjalnie przykładacie do tego wagę, ale pewnie pani pamięta. Wy mieliście Grindelwalda, swoje zmartwienia, ale nazwisko Hitlera pewnie pojawiło się nawet w waszych gazetach. Ale zabawnie, bo to najważniejsze wydarzenie w historii początkowo w jego życiu zmieniło się niewiele. Kogo obchodził jakiś kraj past do butów, gdzie Niemcy toczyły bitwy? - Uśmiechnął się lekko. -  Jego bracia byli zaś uradowani, wreszcie wojna, to, o czym marzyli całe życie. Będą mogli pójść i strzelać, zostać bohaterami. Nic więc dziwnego, że gdy nadarzyła się okazja najstarsza dwójka poszła do wojska. James otrzymał na własność tapczan w kuchni i po raz pierwszy poczuł się choć trochę szczęśliwy. Na podwórku szybko zaczęto bawić się w wojnę. Hitlerowcy przeciwko dzielnym Anglikom. James naturalnie bawił się również. Nie mógł być gorszy. Jego pięści nieraz zapewniały zwycięstwo jego drużynie. W domu zrobiło się spokojniej, na śniadanie dostawali po dwie kromki chleba. Dla małego chłopca wojna miała tylko zalety. Możliwość wykazania się, bohaterowie i więcej wolnego miejsca w domu. W Dokach też nikt specjalnie nie troszczył się o uświadamianie najmłodszych. Propaganda zachęcająca do wstąpienia do wojska robiła swoje, zaciągało się coraz więcej. Głupich najłatwiej wciągać do armii, a nie ukrywajmy, inteligencja w Dokach się nie rodziła. Ojciec pewnie też skończyłby w armii, gdyby nie noga, którą stracił, gdy w fabryce wpadł między tryby. Od tamtej pory od połowy łydki miał drewnianego kikuta, a tacy do wojska się nie nadawali. James był zaś  za mały, gdyby nie to rodzice pewnie z radością pozbyliby się kolejnej gęby do wykarmienia.
Prawdziwa wojna jednak dotarła i do nich. Samoloty pojawiły się nad Londynem siejąc śmierć. Wtedy dzieci przestały marzyć o zostaniu bohaterami wojennymi. Proza życia wreszcie dotarła i do nich. W ciągu jednego nalotu w gruzach zbombardowanego budynku mogły zginąć całe rodziny. Ludzie żyli w ciągłym napięciu wysłuchując czy tym razem zawyje syrena i kto będzie miał szczęście dożyć jej kolejnego potępieńczego wrzasku. Ciągły strach, który udzielał się Jamesowi i wyładowywanie go w coraz brutalniejszych bójkach na ulicach. W tamtym czasie pani Jones opuściła Londyn, wyjechała gdzieś na północ do córki i nigdy nie wróciła ona, kuchnia pachnąca majerankiem i ciasto marchewkowe.



Miał jedenaście lat, kiedy w czasie wieczornej modlitwy ktoś zapukał do drzwi. O tej porze żaden porządny Anglik z Doków nie pukał do drzwi. Otworzył więc ojciec, my się baliśmy, a po chwili wprowadził wysokiego mężczyznę z brodą w dziwnym garniturze. Nieznajomy przedstawił się jako Albus Dumbledore, dyrektor szkoły magii. James nie chciał uwierzyć, że jego szybko znikające siniaki czy cudowne ocalenia, a nawet zwycięstwa w bójkach zawdzięcza czarom. Nikt nie wierzył, wie pani, jak to brzmi dla kogoś, kto całe życie był przekonany, że jak magia istnieje to tylko w wykonaniu jakichś starych czarownic z brodawkami na nosie? Proszę się nie obrażać, James też nie pasował do takiej wizji. Nie wierzyliśmy. Do czasu, kiedy mężczyzna nie wyciągnął różdżki i nie zamienił paskudnego tapczanu w miękkie łoże. Rodzice mieli mniej wątpliwości, byli gotowi uwierzyć we wszystko, gdy dyrektor powiedział, że szkoła nic nie kosztuje, a dzieci wyjeżdżają z niej tylko na święta i na wakacje. I tak James dowiedział się, że jest czarodziejem.
Pierwsza wizyta na ulicy Pokątnej zrobiła na nim ogromne wrażenie. Był raczej skryty, rzadko mówił o uczuciach, chyba do dzisiaj się nie nauczył. Chyba dalej jest przekonany, że to słabość. Ale jak mu oczy wtedy błyszczały! Nie obchodziło go, że kupić musiał używane szaty, i tak wszystko co miał do tej pory należało wcześniej do starszych braci. Sowy, miotły, książki, miejsce to było spełnieniem jego marzeń pod każdym możliwym względem. Nabył grube tomiszcza z zaklęciami, pióro, kociołek i co najważniejsze - różdżkę. Był czarodziejem, prawdziwym czarodziejem. Poczuł to po raz pierwszy w sklepie Ollivandera. Był gotów, by jechać do szkoły. Chyba był wtedy szczęśliwy, ale nie wiem, nie było mnie wtedy z nim. Zakupy robił sam. Rodzice pomimo początkowej chęci ostatecznie zrezygnowali z niezapomnianej wycieczki. Zaczekali przed Dziurawym Kotłem, kiedy James chodził po Pokątnej i z przerażeniem w oczach usiłował się nie zgubić. A bracia, bracia byli tam całkiem niepotrzebni. - Odchrząknął biorąc oddech. - Co to ja? A tak. A potem nadszedł czas na wyjazd. Poszedł na peron dziewięć i trzy czwarte, pożegnał się z mamą, która go odprowadzała i z różdżką w kieszeni przeszedł przez barierkę. Stał sam patrząc na uradowane dzieci odprowadzane przez rodziców, na czułe pożegnania. Ci wszyscy ludzie wiedzieli, co za chwilę ich czeka, a James nie miał pojęcia, co właśnie działo się wokół niego. Niezauważany przez tłum rodziców i dzieci stał czekając na pociąg i podsłuchiwał z coraz większym zdumieniem toczące się rozmowy. A im dłużej to trwało, tym większą miał ochotę uciec, pewny, że sobie nie poradzi. Ale nie zdążył, przyjechał pociąg, a on zajął miejsce w pustym przedziale tuż obok okna. Szybko dosiadła się do niego grupa chłopców. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu, a gdy ruszyli przykleili nosy do szyb machając znikającym na peronie rodzicom i z rosnącym podekscytowaniem jęli oglądać widoki przesuwające się za oknem. To od nich James dowiedział się o czterech domach, o Hogwarcie, o lekcjach jakie go czekają. Sam mówił niewiele z błyszczącymi oczami za to przysłuchując się opowieściom bardziej zorientowanych, to oglądając mijany za oknem świat. Nigdy wcześniej nie opuścił Londynu. A teraz jechał pociągiem w nieznanym kierunku, do zamku, w którym będzie uczył się magii. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.
Hogwart był magicznym, najbardziej niesamowitym miejscem, jakie w życiu widział. Jeżeli Pokątna robiła wrażenie, to na ten zamek brakowało słów. Już od samego początku, od łodzi, od jeziora i majaczącego ciemnego budynku gdzieś przed nimi, od wejścia i spotkania z zastępcą dyrektora, wszystko ociekało cudownością. I jeszcze ta uczta. James nie był pewien czy kiedykolwiek wcześniej widział tyle jedzenia. Ba! Wątpił, by nawet jakby zebrać wszystkie posiłki, jakie miał okazję oglądać w życiu, to czy zajęłyby chociaż jeden z tych ogromnych stołów. Pomimo niezwykłości potraw nie czuł głodu. jego żołądek skutecznie skręcony przez strach nie przyjąłby nawet marchewkowego ciasta pani Jones. Czekał w grupie rówieśników z przestrachem obserwując czapkę. A co jeśli to wszystko pomyłka? Jeśli usiądzie na krzesełku, nałożą mu czapkę, a ona zamiast nazwy domu powie D O K I? Co jeżeli jest tutaj tylko dla zabawy? Ktoś postanowił sobie okrutnie z niego zażartować, rozbawić towarzystwo nieporadnym chłopcem z Londynu? Wreszcie usłyszał swoje nazwisko i ruszył po schodkach w stronę taboretu idąc jak na skazanie. Czapka opadła mu aż do nosa zakrywając całą salę. Hm, ciekawe - usłyszał głos na dźwięk którego podskoczył rozglądając się wokół. Oczywiście z tiarą na oczach zobaczył niewiele. Nie wpadł również na to, by puścić siedzenie taboretu, w które tak kurczowo wpił palce i odsłonić sobie oczy. Wreszcie, po wcale nie tak długiej chwili, która dla Jamesa zdawała się być wiecznością usłyszał - G R Y F F I N D O R. Ktoś ściągnął mu z głowy czapkę, oślepiło go światło i wrzawa. Ruszył w stronę stołu, przy którym rozbrzmiały owacje. I tak został Gryfonem.
Po uczcie, na której zjadł tyle, że bał się, iż nigdy nie wstanie od stołu przyszła kolej na udanie się do dormitorium. James nauczony dzielenia się łóżkiem z braćmi gotów był bić się o najlepsze miejsce do spania. Oczywiście, nie było to konieczne. I nie byłby to szczegół istotny, gdyby nie to, że to właśnie wtedy koledzy poznali się na wojowniczym temperamencie Jamesa. I to właśnie wyuczona w Dokach życiowa prawda, że za pomocą twardych pięści dojdzie się wszędzie, była przyczyną największych problemów w szkole. Pewnie dlatego tak nie lubi swojego dzieciństwa, w Hogwarcie całe było bezużyteczne. Koledzy, nawet jeśli mili i jak to Gryfoni, tolerancyjni, stawali się mniej wyrozumiali, gdy z jakiegoś powodu jeden z nich kończył w skrzydle szpitalnym z rozbitym nosem. Powodem najczęściej było wyśmiewanie Jamesa. Z czasem celowo na złość znajomi z domu wołali na niego Dżem. Ślizgoni, których James nie oszczędzał tym bardziej, gdy zdał sobie sprawę, że pobicie kogoś ze Slytherinu zapewnia mu przychylność Gryfonów, woleli jeszcze bardziej drażniącą opcję - Marmolada. Był tam taki jeden, zadufany w sobie paniczyk. Nieźle go James obijał. Często jednak zabieganie o uwagę kończyło się szlabanem, wizytą u opiekuna domu, a nawet dyrektora. Wydaleniem ze szkoły grożono mu średnio trzy razy w semestrze. Większość nauczycieli jednak go lubiła, na lekcjach zjawiał się zawsze punktualnie, zadania domowe odrabiał zawsze, nawet jeśli miewał z nimi problemy, do profesorów odnosił się z szacunkiem. Szczególnie upodobał sobie lekcje eliksirów. Warzenie wywarów, mieszanie, doprowadzanie wszystkiego do perfekcji, zgrywanie w idealnym porządku. Dzięki wrodzonemu pedantyzmowi, który okazję miał rozwinąć się dopiero w Hogwarcie, niektóre eliksiry tworzyć mógł z zamkniętymi oczami.
Szlabany jednak się zdarzały. I to wcale nierzadko. A ich częstotliwość znacznie wzrosła, gdy James odkrył, że dzięki nim może bezkarnie przesiadywać w bibliotece i nie zostanie oskarżony o zajmowanie się zupełnie niemęskim czytaniem książek. Jego ojciec, gdy znalazł go kiedyś czytającego tomik poezji podczas przerwy świątecznej wyśmiał go, bracia też nie żałowali kpin. Mężczyźni nie zajmują się jakąś głupią poezją, to dla kobiet. Dlatego też Dżem nigdy nie przyznał się rodzinie, że sam pisuje wiersze. Nie przyznał się nikomu. Nigdy. Chociaż raz miał na to ochotę - zapalił kolejnego papierosa, a jego twarz zajaśniała tajemniczym uśmiechem.
Był na szlabanie, jak zwykle, w bibliotece i układał książki. Miał robić to przez miesiąc. Wtedy po raz pierwszy ją zobaczył. Była dopiero w trzeciej klasie. Jamesa zafascynowało jednak, że potrafi tak długo siedzieć wśród książek, że się tego nie wstydzi. Obserwował ją wkładając kolejne tomiszcza na swoje miejsca. Byli zupełnymi przeciwieństwami, kiedy ona swoimi odpowiedziami i postawą zdobywała dla Gryfonów punkty, on tracił je wdając się w kolejne bójki. Przychodził do biblioteki, żeby ją obserwować, zaciekawiony ukrywał się między regałami, kiedy nie widziała dokładał jej na kupkę czytanych przez nią książek swoje ulubione pozycje. Nie starczyło mu odwagi, żeby podejść i spróbować się z nią zaprzyjaźnić. Planował kiedyś podejść, zapytać jak podoba się jej jedna z podrzuconych lektur. Był Gryfonem, powinien być odważny, ale chyba nawet Godryk nie poradziłby sobie z tym rodzajem tchórzostwa. Choć jej uśmiech podpowiadał mu, że nigdy by go nie zbyła i nie powinien się niczego obawiać, czuł tę niewidzialną, ale bardzo wyraźną granicę między nimi i bał się ją przekraczać. Niesłusznie, naprawdę niesłusznie, ale się bał. Skończył się jednak piąty rok, a on wrócił do domu coraz częściej przypominając sobie jej uśmiech. W szóstej klasie wykorzystując szlaban i pierwszy lepszy pretekst wreszcie zamienił z Minerwą kilka słów. I tak jak przypuszczał, była to jedna z cudowniejszych osób, jakie spotkał w życiu. Uwielbiał ją jednak z daleka i z bezpiecznej odległości pisywał wiersze. I były to jedyne jego zwierzenia, na jakie się odważył.
W czasie jednych wakacji poznał nową grę, w jaką bawiły się dzieci. Zdobytym skądś pistoletem strzelali do pustych puszek. Oczywiście nieszczęście wydarzyć się musiało. Dzieci i broń to zawsze złe połączenie. Pani pewnie nie wie, ale u mugoli pistolety to jak te wasze śmiertelne zaklęcia. Nie dla dzieci. I jak każdy powinien się spodziewać, stało się wreszcie coś złego. Pocisk rykoszetem uderzył w dziewczynkę. Trafił ją w nogę, kiedy James stał oniemiały i patrzył jak płacze, krzyczy z bólu, gdy z rozerwanej kulą kończyny leci krew. Ulica momentalnie stała się czerwona, a smród ryb wymieszał się z metaliczną wonią krwi. Paskudny, wstrząsajacy widok. Jakoś raziło mniej, kiedy ludzie ginęli podczas bombardowań, wtedy wszyscy czuli się zagrożeni, górował instynkt przetrwania. A wtedy? Wtedy przecież było bezpiecznie, zwykła zabawa. I takie nieszczęście. Dziewczyna potem miała drewnianą nogę i więcej nie skakała na skakance. A co James? Nic nie mógł zrobić. I to go bolało. Stał oniemiały. Przecież był czarodziejem, czy nie powinien móc jej uratować? Jedno zaklęcie i dziewczyna powinna być złożona do kupy. Przecież to tylko pistolet, nie zaklęcie niewybaczalne, magia powinna sobie poradzić! Ale James nie znał się na leczeniu, więc stał i myślał. I czuł się coraz bardziej nieprzydatny dla świata. A co gdyby to nie była jakaś dziewczynka, tylko Minerwa? A on nie mógłby jej pomóc? Wtedy postanowił zostać uzdrowicielem. Plan ten jednak mu nie wyszedł. Marzenia to jedno, rzeczywistość drugie, egzaminy trzecie, wiadomo jak jest. Zabrakło mu zdecydowanie za dużo, żeby choćby powąchać staż w Mungu. Udał się więc do Ministerstwa zostając alchemikiem. Skoro nie to, czego pragnął, to chociaż to, co sprawia mu przyjemność - zgniótł kolejnego papierosa w rosnącej przed sobą górce petów. - Muszę zwilżyć gardło.



Egzamin po kursie zdał, ale nigdy nie zajął żadnego odpowiedzialnego stanowiska związanego z alchemią. Tu muszę coś pani wytłumaczyć. Otóż widzi pani, James nigdy nie potrafił dobierać sobie wrogów. Ten paniczyk, którego tak lubił obijać miał na nazwisko Slughorn. Chłopa wykorzystał swoje wpływy w świecie alchemii i Dżem skończył z kursem i bez pracy. Jak może się pani domyślić - uśmiechnął się - znienawidził byłego rywala podwójnie. Ale nic nie mógł. Przez jakiś czas imał się różnych zajęć, wszystkiego, co wpadło mu w ręce i pozwoliło przeżyć. Korzystał ze swoich pięści, bił się gdzie się dało. Wyładowywał swoją frustrację, to mu pomagało. A gdy wracał do domu warzył eliksiry i pisywał wiersze. Na zmianę. Za zgromadzone oszczędności udało mu się zakupić niewielkie mieszkanie w dzielnicy portowej. Zabawne, prawda? To z Doków zawsze chciał się wyrwać, a wylądował tuż obok, tylko po tej magicznej stronie, gdzie trochę mniej śmierdziało rybą. Chodząc po tych obskurniejszych częściach portu wdawał się w liczne bójki, również na pieniądze. Mierzył się z różnymi ludźmi, czasem wygrywał, czasem przegrywał, ale ogólny bilans wychodził na zero. Obrażenia zazwyczaj leczył sam. Dzięki księgom o medycynie, zarówno czarodziejskiej jak i mugolskiej udawało mu się zawiązać poprawnie bandaż, nastawić złamany nos, zdezynfekować ranę czy wreszcie uwarzyć eliksir, który znacznie przyspieszał gojenie się ran czy zapobiegający rozwojowi zakażenia. Porzucił marzenia o zostaniu uzdrowicielem już dawno, od początku kursu pragnął zostać alchemikiem, ale cóż, życie. Została mu więc pasja i eliksiry, które sprzedawał marynarzom. Dużo czasu spędzał w porcie, naprawdę sporo. Kapitanowie chętnie zgłaszali się do niego po eliksir na bazie imbiru. Pomagał zwalczyć chorobę morską chociaż był raczej paskudny w smaku. Dodatkowe ręce przydawały się też przy cumowaniu, załadunku, rozładunku, a potem dobrze się było czegoś napić. I tak James kończył w obskurnych marynarskich pubach, gdzie po pewnym czasie zawsze znalazł się ktoś chętny, żeby spróbować się na pięści. A Dżem zawsze chętnie udowadniał, że zasłużył na miano prawdziwego mężczyzny. Kiedyś pokonał człowieka, który po pojedynku przedstawił się jako bosman magicznego portu i zaproponował Jamesowi pracę w charakterze asystenta. Wskazywał statkom miejsce, w którym powinny zacumować, sprawdzał czy wszystko w porcie jest na swoim miejscu, a z czasem, gdy nauczył się od bosmana jak wygląda wchodzenie do portu, pomagał kapitanom, by statki nie osiadły na mieliźnie czy nie zostały zniesione przez nagłe podmuchy wiatru, które w określonych porach dnia lubiły pojawiać się niespodziewanie i zaskakiwać nieobeznanych z portem dowódców. Zabawne, że pedantyzm James mógł się w pełni w porcie rozwinąć. W takich miejscach musi bowiem panować porządek, wszystko musi być na swoim miejscu, każda cuma, każda lina musi być porządnie zbuchtowana, nie może poplątać się z inną, bo nigdy nie wiadomo, kiedy okaże się potrzebna, a wtedy najczęściej nie ma już czasu na rozplątywanie supłów. Im dłużej pracował, tym bardziej zaczynał marzyć o wypłynięciu na morze, zaciągnięciu się na statek, pożeglowaniu na drugi koniec świata. W Londynie trzymało go jednak za dużo rzeczy a przynajmniej tak mu się wydawało. Kalabaternik o ile uwielbiał przechadzać się po statkach ze swoim panem, o tyle tracił zapał, gdy żaglowiec wypływał na nieco pełniejsze morze, a pokład zaczynał chwiać się na falach. Dżem zaś nie zamierzał zostawiać czarnego, miauczącego przyjaciela ponownie na pastwę losu. Och, nie mówiłem o Kalim wcześniej? James znalazł go kiedyś pogryzionego, ledwo żywego w rynsztoku. Mały kociak, którego życie zdążyło nauczyć, żeby nie próbować pojawiać się tam, gdzie chadzają tylko dorosłe koty. Czemu się nim zajął, pewnie do dzisiaj nie wie, ale ja myślę, że poczuł z nim jakąś więź, wie pani. Wyleczył go, wykarmił i od tamtej pory są nierozłączni. Mówią, że czarne koty przynoszą pecha, ale to chyba nie prawda, bo cały pech przytrafił się Jamesowi zanim poznał Kalego. O, widzę to w pani oczach, zastanawia się pani, co z resztą? Tak, dalej pisze wiersze, dalej w ukryciu. Chowa je do szuflady w komodzie, do której klucz zawsze nosi powieszony na szyi. Ma w mieszkaniu za duży porządek, żeby go gdzieś ukryć. Prawie nic w nim nie ma, żadnych zbędnych przedmiotów, a wszystko ma swoje miejsce. Ingrediencje do eliksirów, kociołek, nożyki, ubrania, gęsie pióro, kałamarz i kartki z poezją. W tej szufladzie też panuje absolutny porządek, wszystko jest ułożone, pospinane poukładane. Jakby mnie ktoś pytał, to to aż nienormalne, żeby poeta miał tak wszystko idealnie posegregowane. Jego pedantyzm zakrawa o chorobę. Nawet magazyny, gazety, które czyta, wszystko jest równo poskładane i położone na miejsce. Dalej czyta, ostatnio dużo o transmutacji, nadrabia braki ze szkoły, bo w Hogwarcie nie był nigdy prymusem z tej dziedziny. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - z miłości. Zakochał się wreszcie w Minnie. Najpierw go fascynowała, potem chciał się z nią przyjaźnić, później opiekować i obronić przed złem i sam już nie wie, w którym momencie ją pokochał, czy to na samym początku, czy zaledwie wczoraj. Dość, że zbiera wszystkie wydania transmutacji współczesnej, w której pojawia się artykuł podpisany nazwiskiem McGonagall. Ale tak, cokolwiek nie czuje dalej robi to z ukrycia, zza ksiąg.



Lecz co najgorszem? Nie dbaj o to wcale, Nie wglądaj w oko, by tobie odrzekło, Ilu łez próżne... Czaruj, ideale, Ale mi nie patrz w serce: tam jest piekło.

Patronus: Pierwsza wizyta na Pokątnej, dostanie się na kurs alchemika, uśmiech Minerwy - James myśli o jednej z tych rzeczy przywołując patronusa.










 
4
0
0
9
0
0
10


Wyposażenie

Różdżka, kot, teleportacja, kociołek miedziany, przeszkolenie mugolskie





Ostatnio zmieniony przez James Stalk dnia 29.04.16 2:00, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Anonymous
Gość
Re: James Stalk [odnośnik]08.05.16 2:22

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Los zdawał się nie uśmiechać do Jamesa już od samego początku - trudno w mugolskich dokach odnaleźć choć krztynę magii, gdy na każdym kroku towarzyszy ci smród ryb, nieprzychylne spojrzenia rodziny i poczucie wyobcowania. A potem magia nagle wkradła się w jego życie, uświadamiając mu, że został stworzony do czegoś większego od gnicia w okropnej dzielnicy i zdzierania knykciów w bijatykach. Następne wydarzenia potoczyły się lawiną: odnalezienie swojego miejsca w starych murach Hogwartu, wymierzanie sprawiedliwości najpierw dziecięcymi, aż w końcu młodzieńczymi pięściami, kwitnące zauroczenie piękną Gryfonką i rodzące się zafascynowanie eliksirami. A wszystko po to, by w końcu powrócić do, zdawałoby się, korzeni. Okoliczności zmusiły Jamesa do porzucenia planów o karierze alchemika; wynajął mieszkanie w magicznym porcie (co prawda mniej śmierdzącym i czystszym od doków) oraz został pomocnikiem bosmana. Jednak kto wie, być może pan Stalk nie pogrzebał jeszcze marzeń na dnie morza, tak samo jak miłości do młodziutkiej Minerwy. Pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby jego ukryte w idealnie wysprzątanej szufladzie wiersze wreszcie trafiły do adresatki.

OSIĄGNIĘCIA
wilk morski
STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:4
Transmutacja:0
Obrona przed czarną magią:0
Eliksiry:9
Magia lecznicza:0
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:10
Inne
teleportacja
WYPOSAŻENIE
różdżka, kot, kociołek miedziany
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[29.04.16] zakupy: -885 pkt



a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
James Stalk Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
James Stalk
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach