Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Dolina Glendalough
Strona 30 z 30 • 1 ... 16 ... 28, 29, 30
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Glendalough
Glendalough to malownicza dolina położona w irlandzkich górach Wicklow. U ich podnóży rozpościerają się dwa jeziora: Upper Lake i Lower Lake, nad którymi często zawisa gęsta mgła, czyniąc tutejsze widoki wręcz mistycznymi. Jednak nie tylko to ma wpływ na panujący tu niezwykły, baśniowy nastrój; pomimo pięknych krajobrazów, z jakiegoś powodu dolina nie jest zbyt często odwiedzana przez mugolskich turystów. Być może to miejsce budzi w nich niepokój, w końcu ptaki w koronach drzew ćwierkają z dziwnym przejęciem, a na powierzchni jeziora znikąd pojawiają się rozległe kręgi. Mówi się, że Upper Lake zostało zamieszkałe przez druzgotki oraz trytony, które są wyjątkowo nieskore do kontaktów z czarodziejami. Z tego właśnie powodu niezalecane są kąpiele w tych czarujących, choć wybitnie niebezpiecznych wodach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.12.17 21:14, w całości zmieniany 2 razy
Obdarzyłam Vesnę przeciągającym się w czasie spojrzeniem.
- Czy to jakaś rodzinna tradycja Krumów? Zdrobnienia. – Spróbowałam odszukać w tym coś więcej, odnaleźć uzasadnienie dla dziwnego, niezrozumiałego dla mnie nazewnictwa. Czy to była siostrzana pieszczota? A może jednak docinka? Krum robił dokładnie to samo, gdy zwracał się do mnie tak, jak tego nie znosiłam. I wciąż nie znalazłam właściwiej metody, by zamknąć mu dziób. Może poza pięścią. To działało niezależnie od sytuacji. – Nie mojego – oznajmiłam w rodzimej mowie, tym razem wbijając twardy wzrok w szlak tuż przed nami. Wciąż nie czułam, że powinnam tak go postrzegać, że on mógłby w podobny sposób określać mnie. Z jakiegoś powodu pięści na tę myśl zaciskały się samoistnie. Z jakiegoś powodu musiałam z tym walczyć. Ona jednak nie przestawała, melodyjnym głosem prowadząc mnie wprost na skraj. Pod dobrze wszystkim znanym nieporuszeniem, kłębił się bowiem niemożliwy chaos. Podsuwała mi skrzętnie wskazówki, których nie potrafiłam wprowadzić w życie, choć się starałam. Przecież rozmawiam, przecież na niego patrzę, przecież jesteśmy tutaj razem. Co dalej? - Nie wiem… - co robić. Najłatwiej było po prostu uciec, teraz przed nią i cały czas przed nim. To też zrobiłam, nie dokończywszy przecież swojej odpowiedzi. Echo jej słów zdawało się mieszać się z chrupiącymi pod podeszwą skruszonymi kawałkami skały. Nie chciałam niczego zniszczyć, a jednocześnie nie umiałam ruszyć dalej. Podejść bliżej.
Za to jemu wychodziło to doskonale. Szukał sprężenia z moimi krokami, zaglądał, spoglądał, otaczał mnie tyloma słowami. Za naszymi plecami wybrzmiewały głosy pozostałych towarzyszy. Słyszałam wołającego Igora i obróciłam głowę w jego stronę. – Lepiej chodź tu i pokaż, że nie opuszczasz treningów – wytknęłam mu. Vesna i on podążali z zachowaniem pewnej odległości. Po co? Nie mogłam jednak zastanawiać się jednak na tym zbyt długo. Krum mi na to nie pozwalał, wtrącając swoją osobę wytrwale w mój widok i moje myśli. Ja zaś coraz bardziej uświadamiałam sobie, że chyba tego chciałam. Żeby był po prostu obok mnie. Żeby mnie znowu dotknął, nawet jeśli zapierałam się przed tym całą sobą. Bałagan w głowie wszystko komplikował. Krum wszystko komplikował. – Co? – spytałam bez zrozumienia i nagle zatrzymałam się, by porządnie się mu przyjrzeć. O czym on mówił? Takich rzeczach. Do stu zdziczałych niedźwiedzi, dlaczego mówił to głośno i akurat tutaj? – Nic mi nie jest – odpowiedziałam sucho, kontynuując wędrówkę ze zdecydowanie żwawszym tempem. On rozprawiał dalej, a ja wtenczas czułam, jak moje mięśnie się napinają, jak po kręgosłupie ślizga się zimny dreszcz. On się o mnie martwił. Powoli to do mnie docierało i czułam, że wewnątrz mnie coś kruszeje. Moje ciało pamiętało, to oczywiste. Nawet teraz pamiętało, pielęgnując pewne odczucia w niezrozumiałym dla mnie rytuale. Skąd o tym wiedział? – Wiesz, że jestem odporna – mruknęłam, wcale na niego nie patrząc. To była moja jedyna odpowiedź. Żadnej obietnicy, żadnej pewności, że przyjdę do niego, gdy coś się wydarzy. Nie umiałam wybrać innego rozwiązania.
- Zatem gorszy szlak – przyznałam krótko, nie panując nawet nad tym, że cały czas przyspieszałam. Z pewnością nie z powodu utrudnienia przeprawy. – Mają tempo, jakby dawno nie byli na treningu – podzieliłam się z nim swoim spostrzeżeniem. Zostawali z tyłu, a przecież jeszcze nie znaleźliśmy się na wymagającym kawałku drogi. Dopiero zaczynaliśmy.
Uczyniłam to bezwarunkowo. Pazury wbiły się w skórę otulającej moje palce dłoni. Najpierw mocno, buntowniczo i w zupełnym szoku. Nie potrafiłam pochylić głowy i poszukać spojrzeniem widoku dwóch łączących się ze sobą rąk. Wszystko nagle zastygło, coś zatrzymało się w piersi, coś zarwało się w myślach. Zrobił to, jakby mówił chodź ze mną. Przecież szłam, cały czas szłam obok. Potrzebowałam chwili, żeby przestać się bronić, żeby rozluźnić spięte defensywnie mięśnie, żeby mu pozwolić zrobić coś, czego wcale nie chciałam mu zabronić. Tamta chwila wydawała się być już daleko za nami, a Krum wcale przede mną nie uciekał. Wcale o mnie nie zapomniał. Wręcz przyczepił się, zmuszając mnie przy tym do przetestowania własnej cierpliwości. – Masz za ciepłą dłoń – przyznałam krytycznie, choć tak naprawdę niespecjalnie mi to wadziło. Chyba zaczynałam się przyzwyczajać do jego temperatury. Gdy mnie dotknął, w jakimś naturalnym biegu całe ciało odtworzyło to pożądane uczucie, które zbudził we mnie jakiś czas temu. Przez chwilę byłam rozbrojona, przez chwilę całkiem podatna na wszystko, co mógłby zrobić. I skonfundowana. – Dobrze – powiedziałam cicho i wsunęłam stopę na pierwszy mokry kamień. Dobrze, możesz mnie trzymać. Dobrze, możesz mi pomóc. Dobrze, możesz być obok. Mnogość przyzwoleń tańczyła bez harmonii i żadne z nich nie wstępowało na ten pierwszy plan. Wszystkie wydawały się równe. Pokonaliśmy wodną przeszkodę, a przy pierwszym swobodnym kroku na lądzie mój kciuk samoistnie pogłaskał skórę jego dłoni. Starałam się i znów naprawdę nie wiedziałam, co robić i co mówić. Gdzie patrzeć. – Tędy – wymówiłam krótko, ciągnąc go nagle w stronę zdecydowanie wymagającej ścieżki. Tu trasa wydawała się już zdecydowanie wyższa i węższa.
- Czy to jakaś rodzinna tradycja Krumów? Zdrobnienia. – Spróbowałam odszukać w tym coś więcej, odnaleźć uzasadnienie dla dziwnego, niezrozumiałego dla mnie nazewnictwa. Czy to była siostrzana pieszczota? A może jednak docinka? Krum robił dokładnie to samo, gdy zwracał się do mnie tak, jak tego nie znosiłam. I wciąż nie znalazłam właściwiej metody, by zamknąć mu dziób. Może poza pięścią. To działało niezależnie od sytuacji. – Nie mojego – oznajmiłam w rodzimej mowie, tym razem wbijając twardy wzrok w szlak tuż przed nami. Wciąż nie czułam, że powinnam tak go postrzegać, że on mógłby w podobny sposób określać mnie. Z jakiegoś powodu pięści na tę myśl zaciskały się samoistnie. Z jakiegoś powodu musiałam z tym walczyć. Ona jednak nie przestawała, melodyjnym głosem prowadząc mnie wprost na skraj. Pod dobrze wszystkim znanym nieporuszeniem, kłębił się bowiem niemożliwy chaos. Podsuwała mi skrzętnie wskazówki, których nie potrafiłam wprowadzić w życie, choć się starałam. Przecież rozmawiam, przecież na niego patrzę, przecież jesteśmy tutaj razem. Co dalej? - Nie wiem… - co robić. Najłatwiej było po prostu uciec, teraz przed nią i cały czas przed nim. To też zrobiłam, nie dokończywszy przecież swojej odpowiedzi. Echo jej słów zdawało się mieszać się z chrupiącymi pod podeszwą skruszonymi kawałkami skały. Nie chciałam niczego zniszczyć, a jednocześnie nie umiałam ruszyć dalej. Podejść bliżej.
Za to jemu wychodziło to doskonale. Szukał sprężenia z moimi krokami, zaglądał, spoglądał, otaczał mnie tyloma słowami. Za naszymi plecami wybrzmiewały głosy pozostałych towarzyszy. Słyszałam wołającego Igora i obróciłam głowę w jego stronę. – Lepiej chodź tu i pokaż, że nie opuszczasz treningów – wytknęłam mu. Vesna i on podążali z zachowaniem pewnej odległości. Po co? Nie mogłam jednak zastanawiać się jednak na tym zbyt długo. Krum mi na to nie pozwalał, wtrącając swoją osobę wytrwale w mój widok i moje myśli. Ja zaś coraz bardziej uświadamiałam sobie, że chyba tego chciałam. Żeby był po prostu obok mnie. Żeby mnie znowu dotknął, nawet jeśli zapierałam się przed tym całą sobą. Bałagan w głowie wszystko komplikował. Krum wszystko komplikował. – Co? – spytałam bez zrozumienia i nagle zatrzymałam się, by porządnie się mu przyjrzeć. O czym on mówił? Takich rzeczach. Do stu zdziczałych niedźwiedzi, dlaczego mówił to głośno i akurat tutaj? – Nic mi nie jest – odpowiedziałam sucho, kontynuując wędrówkę ze zdecydowanie żwawszym tempem. On rozprawiał dalej, a ja wtenczas czułam, jak moje mięśnie się napinają, jak po kręgosłupie ślizga się zimny dreszcz. On się o mnie martwił. Powoli to do mnie docierało i czułam, że wewnątrz mnie coś kruszeje. Moje ciało pamiętało, to oczywiste. Nawet teraz pamiętało, pielęgnując pewne odczucia w niezrozumiałym dla mnie rytuale. Skąd o tym wiedział? – Wiesz, że jestem odporna – mruknęłam, wcale na niego nie patrząc. To była moja jedyna odpowiedź. Żadnej obietnicy, żadnej pewności, że przyjdę do niego, gdy coś się wydarzy. Nie umiałam wybrać innego rozwiązania.
- Zatem gorszy szlak – przyznałam krótko, nie panując nawet nad tym, że cały czas przyspieszałam. Z pewnością nie z powodu utrudnienia przeprawy. – Mają tempo, jakby dawno nie byli na treningu – podzieliłam się z nim swoim spostrzeżeniem. Zostawali z tyłu, a przecież jeszcze nie znaleźliśmy się na wymagającym kawałku drogi. Dopiero zaczynaliśmy.
Uczyniłam to bezwarunkowo. Pazury wbiły się w skórę otulającej moje palce dłoni. Najpierw mocno, buntowniczo i w zupełnym szoku. Nie potrafiłam pochylić głowy i poszukać spojrzeniem widoku dwóch łączących się ze sobą rąk. Wszystko nagle zastygło, coś zatrzymało się w piersi, coś zarwało się w myślach. Zrobił to, jakby mówił chodź ze mną. Przecież szłam, cały czas szłam obok. Potrzebowałam chwili, żeby przestać się bronić, żeby rozluźnić spięte defensywnie mięśnie, żeby mu pozwolić zrobić coś, czego wcale nie chciałam mu zabronić. Tamta chwila wydawała się być już daleko za nami, a Krum wcale przede mną nie uciekał. Wcale o mnie nie zapomniał. Wręcz przyczepił się, zmuszając mnie przy tym do przetestowania własnej cierpliwości. – Masz za ciepłą dłoń – przyznałam krytycznie, choć tak naprawdę niespecjalnie mi to wadziło. Chyba zaczynałam się przyzwyczajać do jego temperatury. Gdy mnie dotknął, w jakimś naturalnym biegu całe ciało odtworzyło to pożądane uczucie, które zbudził we mnie jakiś czas temu. Przez chwilę byłam rozbrojona, przez chwilę całkiem podatna na wszystko, co mógłby zrobić. I skonfundowana. – Dobrze – powiedziałam cicho i wsunęłam stopę na pierwszy mokry kamień. Dobrze, możesz mnie trzymać. Dobrze, możesz mi pomóc. Dobrze, możesz być obok. Mnogość przyzwoleń tańczyła bez harmonii i żadne z nich nie wstępowało na ten pierwszy plan. Wszystkie wydawały się równe. Pokonaliśmy wodną przeszkodę, a przy pierwszym swobodnym kroku na lądzie mój kciuk samoistnie pogłaskał skórę jego dłoni. Starałam się i znów naprawdę nie wiedziałam, co robić i co mówić. Gdzie patrzeć. – Tędy – wymówiłam krótko, ciągnąc go nagle w stronę zdecydowanie wymagającej ścieżki. Tu trasa wydawała się już zdecydowanie wyższa i węższa.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Słodyczą naznaczona była jej krzywizna.
- Nasz rodzinny dom był tym przepełniony, słodka codzienność - Musiała jedynie przywyknąć do takiego niespotykanego obycia. Niż martwić się znaczeniem słów, była jedną z nielicznych, których nie zamierzała szpecić barwą odpowiedzi. Spotkała ją po raz pierwszy w korytarzu, gdzie zimne światło wpadało przez wysokie okna, rozlewając się po kamiennych ścianach. Oblicze, które wydawało się wyzbyte ciepła, myśli krzyczały wręcz, że może lepiej odwrócić wzrok, nie pytać, nie zaczepiać. Była niczym figura rosyjskiego majestatu, nieprzyjemna w swej doskonałości. - Nie twojego, lecz ważnego pewnie w jakimś stopniu - Bratu nie zamierzała jakkolwiek pomagać, gdy niewyjaśnione kwestie migały natrętnie w głowie. Niczego nie wyjaśnili, dotąd trafnie się mijając. W starszej towarzyszce dopatrywała się jednak siostry niż tylko koleżanki ze szkolnych murów. Los jednak sprawił, że ich ścieżki przecinały się raz za razem. Początkowo Rosjanka wydawała się uosobieniem surowości. Zamiast szyderstwa, zaoferowała jej pomoc – nieoczekiwaną, a jednak tak bardzo potrzebną. Była dla niej niczym starsza siostra, choć dzieliło je niemal wszystko – od charakteru, przez temperament, aż po spojrzenie na świat. A jednak ich drogi splatały się raz za razem, jakby los z uporem chciał przypominać, że różnice nie zawsze oddzielają, a czasem łączą w sposób trudny do opisania. Tamta zawsze była dla niej opoką w czasach, gdy potrzebowała wsparcia, nauczycielką w trudnych chwilach młodości, kimś, kto rozumiał, choć nigdy nie mówił zbyt wiele. - Wiesz Varyo - twierdząco skinęła głową, kojąco smagając dotykiem jej ramię. - Słuchaj siebie i instynktu, przecież wiesz, co czuje serce - ono zawsze było najważniejsze.
Choć niesmak wobec brata wciąż nie opuszczał jej myśli, z każdą chwilą ucząc ją cierpkiej cierpliwości, postanowiła ugryźć się w język. Było coś głęboko niewłaściwego w wywlekaniu rodzinnych brudów na oczach innych, szczególnie w obecności towarzyszy. Rozważanie przyniosło jednoznaczny werdykt – takie dysputy należało toczyć w ciszy domowych ścian, gdzie każdy atak miał swoje miejsce, a każde słowo trafiało tam, gdzie rzeczywiście powinno. Nie tutaj, nie dziś.
- Są piękni w swej inności… Mają szczęście, że mimo trudów nowego życia, pośród własnego towarzystwa nie muszą udawać nikogo innego - działać wbrew sobie. Było coś ujmującego w ich niepewności – jakby oboje stąpali po cienkim lodzie, nie wiedząc, czy zaraz nie runą w odmęty własnych uczuć. Widziała drobne gesty, których sami mogli jeszcze nie być świadomi: jak jedno mimowolnie pochylało się w stronę drugiego, jak ich dłonie zdawały się niemal szukać siebie w powietrzu, choć oboje wciąż mieli odwagę trzymać je przy sobie. - Ciężko oddychać? - podjęła ciszej, należytą uwagę przenosząc w jego kierunku. Czy nadal pragnął spojrzenia tylko na sobie? Wdzięcznej uwagi, pieszczoty; pragniesz zatęsknić? - Kim był ten, kto pierwszy dyszał najgłośniej? Pierwszy raz, czy drugi był najbardziej bliski wykończenia twych sił witalnych, czy ego? - Jeszcze bardziej zwolniła ich krok, jakby celowo pozwalając, by dystans między nimi a dwójką przed nimi rósł w naturalnym rytmie. Ci, znikając za spokojnym strumieniem, wybrali trudniejszy szlak, być może w próbie udowodnienia czegoś – sobie, towarzyszom, czy może w geście ukrytej rywalizacji. Ona jednak nie zamierzała rzucać się w pogoń. Zamiast tego, przekornym gestem zatrzymała się na pierwszym większym kamieniu, którego śliska powierzchnia była wyzwaniem samym w sobie. Odwróciła głowę i spojrzała na niego kątem oka, z błyskiem czegoś przewrotnego w spojrzeniu. Nim zdążył zareagować, jej dłoń bezceremonialnie zamiast wślizgnął się w jego, pochwyciła boleśnie brodę. - Trzeci być mógł gwoździem do słodkiego snu, nieprawdaż, Igorku? - rzuciła półgłosem, tonem na granicy drwiny i szczerości. - Miałeś nie myśleć o mnie, acz spojrzenie inaczej kwituje sytuację - bliżej i czule, wzmagając oparcie na jego posturze, gdy ciepłą wargę zbrukała wolnym opatrzeniem powierzchni kciuka. - Postaraj się bardziej kreować swą uszczypliwość, może wtedy dostaniesz to, czego pragniesz - uwagi, czułości, czego najbardziej pragniesz? Podołaj, a słodko ci to wynagrodzę. Mocno, niczym najgorsze sidła chwyciła, by niżej zjechał twarzą do niej. Krótko skradła czułość kącika psotnych warg.
- Nasz rodzinny dom był tym przepełniony, słodka codzienność - Musiała jedynie przywyknąć do takiego niespotykanego obycia. Niż martwić się znaczeniem słów, była jedną z nielicznych, których nie zamierzała szpecić barwą odpowiedzi. Spotkała ją po raz pierwszy w korytarzu, gdzie zimne światło wpadało przez wysokie okna, rozlewając się po kamiennych ścianach. Oblicze, które wydawało się wyzbyte ciepła, myśli krzyczały wręcz, że może lepiej odwrócić wzrok, nie pytać, nie zaczepiać. Była niczym figura rosyjskiego majestatu, nieprzyjemna w swej doskonałości. - Nie twojego, lecz ważnego pewnie w jakimś stopniu - Bratu nie zamierzała jakkolwiek pomagać, gdy niewyjaśnione kwestie migały natrętnie w głowie. Niczego nie wyjaśnili, dotąd trafnie się mijając. W starszej towarzyszce dopatrywała się jednak siostry niż tylko koleżanki ze szkolnych murów. Los jednak sprawił, że ich ścieżki przecinały się raz za razem. Początkowo Rosjanka wydawała się uosobieniem surowości. Zamiast szyderstwa, zaoferowała jej pomoc – nieoczekiwaną, a jednak tak bardzo potrzebną. Była dla niej niczym starsza siostra, choć dzieliło je niemal wszystko – od charakteru, przez temperament, aż po spojrzenie na świat. A jednak ich drogi splatały się raz za razem, jakby los z uporem chciał przypominać, że różnice nie zawsze oddzielają, a czasem łączą w sposób trudny do opisania. Tamta zawsze była dla niej opoką w czasach, gdy potrzebowała wsparcia, nauczycielką w trudnych chwilach młodości, kimś, kto rozumiał, choć nigdy nie mówił zbyt wiele. - Wiesz Varyo - twierdząco skinęła głową, kojąco smagając dotykiem jej ramię. - Słuchaj siebie i instynktu, przecież wiesz, co czuje serce - ono zawsze było najważniejsze.
Choć niesmak wobec brata wciąż nie opuszczał jej myśli, z każdą chwilą ucząc ją cierpkiej cierpliwości, postanowiła ugryźć się w język. Było coś głęboko niewłaściwego w wywlekaniu rodzinnych brudów na oczach innych, szczególnie w obecności towarzyszy. Rozważanie przyniosło jednoznaczny werdykt – takie dysputy należało toczyć w ciszy domowych ścian, gdzie każdy atak miał swoje miejsce, a każde słowo trafiało tam, gdzie rzeczywiście powinno. Nie tutaj, nie dziś.
- Są piękni w swej inności… Mają szczęście, że mimo trudów nowego życia, pośród własnego towarzystwa nie muszą udawać nikogo innego - działać wbrew sobie. Było coś ujmującego w ich niepewności – jakby oboje stąpali po cienkim lodzie, nie wiedząc, czy zaraz nie runą w odmęty własnych uczuć. Widziała drobne gesty, których sami mogli jeszcze nie być świadomi: jak jedno mimowolnie pochylało się w stronę drugiego, jak ich dłonie zdawały się niemal szukać siebie w powietrzu, choć oboje wciąż mieli odwagę trzymać je przy sobie. - Ciężko oddychać? - podjęła ciszej, należytą uwagę przenosząc w jego kierunku. Czy nadal pragnął spojrzenia tylko na sobie? Wdzięcznej uwagi, pieszczoty; pragniesz zatęsknić? - Kim był ten, kto pierwszy dyszał najgłośniej? Pierwszy raz, czy drugi był najbardziej bliski wykończenia twych sił witalnych, czy ego? - Jeszcze bardziej zwolniła ich krok, jakby celowo pozwalając, by dystans między nimi a dwójką przed nimi rósł w naturalnym rytmie. Ci, znikając za spokojnym strumieniem, wybrali trudniejszy szlak, być może w próbie udowodnienia czegoś – sobie, towarzyszom, czy może w geście ukrytej rywalizacji. Ona jednak nie zamierzała rzucać się w pogoń. Zamiast tego, przekornym gestem zatrzymała się na pierwszym większym kamieniu, którego śliska powierzchnia była wyzwaniem samym w sobie. Odwróciła głowę i spojrzała na niego kątem oka, z błyskiem czegoś przewrotnego w spojrzeniu. Nim zdążył zareagować, jej dłoń bezceremonialnie zamiast wślizgnął się w jego, pochwyciła boleśnie brodę. - Trzeci być mógł gwoździem do słodkiego snu, nieprawdaż, Igorku? - rzuciła półgłosem, tonem na granicy drwiny i szczerości. - Miałeś nie myśleć o mnie, acz spojrzenie inaczej kwituje sytuację - bliżej i czule, wzmagając oparcie na jego posturze, gdy ciepłą wargę zbrukała wolnym opatrzeniem powierzchni kciuka. - Postaraj się bardziej kreować swą uszczypliwość, może wtedy dostaniesz to, czego pragniesz - uwagi, czułości, czego najbardziej pragniesz? Podołaj, a słodko ci to wynagrodzę. Mocno, niczym najgorsze sidła chwyciła, by niżej zjechał twarzą do niej. Krótko skradła czułość kącika psotnych warg.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Pierwsza łza spłynęła dla straty,
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skały odzywały się z każdym krokiem, chrupiąc, rzężąc, istniejąc w niezobowiązującym dialogu tutejszych pagórków i dolin. Ciemność zaś oplatała ich zewsząd, raz po raz tylko rozświetlona bladym zaklęciem żarzącym się u końca dzierżonej w dłoni różdżki, może też lichym świtaniem na wpół tu obecnego księżyca; zachmurzone niebo nie pozwalało mu rzucić uroku na tych parę beztroskich sylwet, majaczących wzdłuż ścieżek miałkiego Midgardu. Na ten krótki moment mogli począć nawet przypominać boskie — albo olbrzymie — wyobrażenia z kart mitycznych opowiastek; na ten krótki moment każde z nich zyskało nową, stylizowaną na wzory dalekiej Północy i wybrzmiewających tam szeptem legend, rolę, a wymiar tego spotkania wydawać się mógł nawet zabawny. Norny musiały zaśmiewać się cicho, plotąc widma tego dziwacznego przeznaczenia przędzą tak cienką i niesforną, na tyle jednak łaskawą, by wszyscy spotkali się dziś na skromnym szczycie Lugnaquilla.
Wszakże Varya przypominać mogła Skaði, pierwotnie olbrzymkę, później boginię zimy i myślistwa, uosabiającą zaradność i siłę; wyrysowana węglem na rycinie w towarzystwie łuku i strzał, połaci śniegu, z wypisaną na twarzy żądzą zemsty, którą ostatecznie skwitował zawarty z Asami pokój, mimowolnie kojarzyła się z posturą rwącej teraz do przodu dziewczyny. Rosjanki cichej, acz zaradnej; skrytej, choć dalekiej nijakości. Gdyby tylko potrafił, prędkim rysunkiem uwieczniłby ją w towarzystwie jego, szerokiego osiłka o twardym ciele i miękkim sercu.
Bo Krum był jak Thor, bóg burzy i piorunów, z tą swoją kupą zwartych mięśni korespondując z wyobrażeniem o siłach witalnych, którymi tamten zarządzał; wprawdzie dziś w jego ręce nie zastygł potężny Mjølner, ale w monotonnej codzienności młot istniał jako jego swoisty atrybut, niosąc wieść o mocy spoczywającej w parze wielkich dłoni, którymi wybijał rytm kowalskiego rzemiosła. Równie gwałtowny co Odyn, choć mniej od niego przebiegły, a zarazem bardziej odeń przychylny ludziom; niesiony brzmieniem tajemnicy i gruboskórną kreską sprawności, rozmazanej nieco urokliwym charakterem żądnym wielkich wartości.
Tuż obok niego stąpała chyba ludzka kopia samej Eir, osławionej w sagach Asgardki pilnującej zdrowia i leczenia, nierzadko kroczącej wraz z walkiriami wśród pól bitewnych, w gotowości do tego, by pojąć ostatnie tchnienia konających i uczynić je dłuższymi, stabilniejszymi. W trakcie rytuałów przywoływana zapachem białych kwiatów; niosąca ukojenie i pomyślność, długowiecznie młoda, z sakwą ziół u bioder i moździerzem w dłoniach, kołysała się nęcąco, z włosami luźno okalającymi twarz, jak ta matka czy wiosna zwiastująca choremu błogosławieństwo. Gdyby tylko potrafił, prędkim rysunkiem uwieczniłby ją zaś na następnych stronicach dziennikach, tuż obok siebie, zwodniczego symbolu ognia i oszustwa.
On sam bowiem najbardziej przypominał chyba Lokiego, zdolnego do transformacji w kogokolwiek, zależnie od formuły podejmowanej psoty; o poranku przykładny i wspaniałomyślny, wieczorem — podły i kłamliwy, niegodziwy i sam już do siebie niepodobny. Na zmianę zabawny i złośliwy, pełen życia albo nihilistyczny, zawsze jednak nieco cyniczny, zepsuty, balansujący na pograniczu akceptowalności oraz zbrodni. W towarzystwie Eir na twarzy zastygłby więc urokliwy uśmiech i szarmancka postawa utęsknionego — no właśnie, kogo? — kochanka, przyjaciela, może protektora.
Pech tylko — albo ten wykalkulowany precyzją odruch pozbawiony zdroworozsądkowej kontroli — chwilowo wygnał z jego umysłu pamięć o nadanej Tatianie obietnicy, o układanej przed kilkoma dniami przyszłości, o spodziewanym dziecku i oczekiwanej przez jego matkę wierności. Pech tylko, że niewinną zabawę słowem i tkwiącą w niej dwuznacznością, skwitowała zaczepnym napomknięciem o razie pierwszym, drugim i trzecim, by na końcu zarzucić mu przejęte utęsknienie.
A on, on życzył sobie odezwać się po raz kolejny, uszczypliwie zalegając ni to w żarcie, ni w figlarności; uprzejmie wyciągnąwszy do niej dłoń, spotkał się jednak z czułością innego pokroju, przestępując przez strumyk wpierw w bliskości jej chłodnego dotyku, później — kusząco tylko muskając koniec warg i pozostawiając po sobie frustrujące wrażenie niespełnionego wyzwania.
I choć usta miał natenczas bierne i pozbawione zaangażowania, a oczy iskrzące, acz po części skalane winą, dłonie mimowolnie objęły ją w talii na akord tego krótkiego pozytonium, jakby przyzwalająco komunikowały, że w ciągu tych paru dni nic się, bynajmniej, nie zmieniło.
— A jak myślisz, czego najbardziej pragnę? — dopytał więc, ciekaw jej konstatacji, urzeczony charyzmą i pewnością siebie. Przez krótki moment ich melodia miała być tożsama, ale wypowiedziane zaraz wyrazy miały w sobie jednak pierwiastek zmieszanego wahania — coś niewinnie ludzkiego w całej towarzyszącej mu przebiegłości. Może to niewypowiedziana prawda zawstydziła go nieco? Może zaś myśl, że ciężarna partnerka spała słodko w objęciach miękkiego materaca — samotna, choć daleka wyczekiwaniu jego obecności. Dla tej niepewności w głosie znalazł jednak prędko lichy, ale wcale niegłupi argument — ewentualny sprzeciw Nikoli.
— Chodź, dzikusko, zanim twój brat... — wyszeptał nie na serio, z leciwym uniesieniem kącików, wciąż w tym ciasnym sprzężeniu, niemalże usta czy przy ustach, ale nigdy tej napoczętej myśli nie dokończył; bo gdzieś za ich plecami coś poruszyło się alarmująco, automatycznie wręcz odlepiając ich od siebie.
To czająca się w krzakach sarna, czy raczej czujne oko grasującego tu dzisiaj dzika, który zawrócił ze ścieżki w imię chlubnego zamartwienia nieobecnością młodszej siostry?
Wszakże Varya przypominać mogła Skaði, pierwotnie olbrzymkę, później boginię zimy i myślistwa, uosabiającą zaradność i siłę; wyrysowana węglem na rycinie w towarzystwie łuku i strzał, połaci śniegu, z wypisaną na twarzy żądzą zemsty, którą ostatecznie skwitował zawarty z Asami pokój, mimowolnie kojarzyła się z posturą rwącej teraz do przodu dziewczyny. Rosjanki cichej, acz zaradnej; skrytej, choć dalekiej nijakości. Gdyby tylko potrafił, prędkim rysunkiem uwieczniłby ją w towarzystwie jego, szerokiego osiłka o twardym ciele i miękkim sercu.
Bo Krum był jak Thor, bóg burzy i piorunów, z tą swoją kupą zwartych mięśni korespondując z wyobrażeniem o siłach witalnych, którymi tamten zarządzał; wprawdzie dziś w jego ręce nie zastygł potężny Mjølner, ale w monotonnej codzienności młot istniał jako jego swoisty atrybut, niosąc wieść o mocy spoczywającej w parze wielkich dłoni, którymi wybijał rytm kowalskiego rzemiosła. Równie gwałtowny co Odyn, choć mniej od niego przebiegły, a zarazem bardziej odeń przychylny ludziom; niesiony brzmieniem tajemnicy i gruboskórną kreską sprawności, rozmazanej nieco urokliwym charakterem żądnym wielkich wartości.
Tuż obok niego stąpała chyba ludzka kopia samej Eir, osławionej w sagach Asgardki pilnującej zdrowia i leczenia, nierzadko kroczącej wraz z walkiriami wśród pól bitewnych, w gotowości do tego, by pojąć ostatnie tchnienia konających i uczynić je dłuższymi, stabilniejszymi. W trakcie rytuałów przywoływana zapachem białych kwiatów; niosąca ukojenie i pomyślność, długowiecznie młoda, z sakwą ziół u bioder i moździerzem w dłoniach, kołysała się nęcąco, z włosami luźno okalającymi twarz, jak ta matka czy wiosna zwiastująca choremu błogosławieństwo. Gdyby tylko potrafił, prędkim rysunkiem uwieczniłby ją zaś na następnych stronicach dziennikach, tuż obok siebie, zwodniczego symbolu ognia i oszustwa.
On sam bowiem najbardziej przypominał chyba Lokiego, zdolnego do transformacji w kogokolwiek, zależnie od formuły podejmowanej psoty; o poranku przykładny i wspaniałomyślny, wieczorem — podły i kłamliwy, niegodziwy i sam już do siebie niepodobny. Na zmianę zabawny i złośliwy, pełen życia albo nihilistyczny, zawsze jednak nieco cyniczny, zepsuty, balansujący na pograniczu akceptowalności oraz zbrodni. W towarzystwie Eir na twarzy zastygłby więc urokliwy uśmiech i szarmancka postawa utęsknionego — no właśnie, kogo? — kochanka, przyjaciela, może protektora.
Pech tylko — albo ten wykalkulowany precyzją odruch pozbawiony zdroworozsądkowej kontroli — chwilowo wygnał z jego umysłu pamięć o nadanej Tatianie obietnicy, o układanej przed kilkoma dniami przyszłości, o spodziewanym dziecku i oczekiwanej przez jego matkę wierności. Pech tylko, że niewinną zabawę słowem i tkwiącą w niej dwuznacznością, skwitowała zaczepnym napomknięciem o razie pierwszym, drugim i trzecim, by na końcu zarzucić mu przejęte utęsknienie.
A on, on życzył sobie odezwać się po raz kolejny, uszczypliwie zalegając ni to w żarcie, ni w figlarności; uprzejmie wyciągnąwszy do niej dłoń, spotkał się jednak z czułością innego pokroju, przestępując przez strumyk wpierw w bliskości jej chłodnego dotyku, później — kusząco tylko muskając koniec warg i pozostawiając po sobie frustrujące wrażenie niespełnionego wyzwania.
I choć usta miał natenczas bierne i pozbawione zaangażowania, a oczy iskrzące, acz po części skalane winą, dłonie mimowolnie objęły ją w talii na akord tego krótkiego pozytonium, jakby przyzwalająco komunikowały, że w ciągu tych paru dni nic się, bynajmniej, nie zmieniło.
— A jak myślisz, czego najbardziej pragnę? — dopytał więc, ciekaw jej konstatacji, urzeczony charyzmą i pewnością siebie. Przez krótki moment ich melodia miała być tożsama, ale wypowiedziane zaraz wyrazy miały w sobie jednak pierwiastek zmieszanego wahania — coś niewinnie ludzkiego w całej towarzyszącej mu przebiegłości. Może to niewypowiedziana prawda zawstydziła go nieco? Może zaś myśl, że ciężarna partnerka spała słodko w objęciach miękkiego materaca — samotna, choć daleka wyczekiwaniu jego obecności. Dla tej niepewności w głosie znalazł jednak prędko lichy, ale wcale niegłupi argument — ewentualny sprzeciw Nikoli.
— Chodź, dzikusko, zanim twój brat... — wyszeptał nie na serio, z leciwym uniesieniem kącików, wciąż w tym ciasnym sprzężeniu, niemalże usta czy przy ustach, ale nigdy tej napoczętej myśli nie dokończył; bo gdzieś za ich plecami coś poruszyło się alarmująco, automatycznie wręcz odlepiając ich od siebie.
To czająca się w krzakach sarna, czy raczej czujne oko grasującego tu dzisiaj dzika, który zawrócił ze ścieżki w imię chlubnego zamartwienia nieobecnością młodszej siostry?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 17 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obiecał, że poprowadzi ją przez nieznane, przez ten bezkres niewiadomych. Nie chodziło o wielkie życiowe filozofie ani odkrycia; chodziło o codzienność, o subtelne zasady funkcjonowania wśród innych, o niuanse ludzkich reakcji i te drobne gesty, które dla większości były tak naturalne, jak oddech. Dla niej jednak stanowiły labirynt – obcy, choć fascynujący. Prowadził ją z cierpliwością, ale i stanowczością, jak ktoś, kto rozumie wagę swojej roli. Nie było miejsca na chwiejność. Wiedział z doświadczenia, że pewność siebie działała jak fundament, na którym można było budować zaufanie. Widział to w jej oczach, tę iskrę, która mówiła, że nie podda się byle komu. To nie była kobieta, którą można było zdobyć samymi słowami czy czułymi gestami. Nie pozwalał sobie na miękkość, choć czasem czuł, że serce może go zdradzić. Niegdyś nauczył się, jak to jest być zdominowanym, gdy pewna Rosjanka próbowała trzymać go w garści na każdym kroku, szarpiąc za wszystkie możliwe sznurki. Był młody, zbyt uległy, pozwalając jej rządzić – na chwilę. Teraz dostrzegał podobieństwo w tej, która była teraz blisko. Ten sam temperament, ta sama siła, ale tym razem wiedział, co robić. Nie chodziło o walkę czy dominację. Chodziło o balans – o to, by prowadzić, a nie przytłaczać.
- Martwienie się o kogoś, to nie jest oznaka słabości - Z każdym dniem spędzonym razem widział, jak uczucie rośnie, jak te delikatne nici splatają się w coś silniejszego. Było w tym coś nowego, ale i znajomego, coś, co dodawało mu energii, a jednocześnie wymagało więcej. Była wyzwaniem, ale takim, które chciał podjąć. I choć na razie wszystko było na etapie subtelnych gestów i ledwie zauważalnych zmian, wiedział, że idą w dobrym kierunku. Stał się dla niej przewodnikiem, a ona, nawet nieświadomie, stała się jego siłą. - Jesteś jedną z najbardziej twardych kobiet, dostrzegam to nie od dziś - zaśmiał się pod nosem. Nie musiała wytykać błędów, utrzymywać go w przekonaniach, czy narzucać. Była idealna w całej otoczce, nie chciał tego zmieniać. - Zatem gorszy szlak, niech czują mięśnie wykończone z wysiłku. Druga młodość dopiero przed nimi.
Nie odtrąciła go. Ich dłonie, splecione w mocnym, pewnym uścisku, kołysały się rytmicznie w zgodzie z powolnym krokiem wędrówki. Jego spojrzenie co jakiś czas uciekało w dół, na ten prosty gest. Beztroska w tym ruchu zdawała się odgonić resztki niepewności, jaką czuł jeszcze chwilę wcześniej. Nie odwracała się, nie wypuszczała jego dłoni. Jakby ta chwila była dla niej równie naturalna, jak dla niego.
- Ogień lgnie do chłodu - rzucił tak po prostu. Euforia wypełniła jego myśli, nie burzliwa czy przytłaczająca, lecz cicha, spokojna, jak ciepło ogniska w mroźną noc. Nie była to duma, raczej ulga. Przyjmowała go takim, jaki był, bez stawiania warunków, bez prób zmieniania. Po prostu akceptacja, bez zbędnych słów czy wielkich gestów. Nie było w niej ani śladu przymusu, ani konieczności. - Zawsze i wszędzie, misiaczku - Był dla niej – tak to czuł. Nie jako ciężar, nie jako obowiązek, ale jako ktoś, kto pasował do jej obecności, kto nie zakłócał jej spokoju, lecz go dopełniał. Z każdą chwilą ta myśl osiadała w nim głębiej jak kropla rosy wsiąkająca w glebę. To, że nie musiał udawać, nie musiał walczyć o akceptację, było dla niego wszystkim. Była tam – z nim – i to wystarczało.
Wąska ścieżka nie pozwalała im kroczyć ramię w ramię, lecz ich dłonie wciąż trwały splecione. Stawiali kroki sprawnie. Liście pod stopami szumiały cicho, a rześki chłód zdawał się nie przeszkadzać. Przez chwilę wydawało się, że świat ogranicza się tylko do tego miejsca i tej chwili, ale coś zaczęło zakłócać tę harmonię. Myśl, początkowo ledwie zauważalna, zaczęła kiełkować w jego głowie, aż w końcu rozkwitła w pełni – gdzie byli pozostali? Przecież jeszcze niedawno wlekli się za nimi, rzucając ciche komentarze i śmiechy, a teraz... nic. Przystanął na moment, mrużąc oczy, jakby mógł dostrzec coś wśród drzew, ale droga za nimi była pusta, zasnuta mgiełką jesiennego poranka. Uścisk ich dłoni lekko zelżał, jakby sam próbował ocenić, czy powinien zawrócić i sprawdzić, co stało się z ich towarzyszami. Nie odzywał się, lecz jego myśli zaczęły krążyć wokół tej dziwnej ciszy – czy zgubili się? A może celowo zostali z tyłu, zostawiając ich samych? Irytacja wdarła się w jego spokój, gryząc jak uporczywy komar. Nie podobała mu się ta sytuacja, ten brak kontroli. Przeszłość nauczyła go, że samotność na szlaku rzadko była przypadkowa. Wciągnął głęboko powietrze, próbując zapanować nad tą myślą, ale nie mógł się od niej uwolnić. Coś było nie tak, choć nie potrafił jeszcze określić, co dokładnie.
- Gnojki - mruknął Bułgarską mową, zatrzymując ich pochód. Z cwanym uśmiechem malującym ponure oblicze, sięgnął po kamień leżący niewinnie przy krawędzi dróżki. Wystarczająco duży, by narobić szumu i spłoszyć wlekące się sarenki. - Zaraz ich spłoszymy - mrugnął okiem do towarzyszki, ciskając zasobem dłoni w najbardziej zarośnięte odmęty tereny, by narobić hałasu. - Ruszaj zapchlony tyłek, Karkaroff! - Bez zastanowienia złapał ją w swoje ramiona, zupełnie niespodziewanie, jakby przelotna myśl stała się impulsem, któremu nie mógł się oprzeć. Wciągnął powietrze, czując jej lekkość i ciepło. Jeden krok, potem drugi, i zanim się zorientowała, obrócił nimi dookoła, jakby wyrywając ich z rzeczywistości, która ich otaczała. Śmiech wyrwał się z jego gardła, niewymuszony i szczery, a ona, choć zaskoczona, nie protestowała. W jednej chwili pochylił się, uginając kolano, by delikatnie podeprzeć jej ciało. Dłoń przesunęła się pod jedno z jej ud, unosząc ją wyżej, stabilnie. - Tęskniłem, wiesz?
- Martwienie się o kogoś, to nie jest oznaka słabości - Z każdym dniem spędzonym razem widział, jak uczucie rośnie, jak te delikatne nici splatają się w coś silniejszego. Było w tym coś nowego, ale i znajomego, coś, co dodawało mu energii, a jednocześnie wymagało więcej. Była wyzwaniem, ale takim, które chciał podjąć. I choć na razie wszystko było na etapie subtelnych gestów i ledwie zauważalnych zmian, wiedział, że idą w dobrym kierunku. Stał się dla niej przewodnikiem, a ona, nawet nieświadomie, stała się jego siłą. - Jesteś jedną z najbardziej twardych kobiet, dostrzegam to nie od dziś - zaśmiał się pod nosem. Nie musiała wytykać błędów, utrzymywać go w przekonaniach, czy narzucać. Była idealna w całej otoczce, nie chciał tego zmieniać. - Zatem gorszy szlak, niech czują mięśnie wykończone z wysiłku. Druga młodość dopiero przed nimi.
Nie odtrąciła go. Ich dłonie, splecione w mocnym, pewnym uścisku, kołysały się rytmicznie w zgodzie z powolnym krokiem wędrówki. Jego spojrzenie co jakiś czas uciekało w dół, na ten prosty gest. Beztroska w tym ruchu zdawała się odgonić resztki niepewności, jaką czuł jeszcze chwilę wcześniej. Nie odwracała się, nie wypuszczała jego dłoni. Jakby ta chwila była dla niej równie naturalna, jak dla niego.
- Ogień lgnie do chłodu - rzucił tak po prostu. Euforia wypełniła jego myśli, nie burzliwa czy przytłaczająca, lecz cicha, spokojna, jak ciepło ogniska w mroźną noc. Nie była to duma, raczej ulga. Przyjmowała go takim, jaki był, bez stawiania warunków, bez prób zmieniania. Po prostu akceptacja, bez zbędnych słów czy wielkich gestów. Nie było w niej ani śladu przymusu, ani konieczności. - Zawsze i wszędzie, misiaczku - Był dla niej – tak to czuł. Nie jako ciężar, nie jako obowiązek, ale jako ktoś, kto pasował do jej obecności, kto nie zakłócał jej spokoju, lecz go dopełniał. Z każdą chwilą ta myśl osiadała w nim głębiej jak kropla rosy wsiąkająca w glebę. To, że nie musiał udawać, nie musiał walczyć o akceptację, było dla niego wszystkim. Była tam – z nim – i to wystarczało.
Wąska ścieżka nie pozwalała im kroczyć ramię w ramię, lecz ich dłonie wciąż trwały splecione. Stawiali kroki sprawnie. Liście pod stopami szumiały cicho, a rześki chłód zdawał się nie przeszkadzać. Przez chwilę wydawało się, że świat ogranicza się tylko do tego miejsca i tej chwili, ale coś zaczęło zakłócać tę harmonię. Myśl, początkowo ledwie zauważalna, zaczęła kiełkować w jego głowie, aż w końcu rozkwitła w pełni – gdzie byli pozostali? Przecież jeszcze niedawno wlekli się za nimi, rzucając ciche komentarze i śmiechy, a teraz... nic. Przystanął na moment, mrużąc oczy, jakby mógł dostrzec coś wśród drzew, ale droga za nimi była pusta, zasnuta mgiełką jesiennego poranka. Uścisk ich dłoni lekko zelżał, jakby sam próbował ocenić, czy powinien zawrócić i sprawdzić, co stało się z ich towarzyszami. Nie odzywał się, lecz jego myśli zaczęły krążyć wokół tej dziwnej ciszy – czy zgubili się? A może celowo zostali z tyłu, zostawiając ich samych? Irytacja wdarła się w jego spokój, gryząc jak uporczywy komar. Nie podobała mu się ta sytuacja, ten brak kontroli. Przeszłość nauczyła go, że samotność na szlaku rzadko była przypadkowa. Wciągnął głęboko powietrze, próbując zapanować nad tą myślą, ale nie mógł się od niej uwolnić. Coś było nie tak, choć nie potrafił jeszcze określić, co dokładnie.
- Gnojki - mruknął Bułgarską mową, zatrzymując ich pochód. Z cwanym uśmiechem malującym ponure oblicze, sięgnął po kamień leżący niewinnie przy krawędzi dróżki. Wystarczająco duży, by narobić szumu i spłoszyć wlekące się sarenki. - Zaraz ich spłoszymy - mrugnął okiem do towarzyszki, ciskając zasobem dłoni w najbardziej zarośnięte odmęty tereny, by narobić hałasu. - Ruszaj zapchlony tyłek, Karkaroff! - Bez zastanowienia złapał ją w swoje ramiona, zupełnie niespodziewanie, jakby przelotna myśl stała się impulsem, któremu nie mógł się oprzeć. Wciągnął powietrze, czując jej lekkość i ciepło. Jeden krok, potem drugi, i zanim się zorientowała, obrócił nimi dookoła, jakby wyrywając ich z rzeczywistości, która ich otaczała. Śmiech wyrwał się z jego gardła, niewymuszony i szczery, a ona, choć zaskoczona, nie protestowała. W jednej chwili pochylił się, uginając kolano, by delikatnie podeprzeć jej ciało. Dłoń przesunęła się pod jedno z jej ud, unosząc ją wyżej, stabilnie. - Tęskniłem, wiesz?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Myślę, że jeśli kłamie się dostatecznie długo i dostatecznie często, człowiek sam staje się kłamstwem
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Słowa Vesny prowadziły mnie przez kolejne zakręty Pozostały, gdzieś echem niosąc się pośród myśli. Ona miała w sobie łatwość, sąd nadchodził z lekkością, której ja nie znałam. Mówiła mi, że wiem, że czuję, że w moim własnym głosie czają się odpowiedzi, których szukam, ale to nieprawda. Ja nie wiedziałam, ja nie ufałam naturalnie nadciągającym myślom. Nie wierzyłam, że mogę i powinnam je dopuścić bliżej. Czasem się ich obawiałam. Nigdy nie bywały tak spokojne i miękkie jak słowa wypływające z ust jasnowłosej Bułgarki. Męczyły, gniotąc potulne dni i przeradzając je niekiedy w mękę, o której nikt nie słyszał i której nikt nie widział. Tylko ja.
On nie miał o tym pojęcia, co tylko potwierdzał, krocząc obok mnie i otaczając mnie zbyt wieloma słowami. Nie pierwszy raz. Czy powoli zaczynałam się przyzwyczajać do lepkiej i nieustającej obecności? Do towarzystwa tych wciąż poruszających się warg? Tam, skąd pochodziłam, oznaki troski był skąpe, najczęściej ofiarowane bardzo małym dzieciom. Nie martwiliśmy się o siebie, umieliśmy przetrwać, umieliśmy odnaleźć drogę do domu i musieliśmy przegnać z niej wszelkie przeszkody – zwierzęta i ludzi także. Odpowiednie byłoby zatem wyjaśnienie mu, że się mylił, że zmartwienie jest jak kula u nogi i odbiera pęd wędrówki. Nie zrozumiałby. – Nie przywykłam do tego, by ktokolwiek się o mnie martwił – wyjaśniłam tylko, na moment opuszczając głowę i nurkując spojrzeniem w kruchych kamykach, którymi zasypana pozostawała nasza ścieżka. Tyle było tych różnic między nami. Tylko było rzeczy, które jemu przychodziły zupełnie naturalnie, a dla mnie wydawały się niemożliwe do pojęcia. Śmiał się, mówił z podziwem i podnosił pewność mojej duszy. Ostrożnie się z tym oswajałam, wciąż czując się dość dobrze, gdy podążał u mojego boku. Bywał jednak zbyt szybki, abym mogła za nim nadążyć – i z pewnością nie miałam na myśli tamtej wędrówki. – Dziękuję – powiedziałam cicho, nie znajdując właściwszego słowa dla jego pochwały. Naprawdę pragnęłam, aby mnie doceniał, doceniał i akceptował, bez prób utworzenia kogoś, kim nie mogłabym się stać. Nawet dla niego.
Poznałam jego nastrój, wcale nie ukrywał energii i pogodności. Bez skrępowania dzielił się tym ze światem, a ja czułam, jak niewidzialna iskra co rusz próbuje zaczepić i mnie. Może właśnie przez to moje palce ściśnięte w jego dłoni zesztywniały na krótką chwilę, jakby wcale nie pragnęły tego dotyku – ale to nie byłaby prawda. – Chłód pożera ogień. Twoje porównania są dziwne – stwierdziłam, gasząc go uparcie. Zaraz potem pożałowałam. Przypomniały mi się słowa Vesny o czułych zwrotach, przypomniały mi się spojrzenia, jakimi nawykł mnie obdarowywać. Wydawał się tak bardzo konsekwentny i zdecydowany. Nie tracił zapału, choć ja domyślałam się, że wcale nie usuwam mu z drogi wszelkiej przeszkody. Nie mogłam być dla niego idealna, choć za sprawa jego słów zbyt łatwo chciałabym pomyśleć, że właśnie tak było. Rozsądek odpychał jednak te wnioski żelaznym ramieniem. A ja przez cały ten czas pozwalałam, by nasze dłonie się trzymały, by nasze ciała czasem zbliżyły się i podzieliły swym ciepłem. Ja po prostu nie mogłabym go teraz puścić. Zawsze i wszędzie. Wielkie słowa z lekkością wypadały z tych ust. Jego siostra miała podobną zdolność. Mulciberowie nie byli jednak mistrzami opowiadania o uczuciach. Wciąż za wcześnie.
- Krum? – zdziwiłam się, kiedy rozluźnił uścisk i obrócił w stronę Igora i Vesny. Gdzie oni właściwie byli? – Po co? – Kolejne pytanie, wraz z którym rozplątałam nasze dłonie. Przeszłam kawałek, by popatrzeć w stronę tamtej krzaczastej kępy. Nawoływanie Kruma pomknęło wzdłuż kamienistej ścieżki. – Daj im spokój. Może coś ich zatrzymało – przyznałam niespecjalnie poruszona faktem, iż tamta dwójka pozostała z tyłu. Być może jednak Krum jako brat niepokoił się nieobecnością siostry. Nie było mi dane dywagować nad tym dłużej. Stopy podniosły się, a świat wokół zawirował, kiedy postanowił niepostrzeżenie podnieść mnie i okręcić wokół własnej osi. – Puszczaj! – syknęłam zaskoczona, bo jego motywacje pozostawały dla mnie zagadkowe. – Puszczaj, no! – zawołałam, uderzając go łokciem w bark. – Co ty… - nie dokończyłam, bo w skrzyżowanym spojrzeniu odnalazłam pewną rozpoznawaną już toń, ten rodzaj patrzenia, przez który trudno mi było go dalej bić. Trudno mi było kłócić się ze światem, który postanowił mi zaproponować. Moje ręce owinęły się wokół jego szyi, a ciało ściśle przyległo – tego chyba potrzebował. Tęsknił. – Nie wiedziałam, że można tęsknić tak szybko – wyznałam, kierując spojrzenie dokładnie w jego oczy. Nie, nie, nie. Przyłożyłam usta lekko do jego ust i tak sprowokowane ciało całe drgnęło, przeżywając ulotną i wyraźnie zamanifestowaną czułość. Naucz mnie tęsknić. To było ledwo mrugnięcie, po którym należało zajeść na ziemię. – Puść – powtórzyłam kolejny raz, tym razem cicho i spokojnie. Wcale nie chciałam, żeby puszczał, ale powinien to zrobić.
On nie miał o tym pojęcia, co tylko potwierdzał, krocząc obok mnie i otaczając mnie zbyt wieloma słowami. Nie pierwszy raz. Czy powoli zaczynałam się przyzwyczajać do lepkiej i nieustającej obecności? Do towarzystwa tych wciąż poruszających się warg? Tam, skąd pochodziłam, oznaki troski był skąpe, najczęściej ofiarowane bardzo małym dzieciom. Nie martwiliśmy się o siebie, umieliśmy przetrwać, umieliśmy odnaleźć drogę do domu i musieliśmy przegnać z niej wszelkie przeszkody – zwierzęta i ludzi także. Odpowiednie byłoby zatem wyjaśnienie mu, że się mylił, że zmartwienie jest jak kula u nogi i odbiera pęd wędrówki. Nie zrozumiałby. – Nie przywykłam do tego, by ktokolwiek się o mnie martwił – wyjaśniłam tylko, na moment opuszczając głowę i nurkując spojrzeniem w kruchych kamykach, którymi zasypana pozostawała nasza ścieżka. Tyle było tych różnic między nami. Tylko było rzeczy, które jemu przychodziły zupełnie naturalnie, a dla mnie wydawały się niemożliwe do pojęcia. Śmiał się, mówił z podziwem i podnosił pewność mojej duszy. Ostrożnie się z tym oswajałam, wciąż czując się dość dobrze, gdy podążał u mojego boku. Bywał jednak zbyt szybki, abym mogła za nim nadążyć – i z pewnością nie miałam na myśli tamtej wędrówki. – Dziękuję – powiedziałam cicho, nie znajdując właściwszego słowa dla jego pochwały. Naprawdę pragnęłam, aby mnie doceniał, doceniał i akceptował, bez prób utworzenia kogoś, kim nie mogłabym się stać. Nawet dla niego.
Poznałam jego nastrój, wcale nie ukrywał energii i pogodności. Bez skrępowania dzielił się tym ze światem, a ja czułam, jak niewidzialna iskra co rusz próbuje zaczepić i mnie. Może właśnie przez to moje palce ściśnięte w jego dłoni zesztywniały na krótką chwilę, jakby wcale nie pragnęły tego dotyku – ale to nie byłaby prawda. – Chłód pożera ogień. Twoje porównania są dziwne – stwierdziłam, gasząc go uparcie. Zaraz potem pożałowałam. Przypomniały mi się słowa Vesny o czułych zwrotach, przypomniały mi się spojrzenia, jakimi nawykł mnie obdarowywać. Wydawał się tak bardzo konsekwentny i zdecydowany. Nie tracił zapału, choć ja domyślałam się, że wcale nie usuwam mu z drogi wszelkiej przeszkody. Nie mogłam być dla niego idealna, choć za sprawa jego słów zbyt łatwo chciałabym pomyśleć, że właśnie tak było. Rozsądek odpychał jednak te wnioski żelaznym ramieniem. A ja przez cały ten czas pozwalałam, by nasze dłonie się trzymały, by nasze ciała czasem zbliżyły się i podzieliły swym ciepłem. Ja po prostu nie mogłabym go teraz puścić. Zawsze i wszędzie. Wielkie słowa z lekkością wypadały z tych ust. Jego siostra miała podobną zdolność. Mulciberowie nie byli jednak mistrzami opowiadania o uczuciach. Wciąż za wcześnie.
- Krum? – zdziwiłam się, kiedy rozluźnił uścisk i obrócił w stronę Igora i Vesny. Gdzie oni właściwie byli? – Po co? – Kolejne pytanie, wraz z którym rozplątałam nasze dłonie. Przeszłam kawałek, by popatrzeć w stronę tamtej krzaczastej kępy. Nawoływanie Kruma pomknęło wzdłuż kamienistej ścieżki. – Daj im spokój. Może coś ich zatrzymało – przyznałam niespecjalnie poruszona faktem, iż tamta dwójka pozostała z tyłu. Być może jednak Krum jako brat niepokoił się nieobecnością siostry. Nie było mi dane dywagować nad tym dłużej. Stopy podniosły się, a świat wokół zawirował, kiedy postanowił niepostrzeżenie podnieść mnie i okręcić wokół własnej osi. – Puszczaj! – syknęłam zaskoczona, bo jego motywacje pozostawały dla mnie zagadkowe. – Puszczaj, no! – zawołałam, uderzając go łokciem w bark. – Co ty… - nie dokończyłam, bo w skrzyżowanym spojrzeniu odnalazłam pewną rozpoznawaną już toń, ten rodzaj patrzenia, przez który trudno mi było go dalej bić. Trudno mi było kłócić się ze światem, który postanowił mi zaproponować. Moje ręce owinęły się wokół jego szyi, a ciało ściśle przyległo – tego chyba potrzebował. Tęsknił. – Nie wiedziałam, że można tęsknić tak szybko – wyznałam, kierując spojrzenie dokładnie w jego oczy. Nie, nie, nie. Przyłożyłam usta lekko do jego ust i tak sprowokowane ciało całe drgnęło, przeżywając ulotną i wyraźnie zamanifestowaną czułość. Naucz mnie tęsknić. To było ledwo mrugnięcie, po którym należało zajeść na ziemię. – Puść – powtórzyłam kolejny raz, tym razem cicho i spokojnie. Wcale nie chciałam, żeby puszczał, ale powinien to zrobić.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mógł tęsknić – kto by mu zabronił? Jednak piękno oczu, te wiecznie milczące okna, nie zdradzały zbyt wiele iskry emocji. Może to był talent wyuczony przez lata, a może tylko naturalny dar; skrywanie pod maską obojętności. Gdy dłoń zatrzymała się na talii, ruch wydawał się czysto funkcjonalny – gest ochronny, zabezpieczający przed upadkiem na śliskim podłożu. A może to było coś więcej? Może cichy, ledwie odczuwalny dotyk miał coś powiedzieć? Nie tęsknij – chciałoby się rzucić, wyprostować jej sylwetkę w obronnym geście. Nie pragnij – cisnęło się na usta, choć słowa ugrzęzły gdzieś między gardłem a sercem, które biło szybciej, jakby chciało ostrzec przed każdym kolejnym krokiem. Każde z nich przecież miało swoje życie, daleko od tych chwil, które teraz skradały się cicho między nimi, niczym złodziej pod osłoną nocy.
Serce biło w takt niewinnej melodii, w której każda nuta była ostrzeżeniem. Nie wracaj – szeptało. Nie szukaj. Nie bądź słabym ogniwem tego świata, w którym każde pragnienie jest jak otwarte drzwi do chaosu. A jednak coś w niej drżało – małe, uporczywe echo tej niechcianej tęsknoty. Chciała odwrócić się, by zniknąć w bezpiecznym cieniu, gdzie żadne spojrzenie nie mogło dosięgnąć jej duszy. Zamiast tego pozostała, pozwalając tej chwili trwać dłużej, niż powinna. To wszystko było zbyt intensywne, zbyt bliskie. Grzmiąca w sercu pokusa mówiła, by zatrzymać się, wyciągnąć dłoń, powiedzieć więcej. Walcz o szczegół, podpowiadał cichy głos w jej wnętrzu – ten sam, który szeptał zawsze wtedy, gdy rzeczywistość nie była wystarczająca.
- Może kiedyś sam odważysz się to wyznać? - skwitowała, zadzierając dumnie głowę wyżej. Tęsknij – pomyślała z przekorą, jakby to mogło nadać mu przywilej istnienia w jej świecie. Obserwuj – dodała, pozwalając sobie na cień uśmiechu. Bądź, ale nic więcej. Tylko obecność. Wystarczyło być.
Gdzieś w oddali, między splątanym poszyciem krzewów, noc rozbrzmiała echem. Jak mara przywołująca zagubionych, wołała ich, łamiąc ciszę. Głos daleki, zaniósł się w mroczne głębiny lasu, a ona nie mogła powstrzymać cichego, choć rozbawionego chichotu, który wydobył się z jej ust. Braciszek, zawsze tak niezawodny w swoich zakłóceniach, jakby czuł, że coś ważnego działo się właśnie tu, i postanowił natychmiast rozproszyć to, co mogło się stać. Rozległy się wystarczająco głośno, by wyrwać ją z dziwacznej chwili. Była to jego specjalność – niszczyć chwile, które mogłyby być bardziej osobiste, głębsze niż te, które chciał uznać za bezpieczne.
- Chodźmy - Nie zastanawiała się długo. Wyślizgnęła się z jego uchwytu z gracją, niemal figlarnie. Noga znalazła oparcie na najbliższym kamieniu. Raz, dwa – drobny skok w górę i była wolna, migocząc w półmroku jak cień, który postanowił zniknąć, zanim ktoś zdążyłby go pochwycić. Oddaliła się, niemal tanecznym krokiem, nie oglądając się za siebie. Niech on zostanie z tym wszystkim, co chciał powiedzieć lub nie powiedział.
Dłuższe rękawy swetra, pociągnęła wyżej na dłonie, by zyskać, choć odrobinę więcej ochrony przed listopadowym chłodem, który wdzierał się nieproszony. Wargi ledwie się poruszały, kiedy pod nosem nuciła melodię – krótką, powtarzalną, niemal monotonną w swoim rytmie. Ścieżka pod jej stopami przypominała te wieczyście odwiedzane w Bułgarii. Leniwie kreśląc swą falistością połacie nizin. Nie próbowała nikogo doganiać, nie miało to większego sensu. Chciała szczęścia dla nich, mimo nienawiści szerzonej ku temu starszemu, marudnemu.
Rzuciła spojrzenie przez ramię, jakby pragnęła upewnić się, że ten, którego obecność dawała jej choćby namiastkę równowagi, nadal tam jest. Czekała, nieco dłużej niż musiała, bardziej z potrzeby niż rozsądku. Sama w nocnym mroku, otulona ciszą i drżącymi cieniami drzew, mogłaby poczuć się niczym drobna gałązka na wietrze. Mimo tego delikatnego niepokoju nie przyspieszyła kroku, nie próbowała dogonić dwójki przed nimi, których figlarne sylwetki znikały co jakiś czas między zakrętami szlaku. Musiała przyznać, że ich obserwacja była kusząca – niemal jak czytanie książki, której treść wydawała się na przemian fascynująca i irytująco zagmatwana. Patrzenie na tamtych pozwoliło zapomnieć o nim; postanowiła zrobić coś, co zawsze zdawało się najbardziej rozsądne: zapomnieć. Jeden raz był wystarczający. Jeden raz wystarczył, by przekroczyć granicę, by sięgnąć po coś, co od początku wydawało się poza jej zasięgiem – jak zakazany owoc, którego smak pozostawiał na języku nie tylko słodycz, ale i gorzki posmak świadomości, że nigdy nie należało po niego sięgać.
Serce biło w takt niewinnej melodii, w której każda nuta była ostrzeżeniem. Nie wracaj – szeptało. Nie szukaj. Nie bądź słabym ogniwem tego świata, w którym każde pragnienie jest jak otwarte drzwi do chaosu. A jednak coś w niej drżało – małe, uporczywe echo tej niechcianej tęsknoty. Chciała odwrócić się, by zniknąć w bezpiecznym cieniu, gdzie żadne spojrzenie nie mogło dosięgnąć jej duszy. Zamiast tego pozostała, pozwalając tej chwili trwać dłużej, niż powinna. To wszystko było zbyt intensywne, zbyt bliskie. Grzmiąca w sercu pokusa mówiła, by zatrzymać się, wyciągnąć dłoń, powiedzieć więcej. Walcz o szczegół, podpowiadał cichy głos w jej wnętrzu – ten sam, który szeptał zawsze wtedy, gdy rzeczywistość nie była wystarczająca.
- Może kiedyś sam odważysz się to wyznać? - skwitowała, zadzierając dumnie głowę wyżej. Tęsknij – pomyślała z przekorą, jakby to mogło nadać mu przywilej istnienia w jej świecie. Obserwuj – dodała, pozwalając sobie na cień uśmiechu. Bądź, ale nic więcej. Tylko obecność. Wystarczyło być.
Gdzieś w oddali, między splątanym poszyciem krzewów, noc rozbrzmiała echem. Jak mara przywołująca zagubionych, wołała ich, łamiąc ciszę. Głos daleki, zaniósł się w mroczne głębiny lasu, a ona nie mogła powstrzymać cichego, choć rozbawionego chichotu, który wydobył się z jej ust. Braciszek, zawsze tak niezawodny w swoich zakłóceniach, jakby czuł, że coś ważnego działo się właśnie tu, i postanowił natychmiast rozproszyć to, co mogło się stać. Rozległy się wystarczająco głośno, by wyrwać ją z dziwacznej chwili. Była to jego specjalność – niszczyć chwile, które mogłyby być bardziej osobiste, głębsze niż te, które chciał uznać za bezpieczne.
- Chodźmy - Nie zastanawiała się długo. Wyślizgnęła się z jego uchwytu z gracją, niemal figlarnie. Noga znalazła oparcie na najbliższym kamieniu. Raz, dwa – drobny skok w górę i była wolna, migocząc w półmroku jak cień, który postanowił zniknąć, zanim ktoś zdążyłby go pochwycić. Oddaliła się, niemal tanecznym krokiem, nie oglądając się za siebie. Niech on zostanie z tym wszystkim, co chciał powiedzieć lub nie powiedział.
Dłuższe rękawy swetra, pociągnęła wyżej na dłonie, by zyskać, choć odrobinę więcej ochrony przed listopadowym chłodem, który wdzierał się nieproszony. Wargi ledwie się poruszały, kiedy pod nosem nuciła melodię – krótką, powtarzalną, niemal monotonną w swoim rytmie. Ścieżka pod jej stopami przypominała te wieczyście odwiedzane w Bułgarii. Leniwie kreśląc swą falistością połacie nizin. Nie próbowała nikogo doganiać, nie miało to większego sensu. Chciała szczęścia dla nich, mimo nienawiści szerzonej ku temu starszemu, marudnemu.
Rzuciła spojrzenie przez ramię, jakby pragnęła upewnić się, że ten, którego obecność dawała jej choćby namiastkę równowagi, nadal tam jest. Czekała, nieco dłużej niż musiała, bardziej z potrzeby niż rozsądku. Sama w nocnym mroku, otulona ciszą i drżącymi cieniami drzew, mogłaby poczuć się niczym drobna gałązka na wietrze. Mimo tego delikatnego niepokoju nie przyspieszyła kroku, nie próbowała dogonić dwójki przed nimi, których figlarne sylwetki znikały co jakiś czas między zakrętami szlaku. Musiała przyznać, że ich obserwacja była kusząca – niemal jak czytanie książki, której treść wydawała się na przemian fascynująca i irytująco zagmatwana. Patrzenie na tamtych pozwoliło zapomnieć o nim; postanowiła zrobić coś, co zawsze zdawało się najbardziej rozsądne: zapomnieć. Jeden raz był wystarczający. Jeden raz wystarczył, by przekroczyć granicę, by sięgnąć po coś, co od początku wydawało się poza jej zasięgiem – jak zakazany owoc, którego smak pozostawiał na języku nie tylko słodycz, ale i gorzki posmak świadomości, że nigdy nie należało po niego sięgać.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Pierwsza łza spłynęła dla straty,
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
Druga — dla miłości, co nie ma daty.
Trzecia zaś, wdzięczność śmierci słać miała,
Bo w niej ukojenie dusza odnalazła.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cichy szum płynącej dynamicznie w strumieniu wody zagłuszał dojmującą ciszę tutejszych terenów; w wygładzonym przez nurt rzeki kamieniu odbijał się blady blask górującego nad horyzontem księżyca i byłby w stanie przysiąc, że w tym małym zwierciadle majaczyło więcej jeszcze tajemnic o skrywanych przez to miejsce prawdach.
Bo wystarczyło spojrzeć nań tylko raz, krótko i przelotnie, by rozpoznać w tej małej, lichej skałce, reminiscencję pozostawionej za plecami przeszłości; bo wystarczyło zerknąć nań tylko przez moment, by zdołała wybrzmieć echem skutej lodem Norwegii, a nawet i pobliskiej bułgarskiemu domostwu dziczy, do której zwykli zakradać się w dziecięcej ciekawości. I tam właśnie, wśród wiejskich dolin wschodniego wybrzeża porzuconej ojczyzny, analogicznie łapał ją przed laty za rękę, stanowiąc pomost dla niezdarności małej dziewczynki; i tam właśnie, wśród sięgających hen za horyzont pól oraz enigmatycznych — dla naiwnego dziecka — ścieżek, podobnie wędrowali w poszukiwaniu przygody, podobnie szukali wzajemnego wzroku i ramienia tego drugiego.
Wygodnie było wspominać, wygodnie było mu za tym tęsknić, choćby bodaj za tkwiącą w sednie Północy niezależnością, z której czerpał garściami, nim ambiwalentna rewelacja o nagłej śmierci ojca nie spłynęła doń drogą skromnej korespondencji. I zupełnie szczerze chciałby chyba pozostać już w tym dziwacznym, nieco sennym zawieszeniu, jak liść chybotliwie trzymający się gałęzi mitycznego jesionu Yggdrasil — ale tu była Anglia, dom nowy i dom z przymusu przysposobiony; Anglia, przemawiająca inaczej od miejsc, które wychowały go do tej pory, a on sam nie wiedział już, czy zgłoski tej mowy do końca pojmował, czy sylaby tych komunikatów, istotnie, niosły się dlań wyraźnym zrozumieniem. Bo los, los okazał się igrać z nim nieustannie, na wiele miesięcy wpychając go w gnijącą bierność Nilfheimu, by w jednym, parszywym, listopadowym tygodniu, przywrócić na nowo do ludzkich wrót Midgardu.
Norny musiały kpiąco zaśmiewać się na widok tej podłej okoliczności, cyniczną przędzą wpędzając go w nieprzychylność tej sytuacji; Norny celowo zdawały się mącić w tym dziwacznym splocie, najsampierw odbierając mu Yelenę, jej nieobecność zaspokajając zaś widmem Vesny, by wreszcie w tym wielkim, gotującym się kotle przypadków, umieścić oblicze skonfliktowanej Tatiany, cicho przypominającej o sobie noszonym pod jej suchym, nieludzkim sercem, dziecku. Ich dziecku, objawionym zarazem entuzjazmem i trwogą; ich nagłym i powstałym z nicości związku, namalowanym zarazem nadzieją i rezygnacją. Wszakże to wszystko odbywało się jakoś nie po kolei, nie tak jak powinno, nie w ślad scenariusza, który kiedyś osobiście sklecił w swojej umysłowości; a tenże właśnie nieporządek, oblepiający go niegodnie wrażeniem chaosu i przegranej, spędzał sen z powiek, demotywował, burzył rutynę i przekonanie o kontroli.
To miała być pierwsza z jego słabości, ta druga zaś majaczyła właśnie przed oczyma, figlarnie i nęcąco, jako iskra buntu albo innej rewolucji; tańczyła, wdzięczyła się i odbijała w błyszczącej szarości tęczówek, zadowalająco krzepiąc wyobrażenie ogniem, a przy tym — jakże żałośnie — strasząc wizją nieokiełznanego pożaru.
Bo sam siebie znał aż za dobrze i w nienormalnej samoświadomości — może z racji wieszczby, która niegdyś dopadła uszu z ust domniemanej völvy — podawał temu płomieniowi tlen, jakby niemo życzył, by ten rzeczywiście rozgorzał, by ten rzeczywiście zajął wszystko to, co go definiowało, ale przy tym tego nie spalił i nie spopielił.
A może, tak po prostu, w jego niecnej krwi płynęły geny niechlubnie spisujące go na taki czyn; może, tak po prostu, już odwiecznie cierpieć miał za to, kim był i jaki był jego ojciec. W ślad za nim rozpływał się z wolna w gładzi narcystycznego egoizmu i chciwie pragnął więcej; w ślad za nim jego własny, nienarodzony jeszcze syn, miał być już zawsze niewystarczający; w ślad za nim w białej pościeli wić się miała kochanka, nie wybrana drogą słuszności, żona. Czy Yavor pozostawił dla niego spuściznę inną jeszcze od bezwstydnego grzechu?
Wolałby nie wiedzieć, tak jak i teraz wolał nie odpowiadać; bowiem prawda okazałaby się zbyt gorsząca, zbyt obsceniczna, więc spojrzał na nią po raz ostatni i pozwolił wyswobodzić się z asekuracyjnego uścisku, zalegając w głuchym westchnieniu i cichym postanowieniu o kontynuowaniu wędrówki. Za sobą pozostawili więc tamten strumień i tamte krzaki, pomiędzy którymi zaległ podrzucony przez Kruma kamień; w milczeniu, przerwanym dźwiękiem subtelnej, dziewczęcej melodii, postępowali krok za krokiem, aż widmo na przedzie nie rozjaśniło się nieco obecnością zagubionych towarzyszy. Aprobujące skinienie głowy posłało dwoje dalej, tempo pozostawało jednak nieco wolniejsze od ichniejszego; zakończenie wąskiej ścieżki pozwoliło jednak zrównać się rytmem z podśpiewującą wciąż Vesną, i tak spomiędzy jego ust spłynęła wreszcie cicha, przemyślana, ulepiona słowiańszczyzną, uwaga:
— Musisz wiedzieć, że... nie brakuje mi odwagi, by o tym głośno powiedzieć — zaczął lakonicznie, wzrokiem śledząc trakt pobliskiej dróżki. — Wydaje mi się jednak, że ty nie masz jej w sobie wystarczająco dużo, by chcieć tego wysłuchać — dodał, dłonie oparłszy na paskach lekkiego plecaka. — Ale wierz mi, jeszcze przyjdzie nam o tym rozmawiać, choć nie teraz i nie tutaj — zapowiedział, ni to w formie obietnicy, ni przyrzeczenia; bo ja nie mogę ciebie już, tak po prostu, znowu zostawić, rozumiesz?
Bo wystarczyło spojrzeć nań tylko raz, krótko i przelotnie, by rozpoznać w tej małej, lichej skałce, reminiscencję pozostawionej za plecami przeszłości; bo wystarczyło zerknąć nań tylko przez moment, by zdołała wybrzmieć echem skutej lodem Norwegii, a nawet i pobliskiej bułgarskiemu domostwu dziczy, do której zwykli zakradać się w dziecięcej ciekawości. I tam właśnie, wśród wiejskich dolin wschodniego wybrzeża porzuconej ojczyzny, analogicznie łapał ją przed laty za rękę, stanowiąc pomost dla niezdarności małej dziewczynki; i tam właśnie, wśród sięgających hen za horyzont pól oraz enigmatycznych — dla naiwnego dziecka — ścieżek, podobnie wędrowali w poszukiwaniu przygody, podobnie szukali wzajemnego wzroku i ramienia tego drugiego.
Wygodnie było wspominać, wygodnie było mu za tym tęsknić, choćby bodaj za tkwiącą w sednie Północy niezależnością, z której czerpał garściami, nim ambiwalentna rewelacja o nagłej śmierci ojca nie spłynęła doń drogą skromnej korespondencji. I zupełnie szczerze chciałby chyba pozostać już w tym dziwacznym, nieco sennym zawieszeniu, jak liść chybotliwie trzymający się gałęzi mitycznego jesionu Yggdrasil — ale tu była Anglia, dom nowy i dom z przymusu przysposobiony; Anglia, przemawiająca inaczej od miejsc, które wychowały go do tej pory, a on sam nie wiedział już, czy zgłoski tej mowy do końca pojmował, czy sylaby tych komunikatów, istotnie, niosły się dlań wyraźnym zrozumieniem. Bo los, los okazał się igrać z nim nieustannie, na wiele miesięcy wpychając go w gnijącą bierność Nilfheimu, by w jednym, parszywym, listopadowym tygodniu, przywrócić na nowo do ludzkich wrót Midgardu.
Norny musiały kpiąco zaśmiewać się na widok tej podłej okoliczności, cyniczną przędzą wpędzając go w nieprzychylność tej sytuacji; Norny celowo zdawały się mącić w tym dziwacznym splocie, najsampierw odbierając mu Yelenę, jej nieobecność zaspokajając zaś widmem Vesny, by wreszcie w tym wielkim, gotującym się kotle przypadków, umieścić oblicze skonfliktowanej Tatiany, cicho przypominającej o sobie noszonym pod jej suchym, nieludzkim sercem, dziecku. Ich dziecku, objawionym zarazem entuzjazmem i trwogą; ich nagłym i powstałym z nicości związku, namalowanym zarazem nadzieją i rezygnacją. Wszakże to wszystko odbywało się jakoś nie po kolei, nie tak jak powinno, nie w ślad scenariusza, który kiedyś osobiście sklecił w swojej umysłowości; a tenże właśnie nieporządek, oblepiający go niegodnie wrażeniem chaosu i przegranej, spędzał sen z powiek, demotywował, burzył rutynę i przekonanie o kontroli.
To miała być pierwsza z jego słabości, ta druga zaś majaczyła właśnie przed oczyma, figlarnie i nęcąco, jako iskra buntu albo innej rewolucji; tańczyła, wdzięczyła się i odbijała w błyszczącej szarości tęczówek, zadowalająco krzepiąc wyobrażenie ogniem, a przy tym — jakże żałośnie — strasząc wizją nieokiełznanego pożaru.
Bo sam siebie znał aż za dobrze i w nienormalnej samoświadomości — może z racji wieszczby, która niegdyś dopadła uszu z ust domniemanej völvy — podawał temu płomieniowi tlen, jakby niemo życzył, by ten rzeczywiście rozgorzał, by ten rzeczywiście zajął wszystko to, co go definiowało, ale przy tym tego nie spalił i nie spopielił.
A może, tak po prostu, w jego niecnej krwi płynęły geny niechlubnie spisujące go na taki czyn; może, tak po prostu, już odwiecznie cierpieć miał za to, kim był i jaki był jego ojciec. W ślad za nim rozpływał się z wolna w gładzi narcystycznego egoizmu i chciwie pragnął więcej; w ślad za nim jego własny, nienarodzony jeszcze syn, miał być już zawsze niewystarczający; w ślad za nim w białej pościeli wić się miała kochanka, nie wybrana drogą słuszności, żona. Czy Yavor pozostawił dla niego spuściznę inną jeszcze od bezwstydnego grzechu?
Wolałby nie wiedzieć, tak jak i teraz wolał nie odpowiadać; bowiem prawda okazałaby się zbyt gorsząca, zbyt obsceniczna, więc spojrzał na nią po raz ostatni i pozwolił wyswobodzić się z asekuracyjnego uścisku, zalegając w głuchym westchnieniu i cichym postanowieniu o kontynuowaniu wędrówki. Za sobą pozostawili więc tamten strumień i tamte krzaki, pomiędzy którymi zaległ podrzucony przez Kruma kamień; w milczeniu, przerwanym dźwiękiem subtelnej, dziewczęcej melodii, postępowali krok za krokiem, aż widmo na przedzie nie rozjaśniło się nieco obecnością zagubionych towarzyszy. Aprobujące skinienie głowy posłało dwoje dalej, tempo pozostawało jednak nieco wolniejsze od ichniejszego; zakończenie wąskiej ścieżki pozwoliło jednak zrównać się rytmem z podśpiewującą wciąż Vesną, i tak spomiędzy jego ust spłynęła wreszcie cicha, przemyślana, ulepiona słowiańszczyzną, uwaga:
— Musisz wiedzieć, że... nie brakuje mi odwagi, by o tym głośno powiedzieć — zaczął lakonicznie, wzrokiem śledząc trakt pobliskiej dróżki. — Wydaje mi się jednak, że ty nie masz jej w sobie wystarczająco dużo, by chcieć tego wysłuchać — dodał, dłonie oparłszy na paskach lekkiego plecaka. — Ale wierz mi, jeszcze przyjdzie nam o tym rozmawiać, choć nie teraz i nie tutaj — zapowiedział, ni to w formie obietnicy, ni przyrzeczenia; bo ja nie mogę ciebie już, tak po prostu, znowu zostawić, rozumiesz?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 17 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nieustannie dręczyło go pytanie, jakie miejsce powinien zająć w jej życiu. Kim miał dla niej być? Jakiego człowieka wyobrażała sobie w tych chwilach, gdy zamykała oczy, gdy układała w myślach własny ideał? Nie znał odpowiedzi i obawiał się, że nigdy jej nie pozna. Żył w klatce własnych domysłów, pełnych sprzeczności i niepewności. Czy rzeczywiście chciała kogoś, kto był jak ogień – gorący, niszczący, a jednocześnie dający ciepło? A może wolała, by był zimny i twardy, jak nieprzenikniona stal? Zastanawiał się, czy musi zrezygnować z tego, co w nim płonęło. Czy porzucić ogniste serce, które czasem paliło go samego, na rzecz chłodu, który onieśmielał, lecz zapewniał kontrolę? Lęk przed tym, kim stawał się, gdy tłumił swoje emocje, paraliżował go bardziej niż gniew czy smutek. Zimny i odcięty od uczuć, przypominał tych, o których opowiadała matka – przodków z surowym temperamentem, których życie kręciło się wokół wojny i walki o wolność. Ich duch, ich gniew, zdawał się czasem przebijać w nim samym, co przerażało go jeszcze bardziej. Bał się siebie w tamtej postaci – chłodnego, nieprzystępnego, zdolnego ranić bez wahania. Bał się również tej wersji, która paliła się w ogniu swoich emocji, niezdolna do powściągania płomieni. Tkwi między jednym a drugim, a jednocześnie żadna z tych dróg nie prowadziła go bliżej jej. Nie wiedział, czego chciała. A co gorsza, zaczynał mieć wrażenie, że nawet nie wiedział, czego chciał sam od siebie.
- Przywyknij - niedbale, bez większego przejawu dotychczasowej maniery, nietknięty niczym. Targnęło nim wewnątrz gdzieś boleśnie; musiał sprawdzić. Dowiedzieć się, obserwować, zastanowić się i działać. Jeszcze nie teraz, przyjdzie czas na zmiany wraz z odejściem jesiennych dni. Tam upatrywał najlepszego przewodnika, zimno do cna zabijało ogień, gdy drzewo się kończyło. - Mojego ognia nigdy nie ugasisz, przestań szaleć niczym nieokiełznana zamieć - parsknął. To było nudne.
Nieustępliwość biła od niej. Wszystko musiało iść pod jej dyktando, zgodnie z jej wizją, wyrażającą kontrolę nad chwilą, sytuacją, czy rozmową. Była mistrzynią kierowania. On... On nie zamierzał się poddać. Nie znosił być pod rozkazem, nawet jeśli wydawały je usta, które kochał. Mógł dzielić życie z kimś, nawet z nią, lecz wyłącznie w warunkach równowagi, w dialogu porozumienia, a nie podporządkowania. Niczym napinająca się linia zbyt mocno, był gotów ją szarpnąć. Nie fizycznie, lecz w swoim stylu, subtelnie, może z lekkim cynizmem, a może z ostrością, która wkradała się w ton głosu. Nie pozwoliłby na bycie jedynie elementem w jej układance, w figlach wizji. Nawet jeśli miał to zrobić w sposób dla niej niepojęty, na przekór wszystkim znanym jej zasadom. Był gotów postawić granicę, która była wystarczająca, by poczuł, że wciąż jest sobą.
- Cicho - przyłożył do wargi palec. Coraz mniej zaczynały podobać się mu podchody młodszej siostry i tamtego cynicznego cielaka. Jeśli mieli wędrować osobno, pomylili ludzi, którzy na to przystaną skinieniem głowy. Głupcy. - Jeśli nas zwołał, wypada iść wspólnie. Nie bawią mnie ich zagrywki - Idziesz do odstrzału, Karkaroff. Potem świat przestał istnieć. Była tylko ona, zamknięta w jego ramionach, jakby cały wszechświat zawisł na tej jednej chwili. Cisza krzewów stała się strażnikiem ich skromnego sekretu, skrywając intymność od spojrzeń. - Nie krzycz. Przecież nic złego nie czynię - Spragniony zawsze łaknął wody, nieme usta potrzebowały odzyskać dźwięk.
Oddał czułość z intensywnością niemal graniczącą z szaleństwem. Nie delikatność ani subtelność; przypomnienie. Wezwanie do tęsknoty, do tego, by czuła i pamiętała, nawet gdy ich drogi się rozdzielą. Chciał zostawić w niej cząstkę siebie, tak mocną, że żadna odległość ani czas nie mogłyby jej wymazać. Pragnienie sięgnęło zenitu, zatrzymał się. Zwyczajowym ruchem odstawił ją na twardy, kamienisty grunt. Jej obecność rozpalała w nim ogień. Trwać w gniewnym żarze długo nie można było. Musieli iść dalej. Wschód nie poczeka. Zagwizdał wesolutko. Nie warto odrzucać prawdziwego siebie.
- Przywyknij - niedbale, bez większego przejawu dotychczasowej maniery, nietknięty niczym. Targnęło nim wewnątrz gdzieś boleśnie; musiał sprawdzić. Dowiedzieć się, obserwować, zastanowić się i działać. Jeszcze nie teraz, przyjdzie czas na zmiany wraz z odejściem jesiennych dni. Tam upatrywał najlepszego przewodnika, zimno do cna zabijało ogień, gdy drzewo się kończyło. - Mojego ognia nigdy nie ugasisz, przestań szaleć niczym nieokiełznana zamieć - parsknął. To było nudne.
Nieustępliwość biła od niej. Wszystko musiało iść pod jej dyktando, zgodnie z jej wizją, wyrażającą kontrolę nad chwilą, sytuacją, czy rozmową. Była mistrzynią kierowania. On... On nie zamierzał się poddać. Nie znosił być pod rozkazem, nawet jeśli wydawały je usta, które kochał. Mógł dzielić życie z kimś, nawet z nią, lecz wyłącznie w warunkach równowagi, w dialogu porozumienia, a nie podporządkowania. Niczym napinająca się linia zbyt mocno, był gotów ją szarpnąć. Nie fizycznie, lecz w swoim stylu, subtelnie, może z lekkim cynizmem, a może z ostrością, która wkradała się w ton głosu. Nie pozwoliłby na bycie jedynie elementem w jej układance, w figlach wizji. Nawet jeśli miał to zrobić w sposób dla niej niepojęty, na przekór wszystkim znanym jej zasadom. Był gotów postawić granicę, która była wystarczająca, by poczuł, że wciąż jest sobą.
- Cicho - przyłożył do wargi palec. Coraz mniej zaczynały podobać się mu podchody młodszej siostry i tamtego cynicznego cielaka. Jeśli mieli wędrować osobno, pomylili ludzi, którzy na to przystaną skinieniem głowy. Głupcy. - Jeśli nas zwołał, wypada iść wspólnie. Nie bawią mnie ich zagrywki - Idziesz do odstrzału, Karkaroff. Potem świat przestał istnieć. Była tylko ona, zamknięta w jego ramionach, jakby cały wszechświat zawisł na tej jednej chwili. Cisza krzewów stała się strażnikiem ich skromnego sekretu, skrywając intymność od spojrzeń. - Nie krzycz. Przecież nic złego nie czynię - Spragniony zawsze łaknął wody, nieme usta potrzebowały odzyskać dźwięk.
Oddał czułość z intensywnością niemal graniczącą z szaleństwem. Nie delikatność ani subtelność; przypomnienie. Wezwanie do tęsknoty, do tego, by czuła i pamiętała, nawet gdy ich drogi się rozdzielą. Chciał zostawić w niej cząstkę siebie, tak mocną, że żadna odległość ani czas nie mogłyby jej wymazać. Pragnienie sięgnęło zenitu, zatrzymał się. Zwyczajowym ruchem odstawił ją na twardy, kamienisty grunt. Jej obecność rozpalała w nim ogień. Trwać w gniewnym żarze długo nie można było. Musieli iść dalej. Wschód nie poczeka. Zagwizdał wesolutko. Nie warto odrzucać prawdziwego siebie.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Myślę, że jeśli kłamie się dostatecznie długo i dostatecznie często, człowiek sam staje się kłamstwem
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Nie myśl sobie, że zatrzymasz zamieć – odpowiedziałam dość automatycznie, z niesamowitym wręcz spokojem, którego trudno było się zapewne w tej chwili spodziewać. Jakże mnie denerwował ze swoimi nakazami i zakazami. Coraz śmielej wyrysowywał te ostrzegawcze znaki w moim świecie, wkraczając tam jak do siebie. Jakby miał prawo, jakby ktoś mu tam pozwolił bywać. Igrał ze mną. Ja miałam dla niego naginać swoje sztywne granice, a on manifestował swą osobistą nienaruszalność. Chyba naprawdę dawno nikt mu nie przywalił. Krótkie były to jednak myśli, wylatywały gdzieś daleko i rozpływały się ponad skałami, zanim zdążyłam zdradzić się ze swymi odczuciami. Bo to był on, bo jemu faktycznie z jakiegoś powodu wciąż pozwalałam na więcej. Ktoś inny musiałby przestać dawno temu. Ktoś inny straciłby mój trop bezpowrotnie. Jemu zaś sama podrzucałam ślady. Gniewało mnie to, wewnętrznie topiło ostre lodowe brzegi. Ciepło sprytnie wdzierało się do środka. Lecz mimo tego wszystkiego przyrzekłam sobie w podszeptach, że nie pozwolę, by zdominował mój świat i wyrwał ze mnie skrzętnie pielęgnowaną tożsamość. Nie miał do tego prawa. Czy chciał to w ogóle uczynić? Trzymałam się sztywnych zasad, które i tak dla niego łamałam. Jak daleko mogłam pozwolić mu pójść? Jak daleko powinnam? Było w nim coś niebezpiecznego. Nie, nie on sam, ale to, co potrafił ze mną zrobić. Próg tolerancji wzrastał, spodziewane emocje nie nadciągały – zamiast nich wkraczało śmiało coś zupełnie świeżego. Był dla mnie ważny, czułam to głęboko, choć nawet otwarcie się przed samą sobą zdawało się być większym wyzwaniem.
Może dlatego, zgodnie z jego wolą, moje usta ani drgnęły. Oczy tylko dzielnie świdrowały przestrzeń tego górskiego szlaku w poszukiwaniu intrygi, która prędzej urastała w jego wyobraźni, niż między tymi jesiennymi krzakami. Nie pozwolił mi jednak nadto skupiać się na ich sprawkach. – Nie krzyczę – wygłosiłam, wybitnie starannie i powoli wymawiając każdą głoskę. To prędzej warknięcie niż jakieś mdławe wrzaski panienki. Dłonie moje, ciało moje zupełnie obojętnie zamierzały podejść do cwaniaczego pochwycenia i bułgarskiego przedstawienia. To jasne, że mógł jednym lichawym gestem podrzucić mnie do chmur. Nie podobało mi się, że robił, co tylko chciał, jakbym już była jego własnością. Bez pytań i pozwoleń. W zaskoczeniu i bez możliwości walki. Nie krzyczałam. To było warknięcie, które miał sobie dobrze zapamiętać. Nagle jednak ciało z uścisku stało się zbyt wiotkie. Pod grzywką zakręcił się świat, a wargi zapiekły przejmująco. Ulga i spokój na nowo wpłynęły pod skórę, podmywając całą szorstką aurę. Nabrałam ochoty, by go dotknąć, by złamać narzucony mu w myśli szlaban. Zmienność moich własnych emocji kłóciła się niemiłosiernie ze wszystkim co znałam. Robił to. Pozostawiał we mnie ślad, nawet gdy stopy wreszcie osadziły się na ziemi. – Chodźmy już – mruknęłam, wymijając go bez cienia wejrzenia. Sporo drogi nas jeszcze czekało, a ja nie zamierzałam przenosić skupienia na żadnych innych aspektach. Wspinaczka pozostawała moim celem. Wystarczająco już zboczyliśmy z trasy. Kamyki chrupały rytmicznie pod butem, bo tym razem nie starałam się poruszać bezszelestnie. Chciałam nadrobić utracony w pocałunkach kawałek ścieżki. Chciałam ostudzić rozgrzane do czerwoności usta. Wmówić mrowiącemu ciału, że to celebracja wysiłku i zdrowe zmęczenie. Wciąż pamiętałam najmniejszy szczegół, wszystko, co wydarzyło się wtedy w chacie.
zt wszyscy
Może dlatego, zgodnie z jego wolą, moje usta ani drgnęły. Oczy tylko dzielnie świdrowały przestrzeń tego górskiego szlaku w poszukiwaniu intrygi, która prędzej urastała w jego wyobraźni, niż między tymi jesiennymi krzakami. Nie pozwolił mi jednak nadto skupiać się na ich sprawkach. – Nie krzyczę – wygłosiłam, wybitnie starannie i powoli wymawiając każdą głoskę. To prędzej warknięcie niż jakieś mdławe wrzaski panienki. Dłonie moje, ciało moje zupełnie obojętnie zamierzały podejść do cwaniaczego pochwycenia i bułgarskiego przedstawienia. To jasne, że mógł jednym lichawym gestem podrzucić mnie do chmur. Nie podobało mi się, że robił, co tylko chciał, jakbym już była jego własnością. Bez pytań i pozwoleń. W zaskoczeniu i bez możliwości walki. Nie krzyczałam. To było warknięcie, które miał sobie dobrze zapamiętać. Nagle jednak ciało z uścisku stało się zbyt wiotkie. Pod grzywką zakręcił się świat, a wargi zapiekły przejmująco. Ulga i spokój na nowo wpłynęły pod skórę, podmywając całą szorstką aurę. Nabrałam ochoty, by go dotknąć, by złamać narzucony mu w myśli szlaban. Zmienność moich własnych emocji kłóciła się niemiłosiernie ze wszystkim co znałam. Robił to. Pozostawiał we mnie ślad, nawet gdy stopy wreszcie osadziły się na ziemi. – Chodźmy już – mruknęłam, wymijając go bez cienia wejrzenia. Sporo drogi nas jeszcze czekało, a ja nie zamierzałam przenosić skupienia na żadnych innych aspektach. Wspinaczka pozostawała moim celem. Wystarczająco już zboczyliśmy z trasy. Kamyki chrupały rytmicznie pod butem, bo tym razem nie starałam się poruszać bezszelestnie. Chciałam nadrobić utracony w pocałunkach kawałek ścieżki. Chciałam ostudzić rozgrzane do czerwoności usta. Wmówić mrowiącemu ciału, że to celebracja wysiłku i zdrowe zmęczenie. Wciąż pamiętałam najmniejszy szczegół, wszystko, co wydarzyło się wtedy w chacie.
zt wszyscy
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 30 z 30 • 1 ... 16 ... 28, 29, 30
Dolina Glendalough
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia