Hyde Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :


Hyde Park
Hyde Park tętni życiem od świtu do późnego wieczoru, a czasem i dłużej, niezależnie od pory roku. To jeden z najbardziej znanych parków w Londynie zarówno wśród mugoli, jak i czarodziejów, między innymi z powodu regularnie organizowanych w nim koncertów czy też innych wydarzeń kulturalnych. Wiele osób właśnie tutaj spędza przerwę na lunch wraz ze znajomymi, a w wolne popołudnia dla relaksu poświęca się różnorakiej aktywności fizycznej. W Hyde Parku z łatwością można wdać się w niezobowiązującą dyskusję z osobą, z którą dzieli się ławkę, wypoczywa na zielonych połaciach soczyście zielonej trawy - w końcu to doskonałe miejsce do przypadkowych spotkań na świeżym powietrzu. Jednak na co dzień przez park tłumy londyńczyków zmierzają pośpiesznym krokiem do pracy, lub pragną jak najszybciej dostać się do domów po skończonej zmianie.
Całkiem spokojne spotkanie dwóch kobiet zostało przerwane przez zajście gdzieś obok. Prudence odwróciła się w stronę ławki, przy której znajdowali się funkcjonariusze. Zamarła na moment. Nie powinno jej tu być. Nie sądziła, że takie wizyty są aż tak ryzykowne. Spanikowała. Zaczęła rozglądać się na boki, musiała stąd uciec jak najszybciej. Jej ród nie był tu mile widziany, do tego nie miała zarejestrowanej różdżki. Starcie z Czarodziejską Policją nie było najlepszym pomysłem. Nie wśród tylu ludzi. Musiała zrobić coś innego. Najlepiej uciec stąd niezauważenie. Odruchowo sięgnęła po różdżkę, ona gwarantowała jej bezpieczeństwo. Wzrok swój skierowała na Ronję, jakby szukając rozwiązania.
Dobrze, że akurat wstawały. Grunt, to nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Chciała zareagować, miała ochotę podejść do nich i pomóc tym nieszczęśnikom. Gdyby ona znajdowała się na jego miejscu, liczyłaby na to, że ktoś się za nią wstawi. Czy powinna ryzykować? Wiele myśli teraz pojawiało się w jej głowie. Ona i Ronja powinny sobie z nimi poradzić. Wtedy też przebiegł obok jeden z zatrzymanych wcześniej mężczyzn, wypuścili go. Tylko, co z tym drugim? Jego sytuacja nie wyglądała na najlepszą. Wzięła głęboki oddech, przymknęła na chwilę oczy, pomagało jej to w rozjaśnieniu myśli. Czy powinna uciec stąd niczym szczur? Nie wstawiając się za nim. Z drugiej strony nie chciała znaleźć się na jego miejscu.
-Zdaję sobie z tego sprawę, ale jak to o mnie świadczy? Powinnam mu pomóc. - widać po niej było, że nie jest zadowolona z takiego obrotu sytuacji. Czas najwyższy nieco bardziej się zaangażować, by nie dopuszczać do takich napaści. Musi się zainteresować Zakonem, żeby móc chronić tych wszystkich biednych ludzi. Przeniosła wzrok ponownie na zatrzymanego czarodzieja. Był zestresowany, widać było, że się coraz bardziej denerwuje. Nie mogła jednak sobie pozwolić na taką niesubordynację. Musiała się stąd, jak najszybciej ewakuować, bez wzbudzania podejrzeń. Jej kuzyn był ścigany listem gończym, gdyby dowiedzieli się kim jest.. miałaby przesrane. Czas wrócić do domu, chociaż nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy,
-Wiem, ale okropnie mnie to zabolało, nie można akceptować takich zachowań.. - Ruszyła wraz z towarzyszką w stronę wyjścia. Szła raczej wolnym krokiem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Widziała, że również Fancourt czuje dyskomfort. Zresztą chyba każdy zareagowałby ponownie. Najpierw ten list,a teraz na własne oczy widziała nadużywanie władzy. Nie powinni pozwalać na takie zachowanie. Szczególnie, że w przypadku tych, którzy nie urodzili się w szlachetnych rodach, przecież mięli prawo tak jak i arystokraci chodzić po ziemi. Dlaczego te głupie konwenanse dla tak wielu wydawały się być najważniejsze? Nigdy nie potrafiła tego zrozumieć i była dumna, że jej rodzina była inna. Nie musiała się za nich wstydzić, cieszyła się, że przyszło jej być członkiem akurat tego rodu.
Dobrze, że akurat wstawały. Grunt, to nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Chciała zareagować, miała ochotę podejść do nich i pomóc tym nieszczęśnikom. Gdyby ona znajdowała się na jego miejscu, liczyłaby na to, że ktoś się za nią wstawi. Czy powinna ryzykować? Wiele myśli teraz pojawiało się w jej głowie. Ona i Ronja powinny sobie z nimi poradzić. Wtedy też przebiegł obok jeden z zatrzymanych wcześniej mężczyzn, wypuścili go. Tylko, co z tym drugim? Jego sytuacja nie wyglądała na najlepszą. Wzięła głęboki oddech, przymknęła na chwilę oczy, pomagało jej to w rozjaśnieniu myśli. Czy powinna uciec stąd niczym szczur? Nie wstawiając się za nim. Z drugiej strony nie chciała znaleźć się na jego miejscu.
-Zdaję sobie z tego sprawę, ale jak to o mnie świadczy? Powinnam mu pomóc. - widać po niej było, że nie jest zadowolona z takiego obrotu sytuacji. Czas najwyższy nieco bardziej się zaangażować, by nie dopuszczać do takich napaści. Musi się zainteresować Zakonem, żeby móc chronić tych wszystkich biednych ludzi. Przeniosła wzrok ponownie na zatrzymanego czarodzieja. Był zestresowany, widać było, że się coraz bardziej denerwuje. Nie mogła jednak sobie pozwolić na taką niesubordynację. Musiała się stąd, jak najszybciej ewakuować, bez wzbudzania podejrzeń. Jej kuzyn był ścigany listem gończym, gdyby dowiedzieli się kim jest.. miałaby przesrane. Czas wrócić do domu, chociaż nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy,
-Wiem, ale okropnie mnie to zabolało, nie można akceptować takich zachowań.. - Ruszyła wraz z towarzyszką w stronę wyjścia. Szła raczej wolnym krokiem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Widziała, że również Fancourt czuje dyskomfort. Zresztą chyba każdy zareagowałby ponownie. Najpierw ten list,a teraz na własne oczy widziała nadużywanie władzy. Nie powinni pozwalać na takie zachowanie. Szczególnie, że w przypadku tych, którzy nie urodzili się w szlachetnych rodach, przecież mięli prawo tak jak i arystokraci chodzić po ziemi. Dlaczego te głupie konwenanse dla tak wielu wydawały się być najważniejsze? Nigdy nie potrafiła tego zrozumieć i była dumna, że jej rodzina była inna. Nie musiała się za nich wstydzić, cieszyła się, że przyszło jej być członkiem akurat tego rodu.

I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan

Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


Policji ewidentnie nie interesowała żadna zbieżność nazwisk, bo niedługo po tłumaczeniach rudego mężczyzny, funkcjonariusze wycelowali różdżkami prosto w jego gardło, wbijając końce w skórę. Podejrzenia, jakie na siebie ściągnął, przedstawiając się tym nazwiskiem oraz nie okazując papierów z rejestracji, wystarczyły, aby go zatrzymać.
- Commotio - wypowiedział funkcjonariusz, dociskając różdżkę do krtani zatrzymanego.
Porażony prądem mężczyzna zaczął trząść się niczym galareta, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością. Smród palonej skóry powoli roznosił się po okolicy, a ładunki elektryczne pozostawiły na jego szyi podrażnienia i poparzenia.
- No, wystarczy - odezwał się drugi funkcjonariusz, a za następnym świstem, z jego różdżki wystrzeliły kajdany, które skuły rudzielca za nadgarstki i kostki. Kolejne dwa ruchy nadgarstkiem, a ten wisiał już metr nad ziemią i lewitował przed odchodzącymi z nim policjantami. - Sprawdzimy go jak dojdziemy do Tower... Słyszałeś, że teraz za każdego dos... - głos niknął gdzieś w oddali.
| Ronja, Prudence. Odeszłyście z miejsca zdarzenia i nie słyszałyście dalszej rozmowy policji. Wokół nie ma już żadnego patrolu, a wy bezpiecznie wróciłyście do domu. Nie musicie pisać postów na zamknięcie, ale możecie. Mistrz Gry dziękuje i nie kontynuuje rozgrywki.
- Commotio - wypowiedział funkcjonariusz, dociskając różdżkę do krtani zatrzymanego.
Porażony prądem mężczyzna zaczął trząść się niczym galareta, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością. Smród palonej skóry powoli roznosił się po okolicy, a ładunki elektryczne pozostawiły na jego szyi podrażnienia i poparzenia.
- No, wystarczy - odezwał się drugi funkcjonariusz, a za następnym świstem, z jego różdżki wystrzeliły kajdany, które skuły rudzielca za nadgarstki i kostki. Kolejne dwa ruchy nadgarstkiem, a ten wisiał już metr nad ziemią i lewitował przed odchodzącymi z nim policjantami. - Sprawdzimy go jak dojdziemy do Tower... Słyszałeś, że teraz za każdego dos... - głos niknął gdzieś w oddali.
| Ronja, Prudence. Odeszłyście z miejsca zdarzenia i nie słyszałyście dalszej rozmowy policji. Wokół nie ma już żadnego patrolu, a wy bezpiecznie wróciłyście do domu. Nie musicie pisać postów na zamknięcie, ale możecie. Mistrz Gry dziękuje i nie kontynuuje rozgrywki.
Nigdy nie czuł się dobrze w skórze Ramseya Mulcibera i nie zanosiło się na to, że kiedykolwiek miało być inaczej. Widząc swoje odbicie w lustrze Alexander skrzywił się na krótki moment, bo efekt przemiany był bardziej niż przekonywujący. Wiedział, że dopóki nie wda się z kimś w rozmowę dłuższą niż krótkie wymiany prawie uprzejmości powinien być całkowicie bezpieczny: ceną swojego własnego komfortu zyskiwał jednak cały wachlarz możliwości, których dziś potrzebował.
Upewnił się czy ma wszystko czego potrzebował i z miotłą w ręku otworzył okno, wylatując przez nie w ciemny grudniowy poranek.
Potrzebował oddalić się tylko kawałek, tak by wydostać się poza działanie zaklęć zabezpieczających Kurnik. Nie zamierzał w końcu pokonać całej drogi do Londynu na miotle: teleportował się na przedmieścia, kawałek od starej chaty: nawet jeżeli nie używali już domku na obrzeżach Londynu to był to nawyk niezwykle silny, odruch starych czasów. Stąd Farley miał już jednak otwartą drogę aby ruszyć wprost na stolicę. Leciał wysoko, starając zgubić się pośród ciemności rozpoczynającego się dnia i gęstych chmur, które zasnuwały niebo nad Anglią. Nie chciał też zwrócić na siebie uwagi olbrzymów, których olbrzymie sylwetki od czasu do czasu pojawiały się ponad kamienicami. Im mniej uwagi na siebie zwracał tym lepiej.
Wylądował na dachu jednego z budynków, z których miał doskonały widok na Szpital Świętego Munga. Znał to miejsce jak własną kieszeń i choć ujrzenie dawnego miejsca pracy budziło w nim zarówno dobre jaki i gorsze emocje tak Farley nie mógł powstrzymać myśli o tym, że aktualny stan rzeczy nie utrzyma się w nieskończoność. Prędzej czy później przyniosą walkę tutaj, bezpośrednio do Ministerstwa i Rycerzy Walpurgii, a szpital znów będzie służył wszystkim potrzebującym.
Alexander znalazł sobie wygodne miejsce między dwoma kominami: raz, że był tu dobrze schowany nawet i bez zaklęć, dwa, że było mu zdecydowanie cieplej przy rozgrzanej cegle. w ten sposób będzie mógł spędzić tu długie godziny, tak jak miał to w planie. Alexander nie zamierzał bowiem tak po prostu wejść do Munga, ukraść trochę eliksirów i wyjść. Byłoby to wielce nierozsądne ze strony młodego czarodzieja, zaś Farley od dawna odznaczał się rozwagą wykraczającą ponad jego wiek. Wiele mogło zmienić się w przeciągu ostatnich ośmiu miesięcy, które minęły odkąd po raz ostatni przemierzał odrapane korytarze uzdrowicielskiego siedliszcza i należało wpierw dokładnie przygotować się do tego, co zamierzał Alex. A zamierzał obrabować Munga w biały dzień. No może nie dokładnie w biały dzień, ale zamierzał to zrobić pod samym nosem wroga, co biorąc pod uwagę umiejscowienie jego celu było niezwykle śmiałe.
Farley oparł się wygodnie o jeden z kominów i rzucił kilka zaklęć ochronnych, które miały uczynić go całkowicie niewidocznym dla jakiegokolwiek postronnego obserwatora, po czym sam stał się obserwatorem. Ze swojego punktu, w którym siedział jak przyczajony drapieżnik, miał idealny widok na wejście do szpitala oraz wszelką korespondencję, która doń wlatywała i z nań wylatywała. A sów krążących wokół szpitala od zawsze było dużo, dlatego jedna czy dwie więcej nie powinny uczynić jakiejkolwiek różnicy. Wydawało się, że w wymiarze korespondencji w szpitalu nie zmieniło się zbyt wiele. Wciąż największa liczba sów zdawała się opuszczać piętra wypadków przedmiotowych zatruć eliksiralnych, na którym swego czasu przez obecność osoby Archibalda bywał zdecydowanie częściej niż powinien, zaś z wypadkami przedmiotowymi zapoznał się zdecydowanie aż za dobrze gdy zaczynał widywać się z Idą. Gdyby okoliczności były bardziej sprzyjające to pewnie pozwoliłby sobie na mały spacer aleją wspomnień, ale skupiony był na czymś innym. Zgodnie z założeniem Shafiq pojawił się w szpitalu bardzo wcześnie. Nic dziwnego, skoro awansował: jako ordynator miał dodatkowe obowiązki, ale i pewną dodatkową dowolność w swoich działaniach. Ponad dyrektorem szpitala nie było nad nim właściwie nikogo toteż sam był sobie sterem i okrętem: a to było niezwykle po myśli Farleya.
Robiło się coraz jaśniej, a im bardziej dzień się rozwijał tym więcej ludzi wchodziło i wychodziło do Munga i tym więcej sów krążyło od okna do okna i w dal. Poza patrzeniem i zapamiętywaniem Farley nie miał za wiele do roboty i może dlatego prędzej niż później zaczął skubać kanapki z razowego chleba posmarowanego masłem. Musiał jednak wytrzymać do końca dnia, musiał wiedzieć czy Zachary opuszczał szpital w przeciągu dnia i o której mniej-więcej wychodził z pracy po skończonej zmianie. Mimo rozciągania się od czasu do czasu i powtarzania w myślach schematów magicznych inkantacji czy anatomicznych rycin godziny niezwykle się dłużyły, a kanciasta forma budynku zdawała siębyć wyryta pod powiekami młodzieńca na wszystkie lata, a może raczej miesiące czy tygodnie, jakie jeszcze przyjdzie mu przeżyć.
Jak się okazało, usadowienie się między ciepłymi kominami okazało się niezwykle dobrym posunięciem, bowiem Shafiq nie wyszedł z pracy aż do wieczora. Prędkie spojrzenie na kieszonkowy zegarek wystarczyło by stwierdzić, że ordynator wyszedł po godzinach, ale nie drastycznie późno. Dawało to ogląd na czas kiedy powinni stawić się na miejscu by upewnić się, że uzdrowiciel wyszedł z pracy i wrócił do rodowej rezydencji, unikając tym samym ewentualnego niezręcznego spotkania dwóch Zacharych Shafiqów w jednym miejscu, a Merlin był Alexandrowi świadkiem, że nie zamierzał do tego doprowadzić. Na wszelki wypadek Alexander został jeszcze trochę dłużej by poobserwować sowy; mimo że był głodny, a od siedzenia głównie w bezruchu bolały go chyba wszystkie stawy w jego ponadprzeciętnie wysokim ciele, siedział wciąż pomiędzy tymi dwoma kominami czyniąc obserwacje. Pozwoliło mu to upewnić się w jego wiedzy o tym, że wieczorna fala poczty wciąż przypadała na tę samą porę jak na wiosnę, co powinno ułatwić wtopienie się dodatkowych sów w pierzasty tłum posłańców.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Farleya kiedy w końcu mógł się wyprostować i w akompaniamencie strzyknięć rozprostować kości. Zostawił zaklęcia rozciągnięte między dwoma kominami wiedząc, że jeszcze tu wróci nim przypuści szturm na mungowskie zasoby. Teraz jednak dosiadł miotły i rzucając na siebie zaklęcie maskujące odbił się od dach, wznosząc się pomiędzy chmury. Z góry miasto wyglądało inaczej, światła zdawały się rzucać mniejsze cienie: tak, jakby nic się nie stało, a oni wcale nie byli w środku wojny. Czy była to cisza przed burzą? Możliwe. Tak samo prawdopodobne było też to, że Farley będzie jedną z osób, które przyciągną wojenną zawieruchę z powrotem do serca miasta: głównym pytaniem pozostawało tylko to, kiedy to nastąpi. A patrząc po tym jak gorliwie młodzieniec zabrał się do planowania po swoim powrocie, można było spodziewać się go prędzej niż później.
| Przychodzę stąd, zt.

17.01
Choroby, raporty i wiecznie przedłużające się zmiany – na tym od dłuższego czasu polegało życie Ethana Vane’a, które ciężko było pogodzić z jakimkolwiek życiem prywatnym. Gdyby ktokolwiek zapytał uzdrowiciela o to, co też porabia w czasie wolnym, ten pewnie parsknąłby niewymuszonym śmiechem w odpowiedzi, doskonale zdając sobie sprawę z własnego przepracowania i działania na przekór zmęczonemu ciału. Od rozpoczęcia wojny jego życie pędziło, zdecydowanie szybciej niżeli w czasach młodzieńczych, a to podobno właśnie te przemijały w mgnieniu oka. Cóż, medyk mógł być jedynie wdzięczny za to, że nigdy nie wraca do pustego domu, że ma cierpliwą, kochającą i oddaną żonę, która nie dość, że rozumie jego poświęcenie, to jeszcze sama wspiera aktywnie działania męża i zajmuje się dostarczaniem leków lub ziół do sąsiadów, gdy Ethanowi wypadnie to z głowy. Mimo swojego wciąż pędzącego życia miał jednak wyznaczone solidnie granice – to rodzina była najważniejsza, więc zawsze znajdował odrobinę czasu na spotkania z synem, czy też wnukami, tym bardziej, że trójka małych urwisów rosła jak na drożdżach, a ich rozwój nie miał zamiaru czekać, aż dziadek wreszcie zwolni ze swoimi obowiązkami. Trudno było w tym wszystkim zatrzymać się i odetchnąć, spojrzeć na obecny obraz świata do którego się należało, a jeszcze trudniej próbować znaleźć sens całego zamieszania, wojen, które doprowadzały do śmierci, bo choć Vane mógł próbować domniemywać, to jednak z jego medycznego punktu widzenia każda śmierć była stratą. Martwi nie stanowili zagrożenia, udowadniali jedynie, że system zawiódł, a ta prawda była trudna do przełknięcia, nawet dla Ethana.
Miał dzisiaj wyjątkowo paskudny dyżur i choć wiedział, że nie wszystkich może uratować, to jednak każdy martwy pacjent skłaniał do refleksji, może było jednak coś, co mogłoby go uratować, a czego uzdrowiciel nie spróbował? Może się już starzał i jego pomysły nie były na tyle innowacyjne, by uratować najcięższe przypadki? Vane męczył się o wiele za długo, ślęcząc nad książkami i szukając nowych rozwiązań, a im częściej tracił pacjenta, tym dłużej zagłębiał się w medycznej literaturze, tłumacząc sobie, że przecież w końcu musi coś znaleźć, jakąś poszlakę, czy trop, który pomija. Wiedział doskonale, że to tak nie działa, że nie istnieje sposób na uratowanie wszystkich i musiał się wreszcie z tym pogodzić, niezależnie od tego, z jakim trudem mu to przyjdzie. To właśnie z tego powodu trafił dziś do Hyde Parku, próbując oczyścić umysł po zakończonym dyżurze i przede wszystkim uspokoić nerwy przed powrotem do domu, do żony, która widziała w nim bohatera za którego sam się nie uważał. Nie mógł zawieść, musiał być silny dalej, cały czas, dla rodziny. Kroczył wolno po wydeptanej ścieżce i podziwiał widoki, obserwował spieszących się ludzi i zastanawiał się dokąd tak pędzą. Na co dzień sam był jednym z nich, wiecznie biegnącym, zmierzającym z uporem do celu mężczyzną, którego nie szło zatrzymać, lecz ile czasu można było tak trwać? Ile bezustannego wysiłku jest w stanie znieść ciało, ile nerwów i stresów wytrzyma umysł osoby wiecznie skoncentrowanej na pracy? Ethan westchnął, a mroźne powietrze wtłaczało się w płuca uzdrowiciela, by zaraz wydostać się w postaci parującego obłoczka. Pokręcił głową, wkładając zmarznięte dłonie do kieszeni i wtedy dostrzegł ławkę, jedną z pośród niewielu niepokrytych śniegiem. Czy to aby na pewno nie była żadna sugestia od losu, by właśnie teraz znaleźć czas na zatrzymanie się? Niewiele myśląc, medyk zbliżył się do ławki, by po chwili zawahania usiąść i wyciągnąć zmęczone nogi przed siebie. Rozparł się wygodnie i zaczął robić to, na co już od dawna nie znalazł chwil – odpoczywał bez żadnych niepokojących go z tyłu głowy myśli.
Ethan Vane

Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


| 25 lipca
Widniejąca na zegarze trzynasta godzina tej lipcowej doby zwiastowała nie lada spacer. Spotkać się miał z wielkim, szlacheckim nazwiskiem, specjalistą od run, którego niedawno postanowił zadręczyć formalnym listem propozycji. Wujek Drew, nad wyraz oszołomiony wielością namiestniczych obowiązków, nie tak często już mógł zawitać w jego nieskromnym pokoju badawczym, gdzie zapalczywie wczytywał się w akademicki bełkot angielskich profesorów. Niełatwo pojąć było ten naukowy, dziewiętnastowieczny żargon, więc większą przyjemnością było wymienić spostrzeżenia w prostszej, słownej dywagacji. Zwłaszcza z kimś, kto podzielał jego pasję do klątw; zwłaszcza z kimś, kto równie dobrze rozumiał drzemiącą w nich wartość władzy. Władzy nad miejscem, przedmiotem, czyimś umysłem; nad wyraz satysfakcjonująco wybrzmiewała wizja splugawienia czegokolwiek, nad wyraz dobrze jawiło się skrzętne kreślenie run. Tak niewiele wystarczało, by pozwolić porwać się imaginacji dzierżonego w rękach potencjału; młodzieńcza ikra odzywała się w tej kwestii z wyjątkową żarliwością. Zaznajomiony już nieco z ciasnymi uliczkami śmierdzącej stolicy proponował banalne ich zwiedzanie, okraszone bynajmniej niebanalną gadką o łączących ich kwalifikacjach. Choć z reguły buńczuczny i narcystyczny, potrafił niemo docenić bieglejszych od siebie; bez zgorszenia zasięgnął zatem dawnych, jeszcze sięgających bułgarskich czasów, koneksji spisanych na jednym pergaminie. Karkaroffów i Shafiqów wiązała wszakże wspólna historia zaangażowania w carski interes jubilerski; bezpośredni udział miał w tym względzie jego, spoczywający już głęboko pod ziemią, szanowny ojciec. Tendencyjnie zwykł o nim raczej zapominać, widmo Yavora okazało się jednak intratną cząstką przeszłości, dzięki której skutecznie zawiązywał nowe znajomości na obcym lądzie. Kto wie, może i sprawa ekonomicznych zagwozdek okaże się w tej lapidarnej dyspucie tematem równie przejmującym; lord Maahes słynął wszakże przede wszystkim ze swoich zdolności w kwestii finansów. Tętniący życiem park w samym sercu Londynu zdawał się zatem idealnym miejscem do napawania się widokiem wojennych czystek; w otoczeniu choćby namiastki przyrody refleksje przychodziły mu zresztą jakoś łatwiej, skutą betonem resztę miasta pozostało zatem zwiedzić przyjezdnemu na własną rękę. Pewien był, że ludzie jego klasy odnaleźliby urok w wielu zakątkach dudniącej cywilizacją miejscowości; lokalne salony oferowały przecież doborowe towarzystwo i równie ekskluzywny alkohol. On jednak był trochę od niego starszy, być może bliższy już dorosłej stateczności, która nakazywała odpoczywać w kapciach przy rozpalonym kominku. Czyżby? Mieszkający pod jednym dachem kuzyn, pomimo starczego w jego uznaniu wieku, wciąż pochwalić się mógł niezrównaną, trącającą młodością werwą. Takie sprawy, istotnie, nie podlegać miały ich dzisiejszej dyskusji, ale niejednoznacznym charakterem rozkwitnąć mogła ta znajomość.
― Dzień dobry, lordzie Shafiq ― powitał jegomościa w zgodzie z tą bzdurną etykietą; na twarzy błąkał się dyskretny uśmiech, a gdzieś w odmętach pobliskiego śmietnika zginął właśnie dopalony całkowicie kiep. ― Szczęśliwie zastała nas dobra pogoda i możliwość podziwiania londyńskich uroków w pełni jego krasy ― dodał zaraz, wciąż w manierze kurtuazyjnej uprzejmości. ― Królewski Hyde Park to niemalże czterysta akrów zieleni ― kontynuował, jeszcze w niedalekiej przyszłości gotów opowiadać o zasłyszanych niegdyś faktach dotyczących tego miejsca. Już kiedyś dobrze radził sobie w roli przewodnika, tak też i dziś nie powinien zawieść. ― Jest zatem gdzie spacerować. Przejdziemy się?
Widniejąca na zegarze trzynasta godzina tej lipcowej doby zwiastowała nie lada spacer. Spotkać się miał z wielkim, szlacheckim nazwiskiem, specjalistą od run, którego niedawno postanowił zadręczyć formalnym listem propozycji. Wujek Drew, nad wyraz oszołomiony wielością namiestniczych obowiązków, nie tak często już mógł zawitać w jego nieskromnym pokoju badawczym, gdzie zapalczywie wczytywał się w akademicki bełkot angielskich profesorów. Niełatwo pojąć było ten naukowy, dziewiętnastowieczny żargon, więc większą przyjemnością było wymienić spostrzeżenia w prostszej, słownej dywagacji. Zwłaszcza z kimś, kto podzielał jego pasję do klątw; zwłaszcza z kimś, kto równie dobrze rozumiał drzemiącą w nich wartość władzy. Władzy nad miejscem, przedmiotem, czyimś umysłem; nad wyraz satysfakcjonująco wybrzmiewała wizja splugawienia czegokolwiek, nad wyraz dobrze jawiło się skrzętne kreślenie run. Tak niewiele wystarczało, by pozwolić porwać się imaginacji dzierżonego w rękach potencjału; młodzieńcza ikra odzywała się w tej kwestii z wyjątkową żarliwością. Zaznajomiony już nieco z ciasnymi uliczkami śmierdzącej stolicy proponował banalne ich zwiedzanie, okraszone bynajmniej niebanalną gadką o łączących ich kwalifikacjach. Choć z reguły buńczuczny i narcystyczny, potrafił niemo docenić bieglejszych od siebie; bez zgorszenia zasięgnął zatem dawnych, jeszcze sięgających bułgarskich czasów, koneksji spisanych na jednym pergaminie. Karkaroffów i Shafiqów wiązała wszakże wspólna historia zaangażowania w carski interes jubilerski; bezpośredni udział miał w tym względzie jego, spoczywający już głęboko pod ziemią, szanowny ojciec. Tendencyjnie zwykł o nim raczej zapominać, widmo Yavora okazało się jednak intratną cząstką przeszłości, dzięki której skutecznie zawiązywał nowe znajomości na obcym lądzie. Kto wie, może i sprawa ekonomicznych zagwozdek okaże się w tej lapidarnej dyspucie tematem równie przejmującym; lord Maahes słynął wszakże przede wszystkim ze swoich zdolności w kwestii finansów. Tętniący życiem park w samym sercu Londynu zdawał się zatem idealnym miejscem do napawania się widokiem wojennych czystek; w otoczeniu choćby namiastki przyrody refleksje przychodziły mu zresztą jakoś łatwiej, skutą betonem resztę miasta pozostało zatem zwiedzić przyjezdnemu na własną rękę. Pewien był, że ludzie jego klasy odnaleźliby urok w wielu zakątkach dudniącej cywilizacją miejscowości; lokalne salony oferowały przecież doborowe towarzystwo i równie ekskluzywny alkohol. On jednak był trochę od niego starszy, być może bliższy już dorosłej stateczności, która nakazywała odpoczywać w kapciach przy rozpalonym kominku. Czyżby? Mieszkający pod jednym dachem kuzyn, pomimo starczego w jego uznaniu wieku, wciąż pochwalić się mógł niezrównaną, trącającą młodością werwą. Takie sprawy, istotnie, nie podlegać miały ich dzisiejszej dyskusji, ale niejednoznacznym charakterem rozkwitnąć mogła ta znajomość.
― Dzień dobry, lordzie Shafiq ― powitał jegomościa w zgodzie z tą bzdurną etykietą; na twarzy błąkał się dyskretny uśmiech, a gdzieś w odmętach pobliskiego śmietnika zginął właśnie dopalony całkowicie kiep. ― Szczęśliwie zastała nas dobra pogoda i możliwość podziwiania londyńskich uroków w pełni jego krasy ― dodał zaraz, wciąż w manierze kurtuazyjnej uprzejmości. ― Królewski Hyde Park to niemalże czterysta akrów zieleni ― kontynuował, jeszcze w niedalekiej przyszłości gotów opowiadać o zasłyszanych niegdyś faktach dotyczących tego miejsca. Już kiedyś dobrze radził sobie w roli przewodnika, tak też i dziś nie powinien zawieść. ― Jest zatem gdzie spacerować. Przejdziemy się?
Igor Karkaroff

Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
grafa inn rönum sínum
ok harðliga hváta
hafa mik sogit, ormar
nú munk nár af bragði
ok nær dýrum deyja
ok harðliga hváta
hafa mik sogit, ormar
nú munk nár af bragði
ok nær dýrum deyja
OPCM : 5
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Rycerzy Walpurgii


Nienaturalna beztroska lipcowej pogody miała w sobie coś ze zwyczajnej idylli, element baśniowości przytaczany w bajkach dla dzieci, ten mówiący o oazach i spokojnym chłodzie – choć temperatury w Anglii mieszkańcy określali coraz częściej jako nieznośne, sam spotykał się z pewnego rodzaju pozytywnym zdziwieniem, zwłaszcza kiedy uprzedzony kurtuazyjną prośbą list zaprowadzić go miał do spotkania w Hyde Parku. Do tej pory pozostawionego gdzieś na uboczu świadomości, spychanego na bok na rzecz codziennych obowiązków, porzucony razem z całą beztroską, której w Anglii do tej pory nie doświadczył, a która powoli otwierała przed nim iście lordowskie wrota – tam gdzie spoczywały pieniądze, tam pojawiał się, iście magicznie, czas.
W stolicy Wysp zaczynał mieć go zaskakująco dużo, a niedalekie sąsiedztwo wobec banku Gringotta zdawało się być idealną wymówką dla odrobiny wytchnienia w dniu pracy. Zaoferowanie swojego towarzystwa i ułamka czasu młodemu mężczyźnie, który nosił nazwisko kotłujące się gdzieś w dalekich wspomnieniach jego i jego ojca, stanowiło życzliwą kurtuazję.
Taką, jakich w Anglii wiele i na jakie powinien był sobie pozwalać.
Łagodny uśmiech i łagodne skinięcie głowy; wyglądał młodziej, niż wyobrażać to sobie mógł po spisanych w liście słowach i wspomnieniach dawnej, intratnej umowy; sam interes mało go interesował, był na tyle nieistotny, by Maahes w ogóle nie brał pod uwagę przypomnienia sobie przedmiotu tychże transakcji, dużo bardziej zaaferowany samym spotkaniem i kreśleniem nowości na swoistej nowej, białej kartce.
– Igorze – powitał go z taką samą uprzejmością, odnajdując cień uśmiechu na jego ustach dość prędko – A więc trafiłem na odpowiedniego przewodnika. Czy opowieść o wysokich krzewach i zaskakująco pięknych rabatkach jest przewidziana w harmonogramie wycieczki? – uniesienie brwi i namiastka zabawowości; zdradził żart niemal od razu, drobnym pokręceniem głowy i krótkim wypuszczeniem powietrza – Prowadź. Chętnie dowiem się więcej – o parku, Londynie, angielskich zwyczajach, a w końcu jego zaaferowaniu – runami czy tym, co runy potrafiły zrobić – komu i dlaczego? Czego chciał, czego potrzebował, czego poszukiwał - co kłębiło się w zainteresowaniu młodego Karkaroffa?
W stolicy Wysp zaczynał mieć go zaskakująco dużo, a niedalekie sąsiedztwo wobec banku Gringotta zdawało się być idealną wymówką dla odrobiny wytchnienia w dniu pracy. Zaoferowanie swojego towarzystwa i ułamka czasu młodemu mężczyźnie, który nosił nazwisko kotłujące się gdzieś w dalekich wspomnieniach jego i jego ojca, stanowiło życzliwą kurtuazję.
Taką, jakich w Anglii wiele i na jakie powinien był sobie pozwalać.
Łagodny uśmiech i łagodne skinięcie głowy; wyglądał młodziej, niż wyobrażać to sobie mógł po spisanych w liście słowach i wspomnieniach dawnej, intratnej umowy; sam interes mało go interesował, był na tyle nieistotny, by Maahes w ogóle nie brał pod uwagę przypomnienia sobie przedmiotu tychże transakcji, dużo bardziej zaaferowany samym spotkaniem i kreśleniem nowości na swoistej nowej, białej kartce.
– Igorze – powitał go z taką samą uprzejmością, odnajdując cień uśmiechu na jego ustach dość prędko – A więc trafiłem na odpowiedniego przewodnika. Czy opowieść o wysokich krzewach i zaskakująco pięknych rabatkach jest przewidziana w harmonogramie wycieczki? – uniesienie brwi i namiastka zabawowości; zdradził żart niemal od razu, drobnym pokręceniem głowy i krótkim wypuszczeniem powietrza – Prowadź. Chętnie dowiem się więcej – o parku, Londynie, angielskich zwyczajach, a w końcu jego zaaferowaniu – runami czy tym, co runy potrafiły zrobić – komu i dlaczego? Czego chciał, czego potrzebował, czego poszukiwał - co kłębiło się w zainteresowaniu młodego Karkaroffa?



the sun is hiding
and if you do not have a name, you have nothing
and if you do not have a name, you have nothing
Hyde Park
Szybka odpowiedź