Ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulica
Śmiertelny Nokturn ściśle sąsiaduje z ulicą Pokątną, przecinając się z nią opodal banku Gringotta. Z początku wąska, klaustrofobiczna, kamienna uliczka, z wieloma odnogami i ślepymi zaułkami, z pustostanami i zabitymi deskami oknami; dalej rozszerzająca się, skupiająca więcej czarnomagicznych sklepów, lokali wątpliwej jakości - ciągle jednak tak samo przygnębiająca, przerażająca i zapuszczona. Mało nań latarni czy umocowanych ścian budynków lamp, jeszcze mniej działających. Niewielu również przechodniów.
Śmiertelny Nokturn to nie tylko ulica; to serce nielegalnego półświatka, ostoja życiowych wykolejeńców. To prawdziwe życie.
Śmiertelny Nokturn to nie tylko ulica; to serce nielegalnego półświatka, ostoja życiowych wykolejeńców. To prawdziwe życie.
Odkąd powrócił z Francji, na Nokturnie spędzał bardzo dużo czasu. Momentami nawet więcej niż w Durham. Chyba nikt się nie dziwił, biorąc pod uwagę, że to tutaj istniało serce Burke'owego biznesu. Taka baza wypadowa. To tutaj przechowywano najważniejsze dokumenty i informacje, tutaj też podejmowano najistotniejsze decyzje. Chociaż za sam sklep odpowiedzialni byli inni, on sam również odwiedzał lokal często - szczególnie że odpowiedzialny był także za mieszczącą się w piwnicy palarnię.
Ten dzień nie różnił się niczym od pozostałych w szarej codzienności Burke'a. Gdy nie wypełniał obowiązków względem Czarnego Pana, skupiał się na pracy. Nokturn oraz sklep były jego pierwszymi przystankami tego dnia. Czekało na niego jednak jeszcze wiele innych spraw. Jak zawsze, nie było takiego dnia, żeby coś nie musiało być zrobione. Imperium Burke'ów było bardzo rozległe i wymagało mnóstwa uwagi - biznes był niemal jak niesforny szczeniak. Starczyło na moment odwrócić wzrok, a w następnej chwili wszędzie dookoła panował niesamowity burdel i próżno było rozglądać się za tym, co dałoby się z tego bajzlu uratować. Wszystkie kontakty wymagały tego, by ich pilnować, dostawy należało sprawdzić osobiście, bo przewoźnicy czasem miewali głupie pomysły by przywłaszczyć sobie coś, co do nich nie należało. A ciężko było w tych czasach o dobrych pracowników, stąd tyle rzeczy spadało na barki samego Craiga. W myślach po raz kolejny tego dnia powtarzał dzisiejszy plan działań, dobierając najlepszą drogę ze sklepu do następnego z dzisiejszych przystanków. Jeden z łamaczy klątw na ich usługach od kilku dni nie dawał znaku życia. Trzeba to było sprawdzić. Może artefakt, który dostał do zbadania, okazał się ponad jego siły? Miał nadzieję zastać na miejscu więcej niż tylko mokrą plamę krwi. Chyba że facet postanowił nawiać razem z zaklętym przedmiotem. To mocno komplikowałoby sprawy. Ale Burke'owie i na to mieli sposoby.
Starczyło jednak że Craig tylko postawił nogę na Nokturnie, zamykając za sobą drzwi sklepu, a w tej samej sekundzie całe jego skupienie uleciało niczym dym na wietrze. Czy to dziwne, że ktoś kręcił się po Nokturnie? Nie. Że była to kobieta? Także nie. Ale że była to akurat ona, ta, która postanowiła wbić mu sztylet w serce, mając jeszcze czelność twierdzić, że to dla jego dobra? Tego się nie spodziewał. Jego twarzy niemal natychmiast pociemniała, kiedy przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę na moście. Nie miał najmniejszej ochoty na wymianę słów z nią. Najprościej byłoby więc uciec - chociaż zwykle Burke zdecydowanie bardziej wolał stawiać czoła przeciwnościom losu. Tym razem jednak nic by na tym nie zyskał. Nie było sensu. Nie miał jej przecież nic do powiedzenia. Poza tym, miał jeszcze jeden powód by salwować się ucieczką. Uśpione od wielu dni dwa wypustki na jego czole nagle zaczęły pulsować ciepłem. Czym było to spowodowane? Nagłym wzrostem stresu? Nie wiedział. Liczyło się tylko to, że dosłownie w następnej sekundzie jego głowa przyozdobiona będzie rosłym porożem - już to przerabiał. Wypustki już zaczęły wypuszczać zalążki rogów, choć rosły dość powoli. Craig zaklął cicho pod nosem, ostentacyjnie ignorując Belvinę i naciągnął kaptur na głowę - choć to było rozwiązanie bardzo krótkotrwałe, wiedział że zaraz poroże porozrywa materiał. Następnie zaczął się wycofywać do sklepu. Nie mógł się tak pokazać na ulicy.
Nie mógł się tak pokazać jej.
Rzut na poroże
Ten dzień nie różnił się niczym od pozostałych w szarej codzienności Burke'a. Gdy nie wypełniał obowiązków względem Czarnego Pana, skupiał się na pracy. Nokturn oraz sklep były jego pierwszymi przystankami tego dnia. Czekało na niego jednak jeszcze wiele innych spraw. Jak zawsze, nie było takiego dnia, żeby coś nie musiało być zrobione. Imperium Burke'ów było bardzo rozległe i wymagało mnóstwa uwagi - biznes był niemal jak niesforny szczeniak. Starczyło na moment odwrócić wzrok, a w następnej chwili wszędzie dookoła panował niesamowity burdel i próżno było rozglądać się za tym, co dałoby się z tego bajzlu uratować. Wszystkie kontakty wymagały tego, by ich pilnować, dostawy należało sprawdzić osobiście, bo przewoźnicy czasem miewali głupie pomysły by przywłaszczyć sobie coś, co do nich nie należało. A ciężko było w tych czasach o dobrych pracowników, stąd tyle rzeczy spadało na barki samego Craiga. W myślach po raz kolejny tego dnia powtarzał dzisiejszy plan działań, dobierając najlepszą drogę ze sklepu do następnego z dzisiejszych przystanków. Jeden z łamaczy klątw na ich usługach od kilku dni nie dawał znaku życia. Trzeba to było sprawdzić. Może artefakt, który dostał do zbadania, okazał się ponad jego siły? Miał nadzieję zastać na miejscu więcej niż tylko mokrą plamę krwi. Chyba że facet postanowił nawiać razem z zaklętym przedmiotem. To mocno komplikowałoby sprawy. Ale Burke'owie i na to mieli sposoby.
Starczyło jednak że Craig tylko postawił nogę na Nokturnie, zamykając za sobą drzwi sklepu, a w tej samej sekundzie całe jego skupienie uleciało niczym dym na wietrze. Czy to dziwne, że ktoś kręcił się po Nokturnie? Nie. Że była to kobieta? Także nie. Ale że była to akurat ona, ta, która postanowiła wbić mu sztylet w serce, mając jeszcze czelność twierdzić, że to dla jego dobra? Tego się nie spodziewał. Jego twarzy niemal natychmiast pociemniała, kiedy przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę na moście. Nie miał najmniejszej ochoty na wymianę słów z nią. Najprościej byłoby więc uciec - chociaż zwykle Burke zdecydowanie bardziej wolał stawiać czoła przeciwnościom losu. Tym razem jednak nic by na tym nie zyskał. Nie było sensu. Nie miał jej przecież nic do powiedzenia. Poza tym, miał jeszcze jeden powód by salwować się ucieczką. Uśpione od wielu dni dwa wypustki na jego czole nagle zaczęły pulsować ciepłem. Czym było to spowodowane? Nagłym wzrostem stresu? Nie wiedział. Liczyło się tylko to, że dosłownie w następnej sekundzie jego głowa przyozdobiona będzie rosłym porożem - już to przerabiał. Wypustki już zaczęły wypuszczać zalążki rogów, choć rosły dość powoli. Craig zaklął cicho pod nosem, ostentacyjnie ignorując Belvinę i naciągnął kaptur na głowę - choć to było rozwiązanie bardzo krótkotrwałe, wiedział że zaraz poroże porozrywa materiał. Następnie zaczął się wycofywać do sklepu. Nie mógł się tak pokazać na ulicy.
Nie mógł się tak pokazać jej.
Rzut na poroże
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miała pewność, że szybko nie staną naprzeciwko siebie, by zwyczajnie porozmawiać. Tak naprawdę, czy mieli o czym? Czy łączyło ich cokolwiek poza tymi kilkoma latami, gdy powracali do siebie, jakby miała ich czekać wspólna przyszłość ze szczęśliwym zakończeniem? Pamiętając jego spojrzenie, urazę, którą zdradziły jasne oczy, wiedziała, że uczyniła to, czego wielu się nie udało. Zraniła go, bardziej niż powinna, bardziej niż zamierzała. Nigdy nie robiła tego umyślnie, nie próbowała go krzywdzić, ceniąc zbyt mocno jako mężczyznę, partnera, przyjaciela. Zawdzięczała mu więcej, niż była skora przyznać, ale po części dzięki niemu była taka, a nie inna. To u jego boku nauczyła się pewności siebie, kuszącej zadziorności i wykorzystywania sytuacji, by osiągnąć cele, które mogłyby być poza jej zasięgiem. Może dlatego w całokształcie, męczyło ją bardziej, że tak to się skończyło, ale nie mogło inaczej. Tamten dzień, tamte emocje były idealnymi, aby zrobić krok naprzód, obrać ścieżkę inną niż zawsze. Mimo to patrząc na niego teraz, czuła się nieco zmieszana, zaskoczona, ale finalnie odruchy wygrały. Zrobiła krok i kolejny, podeszła bliżej, jego imię padło cicho z jej ust. Powinna spodziewać się właśnie takiej reakcji, ignorancji dość oczywistej, aby nie miała złudzeń, że nie chciał wdawać się w dyskusje. Rozumiała to, stąd nie wiedziała, dlaczego tknięta impulsem zrobiła coś innego, niż zaakceptowanie ów faktu. Smukłe palce zamknęły się na męskiej dłoni, kiedy Craig spróbował uciec ponownie do sklepu.- Nie.- jej głos był cichy, lecz bardziej stanowczy niż kiedykolwiek. Nawet dla niej samej, zabrzmiało to obco.- Naprawdę, będziesz teraz przede mną uciekał? – burknęła, nieco się przygarbiła przez tą myśl, a mimo to nie puściła go. Nie wiedziała, czemu zależy jej, by coś się zmieniło. Potrzebowała tego? Jego? Po co? Co mógł zmienić? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi przed samą sobą, a to nie wróżyło dobrze.
Niespodziewanie jednak coś innego przykuło jej uwagę, drobny ruch pod kapturem. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się po twarzy mężczyzny, przemknęły po jasnych oczach do których nadal miała tą samą słabość i zatrzymały się na rozrastającym powoli porożu.- Co do… - szepnęła zaskoczona. Może w innej sytuacji parsknęłaby śmiechem, zaniosła się nim bezczelnie, ale nie teraz. Zachowała powagę, prawie nienaturalną, ale cholera to nie wyglądało dobrze. Nawet nie chciała myśleć, jak głupio musieli wyglądać teraz z boku, gdy nadal trzymała go za dłoń, gapiąc się na tworzące rogi przebijające przez materiał kaptura.- Wyjaśnisz to, czy uniesiesz się dumą i stwierdzisz, że to nie mój interes? – spytała. Znała go na tyle, aby przewidzieć jego reakcję.- Zejdźmy z widoku.- zaproponowała, nie wątpiąc, że Burke tylko o tym marzył, właśnie w tej chwili. Nie próbowała nawet domyślać się, jaki budziło to dyskomfort dla arystokraty.
Niespodziewanie jednak coś innego przykuło jej uwagę, drobny ruch pod kapturem. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się po twarzy mężczyzny, przemknęły po jasnych oczach do których nadal miała tą samą słabość i zatrzymały się na rozrastającym powoli porożu.- Co do… - szepnęła zaskoczona. Może w innej sytuacji parsknęłaby śmiechem, zaniosła się nim bezczelnie, ale nie teraz. Zachowała powagę, prawie nienaturalną, ale cholera to nie wyglądało dobrze. Nawet nie chciała myśleć, jak głupio musieli wyglądać teraz z boku, gdy nadal trzymała go za dłoń, gapiąc się na tworzące rogi przebijające przez materiał kaptura.- Wyjaśnisz to, czy uniesiesz się dumą i stwierdzisz, że to nie mój interes? – spytała. Znała go na tyle, aby przewidzieć jego reakcję.- Zejdźmy z widoku.- zaproponowała, nie wątpiąc, że Burke tylko o tym marzył, właśnie w tej chwili. Nie próbowała nawet domyślać się, jaki budziło to dyskomfort dla arystokraty.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spodziewał się, że na tym się skończy - on ukryje się w rodzinnym sklepie, a ona odejdzie swoją drogą. Wkrótce oboje zapomnieliby o tym przypadkowym spotkaniu. On nie szukałby kontaktu z nią i vice versa. Bo przecież nic ich już nie łączyło. Wszystko skończyło się tamtego dnia na moście. To właśnie dlatego Craig był tak zaskoczony, gdy poczuł na swojej dłoni uścisk. Ciepła, gładka skóra, którą tak dobrze pamiętał. A jednak, falę pozytywnych wspomnień zaraz zalała fala złości. Spod ciemnego kaptura łypnęły na Belvinę zirytowane, jasne oczy. Teraz zachciało jej się go zatrzymywać, wykazywać jakąkolwiek inicjatywę. Rozmawiać. Rychło w czas. A jednak, nie wiedząc dlaczego, mężczyzna zaprzestał wycofywania się do sklepu. Prychnął głośno, słysząc jej pytanie - Nie mam ci nic do powiedzenia - Poroże rosło, przebijając się przez materiał płaszcza. Cudownie, teraz będzie nadawać się tylko do wyrzucenia na śmieci. Craig zacisnął zęby, widząc jak kobieta patrzy się na niechcianą ozdobę jego głowy. Teraz nie było sensu uciekać, i tak je dostrzegła. Zobaczyła dowód jego nieudolności podczas wyprawy w głąb podziemi Gringotta.
- A jaki miałabyś mieć w tym interes? - odwarknął. Nawet fakt, że była sojuszniczką rycerzy, nie sprawiał, że kwestia ta powinna ją interesować. Poroże oglądane już było przez innych specjalistów, przez Cassandrę i Zachary'ego, oboje rozkładali bezradnie ręce. Kiedy rogi decydowały się pojawić, nic nie było w stanie ich powstrzymać. Nie były w tej kwestii nawet podobne do choroby obciążającej ciało Craiga - bo rozrastające się kości pleców dało się zatrzymać odpowiednimi zaklęciami. Poroże miało zaś podłoże magiczne - czy raczej czarnomagiczne. Kiedy spróbował je spiłować... odrastało. Musiał czekać aż magia sama przestanie działać, co mogło trwać od krótkiej chwili do kilku godzin. Bardzo to psuło cały plan jego dnia... a także wprawiało go w palącą, długotrwałą irytację. - Czego chcesz - skoro już Belvina koniecznie zaczepiła go na ulicy, pomimo ich niebyt przyjemnego pożegnania na moście, musiała mieć do niego jakąś sprawę. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że mogła żywić do niego jeszcze jakieś głębsze uczucia. On pielęgnował w sobie tylko jedno - urazę. A urażona męska duma potrafiła zatruć wszystko. Miłość, tęsknotę, nawet dobre wspomnienia. Rozpamiętywał je w gniewie, nie raz rzucając przedmiotami w niewinne skrzaty domowe. Dzięki Belvinie Burke przestał wierzyć, że kiedyś będzie w stanie znaleźć prawdziwą miłość. Ilekroć podawał komuś serce na dłoni, boleśnie przekonywał się o tym, jak wielkim błędem to było. Dlatego patrzył na nią wyczekująco. Nie miał zamiaru wdawać się z nią w głębsze dyskusje. Musiał ją tolerować przy stole w Białej Wywernie, nie oznaczało to jednak, że musiał ją znosić także w życiu prywatnym.
- A jaki miałabyś mieć w tym interes? - odwarknął. Nawet fakt, że była sojuszniczką rycerzy, nie sprawiał, że kwestia ta powinna ją interesować. Poroże oglądane już było przez innych specjalistów, przez Cassandrę i Zachary'ego, oboje rozkładali bezradnie ręce. Kiedy rogi decydowały się pojawić, nic nie było w stanie ich powstrzymać. Nie były w tej kwestii nawet podobne do choroby obciążającej ciało Craiga - bo rozrastające się kości pleców dało się zatrzymać odpowiednimi zaklęciami. Poroże miało zaś podłoże magiczne - czy raczej czarnomagiczne. Kiedy spróbował je spiłować... odrastało. Musiał czekać aż magia sama przestanie działać, co mogło trwać od krótkiej chwili do kilku godzin. Bardzo to psuło cały plan jego dnia... a także wprawiało go w palącą, długotrwałą irytację. - Czego chcesz - skoro już Belvina koniecznie zaczepiła go na ulicy, pomimo ich niebyt przyjemnego pożegnania na moście, musiała mieć do niego jakąś sprawę. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że mogła żywić do niego jeszcze jakieś głębsze uczucia. On pielęgnował w sobie tylko jedno - urazę. A urażona męska duma potrafiła zatruć wszystko. Miłość, tęsknotę, nawet dobre wspomnienia. Rozpamiętywał je w gniewie, nie raz rzucając przedmiotami w niewinne skrzaty domowe. Dzięki Belvinie Burke przestał wierzyć, że kiedyś będzie w stanie znaleźć prawdziwą miłość. Ilekroć podawał komuś serce na dłoni, boleśnie przekonywał się o tym, jak wielkim błędem to było. Dlatego patrzył na nią wyczekująco. Nie miał zamiaru wdawać się z nią w głębsze dyskusje. Musiał ją tolerować przy stole w Białej Wywernie, nie oznaczało to jednak, że musiał ją znosić także w życiu prywatnym.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spodziewała się szarpnięcia, odepchnięcia tak gwałtownego na jakie tylko on mógł się zdobyć będąc zranionym i nie miałaby mu tego za złe. Zamiast tego stali tak naprzeciw siebie, a w ciemnych tęczówkach błysnęło zdziwienie, ale i niewypowiedziane pytanie, dlaczego nie przerwał tego drobnego kontaktu fizycznego, a pozwolił temu trwać. Zwłaszcza gdy w jasnych oczach widziała zirytowanie, emocje sprzeczne z tym, na co się godził. Czyżby nagle go nie znała albo kilka lat nie wystarczyło, aby rozgryzła go do końca? Kierowana rozsądkiem sama to zakończyła, znów podejmując decyzję i cofając dłoń, by poczuć lekkie zimno na opuszkach palców, gdy te nie dotykały już ciepłej skóry. Wsunęła dłonie w kieszenie płaszcza, ukrywając je przed nieprzyjemną temperaturą.
Nie liczyła na miłą rozmowę, jakąkolwiek sensowną wymianę zdań, która miała dać im cokolwiek. W sumie nie wiedziała, po co go zatrzymała, dlaczego próbowała. Nie zależało jej tak bardzo, aby relacja między nimi była… jakkolwiek poprawna. Mogła faktycznie odwrócić się na pięcie i odejść, mając świadomość, że ich światy rozbiegają się na tyle mocno, aby okazje do spotkania stały rzadkością w których mimo wszystko nie muszą rozmawiać. Mimo to stała nadal w miejscu, rozproszona sytuacją, ale i porożem, będącym już wystarczająco okazałym. Szlachetnie wręcz okazałym. Wewnętrznie aż parsknęła śmiechem, lecz na zewnątrz pozostała poważna.
- Doprawdy? Dlaczego więc, dałeś się zatrzymać i nadal tu stoisz.- podjęła, wątpiąc szczerze w jego słowa. Skoro nie miał, mógł odejść, zapomnieć o podjętej przez nią właśnie teraz próbie, by porozmawiać.
Przewróciła oczami, pozwalając, by w tym samym momencie ciężkie westchnięcie opuściło jej usta.
- To tylko ciekawość. – rzuciła w pierwszej chwili, by zaraz odezwać się znów.- Coś ci się stało i to najwyraźniej poważnego. Takie dodatki nie są ani odrobinę normalne, nawet dla uzdrowiciela, który widział nie jedno. Naprawdę muszę Cię uświadamiać, że nie jest mi to obojętne? Wolałbyś, żebym teraz zanosiła się śmiechem? – nie wierzyła, że musi to tłumaczyć, podejmować tą kwestię bardziej, aby uzyskać konkret.- Fakt, że nie jesteśmy razem, nie sprawia, że życzę ci źle.- dodała ledwie szeptem. Miała nadzieję, że to wystarczy i rozwieje wątpliwości względem powodu dla którego interesuje się nim teraz. Czy były to głębsze uczucia? I tak i nie. Czuła się nieco zmieszana, nie do końca wiedząc, jak określi towarzyszące emocje, chociaż z pewnością brakowało już tego najważniejszego, czego obawiała się długo i czuła przez chwilę.
Nie liczyła na miłą rozmowę, jakąkolwiek sensowną wymianę zdań, która miała dać im cokolwiek. W sumie nie wiedziała, po co go zatrzymała, dlaczego próbowała. Nie zależało jej tak bardzo, aby relacja między nimi była… jakkolwiek poprawna. Mogła faktycznie odwrócić się na pięcie i odejść, mając świadomość, że ich światy rozbiegają się na tyle mocno, aby okazje do spotkania stały rzadkością w których mimo wszystko nie muszą rozmawiać. Mimo to stała nadal w miejscu, rozproszona sytuacją, ale i porożem, będącym już wystarczająco okazałym. Szlachetnie wręcz okazałym. Wewnętrznie aż parsknęła śmiechem, lecz na zewnątrz pozostała poważna.
- Doprawdy? Dlaczego więc, dałeś się zatrzymać i nadal tu stoisz.- podjęła, wątpiąc szczerze w jego słowa. Skoro nie miał, mógł odejść, zapomnieć o podjętej przez nią właśnie teraz próbie, by porozmawiać.
Przewróciła oczami, pozwalając, by w tym samym momencie ciężkie westchnięcie opuściło jej usta.
- To tylko ciekawość. – rzuciła w pierwszej chwili, by zaraz odezwać się znów.- Coś ci się stało i to najwyraźniej poważnego. Takie dodatki nie są ani odrobinę normalne, nawet dla uzdrowiciela, który widział nie jedno. Naprawdę muszę Cię uświadamiać, że nie jest mi to obojętne? Wolałbyś, żebym teraz zanosiła się śmiechem? – nie wierzyła, że musi to tłumaczyć, podejmować tą kwestię bardziej, aby uzyskać konkret.- Fakt, że nie jesteśmy razem, nie sprawia, że życzę ci źle.- dodała ledwie szeptem. Miała nadzieję, że to wystarczy i rozwieje wątpliwości względem powodu dla którego interesuje się nim teraz. Czy były to głębsze uczucia? I tak i nie. Czuła się nieco zmieszana, nie do końca wiedząc, jak określi towarzyszące emocje, chociaż z pewnością brakowało już tego najważniejszego, czego obawiała się długo i czuła przez chwilę.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sam nie był właściwie pewien, dlaczego nie zabrał ręki. To chyba przez zaskoczenie - a przynajmniej tak sobie to usprawiedliwiał. Nie łączyło go z nią już nic pozytywnego. Nie chciał trzymać jej dłoni - nawet jeśli była tak ciepła i miękka, podczas gdy wokół hulał zimny wiatr. Jego oczy mówiły jednak wszystko - spoglądały zimno, ostro, z wyrzutem. Wyrzucił ją ze swojego życia tam na moście. Rana po tym dniu nadal była świeża. Nie rozpamiętywał jej na co dzień, nie był aż tak sentymentalny. Nie mógł jednak opanować złości, gdy tak stała przed nim i oczekiwała... czego właściwie? Przebaczenia? Sympatii? Tego, że powie jej, że nic się nie stało i od dziś mogą być po prostu przyjaciółmi? - To ty mnie zatrzymałaś, więc wykrztuś z siebie w końcu to, co zamierzasz mi powiedzieć i nie odwracaj kota ogonem - odpowiedział jej rozdrażniony. Uwielbiała to. Zrzucać cała winę na niego. Złapała go za rękę z powodu, którego nie znał ani on, ani, jak się domyślał, prawdopodobnie nawet ona sama - ale to on był tym złym, bo zatrzymać się pozwolił. Oczywiście że tak. - O, ciekawość mówisz? To masz, popatrz sobie. - specjalnie pochylił głowę, by poroże znalazło się niemal przed jej nosem. Trwał tak krótką chwilę. Oj, zdecydowanie zachowywał się w tym momencie ze sporą przesadą. Trochę jak nadąsane dziecko, które ostentacyjnie pokazuje swoje niezadowolenia. Czy jednak sam uważał, że powinien się wstrzymać? Ale właściwie dlaczego? Wyprostował się ponownie, spoglądając na nią zimno - Oczy masz jak widzę sprawne. Tak, coś mi się stało. Nic ci jednak do tego. Mam nadzieję, że zaspokoiłem twoją ciekawość. - warknął. Materiał kaptura opadł już z jego głowy niemal całkiem - a raczej jego strzępki. Poroże uformowało się już w pełni, rzadko który jeleń potrafił pochwalić się tak imponującymi rogami. - Zostawiłaś mnie. Nie interesuj się więc moim życiem i tym, co się w nim dzieje. I działa to w obie strony - dodał, również cicho. Bolało go spoglądanie na nią. Przypominał sobie wszystkie te noce, gdy wkradał się do jej mieszkania i zostawał tam aż do świtu. Tamten raz, gdy przyszedł do niej ubrany w swoje przebranie na sabat. Tamten wymuszony taniec w restauracji. - Teraz już rozumiesz?
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spoglądając na niego, coraz bardziej docierało do niej, że nie oczekiwała od niego niczego. Nie potrzebowała jego sympatii, spokojnego spojrzenia czy wybaczenia za złamane serce. Oczywiście to ułatwiłoby pewnie egzystowanie w przyszłości, gdy nieśmiesznym zrządzeniem losu przyjdzie im jeszcze na siebie wpaść. Z każdą upływającą minutą akceptowała obecną sytuację, mając świadomość, że może kiedyś uda im się stanąć na neutralnym gruncie bez złości z jego strony i irytacji z jej. Jeszcze nie dziś, nie tym razem.
- Nic.- lakoniczna odpowiedź zawisła w powietrzu.- Nic nie chcę ci powiedzieć. Zatrzymałam Cię impulsywnie, bezmyślnie i widać niepotrzebnie.- wyjaśniła, unosząc delikatnie podbródek, bo mimo swoich słów nie była speszona tym faktem. Pewność siebie rzadko ją opuszczała, a wręcz w ostatnim czasie stawała się silniejsza. Nie uważała go za winnego za wszystko, chociaż w ostatnim czasie może i miało to podobny wydźwięk. Nie zamierzała jednak dziś się z tego tłumaczyć, wyjaśniać, bo widziała dobrze, że nie było w tym sensu.
Skrzywiła się minimalnie, gdy pochylił się, reagując na jej słowa gwałtowniej niż mogła przypuszczać. Cofnęła się o krok, mierząc go odrobinę gniewnym spojrzeniem. Po co to robił? Dlaczego postanowił robić sceny, zamiast zignorować jej słowa, zrozumieć, co kryło się za powierzchowną uszczypliwością.
- Nie rób scen.- neutralność jej głosu, miała coraz większy wydźwięk. Nie zamierzała tracić nerwów, dać się wciągnąć w jego nerwowość. Wystarczy, że pokaz emocjonalności dali na tym przeklętym moście na którym odtrąciła go raz na zawsze, kończąc to, co ich łączyło.- Oh, tak zaspokoiłeś jak nigdy, faon.- rzuciła, lecz zwłaszcza dodane na końcu określenie nie miało w sobie ani krzty złośliwości czy kpiny. Od początku, gdy w oczy rzuciło się poroże, nie miała zamiaru wyśmiewać się z niego, ale skoro gardził jej zainteresowaniem tą kwestią… nie zamierzała się narzucać.
- Jak chcesz, nie zamierzam więcej przejawiać nawet minimum zainteresowania twoją osobą. Nie obchodzi mnie, co się z Tobą stanie, co Ci może dolegać.- kilka wspólnych lat miało zostać zepchnięte całkowicie w niepamięć? Proszę bardzo. Mogła na to przystać, skoro tak mu zależało. Miała własne życie, powoli układające się w lepszą całość, jedna osoba mniej o którą może się martwić to tylko lepiej dla niej.- O tak, wszystko.
- Nic.- lakoniczna odpowiedź zawisła w powietrzu.- Nic nie chcę ci powiedzieć. Zatrzymałam Cię impulsywnie, bezmyślnie i widać niepotrzebnie.- wyjaśniła, unosząc delikatnie podbródek, bo mimo swoich słów nie była speszona tym faktem. Pewność siebie rzadko ją opuszczała, a wręcz w ostatnim czasie stawała się silniejsza. Nie uważała go za winnego za wszystko, chociaż w ostatnim czasie może i miało to podobny wydźwięk. Nie zamierzała jednak dziś się z tego tłumaczyć, wyjaśniać, bo widziała dobrze, że nie było w tym sensu.
Skrzywiła się minimalnie, gdy pochylił się, reagując na jej słowa gwałtowniej niż mogła przypuszczać. Cofnęła się o krok, mierząc go odrobinę gniewnym spojrzeniem. Po co to robił? Dlaczego postanowił robić sceny, zamiast zignorować jej słowa, zrozumieć, co kryło się za powierzchowną uszczypliwością.
- Nie rób scen.- neutralność jej głosu, miała coraz większy wydźwięk. Nie zamierzała tracić nerwów, dać się wciągnąć w jego nerwowość. Wystarczy, że pokaz emocjonalności dali na tym przeklętym moście na którym odtrąciła go raz na zawsze, kończąc to, co ich łączyło.- Oh, tak zaspokoiłeś jak nigdy, faon.- rzuciła, lecz zwłaszcza dodane na końcu określenie nie miało w sobie ani krzty złośliwości czy kpiny. Od początku, gdy w oczy rzuciło się poroże, nie miała zamiaru wyśmiewać się z niego, ale skoro gardził jej zainteresowaniem tą kwestią… nie zamierzała się narzucać.
- Jak chcesz, nie zamierzam więcej przejawiać nawet minimum zainteresowania twoją osobą. Nie obchodzi mnie, co się z Tobą stanie, co Ci może dolegać.- kilka wspólnych lat miało zostać zepchnięte całkowicie w niepamięć? Proszę bardzo. Mogła na to przystać, skoro tak mu zależało. Miała własne życie, powoli układające się w lepszą całość, jedna osoba mniej o którą może się martwić to tylko lepiej dla niej.- O tak, wszystko.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czy sprawiało mu radość patrzenie, jak w jej oczach coś gaśnie? Jak drobna iskierka znika, zamieniając się w chłód, zapewne będący wynikiem jego własnych słów? Właściwie do pewnego stopnia tak. Burke potrafił być bardzo pamiętliwy, chować urazę, pielęgnować bolesne wspomnienia i emocje. Potrafił się też mścić. - W końcu jakaś konkretna odpowiedź! - sarknął, przywołując na twarz irytujący uśmieszek. Przynajmniej przyznała się do tego, że jej akcja była całkowicie pozbawiona sensu, zamiast znów przerzucić winę na niego. Sukces!
- Ty coś masz z tymi scenami - zauważył, po raz kolejny kąśliwie, przekrzywiając lekko głowę z zainteresowaniem. Może powinna zostać aktorką zamiast uzdrowicielką? To by nie było wcale głupie. Wtedy mogłaby żyć z odgrywanych scen, nie tylko wciąż nimi grozić - lub wypominać innym, by je sobie darowali. Natomiast co do określenia, którym go nazwała... uniósł lekko jedną brew, słysząc je. Nie bardzo rozumiał, co w ogóle miało to na celu. Obrażenie go? Wyśmianie? A może miało to być przezwisko pieszczotliwe? Sam nie wiedział, co tak naprawdę byłoby gorsze. Bardzo to było niekulturalne z jej strony, a on chciał przecież tylko być uprzejmy i zaspokoić jej ciekawość!
- Le faon - poprawił ją, wzdychając ciężko. Zachowajmy chociaż odrobinę przyzwoitości, byle francuski lord obraziłby się śmiertelnie na Belvinę za to, że zapomniała o rodzajniku przed rzeczownikiem. Czyli chyba jednak powinien odebrać to jako zniewagę. - Jakby to robiło jakąś większą różnicę w naszej dotychczasowej relacji - pokręcił głową z lekkim politowaniem. Czy będzie tęsknił za tymi latami, podczas których Belvina tak często mu towarzyszyła? Oczywiście że tak. Będzie z nostalgią wspominał jej delikatną skórę, pachnące znajomo włosy, miękkie dłonie, uważne spojrzenie, a także ból i przyjemność, mieszające się w idealnych proporcjach. Ale to niestety należało już do przeszłości. Burke świadomie palił ostatni z łączących ich mostów. Z resztą, gdy widzieli się po raz ostatni, Belvina już podłożyła ogień pod każdy z filarów - Craig teraz tylko kończył dzieła. Jeśli troszczyła się o jego dobro, najlepiej będzie jeśli pozostawi go w spokoju i nie będzie interesować się jego życiem. On w każdym razie nie zamierzał się z nią dzielić takimi szczegółami. Od tej chwili łączyły ich tylko relacje czysto organizacyjne. Salazarowi niech więc będą dzięki za to, że szeregi rycerzy zasilali także inni uzdrowiciele! - Cieszę się, że sobie wszystko wyjaśniliśmy.
- Ty coś masz z tymi scenami - zauważył, po raz kolejny kąśliwie, przekrzywiając lekko głowę z zainteresowaniem. Może powinna zostać aktorką zamiast uzdrowicielką? To by nie było wcale głupie. Wtedy mogłaby żyć z odgrywanych scen, nie tylko wciąż nimi grozić - lub wypominać innym, by je sobie darowali. Natomiast co do określenia, którym go nazwała... uniósł lekko jedną brew, słysząc je. Nie bardzo rozumiał, co w ogóle miało to na celu. Obrażenie go? Wyśmianie? A może miało to być przezwisko pieszczotliwe? Sam nie wiedział, co tak naprawdę byłoby gorsze. Bardzo to było niekulturalne z jej strony, a on chciał przecież tylko być uprzejmy i zaspokoić jej ciekawość!
- Le faon - poprawił ją, wzdychając ciężko. Zachowajmy chociaż odrobinę przyzwoitości, byle francuski lord obraziłby się śmiertelnie na Belvinę za to, że zapomniała o rodzajniku przed rzeczownikiem. Czyli chyba jednak powinien odebrać to jako zniewagę. - Jakby to robiło jakąś większą różnicę w naszej dotychczasowej relacji - pokręcił głową z lekkim politowaniem. Czy będzie tęsknił za tymi latami, podczas których Belvina tak często mu towarzyszyła? Oczywiście że tak. Będzie z nostalgią wspominał jej delikatną skórę, pachnące znajomo włosy, miękkie dłonie, uważne spojrzenie, a także ból i przyjemność, mieszające się w idealnych proporcjach. Ale to niestety należało już do przeszłości. Burke świadomie palił ostatni z łączących ich mostów. Z resztą, gdy widzieli się po raz ostatni, Belvina już podłożyła ogień pod każdy z filarów - Craig teraz tylko kończył dzieła. Jeśli troszczyła się o jego dobro, najlepiej będzie jeśli pozostawi go w spokoju i nie będzie interesować się jego życiem. On w każdym razie nie zamierzał się z nią dzielić takimi szczegółami. Od tej chwili łączyły ich tylko relacje czysto organizacyjne. Salazarowi niech więc będą dzięki za to, że szeregi rycerzy zasilali także inni uzdrowiciele! - Cieszę się, że sobie wszystko wyjaśniliśmy.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przewróciła oczami, gdy nadal dawał pokaz swojej mściwości i uświadamiał, jak głupia była zaczepiając go pod wpływem impulsu. Miała ochotę się odgryźć, zapewnić, że jest świadoma swojego błędu, ale wbrew wszystkiemu milczała dłużej, niż powinna. W tym wszystkim nie rozważyła nawet poważnie, aby odwrócić się i odejść, zostawić go za sobą tak samo, jak zrobiła to na moście. Czy satysfakcję sprawiłoby, jakby znów poczuła jego spojrzenie na sobie? To, które wtenczas odprowadzało ją przez dłuższą chwilę, aż zniknęła między spieszącymi się ludźmi. Wiedziała, że tak. Mimo ślicznego uśmiechu, ładnych słów oraz aparycji, która przyciągała męskie spojrzenia, posiadała charakter, za który można było ją nie lubić. Potrafiła być mściwa, jak każda kobieta, pamiętliwa do bólu i nieprzejednana, kiedy przekraczało się już tę ostatnią granicę. Teraz, słuchając go dalej, miała ochotę naruszyć ponownie bolesną strunę, szarpnąć z wyczuciem i patrzeć, jak emocje odbijając się w oczach Craiga. Z perspektywy lat, miała świadomość, że to właśnie tam trzeba było szukać wszelkich uczuć. Jasne oczy lorda Burke, zdradzały wszystko, czego nie mogły oddać słowa czy gesty.- A ty lubisz je wywoływać.- odparła cicho. Nadal czuła się pewnie, a padające słowa niosły ze sobą neutralne emocje. Nie chciała już nigdy kulić ramion i odwracać wzroku, niespodziewanie mając wrażenie, że stoją na tym samym poziomie. Pozostawało, co prawda pytanie, kto zniżył się do czyjego.- Chociaż jestem zaskoczona, że tym razem nie zdecydowałeś się zostawić siniaków na nadgarstkach, by udowodnić swoją siłę fizyczną. Czy jeszcze nie przeszliśmy do ostatniego aktu?.- kąciki jej ust uniosły się w nieco krzywym uśmieszku, gdy wspomniała ich ostatnią rozmowę, kiedy męska dłoń za mocno zacisnęła się na jej przegubie.
- Oh, wybacz.- rzuciła jedynie. Faktycznie popełniła błąd, który pojęła zaraz po wypowiedzeniu ów określenia, ale nie próbowała tego naprawić. Miała świadomość, że każdy szanujący się Francuz właśnie poczułby się urażony tym niedociągnięciem, ale na całe szczęście miała przed sobą jedynie Craiga.
Uniosła delikatnie brew, ignorując politowanie wybrzmiewające w głosie mężczyzny.
- Zdecydowanie robi.- stwierdziła, jakby odrobinę zaskoczona.- Bo tracisz na swej wartości. Nie jesteś nikim więcej niż ludzie, którzy mijali nas na moście czy w restauracjach albo gdziekolwiek indziej, gdzie mieliśmy okazję bywać. Zostaniesz ranny? Będziesz jak wielu innych przed i po tobie.- mówiła ze spokojem, chociaż głos powoli barwił się mieszanką emocji.- Tylko fakt, że nosisz na przedramieniu ten konkretny znak, sprawi, że może kiedyś będziesz znów priorytetem… ale to tylko chwila.- ciemne tęczówki na moment, zawisły na przedramieniu lorda Burke, by zaraz znów skupić się na jego oczach.- Może to i lepiej.- milknąc, miała wrażenie, że chyba właśnie tego potrzebowali. Może miał rację? Spalenie za sobą tego jednego, konkretnego mostu i pozostawienie zgliszczy, mogło być tym czego dotąd brakowało. Słysząc jego słowa, pozwoliła sobie na uśmiech, do cna fałszywy.
- Również.- odparła jedynie, bo czy było coś jeszcze, co powinna powiedzieć? Nie miała pomysłu. Westchnęła cicho, reagując na swe myśli i nałożyła głęboki kaptur płaszcza, aby skryć swą twarz w jego cieniu.- Mam nadzieję, że do niezobaczenia.- rzuciła miękko, by odwrócić się lekko na pięcie i ruszyć ku wyjściu z Nokturnu.
| zt
- Oh, wybacz.- rzuciła jedynie. Faktycznie popełniła błąd, który pojęła zaraz po wypowiedzeniu ów określenia, ale nie próbowała tego naprawić. Miała świadomość, że każdy szanujący się Francuz właśnie poczułby się urażony tym niedociągnięciem, ale na całe szczęście miała przed sobą jedynie Craiga.
Uniosła delikatnie brew, ignorując politowanie wybrzmiewające w głosie mężczyzny.
- Zdecydowanie robi.- stwierdziła, jakby odrobinę zaskoczona.- Bo tracisz na swej wartości. Nie jesteś nikim więcej niż ludzie, którzy mijali nas na moście czy w restauracjach albo gdziekolwiek indziej, gdzie mieliśmy okazję bywać. Zostaniesz ranny? Będziesz jak wielu innych przed i po tobie.- mówiła ze spokojem, chociaż głos powoli barwił się mieszanką emocji.- Tylko fakt, że nosisz na przedramieniu ten konkretny znak, sprawi, że może kiedyś będziesz znów priorytetem… ale to tylko chwila.- ciemne tęczówki na moment, zawisły na przedramieniu lorda Burke, by zaraz znów skupić się na jego oczach.- Może to i lepiej.- milknąc, miała wrażenie, że chyba właśnie tego potrzebowali. Może miał rację? Spalenie za sobą tego jednego, konkretnego mostu i pozostawienie zgliszczy, mogło być tym czego dotąd brakowało. Słysząc jego słowa, pozwoliła sobie na uśmiech, do cna fałszywy.
- Również.- odparła jedynie, bo czy było coś jeszcze, co powinna powiedzieć? Nie miała pomysłu. Westchnęła cicho, reagując na swe myśli i nałożyła głęboki kaptur płaszcza, aby skryć swą twarz w jego cieniu.- Mam nadzieję, że do niezobaczenia.- rzuciła miękko, by odwrócić się lekko na pięcie i ruszyć ku wyjściu z Nokturnu.
| zt
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- O, zatęskniłaś za tymi siniakami, rozumiem. - pokiwał głową, jakby faktycznie ją rozumiał. Bynajmniej nie zamierzał jej znów łapać za nadgarstki. Nie chciał od niej już żadnych nowych odpowiedzi, dowiedział się już chyba wszystkiego i, jak miał nadzieję, sam wyraził się wystarczająco klarownie. Nic nie powstrzymywało Belviny przed odejściem, na pewno nie on - a mimo to nadal tu tkwiła, chyba próbując mu coś udowodnić. Albo samej sobie, nie był pewien. Gdyby faktycznie postanowiła w końcu ruszyć przed siebie, nie zatrzymywałby jej. Nie patrzyłby także za nią. Nie była już częścią jego życia, a poza tym on naprawdę nie chciał już dłużej tkwić na ulicy, na widoku, podczas gdy jego czaszkę zdobiło jelenie poroże.
Słysząc kolejne z jej słów, Craig w niemym zaskoczeniu aż uniósł brwi. On tracił na wartości? Czego jak czego, ale tak bezczelnego stwierdzenia się nie spodziewał. Nie z ust kogoś, kto przecież doprowadził do ruiny, jaką była obecnie ich relacja. Brawo dla ciebie, panno Blythe. Konsternacja na twarzy Burke'a trwała jednak bardzo krótko. Sam spojrzał na swoje przedramię, w następnej chwili ponownie wbijając wzrok w twarz Belviny. - Masz na myśli, że będę mniej wartościowy dla ciebie - parsknął. Czy nie dał jej już do zrozumienia, że przestało go obchodzić co ona o nim sądziła? Nie chciał mieć nic wspólnego z panną Blythe. Od tej pory wspomnienia, a także organizacja, do której oboje przynależeli, były wszystkim, co mogło ich łączyć. - Jestem wart więcej, niż ty kiedykolwiek będziesz, przepióreczko. I jeśli myślisz, że byle rana zmusi mnie do tego by zwrócić się do ciebie i błagać o pomoc... to w życiu się jeszcze tak nie pomyliłaś - odpowiedział z przymilnym uśmiechem, lecz w jego głosie wybrzmiewał lód, a oczy przepełnione były kpiną. Za kogo właściwie się uważała? Tylko dlatego, że potrafiła machnąć różdżką i zatamować krwawienie nie czyniło z niej kobiety niezastąpionej. Burke wyliczyć mógł z pamięci medyków, którzy także to potrafili i pięciokrotnie częściej dowiedli swoich umiejętności, a także przydatności. Z Cassandrą i Zacharym na czele. Dlatego gdy Belvina w końcu zdecydowała się zostawić go w spokoju, z pewną mściwą satysfakcją obserwował jak odchodzi. Ale tylko przez krótką chwilę. Zamknął już ten rozdział w życiu, nie było sensu się na niego oglądać. Poza tym... nie mógł pozwolić, aby ktoś zobaczył lorda Burke na środku Nokturnu z jelenim porożem... Szybko zatem ponownie otworzył drzwi do rodzinnego sklepu i prędko zniknął we wnętrzu - zdecydowany przeczekać, aż klątwa z podziemi finalnie odpuści.
zt
Słysząc kolejne z jej słów, Craig w niemym zaskoczeniu aż uniósł brwi. On tracił na wartości? Czego jak czego, ale tak bezczelnego stwierdzenia się nie spodziewał. Nie z ust kogoś, kto przecież doprowadził do ruiny, jaką była obecnie ich relacja. Brawo dla ciebie, panno Blythe. Konsternacja na twarzy Burke'a trwała jednak bardzo krótko. Sam spojrzał na swoje przedramię, w następnej chwili ponownie wbijając wzrok w twarz Belviny. - Masz na myśli, że będę mniej wartościowy dla ciebie - parsknął. Czy nie dał jej już do zrozumienia, że przestało go obchodzić co ona o nim sądziła? Nie chciał mieć nic wspólnego z panną Blythe. Od tej pory wspomnienia, a także organizacja, do której oboje przynależeli, były wszystkim, co mogło ich łączyć. - Jestem wart więcej, niż ty kiedykolwiek będziesz, przepióreczko. I jeśli myślisz, że byle rana zmusi mnie do tego by zwrócić się do ciebie i błagać o pomoc... to w życiu się jeszcze tak nie pomyliłaś - odpowiedział z przymilnym uśmiechem, lecz w jego głosie wybrzmiewał lód, a oczy przepełnione były kpiną. Za kogo właściwie się uważała? Tylko dlatego, że potrafiła machnąć różdżką i zatamować krwawienie nie czyniło z niej kobiety niezastąpionej. Burke wyliczyć mógł z pamięci medyków, którzy także to potrafili i pięciokrotnie częściej dowiedli swoich umiejętności, a także przydatności. Z Cassandrą i Zacharym na czele. Dlatego gdy Belvina w końcu zdecydowała się zostawić go w spokoju, z pewną mściwą satysfakcją obserwował jak odchodzi. Ale tylko przez krótką chwilę. Zamknął już ten rozdział w życiu, nie było sensu się na niego oglądać. Poza tym... nie mógł pozwolić, aby ktoś zobaczył lorda Burke na środku Nokturnu z jelenim porożem... Szybko zatem ponownie otworzył drzwi do rodzinnego sklepu i prędko zniknął we wnętrzu - zdecydowany przeczekać, aż klątwa z podziemi finalnie odpuści.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lysa Vablatsky. Tak podpisała się pod listem, w którym napisała, że tęsknią. Ona i jej matka. Cassandra. Nazywała go wujkiem, ale on przecież nie pamiętał, ani jej ani jej matki. Nie wiedział kim dla niego była, dlaczego go nazwała w ten sposób. Nie wiedział jak wyglądała, nie poznałby jej na ulicy, dlatego w tamtym liście określił jasno czas i miejsce. Musiał być pewien, że się nie pomyli. Nie stawił się na tamto spotkanie, zatrzymały go sprawy w Ministerstwie, a złożone zaproszenie dziewczynce — pannie już? Ile Cassandra miała lat? — wypadło mu z głowy. Lysa była dla niego zagadką. Deirdre powiedziała mu po pogrzebie Blacka, że Cassandra miała córkę, ją. Vablatsky. Mówiła także, że miała na niego wpływ, choć nie uwierzył jej wtedy. Gdyby tak było, nie mógłby jej zapomnieć. To, co się wydarzyło miało podłoże, które musiało doprowadzić do tego. Co to było? I dlaczego? To była największa zagadka. Pamięć bywała kapryśna, ale nie w jego przypadku — zbyt wielką wagę przykładał do miejsc i osób, które spotykał. Nigdy nie zapominał interesujących osób, a uzdrowicielka podczas sabatu wydała mu się nie tylko intrygująca, ale jednocześnie przyciągająca w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób. Zatrzymał się na moment przed lecznicą. Spojrzał na drzwi; budynek, który uchodził za lazaret. Bywał tu? Deirdre twierdziła, że tak. Nienawidził polegać wyłącznie na wiedzy innych, ale nie jak zweryfikować słów czarownicy. Co jej mówił? Jaki miał plan i cel, tocząc te gierki — bo przecież musiały to być tylko gierki. Nie wiedział. Popatrzył w okno przysłonione do połowy okiennicą, a kiedy drzwi uchyliły się, ruszył przed siebie, w kierunku Białej Wierny. Zbyt długo starł przed wejściem; jakby na coś czekał, ale przecież to nieprawda. Szukał odpowiedzi na pytania. Szukał wiedzy, która mogła mu pomóc uzupełnić białe plamy w głowie. Siła Ogmy w nim była potężna i wielka, a jego moc niewyobrażalna. Godził się z nią. Jeśli mógł posiąść magię mogąca czynić rzeczy tak wielkie i niezwykłe; mógł zrezygnować z części wspomnień. Co jeśli w końcu nie pozostanie mu żadne? Ja czerpać życiową mądrość bez nich?
Stawiał kroki powoli; pogoda była koszmarna. Na chwilę przestało podać, ale wysokie czarne buty co rusz wpadały w jakąś mętną kałużę. Ciemna peleryną, choć nie stykała się z ziemią, ubłocona była od spodu. Zdawała się też być ciężka przez deszcz i bród od spodu. Obrócił się za siebie, czując na sobie czyjeś spojrzenie, a później skręcił w uliczkę i zatrzymał się na rogu, obserwując tego, co za nim szedł.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Dzień, miejsce i data widniały wyraźnie na liście. Znała ten charakter pisma i dziecięce dłonie mocno ściskały kartkę papieru gdy otrzymała odpowiedź. Spotkanie z duchem sprawiło, że czuła potrzebę napisania tych paru słów, na swój dorosło - dziecięcy sposób. Matula nie chciała o wujku mówić, a Lysa rozumiała, że zadawanie pytań zada jej tylko ból więc układała zioła, pomagała w lecznicy, spędzała czas z Umhrą oraz trójokim lisem. Tak jak wtedy gdy czytała list.
Sroka wylądowała na parapecie i zastukała we framugę oka co obudziło Lysandrę z jej zamyślenia. Zeskoczyła z krzesła na ziemię. Wychodziła sama. Umhrze nakazała milczenie przykładając palec do ust. Robiła to dla matuli. Robiła to dla siebie.
Tęskniła za wujkiem R. Za jego krzywym uśmiechem. Surowym spojrzeniem brązowych oczu, w których dostrzegała iskry. Zawsze czaił się za nim mrok, ale nie bała się, bowiem ten był jej znany. Każdej nocy nawiedzał dziecięce sny, które potem przenosiła na kartki papieru tworząc niepokojące obrazy. Rozumiała je jedynie Cassandra, tak dobrze znająca przekleństwo i błogosławieństwo wewnętrznego oka.
Ciężkie krople deszczu spadały na ziemię srebrząc kocie łby. Naciągnęła na głowę kaptur swojego płaszcza i ściskając w dłoni list od wujka ruszyła w stronę Wiwerny. Znała drogę, ta dzielnica była jej domem, potrafiła się po niej sprawnie poruszać i nigdy nie błądziła. Mała Sroka nie bała się tej wyprawa. Wiedziała, że nic jej nie grozi, że z wujkiem będzie bezpieczna.
Sroki są ciekawskie, ona to wiedziała. I bardzo mądre choć lubią świecidełka. Oczy dziewczynki spoczęły na wystawie jednego ze sklepów gdzie mieściły się przedziwne rzeczy, połowy nie potrafiła nazwać ale mogła nadać im przecież swoje własne, takie które ona będzie rozumieć i trójoki lis. Na razie jej nie towarzyszył, a magia dziecięca jeszcze się nie rozbudziła.
W każdej chwili mogło się to stać, w przypływie emocji i niezrozumiałych uczuć, których dziewczynka dopiero się uczyła.
Przeskoczyła większą kałużę. Dostrzegła go z daleka, a spokojną i pełna skupienia do tej pory buzia na chwilę się rozpromieniła na widok tak dobrze znanej jej figury. Nie zaczęła biec, ale stawiała trochę szybciej kroki sprawnie omijając co większe kałuże by nie zmoczyć butów.
Przystanął.
Obrócił się.
Ona też przystanęła.
Zamarła i uniosła spojrzenie niczym dwa szmaragdy by spojrzeć w znane jej brązowe oczy.
Dostrzegła niedźwiedzia ze swych snów.
Tam był jej strażnikiem.
A tutaj?
-Wujku Ramsy… - Powiedziała cicho, ledwo przebijając się przez spadające krople deszczu. Peleryna powoli nasiąkała wodą.
Sroka wylądowała na parapecie i zastukała we framugę oka co obudziło Lysandrę z jej zamyślenia. Zeskoczyła z krzesła na ziemię. Wychodziła sama. Umhrze nakazała milczenie przykładając palec do ust. Robiła to dla matuli. Robiła to dla siebie.
Tęskniła za wujkiem R. Za jego krzywym uśmiechem. Surowym spojrzeniem brązowych oczu, w których dostrzegała iskry. Zawsze czaił się za nim mrok, ale nie bała się, bowiem ten był jej znany. Każdej nocy nawiedzał dziecięce sny, które potem przenosiła na kartki papieru tworząc niepokojące obrazy. Rozumiała je jedynie Cassandra, tak dobrze znająca przekleństwo i błogosławieństwo wewnętrznego oka.
Ciężkie krople deszczu spadały na ziemię srebrząc kocie łby. Naciągnęła na głowę kaptur swojego płaszcza i ściskając w dłoni list od wujka ruszyła w stronę Wiwerny. Znała drogę, ta dzielnica była jej domem, potrafiła się po niej sprawnie poruszać i nigdy nie błądziła. Mała Sroka nie bała się tej wyprawa. Wiedziała, że nic jej nie grozi, że z wujkiem będzie bezpieczna.
Sroki są ciekawskie, ona to wiedziała. I bardzo mądre choć lubią świecidełka. Oczy dziewczynki spoczęły na wystawie jednego ze sklepów gdzie mieściły się przedziwne rzeczy, połowy nie potrafiła nazwać ale mogła nadać im przecież swoje własne, takie które ona będzie rozumieć i trójoki lis. Na razie jej nie towarzyszył, a magia dziecięca jeszcze się nie rozbudziła.
W każdej chwili mogło się to stać, w przypływie emocji i niezrozumiałych uczuć, których dziewczynka dopiero się uczyła.
Przeskoczyła większą kałużę. Dostrzegła go z daleka, a spokojną i pełna skupienia do tej pory buzia na chwilę się rozpromieniła na widok tak dobrze znanej jej figury. Nie zaczęła biec, ale stawiała trochę szybciej kroki sprawnie omijając co większe kałuże by nie zmoczyć butów.
Przystanął.
Obrócił się.
Ona też przystanęła.
Zamarła i uniosła spojrzenie niczym dwa szmaragdy by spojrzeć w znane jej brązowe oczy.
Dostrzegła niedźwiedzia ze swych snów.
Tam był jej strażnikiem.
A tutaj?
-Wujku Ramsy… - Powiedziała cicho, ledwo przebijając się przez spadające krople deszczu. Peleryna powoli nasiąkała wodą.
The girl...
... who lost things
Para zielonych oczu przypominających dwa szlachetnie kamenie przyglądała mu się, pomiędzy spadającymi na nich kroplami deszcze. Mógłby jej nie zauważyć, ledwie odrastała od ziemi. Nie potrafił sobie jej przypomnieć ani tego, co ich łączyło. Czy cokolwiek mogło? W jaki sposób jego ścieżka mogła się krzyżować z drogą uczącego się wszystkiego dziecka? Jaki miał w tym cel i dlaczego właściwie stał się wujkiem? Nigdy nie miał żadnych ciepłych uczuć względem dzieci. Nie miał jakichkolwiek. Ignorował ich istnienie wiedząc, że staną się atrakcyjnymi rozmówcami i towarzyszami, kiedy nabędą wiedzę, znajomości, odpowiednie umiejętności dzięki, którym będą w stanie przeżyć. Dziś jak larwy, pełzały w poszukiwaniu pożywienia w utkanym matczynym kokonie. Jej głos, gdy wypowiadała jego imię, gdy się do niego zwracała brzmiał tak, jakby nie był jej obcy. Czy naprawdę z jej matką, tajemniczą, intrygującą czarownicą, która nie pozwalała o sobie zapomnieć podczas bezsennych nocy łączyła go taka więź, że przekładała się na tą małą poczwarę? A może zwyczajnie ją wykorzystywał by dostać to, czego chciał? I trwonił czas, na tak kuriozalne związki?
Ta niewiedza, te wszystkie kłębiące się w jego głowie pytania zaczęły go przeraźliwie męczyć, odkąd spotkał ją na noworocznym sabacie. Nic nie robił sobie z jej listów, pogróżek. Nie obeszły go słowa Deirdre o tym, że była dla niego istotna. Nie mógł w to uwierzyć, żadna z podobnych relacji nigdy mu nie wyszła. Szukał drugiego dna, ale szybko tracił zainteresowanie. A oto i ona. Chodząca zagadka i jednocześnie skarbnica wiedzy o tym, co działo się kiedyś, a czego nie pamiętał.
I szczęśliwie, przychylnie nastawiona.
Mała Lysa. Córka Cassandry.
— Lysa — to musiała być ona, bo któż inny. Te oczy — były takie same, jak oczy jej matki.
Wciąż padał deszcz. Przechylił głowę, przyglądając jej się krótko. — Chodź, nie będziemy stać w deszczu. — Wyciągnął ku niej ramię, nie ruszając się z miejsca. Był ostrożny, nie wiedząc na ile może sobie pozwolić, jak daleko sięgała ich relacja, jak wyglądało ich zaufanie i co to właściwie oznaczało? Obserwował ją czujnie, starając się odczytać jak najwięcej z jej zachowania.— Pewnie przemarzłaś. Zaraz się tym zajmiemy. Usiądziemy w cieple. Mama wie, że tu jesteś? — spytał ostrożnie, uśmiechając się lekko; przyjemnie. – Mam nadzieję, że się nie martwi.
Ta niewiedza, te wszystkie kłębiące się w jego głowie pytania zaczęły go przeraźliwie męczyć, odkąd spotkał ją na noworocznym sabacie. Nic nie robił sobie z jej listów, pogróżek. Nie obeszły go słowa Deirdre o tym, że była dla niego istotna. Nie mógł w to uwierzyć, żadna z podobnych relacji nigdy mu nie wyszła. Szukał drugiego dna, ale szybko tracił zainteresowanie. A oto i ona. Chodząca zagadka i jednocześnie skarbnica wiedzy o tym, co działo się kiedyś, a czego nie pamiętał.
I szczęśliwie, przychylnie nastawiona.
Mała Lysa. Córka Cassandry.
— Lysa — to musiała być ona, bo któż inny. Te oczy — były takie same, jak oczy jej matki.
Wciąż padał deszcz. Przechylił głowę, przyglądając jej się krótko. — Chodź, nie będziemy stać w deszczu. — Wyciągnął ku niej ramię, nie ruszając się z miejsca. Był ostrożny, nie wiedząc na ile może sobie pozwolić, jak daleko sięgała ich relacja, jak wyglądało ich zaufanie i co to właściwie oznaczało? Obserwował ją czujnie, starając się odczytać jak najwięcej z jej zachowania.— Pewnie przemarzłaś. Zaraz się tym zajmiemy. Usiądziemy w cieple. Mama wie, że tu jesteś? — spytał ostrożnie, uśmiechając się lekko; przyjemnie. – Mam nadzieję, że się nie martwi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Patrzył bez zrozumienia błądząc po sylwetce dziecka niczym po mapie, na której ukryto informacje gdzie znajduje się skarb. Wiedzy, potrzebował jej niczym spragniony wody. Trwał w ciszy i milczeniu, tańczący niedźwiedź, który przeglądał się w zielonych oczach niczym w lustrze nie rozumiejąc co się dzieje w jego świecie.
Przekrzywiła lekko głowę ku ramieniu. Dziecięca intuicja podpowiadała, że wujek R właśnie rozmyśla, łączy układankę, której nie pojmowała. Lysandra była jedynie siedmiolatką, która dostrzegała cierpienie, wyczuwała w podmuchach wiatru tragedię stąpającą delikatnie wokół czarodzieja. Czy wiedział, że najgorsze jest tuż za zakrętem? Czy zauważy ile dla nich znaczy? Dla Matuli, która wściekłość swoją starała się stłumić i przelewać jedynie na papier, w cieple dłoni nie okazując tego swej córce, ale ta wiedziała. Miała jej dar. Pewne sprawy nie mogły umknąć nawet Małej Sroce.
Drgnął, wyciągnął rękę, posłał lekki uśmiech.
Nie wiedział kim jest…
Świadomość uderzyła w nią ze zdwojoną siłą. Nie był pewny, a może to jej lęk, że zrobiła coś złego i wszystko się posypało. Duch mówił, że czasami trzeba zmierzyć się ze stratą.
Podeszła ufnie, jak tylko ufne potrafi być dziecko, które z rąk dorosłego nie doświadczyło nigdy okrucieństwa.
-Tylko trochę mokro. - Odparła otwarcie wskazując na przemoknięty płaszczyk i pokręciła głową.-Nie wie. - Rozbrajająca szczerość wybrzmiała w głosie dziewczynki, która przeskoczyła kolejną kałużę by znaleźć się obok dorosłego w trzech susach. -Już się martwi
Martwi wszystkim co się dzieje wokół, tym jak świat wygląda, tym jak chce chronić córkę, a ta pomimo tego dowiaduje się co się trawi rzeczywistość wokół niej. Sny stawały się ciemniejsze, mroczniejsze i bardziej ponure niż zwykle, magia dziecięca budziła się za każdym razem gdy tylko Lysa zaczynała się sama martwić, lękać czy szukać odpowiedzi.
-Zapomniałeś o nas? - Kolejne szczere słowa bez tej zbędnej otoczki jaką tworzą dorośli. Gdyby była duża pewnie by zadała trzy inne pytania, oswoiła rozmówcę ze swoją osobą, pozwoliła mu przyzwyczaić się do jej obecności, ale nie posiadła jeszcze tej umiejętności, które nabywają ludzie wraz z wchodzeniem w wiek dorosły. Pytania same padały gdy unosiła głowę by móc spojrzeć na wujka R. Czy nadal mogła tak go nazywać?
|Rzut na magię dziecięcą
Przekrzywiła lekko głowę ku ramieniu. Dziecięca intuicja podpowiadała, że wujek R właśnie rozmyśla, łączy układankę, której nie pojmowała. Lysandra była jedynie siedmiolatką, która dostrzegała cierpienie, wyczuwała w podmuchach wiatru tragedię stąpającą delikatnie wokół czarodzieja. Czy wiedział, że najgorsze jest tuż za zakrętem? Czy zauważy ile dla nich znaczy? Dla Matuli, która wściekłość swoją starała się stłumić i przelewać jedynie na papier, w cieple dłoni nie okazując tego swej córce, ale ta wiedziała. Miała jej dar. Pewne sprawy nie mogły umknąć nawet Małej Sroce.
Drgnął, wyciągnął rękę, posłał lekki uśmiech.
Nie wiedział kim jest…
Świadomość uderzyła w nią ze zdwojoną siłą. Nie był pewny, a może to jej lęk, że zrobiła coś złego i wszystko się posypało. Duch mówił, że czasami trzeba zmierzyć się ze stratą.
Podeszła ufnie, jak tylko ufne potrafi być dziecko, które z rąk dorosłego nie doświadczyło nigdy okrucieństwa.
-Tylko trochę mokro. - Odparła otwarcie wskazując na przemoknięty płaszczyk i pokręciła głową.-Nie wie. - Rozbrajająca szczerość wybrzmiała w głosie dziewczynki, która przeskoczyła kolejną kałużę by znaleźć się obok dorosłego w trzech susach. -Już się martwi
Martwi wszystkim co się dzieje wokół, tym jak świat wygląda, tym jak chce chronić córkę, a ta pomimo tego dowiaduje się co się trawi rzeczywistość wokół niej. Sny stawały się ciemniejsze, mroczniejsze i bardziej ponure niż zwykle, magia dziecięca budziła się za każdym razem gdy tylko Lysa zaczynała się sama martwić, lękać czy szukać odpowiedzi.
-Zapomniałeś o nas? - Kolejne szczere słowa bez tej zbędnej otoczki jaką tworzą dorośli. Gdyby była duża pewnie by zadała trzy inne pytania, oswoiła rozmówcę ze swoją osobą, pozwoliła mu przyzwyczaić się do jej obecności, ale nie posiadła jeszcze tej umiejętności, które nabywają ludzie wraz z wchodzeniem w wiek dorosły. Pytania same padały gdy unosiła głowę by móc spojrzeć na wujka R. Czy nadal mogła tak go nazywać?
|Rzut na magię dziecięcą
The girl...
... who lost things
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 6
'k10' : 6
Ulica
Szybka odpowiedź