Sala balowa
Izolda
W najbardziej zdobionej części sali balowej ustawiono specjalne podium, na którym ma się rozegrać dramat, którego aktorami zostali wszyscy uczestnicy balu. Dopóki jednak sztuka trwa, główne miejsce zajmuje nie kto inny jak sama Izolda odgrywana przez uroczą gospodynię balu, lady Adelaide Nott. Siedzi na zdobionym krześle, przypominającym tron, a jej jasny strój przywodzi na myśl suknię ślubną. Ustawiony nieopodal stolik ugina się od herbatników i imbryków z herbatą. Nieopodal, umożliwiając odbycie z nią krótkiej pogawędki postawiony został wyściełany taborecik. Wygodny, choć celowo niezachęcający do spędzania na nim zbyt wiele czasu. Każdy bowiem zasługuje na odrobinę uwagi Lady Nott, nie więcej, nie mniej.
Stojące nieco dalej, wygodniejsze i większe krzesła zajęte są zazwyczaj przez Lorda Cronusa Malfoya przyjmującego rolę rycerza Tristana oraz Lorda Voldemorta jako króla Marka. Panowie co jakiś czas jednak przypisane im miejsca opuszczają, a ich pilnowanie przed zajęciem przez nieroztropnego gościa przypada ożywionym zaklęciem zbrojom, których głośne dzwonienie oznajmia każdy ruch, wywołując przy tym grymas niezadowolenia na twarzy gospodyni.
Z Adelaide Nott można oczywiście porozmawiać. Dobre maniery wręcz wymagają podziękowania gospodyni za zaproszenie. Zależnie od jej dostępności, możliwe są następujące interakcje z Izoldą. Żeby poznać odpowiednią, należy na zakończenie posta, w którym postać podejdzie przywitać się z Lady Nott, rzucić kością k3. Wynik określa interakcję z gospodynią.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.11.24 18:24, w całości zmieniany 10 razy
'k100' : 63
Schodziliśmy akurat po schodach, mocno trzymałam się poręczy, ponieważ zawroty głowy jeszcze mnie nie opuściły, kiedy doszedł do nas okropny kobiecy krzyk. Zmarszczyłam lekko nosek, mocniej zaciskając dłoń na ramieniu towarzyszącego mi mężczyzny.
- Coś się stało - stwierdziłam, widząc jak ludzie wbiegają do sali balowej.
I my tam poszliśmy również. Przebrnęliśmy przez tłumy, od razu jednak pożałowałam swojej decyzji. Na środku sali, pod roztrzaskanym żyrandolem leżeli zakrwawieni ludzie. Nogi się pode mną ugięły widząc ilość krwi, jaka pojawiła się na posadzce. Ze strachem zaczęłam przyglądać się twarzom, by po chwili dotarło do mnie, że na ziemi leżą martwi nestorowie. Lord Travers, lord Avery, lord Flint, byli nam przecież znani. Zamarłam, gdy mój wzrok spoczął na twarzy nestora mojego rodu. M O J E G O. Lord Yaxley leżał na ziemi.
Z moich ust wyrwał się niesamowity krzyk. Zaraz po krzyku, zalałam się łzami. Zaczęłam miotać się szukając kogoś, sama nie wiedziałam kogo. Nie zwróciłam uwagi na wybiegających ludzi, na mdlejące szlachcianki. Oddychałam bardzo szybko, bardzo płytko. Byłam niesamowicie zdenerwowana.
- Trzeba zawiadomić ojca, gdzie jest Liliana… GDZIE JEST LILIANA? - zawołałam.
Nie wiadomo kto to zrobił, nie wiadomo czy nie ma tu innych, którzy polują na życie szlachciców. Zaatakowany został wielki ród Yaxley’ów, co jeśli celem są także inni jego członkowie? Gdyby coś jej się stało...
Mój wzrok napotkał wzrok lorda Black. Zrobiłam ku niemu krok, dłoń kładąc na klatce piersiowej i osunęłam mu się w ramiona.
- Duszno - wysyczałam tylko.
Tyle myśli krążyło mi teraz po głowie. Co będzie z moim rodem? Co z nestorem? Kto nim zostanie? Co z moim ślubem? Trzeba było zawiadomić ojca, nie wiedziałam gdzie jest moja siostra. I jeszcze na dodatek sama nie wiedziałam czy mam płakać, krzyczeć czy próbować się uspokoić, żeby się w ramionach narzeczonego nie udusić.
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Kiedy tylko znalazła się w sali balowej i zobaczyła ciała, natychmiast odwróciła głowę i przyłożyła jedną z bladych rąk do skroni, aby na pewno nic nie migało jej w kącie oka. Widziała tę masakrę zaledwie sekundę i już odebrało jej dech. Jak dobrze, że rano przyjęła leki. Słyszała głos nestora jej rodu, który wymieniał martwych. Byli to głównie seniorzy szlacheckich rodzin. Zacisnęła palce w jednej dłoni i przycisnęła ją do piersi. To się nie mogło dziać. Właśnie stała się świadkiem okropnej sytuacji, która swój rozgłos będzie miała w całym brytyjskim świecie magii. To było niemalże jak atak na całe rody, na czystą krew ogólnie. I to do tego tak podły, podczas Sabatu, najważniejszego spotkania szlachty. Odwróciła się całkowicie bokiem do ciał i podeszła bliżej drzwi, żeby nie musieć ich oglądać. To był pierwszy raz, kiedy spotkała się z tak makabrycznym widokiem i sekunda spoglądania na martwych czarodziejów była zdecydowanie sekundą za dużo. Odwracała twarz jak tylko mogła, ale i tak zareagowała lepiej niż niektóre lady, zauważyła, że Lord Travers swoją nową małżonkę musiał wynosić na rękach. Na twarzy Libry nie można było dostrzec strachu, ale dziwne skupienie, kiedy wpatrywała się w marmurową podłogę pod sobą. Jej przytłumiony winem umysł z lekkim opóźnieniem przypomniał sobie o tym, że każda z ofiar opowiadała się przeciwko Grindelwaldowi. Bardziej usłyszała, niż zobaczyła, że część arystokratów pobiegła w jakimś kierunku, najwyraźniej w pościgu. Morderca wciąż musiał tu być. Wyciągnęła różdżkę, którą miała w ukrytej w połaciach sukni kieszeni. Ściskała ją teraz między palcami, dociśniętą do ciała, unosząc w końcu głowę, ale nie kierując wzroku na centrum sali. Pod żadnym pozorem. Ostrożnie wycofała się z przepełnionej sali chcąc odejść jak najdalej od miejsca masakry.
/zt
Ostatnio zmieniony przez Libra Black dnia 24.07.16 12:06, w całości zmieniany 2 razy
Nie myślała, nie skupiała się na tym, co zobaczy za drzwiami. Owszem, przeczuwała, że wydarzyło się coś niedobrego - kilkanaście par opuszczało w popłochu salę balową a mężczyźni podtrzymywali szlochające partnerki - ale nie potrafiła przewidzieć tego, co faktycznie zgotował arystokracji morderczy los. Z tyłu tłumu nie widziała tego, co działo się dalej, dlatego - coraz bledsza - przesunęła się do przodu, zatrzymując się gwałtownie dopiero w momencie, w którym system nerwowy nadążył za przekazywaniem rzeczywistych informacji. Krew. Głośno wypowiedziane nazwiska. Siwe włosy Malcolma, jego barczyste ciało, okrutnie zdeformowane i przyciśnięte do podłogi kryształowym żyrandolem. Jej krewny, nestor jej rodu, opiekun, obrońca i sędzia. Laidan przestała widzieć to, co działo się dookoła. Jakaś grupka osób rozpoczęła szaleńczy bieg, znikając za drzwiami, ktoś płakał, gdzieś obok błysnęło zaklęcie - złotowłosa kobieta coraz szybciej traciła kontrolę nad swoimi zmysłami, dziwnie otępiałymi, jakby przesyt bodźców konsekwentnie wyłączał poszczególne obwody. Zadrżała nerwowo, nie widząc, czy bardziej przeraził ją bestialski widok czy fakt, że ktoś odważył się uderzyć w przedstawicieli szlachty a zwłaszcza - w Malcolma Avery'ego, jednego z najmożniejszych nestorów. Świat rozsypywał się dalej a coś, co uważała za niepodważalny fundament - nawet w czasie tragedii ostatnich tygodni - właśnie rozpadło się na kawałki. Zbyt dużo bólu, szoku i strachu; wyczerpany organizm kobiety łaskawie dopiął swego i Laidan zachwiała się gwałtownie, by chwilę potem osunąć się w kierunku ziemi.
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
Najpierw zobaczył stróżkę krwi, niemalże artystycznie rozlewającą się żywą czerwienią na sławnej marmurowej posadzce Hampton Court. Dopiero po chwili spostrzegł stos zmasakrowanych ciał przytwierdzonych do podłoża kryształowym żyrandolem i identyfikującego je uzdrowiciela. Ryk bezsilnej złości wydarł się ze spierzchniętych ust Avery’ego, gdy zarówno lord Black, jak i niosące się jeszcze długo echo, bezlitośnie przedstawiło listę zamordowanych. Malcolm Avery, którego widzieli zaledwie parę dni temu, który nie dalej niż przed tygodniem życzył im powodzenia na nowej drodze życia i wyrażał aprobatę co do ich małżeństwa i poprawiania relacji międzyrodowych z Greengrassami. Yaxley, Flint, Travers. Wiedział już wszystko. Wiedział, co łączyło te osobistości, tylko ten jeden raz tkwiące w spokoju tuż obok siebie - śmierć drwiła sobie z zamierzchłych waśni, stawiając ich wszystkich na równi. To nie była już tylko prowokacja, jak w przypadku aresztowania Leandry, to był cios wymierzony prosto i celnie w elitę czarodziejskiej społeczności.
- Nigdzie nie idziesz - nie, Lilith, nie wyrywaj się. Słowa same wydobyły się z jego gardła, palce same zacisnęły się dookoła jej nadgarstka, trzymając w miejscu, gdy pędzona głupim odruchem chciała wybiec na łowy. - Spójrz co zrobili nestorom. Pomyśl co zrobiliby młodej szlachciance - a teraz nie patrz już wcale, niech makabryczne widoki nie wżynają ci się w pamięć, odbierając możliwość spokojnego snu w nocy. Mówił cichym, lecz zdecydowanym głosem, który docierał do niego samego jak zza tafli szkła. Wciąż nie był w stanie uwierzyć w to, czego świadkami właśnie byli. Rozluźnił palce, pozwalając pannie Greengrass zbliżyć się do ochlapanej krwią przerażonej lady Nott, lecz nim sam podążył jej tropem, by próbować wypytać o cokolwiek zdruzgotaną damę, jego rozbiegane spojrzenie padło na Isolde, opadającą bezwładnie na posadzkę tuż przy ciałach. Krew łapczywie jęła wsiąkać w materiał jej drogiej sukni, ale Avery nie widział już tego, brnąc jak w transie przed siebie, by - niezależnie od tego, czy lady Bulstrode sobie tego życzyła, czy nie - stanąć tuż przed nią, plecami do zrzuconego żyrandola, odgradzając ją tym samym od makabreski.
- Nie patrz na to, Izoldo - odezwał się miękkim tonem, pochylając się nad nią, nie do końca świadomy tego, jak powinien postąpić. Wiem, Izoldo, tragedia przyciąga jak ogień ćmy, ale nie wpatruj się w wybałuszone nierozumnie martwe oczy swoich krewnych ani ich rozlewające się po podłodze wnętrzności. Z tymi na pewno wiele razy miałaś styczność w szpitalu, ale to co innego. Te wnętrzności chętnie przywitają się z Ondyną, a tego przecież nie chcesz. - Chodź, wstań, teraz już niczego nie zmienimy - mówił, wyciągając obie dłonie w jej kierunku, by pomóc jej wstać, a może wręcz samodzielnie postawić ją na nogi wśród tej kałuży krwi, po której stąpał, uważając tylko, by się nie poślizgnąć. Nie wiedział jak pomóc, ciepło nie było zapisane w jego genach.
Odrzućmy na bok wszelkie animozje, Izoldo, dzisiaj jestem twoim przyjacielem.
| zt Pers, Lilith, Izolda
let not light see my black and deep desires.
Powinna już być przyzwyczajona do godzenia się z losem, lecz czy jego matka równie często nie wyzywała go na pojedynki? Jeśli tym razem pragnęła sądu bożego, w tym starciu musiała zmierzyć się z nim. Przybranie miana sekundanta Fortuny nie wprawiało Samaela w dumę - uznawał to za konieczność, nie do końca przykrą, lecz również nie przydającą satysfakcji.
Zostawił ją na moment dobrowolnie, wręcz usłużnie podprowadzając pod drzwi prywatnych komnat lady Nott i muskając wierzch jej dłoni pachnącymi winem wargami. Grali pięknie, tym razem wystawiając spektakl dla szerszej i bardziej wymagającej widowni niż zwykle, która jednak nie miała pojęcia, iż w dramacie następuje nieodwołalne złamanie zasady decorum, a uśmiech obojga aktorów jeszcze nigdy nie był tak sztuczny. Nie czatował na Laidan pod drzwiami, nie czuł już tej postępującej desperacji oraz skrajnego szaleństwa, popychającego go do radykalnych czynów. Korzystał z uroków Sabatu, prawie beztrosko, choć z doskonale odmalowanym na twarzy smutkiem konwersował z damami i lordami, choć jego myśli wciąż koncentrowały się na odseparowanej od niego matce.
Był monotematyczny, acz w dramatycznym blasku wydarzeń zwłaszcza ostatniego tygodnia; jak w kalejdoskopie przeskakiwały mu przed oczami migawki kolejnych obrazów: ostra kłótnia, kończąca się gniewnym gwałtem, ciało szorujące o szorstkie deski, drzazgi wbite w bladą, delikatną skórę, język, liżący jego buty. Sine obręcze na nadgarstkach, płonący czerwienią policzek, twarde słowa oraz chyba najgorsze, bierna pokora, z jaką godziła się na wszystko i... pluła mu w twarz, dając sobie wepchnąć język do gardła Morpheusowi. Żałował tylko, że nie zdołał zabić Malfoya... najlepiej na jej oczach, by wiedziała na pewno, że nie cofnie się przed niczym. Poza tym drobnym niedomówieniem, Samael miał poczucie należycie spełnionego obowiązku. Okazywała szacunek i nie sprzeciwiała się: planując usunięcie Reagana posiadał odpowiednio dużo czasu, aby wyłożyć przed kobietą jej kolejne obowiązki i powinności.
Otwarte wrota sali balowej zakłóciły niestety ten święty porządek, równocześnie uniemożliwiając Avery'emu zaproszenie matki do kolejnego namiętnego tanga. Przerażone krzyki ciżby nie komponowały się właściwie z taneczną melodią, a zalegające na parkiecie martwe ciała także nie zdawały się sylwestrową dekoracją. Drgnął lekko, wpychając się przed tłum, aby przyjrzeć się temu z bliska. Widział krew, rozpoznawał twarze; uderzyła w niego olbrzymia fala niemożliwego do zatrzymania gniewu. Oraz strachu.
Gdzie ona jest?
Łowił wzrokiem stłoczonych razem ludzi, przeczesując tłum w poszukiwaniu blasku złotych włosów, bardziej zaaferowany odnalezieniem Laidan - też przecież mogła być w niebezpieczeństwie - niż śmiercią potężnych nestorów, w tym i samego Malcolma Avery'ego. Krewny nie liczył się zupełnie, kiedy Samaeala napędzało szaleństwo, bo nie wiedział, co się dzieje z Lai.
Umierała? Została porwana, zgwałcona, okaleczona?
Dopóki nie zobaczył, jak osuwa się na ziemię, myślał, że jego serce się zatrzymało. W chwili, gdy łapał ją w ramiona, tuż przed tym, nim uderzyła głową o zimną, marmurową posadzkę zrozumiał, że żyje. Tylko dzięki niej.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Spódnice i treny balowych sukien szurały po śliskiej posadce, upodabniając się do pełzających gadów.
Prawdopodobnie węży - po krótszym namyśle Eurydice stwierdziła, że było to jedno z jej najbardziej trafnych porównań.
Lawirowała pomiędzy tłumami szykownie ubranych ofiar i sępów, wymieniających uśmiechy i najświeższe informacje, jeszcze ciepłe od raczkujących skandalów. Trzymali w dłoniach kieliszki, mniejsze i większe, mniej błyszczące i bardziej połyskujące, z rozbijającymi się we wnętrzach trunkami. Odruchowo zerknęła ku dołowi. Jej posrebrzane naczynie było do połowy wypełnione krwistoczerwonym winem, rocznika tego i owamtego, producenta o nazwisku brzmiącym z francuska, którego nie sposób było zapamiętać. Pamięć. Szwankowała, od kiedy jej umysł zamroczyło kilka innych kieliszków. Magia alkoholu nie służyła jej w żadnych ilościach, a po zanurzeniu ust owijała wokół metaforycznego palca, stąd stanowczo odmówiła kolejnych, zgubnych łyków. Mimowolnie rozejrzała się wokoło siebie. Znajome twarze pojawiały się i znikały, jak duchy, a nie żywe istoty. Nie tylko one były martwe; wszystko zdawało się mienić fałszem i nadmuchiwaną ekscytacją. Wszystko, z wyjątkiem przeraźliwego krzyku, który rozdarł gwar okolicznych rozmów.
Gwałtownie odwróciła głowę w stronę masywnych wrót, które już po kilku sekundach pochłonęły zdecydowaną większość zebranych gości. Niesiona nurtem fraków i zdobionych sukienek trafiła do sali balowej, dusznej, ogromnej, mrocznej... cuchnącej. Zmysł węchu Eurydice zawołał na alarm, rozszerzając jej źrenice do smolistej czerni, a uwagę do najwyższych obrotów. Nie zważała już na ramiona, nachalnie trącające jej własne, ani na wrzaski, które w jej głowie przycichły na miarę szeptu. Wytrwale przesuwała się do przodu - dalej, dalej, dalej - dopóki wewnętrzny głos uprzejmie nie poprosił jej, aby przystanęła. Gdzieś rozbrzmiał krzyk Rosalie Yaxley, nieopodal upadła Laidan Avery, a ona nie mogła zrobić nic, oprócz obserwowania makabrycznego obrazu nieznanego autorstwa. Dziadku. Ciało jego, i paru innych ofiar, było już w trakcie rozkładu. Ich serca milczały, oczy zionęły pustką, a usta otworzyły się w bolesnym grymasie. Kielich Eurydice wysunął się z jej dłoni, spektakularnie roztrzaskując o posadzkę i mieszając krew z winem. Rozchyliła drżące wargi, z których wydobył się głuchy wrzask, stłumiony bolesnymi wspomnieniami, obawą o przyszłość i najbliższych. Gwałtownie wycofała się do najbliższej ściany. Przylgnęła do niej całym ciałem, jakby życzyła sobie, aby kolorowe freski pochłonęły ją od srebrnych obcasów aż do opaski zdobionej kamieniami. I znalazły Mortimera. Niezwłocznie.
A później odnalazłem (Adrien i Percival mi ją wskazali) Megarę, dziś niezwykle miło nam się rozmawiało, chociaż sądzę że to kwestia alkoholu. I świętowaliśmy Nowy Rok, a nagle wpadłem na najgłupszy pomysł na jaki mogłem wpaść. Powiedziałem Chodźmy do sali balowej co absolutnie nie mogło się skończyć dobrze, chociaż ona pewnie liczyła na taniec. Wchodzimy i widzę zamieszanie, ciszę i krzyki. I niepokój rośnie w naszych sercach, chociaż rzeczywistość trudno jest mi ogarniać będąc aż tak pijanym, że pięć razy pytałem pana obok mnie co się wydarzyło. Za piątym razem patrzę skupiony na środek krwawej sceny, a części ciała mnie bolą od samego spojrzenia. I patrze i nie wierzę, kiedy Megara wciska nos pod moje ramię chcę ją stamtąd zabrać aż nagle dostrzegam, że nie tylko my tego dnia straciliśmy kogoś nam bliskiego. Nie interesuje mnie zgromadzenie. Ani jedna z tysiąca osób. Prócz tej co trzyma nos pod moją pachą i tą która się na ścianie właśnie rozjechała.
- Weźmy Eurydykę stąd - informuję, bo to nawet nie była propozycja skierowana do żony, ale informacja stanowcza. Kiedy idę z Megarą, która nie chce patrzeć, bo nikt nie chce patrzeć. Czy ja coś widzę prócz Eurydyki? Mam gdzieś z tyłu głowy, że to także mój dziadek. Ale ta informacja zbombarduje mnie, w chwili, kiedy będę już trzeźwy. Teraz staję przed moją siostrą nie-siostrą i kręcę głową, żeby nie jęczała już, żeby się zachowywała. Niech powstrzyma się, niech ma kawałek mojej siły, niech pokaże się taką jaką chciałby widzieć ją o n.
Jest tylko jeden ktoś, kto w razie mojej dysfunkcji, a teraz jestem z byt pijany, by odprowadzić Eurydykę do domu, może zająć się nią. To Mortimer, bo innego nie znam człowieka, któremu mógłbym dać ją w opiekę.
- Chodź, zaprowadzę cię do Mortimera - mrucze przez fryzurę do jej ucha, mruczę harczę albo grożę jej, żeby odsunęła się od ściany i dała mi się zaprowadzić po dobroci, bo nie chcę jej ściskać przez całą drogę za głowę, tak jak teraz. Odpuszczam i szukam pod ręką Megary. Niech prowadzi nas, bo ja nie jestem w stanie.
Alkohol krążący w moich żyłach wprawiał mnie w dobry nastrój. Byłam bardziej wygadana niż zazwyczaj, wciąż tylko się uśmiechałam i być może nie zawsze pamiętałam o chwilach, kiedy powinnam ugryźć się w język. Ale czy zaraz nie miał zacząć się kolejny rok a wraz z nim i wszystko powinno od nowa się rozpocząć?
Kiedy zjawiłam się w sali balowej, było w niej już mnóstwo osób. Od razu poczułam, że krzyk, który przed chwilą usłyszałam, nie był w żaden sposób związany z zabawą. Ludzie zaglądali do środka mniej więcej w miejsce gdzie, jak mi się wydawało, na suficie jeszcze niedawno musiał wisieć żyrandol. Ze swoim niskim wzrostem nic nie widziałam, próbowałam jak najkulturalniej się między nimi przecisnąć. Co tam się stało? Gdzieś w pobliżu Tristan rzucił zaklęciem - nawet nie wiedziałam w kogo. Poczułam jednak przerażenie, które tym bardziej narosło, kiedy Black wypowiedział imię nestora naszego rodu. Wreszcie ktoś się przesunął i zobaczyłam całą krwawą scenę. Zasłoniłam usta dłonią, kiedy wyrwał mi się z nich cichy okrzyk. Och. Jak to? Słyszałam jak wszędzie dookoła ludzi coś mówią, inni krzyczą, niektórzy gdzieś wybiegali, jednak tylko stałam i patrzyłam się krew. Chociaż był to okropny widok, nie mogłam oderwać od niego wzroku.
Słysząc krzyki z górnego piętra nie mógł początkowo rozpoznać do kogo należał głos. Czy była to jedna z części spektakularnej północy lady Nott? Jak większość wychylił się przez balustradę, by spojrzeć w dół na gromadzących się prze wejściu do sali balowej gości. Ktoś krzyknął ponownie. Wszyscy stali zbyt oszołomieni, by się poruszyć, ale jakby na zawołanie całe mrowie gości zaczęło się rozpierzchać. Niektórzy biegli w sobie znanym kierunku, inni cucili osunięte na podłogę kobiety, jeszcze inni znikali szybciej niż można było cokolwiek zauważyć. Poczuł jak ktoś uderzył go w plecy, pchając się w stronę schodów na parter, a następnie do wyjścia. Ludzie przepychali się w dziwnym przerażeniu niczym spłoszone stado zwierząt, a on dalej nie wiedział, co się działo. Szybko poszukał wzrokiem kogoś odpowiedniego. Złapał za ramię jakiegoś półłysego lorda i przyciągnął do siebie.
- Co się dzieje?! - warknął, patrząc na niego wyczekująco. Pomimo wrzasków zdołał usłyszeć odpowiedź. Morgoth puścił ramię mężczyzny, nie mogąc dowierzać w to, co usłyszał. Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers nie żyli. Wiadomość dosłownie pozbawiła go na dobrą chwilę władzy we własnym ciele. Stał pośrodku biegających i przerażonych gości Noworocznego Sabatu, który miał być kolejną niezapomnianą perełką. Oj, tak. I na pewno taka właśnie będzie. Zaraz jednak ocknął się, pędząc myślami w stronę kuzynek. - Rosalie. Liliana - wyszeptał, zanim zaczął odpychać ludzi i zbiegać po schodach, kierując się w stronę największego tłumu. One musiały gdzieś tu być! Niełatwo było dostać się choćby na kilka metrów do wejścia sali balowej, ale to mu wystarczyło. Zauważył omdlałą Rosalie, a tuż obok jej narzeczonego. Podbiegł w tamtą stronę, klękając przy kuzynce i sprawdzając czy wszystko w porządku. Miała ciężki oddech, ale dalej łapała powietrze. - Rosie, Rosie. Słyszysz mnie? - spytał z przerażeniem w głosie, delikatnie klepiąc ją po policzkach. Wiedział, że klątwa dawała o sobie znać i możliwe, że niedługo miała dosięgnąć i jego. Na szczęście praca ze smokami nieco pomogła mu nad nią panować. Ale nie cały czas. Wydawało mu się, że usłyszał imię młodszej kuzynki, po czym spojrzał na lorda Corvusa Blacka. - Zabierz ją stąd - rzucił tylko, wiedząc, że nie musiał tego mówić, po czym wstał i zaczął kierować się pod prąd w stronę wejścia. Odpychał uciekających w panice i po dłuższym czasie w końcu zobaczył postać Liliany. Stała jak zaczarowana, wpatrując się w coś przed sobą. - Liliana! - wykrzyknął jej imię, zanim złapał za ramię i obrócił do siebie, przytulając i zmuszając równocześnie, by odwróciła wzrok. Dopiero wtedy to dostrzegł. Zakrzepłą krew, zielono-żółte mózgi i kawałki czaszki odbijające się w rozgruchotanym żyrandolu. A pomiędzy wykrzywionymi ciałami dostrzegł twarz nestora Yaxley'ów. Swojego rodu. Zacisnął szczęki, po czym nie puszczając Liliany, zaczął wycofywać się w stronę wyjścia z posiadłości.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Moje imię wypowiedziane tuż przy uchu i dotyk Morgotha jakby trochę mnie otrzeźwił. Dałam mu się odwrócić i przytulić, schowałam twarz w jego ramieniu. Dobrze było mieć go przy sobie. Chociaż w około pełno było znajomych twarzy, to miałam wrażenie, że w tej chwili każdy przejmuje się sobą i swoimi najbliższymi.
- Och, Morgoth - powiedziałam gdzieś do jego szyi, gdybym o tym pomyślała, pewnie nawet nie byłabym pewna czy mnie słyszy. Wszędzie panował harmider, a ja mówiłam niewyraźnie. - Co teraz będzie? - zapytałam naiwnie, niczym jakaś małolata, wierząc przez chwilę, że mój kuzyn będzie znał odpowiedź na to pytanie.
Pozwoliłam prowadzić się ku wyjściu, trzymając kuzyna chyba tak samo jak on mnie. Nie chciałam go zgubić i poczuć się samotnie jak przed chwilą. Mój wcześniejszy dobry nastrój zmienił się w coś nieokreślonego, byłam zszokowana a równocześnie chyba dziwnie obojętna na to, co przed chwilą widziałam.
To miał być wspaniały Sabat, wypełniony tańcem, alkoholem i radością. Bankiet-furtka do dawnego świata, którym Laidan chciała się upić, zbierając siły na sprostanie kolejnym okrucieństwom, serwowanym jej lekką ręką przez Samaela. W ciągu tych zaledwie kilku godzin spędzonych na salonach, Avery poczuła, że odżywa, że może oddychać swobodniej, że nie zapomniała szczegółów odgrywanej roli. Dalej mogła spełniać się aktorsko, próbując odnaleźć się w nowym świecie, jednak ta wspaniała nadzieja została nagle i równie brutalnie ucięta. Ktoś podniósł rękę na szlachtę, zadając jej bolesny, szokujący cios. Nestorzy i para młodych Bulstrode'ów, przecież także należących do jej najbliższej rodziny. Przesuwała słabnącym wzrokiem po ciałach, oddychając coraz bardziej płytko, by zatrzymać spojrzenie na Malcolmie. Silnym, zdecydowanym mężczyźnie, w którym upatrywała opokę rodu, teraz połamaną, zamordowaną. I to w takich okolicznościach, w takiej grupie czarodziejów o niezwykłej mocy. Kto mógł pozbawić życia potężnych nestorów? Za jednym zamachem? W tak bestialski sposób, zapewne torturując ich przed wydaniem ostatniego tchnienia? Do tego w Hampton Court, dworze pełnym ludzi, tętniącym życiem. Nie stało się to w poszczególnych posiadłościach w czasie mrocznego wieczoru a tutaj, zaledwie kilka kroków od rozbawionych Sabatem ludzi. Dlaczego nic nie słyszeli? A może ciała zostały tutaj przeniesione, by przesłać im jakąś wiadomość?
Szok, ból i przerażenie, napędzane tylko histeryczną próbą zrozumienia sytuacji, odebrały Laidan przytomność. Ostatnim wspomnieniem sprzed chwilowej, czarnej kurtyny był zapach krwi i perfum Samaela, mieszający się w idealnym aromacie grozy. Nie wiedziała, na jak długo mrok przesłonił jej oczy, pozwalając choć na chwilę odseparować się od przerażającej rzeczywistości. Przytomność wracała niezwykle szybko. Ktoś ją podtrzymywał, mocne, szorstkie dłonie przyciskały się do jej ciała a ciepły oddech owiewał twarz. Ktoś inny płakał, krzyczał; woda - a może krew? - uderzała kroplami o marmurową posadzkę. Avery nabrała spazmatycznie powietrza, rozchylając oczy. To pierworodny syn uchronił ją od upadku, trzymając teraz ściśle w swoich ramionach. Nie wyrywała się, nie przeraziła jeszcze bardziej - nie była w stanie. Po prostu instynktownie wtuliła się w jego ciało, wciskając głowę w klatkę piersiową, by już więcej nie spoglądać na pozostałości szlacheckiego spokoju, które zarżnięte leżały pod roztrzaskanym żyrandolem. Czuła szybko bijące serce Samaela, ale nie myślała teraz o tym, co jej uczynił. Świeże, bolesne wspomnienia wyparły choć na moment te wcześniejsze a Laidan ufnie wtulała się w mężczyznę, zaciskając kurczowo dłonie na materiale jego szaty. Byleby jej nie puszczał, byleby i ten fundament nie rozpadł się na kawałki, byleby jego umięśnione ciało ktoś rozorał zaklęciami, byleby mogła na kimś się oprzeć. Nawet jeśli miał to być ktoś, kto połamał ją i zamordował zaledwie kilka dni wcześniej. Cała drżała, nie próbując nawet formułować pytań ani oskarżeń, ciągle osłabiona i na granicy kolejnego zemdlenia.
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
Nie codziennie tylko była to śmierć czworga nestorów rodów. Ich ciała spoczywały w kałuży krwi a ja nerwowo szukałem wśród nich swojego przodka, ale na szczęście to nie jego twarz wykrzywiona grymasem była jedną ze zmarłych. Dostrzegłem za to martwą sylwetkę lorda Yaxley'a a chwilę później tuż u mojego boku usłyszałem przeraźliwy krzyk Rosalie, która dostrzegła to samo co ja. Przytrzymałem jej rękę, którą położyła na mojej klatce piersiowej, aby przypadkiem nie wpadła na pomysł podbiegnięcia do nestora. W szoku robi się różne rzeczy a już na pewno robią to kobiety, które bardzo łatwo ulegają emocjom.
- Znajdziemy Lilianę, na pewno jest tu gdzieś w pobliżu – powiedziałem ostro, ale spokojnie, próbując zapanować nad paniką, którą widziałem w oczach lady Yaxley. Ostatnie co nam było teraz potrzeba to panująca szlachcianka, ale przynajmniej nie zemdlała jak niektóre kobiety wokół. To zdecydowanie nie był widok dla słabych osób. - Teraz się musisz uspokoić, to nie jest dobre miejsce. Chodź ze mną, dajmy im pracować – ująłem ją pod ramię, starając się ją jak najszybciej wyprowadzić z sami. Duchota i wszechobecna panika z pewnością nie pomogłyby Rosalie dojść do siebie a nie mogła ryzykować kolejnego ataku. Po drodze słyszałem urywane rozmowy, że podobno ktoś już ruszył w pościg za mordercą, ale nie liczyłem na to, że uda się im go złapać. Ktoś kto morduje nestorów nie ma nic do stracenia.
Z/t dla mnie i Rosalie
- Teraz wracamy do domu - odpowiedział na pytanie Liliany, po czym zatrzymał się i spojrzał jej w oczy. - Trzymamy się razem, a wszystko będzie dobrze - urwał, zmuszając ją, by na niego spojrzała. - Liliana! Obiecuję! A teraz naprawdę musimy już iść!
Obrócił się, ciągnąć ją dalej w stronę wyjścia. Opuścili posiadłość, by zaraz na zewnątrz przywołać powóz zabierający ich do domu.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 08.07.16 13:02, w całości zmieniany 1 raz
Strona 2 z 34 • 1, 2, 3 ... 18 ... 34