Sala balowa
Izolda
W najbardziej zdobionej części sali balowej ustawiono specjalne podium, na którym ma się rozegrać dramat, którego aktorami zostali wszyscy uczestnicy balu. Dopóki jednak sztuka trwa, główne miejsce zajmuje nie kto inny jak sama Izolda odgrywana przez uroczą gospodynię balu, lady Adelaide Nott. Siedzi na zdobionym krześle, przypominającym tron, a jej jasny strój przywodzi na myśl suknię ślubną. Ustawiony nieopodal stolik ugina się od herbatników i imbryków z herbatą. Nieopodal, umożliwiając odbycie z nią krótkiej pogawędki postawiony został wyściełany taborecik. Wygodny, choć celowo niezachęcający do spędzania na nim zbyt wiele czasu. Każdy bowiem zasługuje na odrobinę uwagi Lady Nott, nie więcej, nie mniej.
Stojące nieco dalej, wygodniejsze i większe krzesła zajęte są zazwyczaj przez Lorda Cronusa Malfoya przyjmującego rolę rycerza Tristana oraz Lorda Voldemorta jako króla Marka. Panowie co jakiś czas jednak przypisane im miejsca opuszczają, a ich pilnowanie przed zajęciem przez nieroztropnego gościa przypada ożywionym zaklęciem zbrojom, których głośne dzwonienie oznajmia każdy ruch, wywołując przy tym grymas niezadowolenia na twarzy gospodyni.
Z Adelaide Nott można oczywiście porozmawiać. Dobre maniery wręcz wymagają podziękowania gospodyni za zaproszenie. Zależnie od jej dostępności, możliwe są następujące interakcje z Izoldą. Żeby poznać odpowiednią, należy na zakończenie posta, w którym postać podejdzie przywitać się z Lady Nott, rzucić kością k3. Wynik określa interakcję z gospodynią.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.11.24 18:24, w całości zmieniany 10 razy
Darcy, zaklęcie świsnęło niedaleko ciebie, ale twój brat był zbyt pijany, żeby objęło cię swoim zasięgiem. Jako ostatnia dołączyłaś od grupy.
Gnająca na czele Inara jako jedyna widziała, którędy pędzi tajemnicza persona. Za tylnymi drzwiami sali balowej znajdował się długi, ciemny, lekko zakurzony korytarz - najwyraźniej nie był zbyt często używany. Minęliście przynajmniej sześcioro drzwi do innych pomieszczeń, lecz śladem domniemanego mordercy wpadliście dopiero do ostatniego z nich. Skromna komnatka zawierała jedynie niezbyt luksusową pryczę zaścielaną prześcieradłem, przy drugiej ścianie znajdowała się wysoka, głęboka szafa. Co musiało jednak zwrócić największą uwagę, to olbrzymie dwuskrzydłowe okno otwarte na oścież, przez które do środka wdzierał się śnieg, a którego koronkowe firany szaleńczo tańczyły z zimowym wiatrem.
Jeśli spróbowaliście wyjrzeć przez okno, dostrzegliście, że znajduje się ono na bardzo wysokim drugim piętrze - sale w posiadłości lady Nott wydawały się wyjątkowo strzeliste. Tuż pod oknem znajdował się częściowo zadaszony taras. Możliwe, choć nierozsądne, byłoby spróbować ześlizgnąć się po lekko pochylonym dachu, a następnie zeskoczyć na ów taras. Blisko niego wiły się grube, nagie gałęzie wysokich drzew - po których prawdopodobnie dałoby się zejść na dół. Zarówno taras, jak i ziemię, zdawały się pokrywać gęste zaspy śniegu. Wyjście na taras z całą pewnością byłoby łatwiejsze z piętra niżej, ale musieliście zdawać sobie sprawę z tego, że nie mieliście dużo czasu.
Darcy, Inara, pamiętajcie, że wciąż macie na sobie balowe buciki. Wszyscy pamiętajcie również o tym, że na terenie posiadłości lady Nott nie działają żadne zaklęcia teleportacyjne, pamiętajcie również o karach do rzutów (także sprawnościowych) przysługujących za wypity alkohol. W tej kolejce każdy z Was może napisać maksymalnie trzy posty, ST bezpiecznego pokonania każdego z dwóch pięter w sposób opisany powyżej wynosi 60 (do rzutu dodajecie sprawność). Na odpis macie 48h i piszecie w tym wątku.
Milczał, nie ruszając się z miejsca, trwając przy Laidan, choć wolałby odrzucić jej prawie bezwładne ciało i rzucić się, by wymierzyć karę fantomowemu mordercy. Ten zasługiwał na najbardziej wysublimowane tortury, na wielogodzinne męki, na konanie na krzyżu - a sala robiła się coraz bardziej opustoszała, gdy kolejni o znanych nazwiskach w pośpiechu opuszczali rezydencję lady Nott. Ze strachem w oczach, łzami srebrzącymi się na policzkach i krzykiem na ustach.
I on nie mógł nic zrobić.
Rozkołysany Toujours Pur, z matką tulącą mu się do piersi był równie bezużyteczny, jak zdezorientowane domowe skrzaty, plączące się pod nogami i narażające się na kopniaki. Dobijało go to. Był wściekły.
Na siebie. Na tego, kto ośmielił się tak perfidnie zakpić z najstarszych rodów, tego, który wymierzył im ten policzek.
Tylko na Laidan nie potrafił się złościć. Drgnął zaskoczony, gdy przytuliła się do niego, gdy ufnie przylgnęła do klatki piersiowej. Odzwyczaił się od czułości, prawie stracił nadzieję, że kiedykolwiek tak chętnie zatopi się w nim, traktując go jak bezpieczną przystań. Rozkojarzył się zupełnie, czując drobne dłonie zaciskające się na szacie, prawie słyszał jej podświadomy głos, proszący, aby nie zostawiał jej ani na moment.
-Przy mnie nie spotka cię nic złego - obiecał, przygarniając matkę do siebie, po czym bez wysiłku wziął filigranową Lai na ręce, niosąc ją, jakby była jego księżniczką. M u s i a ł odejść, uciec, odciąć się od tych morderstw. Gardził sobą, ale Laidan wciąż była ważniejsza. Najważniejsza.
|zt dla Lai i Samaela
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Wreszcie dostrzegła Gustava i z ulgą ujęła jego ramię. Ukryli się w jednym ze spokojniejszych zakątków posiadłości, gdzie Medea wypiła dwie szklanki wody i zjadła coś lekkiego, by w ten sposób choć częściowo załagodzić skutki wina lady Adelaide. Udawała, że nie widzi złośliwego grymasu na ustach lorda Rowle. W duchu sama trochę się z siebie śmiała i była pewna, że małżonek nie pozwoli jej o tym potknięciu szybko zapomnieć. Kiedy poczuła się lepiej wrócili do reszty gości: witali się z dawno niewidzianymi krewnymi i szklonymi znajomymi. Medea nie mogła powstrzymać uczucia okropnego deja vu. To było jak kolejna ambasada. Kolejny kraj, który musiała oswoić i opanować. Wciąż nie czuła się jak w domu i okropnie ją to bolało. Uśmiechała się jednak promiennie jak na idealną żonę przystało. Trochę żartowała, trochę się wyzłośliwiała - jak zawsze czyniła wszystko, by w oczach rozmówców wypaść jak najlepiej. Potrzebowali dobrej renomy wśród szlachty. Im więcej będą mieli znajomości tym łatwiej przyjdzie im pokonać kolejne wyzwania.
Wreszcie zaczęła zbliżać się północ. Medea pozwoliła, by Gustav poprowadził ją w stronę sali balowej. Humor miała zaskakująco dobry, mimo kiepskiego początku wieczoru. Miała ochotę potańczyć! Kilka walców z pewnością ukoronuje ten wieczór. Ale alkoholu na pewno już dzisiaj nie tknie.
Cichym głosem opowiadała coś Gusowi do ucha, zapewne jakąś anegdotkę czy zabawną obserwację poczynioną w ciągu ostaniach godzin. Później nie będzie już pamiętać co to dokładnie było. Przerwał jej dochodzący zza drzwi krzyk, na dźwięk którego natychmiast umilkła. Wszystkie jej mięśnie się napięły, gdy uniosła głowę i zaczęła się rozglądać wokół. Tłum wypełniły krzyki i nerwowe rozmowy. Państwo Rowle przeszli nieco bliżej i wtedy ich oczom ukazał się okrutny widok. Medea głośno nabrała powietrza i przysłoniła usta dłonią. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w scenę kaźni. Któż miał czelność? - pomyślała, mocniej zaciskając palce na ramieniu męża. - Któż się odważył? - pokręciła z niedowierzaniem głową. Nie zrobiło jej się słabo, widowisko jakkolwiek makabrycznie nie wzbudziło w niej dość silnych uczuć, by miała mdleć. Była jednak bez wątpienia zaniepokojona. Większość ofiar była jej znana, ale nie bliska - nie będzie ich opłakiwać. Pożałuje co najwyżej nestora Averych, wszak miała jego krew w żyłach. To był jednak cios wymierzony w nich wszystkich. I ten fakt wyraźnie ją poruszył. Rozejrzała się w tłumie usiłując odnaleźć nieliczne bliskie osoby. Megara wyszła razem z Deimosem, a Samael zatroszczył się o ciotkę Laidan. Astoria chyba wróciła już do Wiltshire. Nie było tu czego szukać. Walców już nikt dziś nie zatańczy.
- Zabierz mnie do domu. - poprosiła cicho, wbijając pełne zmęczenia spojrzenie w twarz męża. Musiała stąd uciec. Upewnić się, że dwie osoby, które kocha najbardziej są bezpieczne w Ramsdell Hall. Dopiero wtedy będzie mogła zastanowić się nad tym jak wiele złego wydarzyło się na dzisiejszym Sabacie.
Państwo Rowle szybko wycofali się z sali balowej i po znalezieniu podłączonego do sieci Fiuu kominka, wrócili do swojej rezydencji w Cheshire.
To zdecydowanie nie będzie miło wspominany przez nich początek roku...
|zt.
Nie spodziewała się, iż rozmowa z kuzynem zabierze tak dużą część jej czasu, oczekiwała raczej krótkiej wymiany zdań i jak najszybszego opuszczenia jego towarzystwa, poszukując kogoś innego do rozmowy. Została jednak mile zaskoczona, dopiero teraz musiała go pożegnać, chcąc udać się na salę balową. Poruszała się dość powoli, nie chcąc przez pośpiech omylnie zniszczyć swoją sukienkę - niestety lecz alkohol wydawał się działać teraz o wiele mocniej niż wcześniej, odbierając jej tym samym charakterystyczny dla Parkinsonów wdzięk. Pomimo tego jednak nie zapomniała po drodze wygładzić delikatnych fałdów, ponownie zachwycając się swoim ubiorem; była dość zadowolona z ogólnego efektu.
Szła tak, wychwalając w myślach udaną pracę domu mody jej rodu, gdy nagle uderzył nią widok wnętrza sali balowej. Gwałtownie zatrzymała się, starając się ogarnąć umysłem to, co właśnie zobaczyła. Dostrzegła omdlałą lady Nott, osoby, które na ten widok szybko odwracały się, chcąc jak najszybciej wydostać się z pomieszczenia. Najbardziej jednak zatrważającym widokiem były ciała - początkowo Elisabeth nie potrafiła ich zidentyfikować, po chwili dopiero rozpoznała w nich nestorów oraz dwie osoby z rodu Buldstrode. Chociaż nie czuła więzi z zamordowanymi, kobieta poczuła dziwne ukłucie w sercu - scena wydawała się być przerażająca, a fakt, że morderstwa dokonano w środku sabatu pełnym zaproszonych gości, zatrważała. Czy to oznaczało, że czarodzieje przestali być bezpieczni w każdym miejscu? Czy już nawet na uroczystościach czy odwiedzinach u bliskich nie można przestać obracać się przez ramię, w obawie o własne życie?
Panna Parkinson wydawała się gwałtownie otrzeźwieć w wyniku zastanej sceny. Po chwili postanowiła pójść śladem innych i zaczęła się wycofywać się w stronę wyjścia, mając jednocześnie nadzieję, że jej ojciec również to zrobił, gdziekolwiek był. Delikatnie podniosła dół sukni, nie chcąc jej zniszczyć czy też potknąć się o delikatny materiał. Wymijała stojące pary czy też tych, udających się w podobnym bądź różnym kierunku. W końcu udało jej się wydostać z posiadłości, po drodze dostrzegając swojego ojca. Szybko do niego podeszła, by razem mogli bezpiecznie wrócić do domu.
|zt
Przed drzwiami do sali gromadzi się coraz to większy tłum, lecz nigdzie nie mogę dostrzec złotowłosej głowy lady Lestrange. Kilka chwil na osobności, krótki spacer po ogrodach lady Nott wystarczył, by zniknęła gdzieś w tłumie i niezliczonych pomieszczeniach – może stoi gdzieś z przodu, może jeszcze nie dotarła przed sale? Jednakże mam przy sobie Cassiusa i to z nim mam zamiar przetańczyć noc, Connie na pewno odnalazła swojego… narzeczonego. Gdy dołączam, niewiele jestem w stanie dojrzeć pomiędzy sylwetkami czarodziejów i czarownic. Może to i lepiej, bo gdy rozlega się krzyk lady Adalaide Nott, a drzwi zostają pchnięte przez najbliżej stojące osoby, mur zgromadzonych chroni mnie przed okropnym widokiem. Pomimo to z ciekawością wyciągam szyję, stając na palcach i chwytając Cassiusa za rękę. Na własne oczy chcę się przekonać, co wywołało takie poruszenie – nieważne, że reakcja tłumu sugeruje, że lepiej odwrócić wzrok. Może lepiej byłoby to zrobić, bo makabryczny widok sprawia, że zamieram, wpatrując się w plamę krwi szeroko otwartymi oczyma. To nie żadna atrakcja, mająca na celu zaszokować zebranych gości. Gdzieś z odległej części pomieszczenia, dobiega szloch lady Nott. Martwe osoby. Trupy. Zakrwawione. Brutalnie poranione. Z pustymi spojrzeniami. W szoku może uczyniłabym kilka kroków do przodu, by przyjrzeć się im bliżej, jednak dłoń Cassiusa stanowi pewnego rodzaju kotwice, niepozwalającą odpłynąć mojej świadomości. Jak mogłabym podejść bliżej… Po co? By pobrudzić krwią brzegi sukni? By zapamiętać bardziej? Przecież inne, odpowiedniejsze osoby już zajmują się identyfikacją… Za niedługo zaroi się tutaj od medyków i policji…
- Chodźmy stąd... Proszę... – usta drżą, słowa są niepewne i łamliwe, pomimo to zwracam się do Cassiusa, wierząc, że czym prędzej mnie stąd zabierze i oszczędzi dramatycznego widoku, którego łatwo nie wypędzi się z pamięci. Z ulgą uświadamiam sobie, że wśród zamordowanych nie widziałam ciała Constance – na pewno jest bezpieczna. O niczym innym nie marzę, jak o zielonych płomieniach i bezpiecznych pomieszczeniach własnego dworu. Wiem, że on zostanie, w końcu duma Nottów nie pozwoli mu odejść, jednak nie widzę powodu, bym zostawała tutaj dłużej. Morderca już dawno uciekł.
| zt
- Isoldo... - Szepnęłam, nachylając się w jej kierunku, nie bacząc na to czy zanurzę kawałek sukni w kałuży krwi czy nie. - Chodź moja droga. Pozwól, że zabierzemy Cię do domu. - Dodałam nieco łamiącym się głosem, bowiem i ja powoli zaczynałam osiągać granice swoim możliwości. Posłałam Persusowi znaczące spojrzenie spod zaszklonych już oczu, delikatnie muskając dłonią jego przedramię.
Powietrze do reszty zdaje się być przesiąknięte zapachem śmierci, krwi i czarnej magii. Wszyscy powinniśmy stąd wyjść. Odwrócić wzrok. Nie patrzeć. Nic nam nam nie da spoglądanie na zastygłe w bólu twarze i to co z reszty ich ciał pozostało. Im już nie pomożemy - są martwi. Teraz, powinniśmy skupić się na żywych. Morderca zapewne wciąż gdzieś tu jest a to, to było ostrzeżenie, początek tego co ma nadejść.
I choose you.
.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
Jeden. Tłum przerzedzał się, bo część uczestników leżała na ziemi, część zawisła bezwładnie na oparciach krzeseł, a jeszcze inna namiastka śmietanki towarzyskiej rozbiegła się po budynku, szukając śladu winowajców owego zamieszania. Dwa. Eurydice zauważyła, że w czubek jej buta wżarła się szkarłatna plama; nie chciała jednak polemizować nad tym, czy to tylko wino, czy krew jednego z przodków. Trzy. Gdzieś w mglistych oparach jej umysłu przemknęła twarz Deimosa. Zbliżał się na tyle szybko, aby mogła oszacować, jak długo jego organizm będzie absorbował końskie dawki alkoholu, które przyjął tego wieczoru. Przez moment to ona chciała wziąć go w ramiona i matczynym zwyczajem doprowadzić do ładu, ale później przypomniała sobie, że to o n a była dzieckiem, które potrzebowało uwagi. Cztery. Deimos Carrow był pijany. Pięć. Słyszała, co do niej mówił (bądź bełkotał, dla tych ceniących sobie precyzję), ale niewiele rozumiała. Nie sądziła jednak, aby wina tkwiła w jego chybotliwym stanie. Usta jasnowłosej Megary również otwierały się, ale nie wydawały na tyle konkretnego dźwięku, aby mogła go rozszyfrować. Sześć. Z żalem wywnioskowała, że zapomniała wszystkich podstawowych czynności życiowych. Siedem. Dłonie bezwiednie odlepiały się od ściany, stopniowo, jakby każdy palec potrzebował czasu, aby wyjść z odrętwienia. Podobnie plecy - obca siła podpierała je, razem z dumą, której nie potrafiła już należycie zachować. Osiem. Ona, Deimos i Megara. Dziewięć. Jej nogi poruszały się z braku laku, próbując papugować dwie pary butów, które dziarsko kroczyły u jej boku. Przedzierali się przez gaj dzikich zwierząt, nawoływania najbliższych, omdlewające lady w koronkach. Podniosła głowę, licząc, że przynajmniej jej spojrzenie zdoła wyrazić należytą wdzięczność dwójce wytrwałych kompanów. Nie zdążyła. Wzrok Eurydice zabłąkał się gdzieś po drodze, zatrzymując się na srebrzystym oku, do złudzenia przypominającym materiał jej sukienki. Dziesięć. Mortimer patrzył na nią, a ona na niego. Już w porządku. Miała swoją cholerną pewność.
Gwałtownie stanęła w miejscu, uprzednio ściskając dwie bliskie sercu dłonie; kruchą Megary i przepracowaną Deimosa. Spojrzała na małżeństwo, wyrażając wszystko, co zamierzała powiedzieć. Wspięła się na palce, całując szorstki policzek kuzyna, na ostatku czule uściskała filigranową blondynkę i odwróciła się na pięcie, tonąc w rozemocjonowanym tłumie. Kiedy biegła do wyjścia, dziesiątki wróciły w stare, dobre ramy absurdu.
zt.
Tylko nie to. Wszędzie była krew. Ciemnobrunatna ciecz, która nagle dostała zbyt dużo tlenu na raz. Otulała ciała, podłogę, ubrania. Poszarpane tkanki, biel w oczu, w które zapewne niedawno jeszcze patrzyła. Szukała w nich rady, czytała ich wypociny, niektóre pochwalała, inne zaś cicho krytykowała, lecz nigdy otwarcie przy rodzicach. Nie wiedziała, na co ma patrzeć. Chciała odciągnąć zakrwawione osoby od masakry, ale czuła, że jej nogi stopiły się z podłogą. Nie potrafiła unieść klatki piersiowej do wdechu, a co dopiero ruszyć się z miejsca.
To kłamstwo, to tylko zwidy, za dużo wypiłam.
Łapczywie chwytała powietrze, czując jak serce wyrywa się z piersi. Co miała zrobić? Stała jak posąg, wpatrzona w swojego opanowanego kuzyna. Uciekaj stąd, a ona nie miała siły biec. Raz, dwa, trzy, uspokój się, odwróć wzrok. Rozejrzała się na boki, między gośćmi sabatu wcisnęła się panika, która przeganiała ludzi z kąta w kąt. Długie suknie przeszkadzały w ucieczce. Ludzie bali się teleportować, a tym bardziej użyć kominka.
Szukała znajomych twarzy, ale szybko biegający tłum utrudniał jej skupienie się. Nie widziała bliskich, czy się rozpłynęli w powietrzu? Czy nikt o niej nie pomyślał? A może już posłuchali rady Caesara, lecz ona niczym posąg, wpatrzona w kałużę krwi, stała i oczekiwała, że świat również się zatrzyma? Udało się jej nabrać powietrza na dwa szybkie oddechy. Widziała rąbek sukienki Emery oraz długie włosy Evandry w przejściu. Próbowała się przepchnąć w tym kierunku, lecz nim wybiegła na korytarz, już ich nie było. Spanikowana zaczynała coraz szybciej oddychać.
Wyjście z budynku okazało się trudniejsze niż myślała. Szła za tłumem, ale wówczas ciągle brakowało jej powietrza. W końcu pobiegła w zupełnie innym kierunku prosto na ogrody lady Nott.
zt
so much love, the more they bury
Momentalnie zbladła, jej ciałem zawładnęły dojmujące mdłości; tyle krwi, tyle szlachetnej krwi! Przelanej na marne! Choć u boku Tristana czuła się bezpieczniej, to przez krótką chwilę rozważała ucieczkę - by podejść bliżej, by upewnić się, że wśród zabitych nie ma jej wilej matki, ukochanego ojca. Widziała twarze otaczających ją zewsząd arystokratów, lecz nie rozpoznawała ich, zamroczona przez krążący we krwi alkohol i obezwładniającą panikę, której nie było końca. Gdzieś mignęło lico Caesara, później zaś Connie, lecz czas spowolnił, a dźwięki ucichły; słyszała już tylko przyśpieszone bicie własnego serca, i nawet krzyk Tristana dobiegł do jej uszu jak zza wody, z oddali.
Nie widziała nawet, że ktokolwiek rozpoczął jakiś pościg, że ktokolwiek cokolwiek zauważył - wtedy nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi jej narzeczony, w kogo celuje różdżką. Wiedziała tylko, że nie może się od niego oddalić, inaczej przepadnie, inaczej zemdleje i zostanie zdeptana, podzieli los ich szlachetnych nestorów.
Wbiła palce w jego ramię, zamroczona i otępiona, walcząca ze wszystkich sił, by nie odpłynąć; Tristanie, musimy znaleźć rodziców, Tristanie, musimy się stąd wydostać! Chciała krzyczeć, chciała szarpać, lecz z jej ust nie wydobywały się żadne dźwięki, zaś członki odmawiały posłuszeństwa.
Bezwiednie przylgnęła do jego boku, gdy zasłaniał twarz ramieniem, gdy próbował odgrodzić ją od tego makabrycznego widoku - nie chciała na nich patrzeć, nie mogła, jeśli nie chciała oszaleć. Jeśli ktoś odważył się podnieść różdżkę na nestorów najstarszych czarodziejskich rodów, to nikt, nikt nie był bezpieczny... Żadne z nich nie mogło spać spokojnie...
Już nigdy nie będziemy szczęśliwi, Tristanie.
Dopiero wtedy zaczęła płakać, z jej gardła wyrwał się cichy szloch. Największym wyzwaniem tego wieczoru miał okazać się sam powrót na salony, ich bzdurne przepychanki słowne czy krzywe spojrzenia innych panien - nie zaś bestialska rzeź najważniejszych dla nich osób! Jednak w jej głowie kołatała jedna paskudna, egoistyczna myśl, której za nic nie mogła się pozbyć: najważniejsze, że to nie rodzice, najważniejsze, że to nie ich rodzice... że to nie Lestrange'owie, nie Rosierowie...
- Tristanie - wyjęczała mu cicho w koszulę, nie chcąc nawet otwierać oczu, choć i bez tego ciągle miała przed nimi obrazy tej wszechobecnej krwi, powykręcanych szpetnie członków. - Gdzi-ie oni są, gdzie... - próbowała zapytać o najbliższych, o ich najbliższych, lecz głos wciąż odmawiał posłuszeństwa, a nerwy brały górę.
Czując jej uścisk na swoim ramieniu Tristan odgrodził ją od makabrycznego widowiska samym sobą, odwrócił się plecami do stosu ciał, przyciągając dziewczynę ku piersi, biorąc ją w ramiona. Odczuwał jej słabość, półwila była chorowitą, wrażliwą i bardzo młodą niewiastą, a widok tak potężnych pomordowanych czarodziejów nawet jego przyprawiał o zawrót głowy. Obejrzał się przez ramię na powiększającą się kałużę krwi, lady Nott zalaną łzami - przed nimi czarodzieje przelewali się przez wrota sali balowej, opuszczając w popłochu dramatyczną scenę. Nigdzie nie widział Druelli, nigdzie nie widział swojej matki, gdzie one mogły być? Usłyszał jej ciche łkanie, musnął dłonią kraniec jej lica, ocierając pierwszą łzę. Subtelnie przytulił do siebie jej twarz, tylko tam nie patrz, najdroższa. Na białe ciała, ich puste, wciąż otwarte oczy, na ten potok krwi, który już prawie dotarł do naszych stóp. Tylko tam nie patrz, nie pozwolę ci patrzeć. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak trudno wyrzucić podobny obraz z pamięci.
- Cii - szepnął, słysząc własne imię, spokojnie, najdroższa, nic ci nie grozi. Póki jestem żywy, przysięgam, nic ci nie grozi. Gdzie oni są? Kto, kim byli oni? - Wyszli już - odpowiedział, mówisz o swojej rodzinie, prawda? Nie wiedział, co się z nimi stało, ani gdzie byli. Widział Caesara biegnącego w podobnym kierunku, co Darcy, ale tego mówić jej nie chciał, a na ich los nie miał już wpływu. Mógł jedynie prosić szeptem Merlina, by miał w opiece jego małą Darcy. - Też powinniśmy. - Przygładził dłonią jej plecy, jak bardzo była słaba? Nie powinna się denerwować, była przecież chora, mogła omdleć w każdej chwili; trzymał ją w ramionach mocno, dawał oparcie, którego mogłaby potrzebować, utraciwszy siły całkowicie. Musiał ją stąd wyprowadzić, zabrać do bezpiecznego domu, gdzie odpocznie, dopiero wtedy mogła zacząć martwić się o innych. Nie było wiadome, czy czarodziej, który się dopuścił tej straszliwej zbrodni, wciąż przebywał pośród nich - nie było wiadome, czy tutaj nie wróci. Musieli stąd zniknąć. Natychmiast.
Od dawna nie odczuwał tak silnych obaw o tę kruszynę, jak wtedy, kiedy zniknęła, pośród nestorów leżeli Rodos i jej mąż, daleko było im do tych wielkich mężów - czy więc każdy mógł leżeć na tym stosie? Tristan i Evandra, poświęceni kochankowie w imię ideologii tego, którego imię zaczynało przerażać? Evandra Lestrange - wila piękność bezlitośnie zarżnięta jak zwierzę. - Chodźmy - poprosił krótko.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Niektórzy nie próżnowali. Świat magiczny zdaje się sypać, wojna nadchodzić, życie każdego się zmienia. Widocznie nie dotyczy to lady Adelaide Nott, która jest ponad tymi wszystkimi przyziemnymi sprawami. Zorganizowanie, nawet jeśli niewielkiego, bankietu poświęconego podziwowi dla sztuki wydawało się być mi nie na miejscu. Nie odważyłem się tego powiedzieć, czy raczej napisać, arystokratce; niby my, Burkowie, nie obawiamy się rzucać okrutną prawdą prosto w twarz, ale ta kobieta ma w sobie coś, co przeraża chyba nawet najzacieklejszych mężczyzn, z najkrwawszą historią. I ja drżę przed jej niewidzialną potęgą, a list od niej uznaję za omen najgorszy z możliwych. Tym razem nawet się ucieszyłem na myśl, że pomyślała o mnie jako o kimś lubującym artyzm we wszelakiej postaci - gdyby nie okoliczności, doceniłbym to jeszcze bardziej. Tymczasem cały czas myślę o uroczystościach pogrzebowych, które miały niedawno miejsce (lord Rosier, z którym według cioci Eleonory miałem się zetrzeć w pojedynku i śmiertelnie przegrać, Daphne Rowle, chociaż zdradziła, nie zasługiwała na taką śmierć - to tylko nieliczne nazwiska), o własnych porażkach na przestrzeni miesięcy (na pewno ta plotkara wie, że byłem w szpitalu, chociaż oficjalnego powodu nie zna) i o sabacie, który odbył się na początku roku. Widok tych samych murów, gdzie wcześniej widziałem stos martwych, zakrwawionych ciał przyprawia mnie o lekkie mdłości. Nie robią na mnie wrażenia zwłoki powykręcane czarną magią - to bliskość zagrożenia ma na mnie silny wpływ. Martwiłem się wtedy bardzo o własną rodzinę; skoro zginęli nestorzy tak poważanych rodów jak Avery, Yaxley, Flint czy Travers, to równie dobrze tragedia mogła uderzyć w nas. Nadal drżę w obawie o los rodziny, chociaż już mniej odkąd napisano o zniknięciu Grindelwalda. Niby nie daje znaku życia, a jednak mógł się gdzieś ukryć oraz planować nawet okrutniejszą zemstę. To wszystko nie kojarzy mi się dobrze z Hampton Court. Gdyby nie odczuwany respekt przed matroną i tematyka bankietu, na pewno bym się nie zjawił.
A pojawienie się kogokolwiek z nazwiskiem Burke na salonach zawsze wzbudza lekkie kontrowersje. Nie dość, że mamy opinię nieokrzesanych, to jeszcze rzadko zjawiamy się na jakichkolwiek imprezach towarzyskich. Dopóki byłem mężem lady Bulstrode, uczestniczyłem w podobnych zabawach - o ile bycie na miejscu ciałem można tak w ogóle nazwać. Poza tymi kilkoma laty oraz pierwszym, a także ostatnim sabacie (kiedy to wyciągnął mnie mój ukochany kuzyn), nie zjawiłem się na przyjęciach ani razu. Lady Nott wydawała się, jakby nie miała do mnie o to pretensji, chociaż równie dobrze może być świetną aktorką. Nigdy nie zrozumiem kobiet.
Wbrew moim przypuszczeniom, gości pojawiło się całkiem sporo. W najelegantszych, ale ciemnych szatach przemierzam parkiet wzdłuż ścian, na których widnieją najnowsze obrazy; gdzieniegdzie wystawione są również rzeźby nieznanych jeszcze w świecie rzeźbiarzy. Nie znam się na sztuce, ale nie przeszkadza mi to w rozkoszowaniu się jej estetyką. W milczeniu przystaję przy jednym z płócien, wokół którego jest najwięcej zamieszania. Autor zostaje okrzyknięty przez wielu uczestników bankietu wschodzącą gwiazdą, a to dzieło szybko nazwane jest arcydziełem. Oglądam je zatem skrupulatnie, chcąc samemu wywnioskować o co tyle krzyku.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
Zaproszenie od Adelaide Nott nie było takim, którego się nie przyjmowało, a i mi wcale taka myśl nie przyszła do głowy, nawet mimo niemiłych wspomnień, jakie przywoływała jej posiadłość. Nie pierwszy i nie ostatni raz trzeba było wyrzucić z głowy niepożądane, nieprzyjemne obrazy i po prostu dobrze się bawić. Umiałam robić to doskonale, szczególnie kiedy przy wejściu oferowano kieliszek szampana na rozluźnienie i wydawało się, że w tłumie arystokratycznych twarzy nikt mi się nie przygląda. Gospodyni nie omieszkała wspomnieć w swoim liście, jak to przeważnie miała w zwyczaju, że na bankiecie mnóstwo będzie lordów, a ja powinnam rozglądać się za tym odpowiednim... Słyszałam o tym tyle razy, słowa te padały z ust najróżniejszych osób, a ja wciąż nie podchodziłam do nich dostatecznie poważnie. Podobne przyjęcia nadal wydawały mi się najodpowiedniejszą okazją do zabawy, niezobowiązujących tańców i śmiechów.
Drobne kwiaty zdobiły blado-różową suknię od ramion, schodząc dalej i kończąc się nieco poniżej pasa. Cienki pasek w tym samym kolorze podkreślał wąską talię. Czy było coś dziwnego w tym, że czułam się pięknie - jak zawsze? Kiedy pojawiłam się w sali balowej i dostałam swój kieliszek, zamieniłam parę słów z różnymi osobami, przyglądając się zgromadzonym dziełom sztuki. Wreszcie i mój wzrok przyciągnął obraz, który zgromadził wokół siebie tyle ludzi. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że to co widziałam na płótnie było raczej dziwnie inne, niektórzy określiliby to mianem nowoczesnej sztuki, ja jednak miałam mieszane uczucia do tych szalonych pociągnięć pędzlem. Co prawda nie było w tym miejscu tłumów, jednak zauważyć można było wyraźnie większe poruszenie. Na tyle, że w pewnym momencie jakaś nieuważna kobieta potrąciła mnie i musiałam ratować kieliszek, który niechybnie zechciał wypaść z mojej ręki. A można by pomyśleć, że w takich miejscach były jedynie osoby dobrze wychowane! Nie zdążyłam się oburzyć, bowiem musiałam ratować katastrofę. Udało mi się co prawda nie rozbić naczynia, czy nie rozlać zawartości na czyjąś szatę, jednak i tak wpadłam na kogoś. Musiałam unieść głowę, by go rozpoznać, gdyż był niemal o głowę wyższy.
- Lordzie Burke, bardzo przepraszam za to zamieszanie! - Pośpiesznie się odsunęłam, przyjmując znowu znacznie bardziej elegancką pozę. Nie wiem czego się spodziewałam, było przecież oczywistym, że nie spotkam tutaj nikogo przy kim mój wypadek nie wydawałby się zawstydzający. - Niektórzy na widok tak nietypowej sztuki widocznie nie potrafią się opanować. - Uśmiechnęłam się chcąc zamienić całą sytuację w żart. - Widzę jednak, że lord nie reaguje tak entuzjastycznie na to dzieło sztuki? - spytałam, zamiast na obraz patrząc jednak na Quentina. Upiłam maleńki łyk szampana, jak dobrze, że nie wylądował na podłodze.
Jednak większą uwagę przykuwa obraz. Ciekawy, chociaż sprawia wrażenie dość nowoczesnego jak na magiczne standardy. Przechylam lekko głowę, oglądając płótno z każdej perspektywy. Co jakiś czas zatrzymują się tutaj czarodzieje pełni zachwytu, szepcąc do siebie na temat wspaniałości autora. Nie znam się na tym, więc nie potrafię obiektywnie ocenić malowidła. Jeżeli chodzi o moje prywatne uczucia, to nawet mi się podoba. Bez przesady, arcydziełem bym tego nie nazwał, ale jest całkiem poprawne. To znaczy, jestem absolutnym przeciwnikiem nowoczesności, zmiany ustalonych ram tradycji, ale w tym przypadku nie rzuca mi się to tak w oczy. Podobają mi się ciemne kolory, gdzieniegdzie przedzielone żywszymi przesmykami pędzla. Naprawdę niezłe.
Jestem gdzieś w środku mojej analizy, jeszcze nawet nie podjąłem decyzji czy zagadać do lady Nott i spróbować odkupić od niej to płótno, kiedy obok robi się zdecydowanie większe zamieszanie niż wypadało, w dodatku zatrzymujące energię na mojej osobie - stoję jednak niezachwianie. Obracam głowę ze zdziwieniem zauważając, że wpatrzona jest we mnie para wielkich, błękitnych oczu. Mrugam intensywnie; w pierwszej chwili zacząłem odczuwać rozdrażnienie na myśl o niezdarności osoby, w drugiej wszystkie negatywne emocje ulatniają się ze mnie w trybie ekspresowym. Te oczy, te włosy, usta… gdybym nie był naturalnie, nieodwołalnie blady, oblałbym się szkarłatem zawstydzenia, które zacząłem intensywnie odczuwać.
- Nic nie szkodzi, lady Yaxley. Wszystko w porządku? - pytam, może odrobinę zbyt rozedrganym głosem. Spinam się w sobie jeszcze bardziej, co jest następstwem uczucia dyskomfortu. Piękne kobiety zawsze mnie onieśmielały, a kiedy są one dodatkowo półwilami, tym mocniej zarysowują się moje obawy. Nerwowo poprawiam musznik, jakbym starał się poluźnić pętlę zaciskającą się na szyi.
- Tak, w rzeczy samej… - przytakuję, ale sam nie jestem pewien czy aby na pewno mówię o obrazie, czy raczej kobiecym pięknie. Ja w ogóle nie reaguję entuzjastycznie, przechodzi mi przez myśl, ale w ostatniej chwili powstrzymuję się przed tym towarzyskim samobójstwem. - Jestem umiarkowanie zadowolony - odpowiadam zamiast tego, czując, jak robi mi się coraz goręcej. - A jakie jest twoje zdanie, lady? - pytam, gdyż tak chyba wypada. Co za spotkanie - czyżby dzisiejszy dniem był dniem Yaxley’ów?
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
Delikatny rumieniec, który pojawił się na moich policzkach wyglądał niemal naturalnie, a na pewno wcale niebrzydko. Dosyć szybko udało mi się opanować zawstydzenie, kiedy zobaczyłam, że lord Burke jest bardziej przerażony tym zdarzeniem niż ja.
- Tak, w porządku, całe szczęście nie doszło do żadnego wypadku - odpowiedziałam, uśmiechając się lekko i unosząc odrobinę kieliszek, bo to miałam na myśli. Drżenie głosu, które słyszałam u Quentina tłumaczyłam sobie raczej niespodziewanym incydentem, niż moją osobą. - Proszę się nie denerwować - dodałam uspokajająco, pozwalając, żeby mój urok zadziałał na mężczyznę. Nie wiem po co to robiłam, nie chciałam przecież przekonywać go do czegokolwiek, jednak sposób w jaki na mnie patrzył był bardzo miły. Yaxleowie i Burke'owie się przyjaźnili, a ja nie chciałam robić nic więcej. Powoli odwróciłam wzrok w stronę obrazu. Prawdę mówiąc, nie przemawiał do mnie. Nie dało się powiedzieć bym znała się na sztuce, jednak coś na jej temat wiedziałam i miałam wrażenie, że malunek wszystkiemu temu zaprzecza. Zapewne na tym polegała jego nowoczesność i chociaż miał w sobie coś intrygującego, to ciężko było zrozumieć, że zawsze konserwatywna arystokracja mogła się nim tak zachwycać. Wolałam jednak, kiedy artysta jak najwierniej starał się oddać rzeczywistość, chociażby uchwycić chwilę. Osobie niedoświadczonej wydawało się to niemożliwe - przecież malowanie trwało tak długo.
- Wygląda na to, że podobne - odparłam, chociaż nie do końca wiedziałam co rozumieć poprzez "umiarkowanie zadowolone". Wyrażenie to wydawało mi się bardziej kłaść nacisk na umiarkowanie niż na zadowolenie, przez to wcale nie kojarzyło się z pozytywnym uczuciem. Właściwie, nawet mnie to bawiło, dlatego też uśmiechnęłam się zaraz po swoich słowach. - Myślę, że ten artysta musiał mieć wiele odwagi, skoro postanowił podzielić się takim dziełem. A także trochę szczęścia, skoro lady Nott postanowiła je tutaj zaprezentować. Trzeba przyznać, że raczej wyróżnia się na tle tego, co można oglądać w większości galerii.
Upiłam szampana, z zaskoczeniem zauważając, że był to ostatni łyk. Może jednak niespostrzeżenie się wylał? Kelner pojawił się jakby znikąd, oferując swoją tacę, na którą mogłam odstawić puste naczynie, odmówiłam jednak kolejnego kieliszka. Jeszcze lord Burke pomyśli sobie o mnie coś niestosownego!
Skoro o nich mowa - nie spodziewałem się, że jedna z nich podejdzie właśnie do mnie. To znaczy, nie schlebiam sobie, wiem, że sprawcą był obraz oraz przypadkowa osoba z tłumu, która popchnęła lady Yaxley wprost na mnie, ale tak na dobrą sprawę kobieta mogła po prostu przeprosić i się ulotnić. Tymczasem rozmawiamy; widzę ten rumieniec, słucham melodyjnych słów i ciężko mi się skoncentrować. Moje gesty są coraz bardziej nerwowe - a to poprawianie musznika, a to rękawów, a to ściskanie palców, a to chrząkanie od czasu do czasu. - Bardzo się cieszę - zapewniam, starając się nawet unieść kąciki ust, ale niestety wygląda to zbyt nienaturalnie. Jednak wszystko mija jak za dotknięciem magicznej różdżki - wpatrzony w jasne oczy kobiety naprawdę się uspokajam, zgodnie z jej… zaleceniem? Nie potrafię tego teraz zdefiniować, ale zamieram na długie sekundy absolutnie oczarowany i… spokojny.
Odwracam głowę w stronę obrazu, jakbym oglądał go po raz wtóry, chociaż muszę przyznać, że nie bardzo wiem co na nim jest. Jestem całkowicie zauroczony, myśli biegną jedynie wokół mojej przypadkowej towarzyszki, więc staram się odtworzyć wygląd płótna ze swoich wspomnień, co także nie jest zbyt fortunne. Mam kosmiczny mętlik, zafiksowany rozum oraz autentyczny brak silnej woli. W tym przypadku.
- To prawda, ma lady absolutną rację - przytakuję, co rusz zerkając na Lilianę. - Obraz wydaje się być zbyt nowoczesny, ale jednocześnie ma coś w sobie, co przyciąga. Co nie pozwala go od razu skreślić. Nie wiem co to jest, po prostu dobrze się na niego patrzy, chociaż sam nie zaryzykowałbym jego kupnem oraz powieszeniem w rezydencji. Za bardzo wyprzedza epokę, nie wszyscy, w tym ja, są zwolennikami nowoczesności. Lady Nott lubi szokować i chyba to właśnie chciała osiągnąć. Udało jej się - relacjonuję, nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie powiedziałem więcej niż zwykle powiedziałbym podczas tygodnia spotkań towarzyskich. - Jednocześnie sądzę, że jest w tej sali wiele lepszych płócien niż to tutaj. Ono chyba za bardzo bazuje na kontrowersji - dodaję, nie odrywając spojrzenia od kobiety obok. Prawdopodobnie wyglądam jak cielę wgapione w malowany obraz, którym tym razem jest żywą istotą. - Czy z tym również się zgadzasz, lady Yaxley? - dopytuję, autentycznie ciekaw.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.