Wydarzenia


Ekipa forum
Arena Carringtonów
AutorWiadomość
Arena Carringtonów [odnośnik]16.07.16 16:54
First topic message reminder :

Arena Carringtonów

★★
Arena Carringtonów  to otwarta przestrzeń, na której odbywają się różnego rodzaju pokazy. Czarodzieje gromadzą się wokół, na rozległej polanie, czasem przysiadając na pieńkach drzew, co mniejsi i odważniejsi - na gałęziach wyższych, bardziej oddalonych konarów. Nie do końca wiadomo, gdzie konkretnie arena się znajduje, choć wejście do niej znajduje się w dokach, zdaje się ono działać na zasadzie teleportu - takiego samego, jak porozrzucane po miastach świstokliki zapraszające czarodziejów na wyjątkowy spektakl. Obszerny teren otoczony jest drewnianymi wozami, z których od czasu do czasu słychać odgłosy zwierząt oraz śmiechy i przyśpiewki magicznych artystów. Wokół areny palą się ogniska nadające temu miejscu niepowtarzalną atmosferę każdego wieczoru.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Arena Carringtonów - Page 4 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Arena Carringtonów [odnośnik]20.02.21 14:39
Eteryczna alchemiczka wzdrygnęła się delikatnie, słysząc jego pytanie.
- Och, z pewnością nie! - Zaprzeczyła żywo, nie zauważając rozbawienia w jego głosie. Uroki mknące w jej kierunku przerażały, nawet jeśli posiadała znajomość zaklęć ochronnych, nieraz czuła się sparaliżowana strachem. O wiele bardziej wolała eliksiry, nawet jeśli kociołek nie raz wybuchł, pozostawiając po sobie bałagan oraz przykre skutki uboczne.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa Marceliusa z melancholią w spojrzeniu. Nie miała okazji poznać słonia, było jej jednak szkoda, iż w taki sposób przechodził wydarzenia minionych miesięcy. Sama nie zniosłaby widząc smutek oraz przygnębienie na niewielkiej twarzyczce zielonego nieśmiałka, który od kilku miesięcy był jej najczęstszym towarzyszem. - Mój młodszy brat lubił, gdy czytało mu się baśnie gdy coś go przestraszyło… Może to też jakaś możliwość? - Zaproponowała po chwili namysłu. Nie mieli pewności, czy którykolwiek ze sposób przyniesie jakiekolwiek rezultat, panna Burroughs była jednak pewna, że warto było spróbować. - Och, Nicolas to cudowna istota! Jestem pewna, że znaleźliby sposób, aby się dogadać. - Odpowiedziała z wyraźnym zachwytem w głosie. Jej nieśmiałek był wyjątkowy w sposobie swojego bycia i z pewnością byłby w stanie zrozumieć biednego słonia. Uśmiechnęła się ślicznie, przytakując mu delikatnym ruchem głowy, a złote pukle zatańczyły wokół delikatnej buzi. Miała cichą nadzieję, że pojawi się okazja, aby spróbować pomóc poszkodowanemu zwierzęciu, a jej przyjdzie go poznać.
Ciche westchnienie uleciało z jej ust, gdy Marcelius śmiało stwierdził, że nie wszystko da się opisać w naukowy sposób. Stwierdzenie, którego analityczny umysł nie potrafił zaakceptować, w ostatnich tygodniach właśnie tak radził sobie z problemami - bazując wszystkie rozterki na dokładnych, nie raz abstrakcyjnych, obliczeniach.
- Och, to co mówisz wydaje mi się takie… nierealne. Widzisz, w pracy wszystkie działania opisuję obliczeniami, przez co intuicja wydaje mi się nie zwykle abstrakcyjnym czynnikiem. - Wyznała z delikatnym rumieńcem, jaki pojawił się na jej buzi. Nie była pewna, że towarzysz zrozumie skąd brały się jej poczucia oraz przekonania i z pewnością nie miałaby mu za złe, gdyby jej słowa wydały mu się co najmniej dziwne. - Mam wielką nadzieję, że będą to jedynie pozytywne zaskoczenia. - Nadzieja pojawiła się w jej głosie, a delikatny rumieniec ponownie pojawił się na buzi, gdy jego palce odsunęły włosy z jej twarzy. Frances uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, chcąc ukryć swoje zawstydzenie lecz jedynie na chwilę, by cicho zaśmiać się pod nosem słysząc kolejne jego słowa.
- Oczywiście. W dodatku śmiem stwierdzić, że jesteśmy w tym najlepsi. Widzisz, znamy wszystkie zasady i doskonale wiemy, jak między nimi lawirować. - Odpowiedziała również rozbawionym głosem. W jej słowach było ziarno prawdy - doskonale znała każdą, nawet najmniejszą zasadę jaka panowała w szkole oraz sposoby kolegów na ich uniknięcie, sama jednak nigdy nie miała odwagi, by również spróbować je ominąć.
Atmosfera szybko jednak uległa zmianie. Pierwszy plan tyczący trzymania planu, polegającego na nie mówieniu o niczym Marceliusowi szybko spalił na panewkach. Nie potrafiła go okłamać w tak delikatnej kwestii, gdzieś w środku mając nadzieję, że nie zareaguje źle. Nie była specjalistką w relacjach międzyludzkich, nie była pewna jak się w nich poruszać oraz czego dokładnie powinna po nich oczekiwać. Łzy spływały po jej policzkach przysłaniając wizję wzroku, gdy wyrzucała z siebie kolejne słowa.
- Och, jest z Nokturnu ale nie jest bandytą… Czasem musi kogoś zastraszyć, albo użyć odrobinki czarnej magii, ale nie szasta nią na prawo i lewo... To naprawdę porządny czarodziej…. - Zaprotestowała, jakoś nie potrafiąc zestawić słowa bandyta z postacią przyjaciela. Może i posiadał specyficzną pracę, panna Burroughs jednak najlepiej wiedziała, że ze stereotypowym bandytą nie miał wiele wspólnego, zwłaszcza jeśli, jak ona, miało się okazję aby poznać go bliżej. A może myślała tak przez przekonanie, iż odnalazła w nim bratnią duszę? Nie była pewna. - Ja… Ja naprawdę nie wiem… Nie mam najmniejszego pojęcia o co w tym wszystkim chodzi… - Wydukała, gdyż jego słowa sprawiły, że w jej głowie pojawiły się nowe wątpliwości tyczące się ich planu. Wątpliwości które wymagały kolejnej porcji obliczeń, rozważań oraz zapewne kolejnej odnogi planu.
- Jego rodzina się nie dowie, a nawet jeśli… Temu da się zaradzić kilkoma, odpowiednio dobranymi eliksirami… - Nie chciała wnikać w relacje rodzinne przyjaciela, doskonale jednak wiedziała, że te z pewnością nie będą stanowić problemu tkwiąc w pewności, że Daniel nigdy nie naraziłby jej na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Ciche westchnienie opuściło jej usta, nie zwlekała jednak długo z odpowiednią na zadane pytanie - odpowiedź wydawała jej się jasna niczym letnie słońce w zenicie.
- Ufam bardziej niż rodzinie. - Delikatny głos wybrzmiał pewnością. Co do tej kwestii nie posiadała nigdy choćby niewielkiego cienia wątpliwości. - Ja… Gdyby nie on… Gdyby nie on, byłabym martwa już od dawna… Zabijanie kogoś, kogo życie kilkukrotnie się ratowało jest zupełnie pozbawione sensu bądź logiki… Statystyczne szanse na to wynoszą jakieś dwa i pół procenta, nie więcej… Mam wszystko obliczone... - Ostrożnie uniosła dłoń by otrzeć łzy ze swojej buzi. Wiedziała, że gdyby nie pomoc ze strony przyjaciela zapewne straciłaby życie tamtego wieczoru w porcie, gdy po raz pierwszy przyszło im się poznać.
Zapłakane spojrzenie powędrowało w kierunku buzi Marceliusa odrobinę nieśmiało, nie pewna czy w ogóle powinna zerkać w jego kierunku. - Cieszę się, że żyjesz. - Wyszeptała cichutko, odczuwając faktyczną ulgę ze świadomością, iż był cały i żywy. Nie życzyła mu źle, nie chciała by doświadczał przykrości, nawet jeśli sama swoim zagubieniem mogła być sprawcą jednej z nich. Nieśmiało wyciągnęła w jego kierunku dłoń, by na chwilę zacisnąć smukłe palce na jego dłoni, jakoby chciała potwierdzić prawdziwość swoich słów. Nie orientowała się w konflikcie, jaki miał miejsce w czarodziejskim świecie, a plan jaki zaproponował jej Daniel w tym całym zagubieniu wydawał jej się najpewniejszym, najbezpieczniejszym sposobem na przetrwanie kolejnych miesięcy.
- Marcel… Nie chodzi mi o reputację. Ja… Ja się boję, że bez czyjejś pomocy skończę martwa w jakiejś uliczce… Kilka razy było blisko i… - Głos eterycznej alchemiczki drżał, a z szaroniebieskich oczu wylała się kolejna porcja dziewczęcych łez. Gdyby chodziło o reputację zapewne nie posunęłaby się do podobnego rozwiązania, przerażało ją jednak to, co działo się wokół. To, iż nie rozumiała tego konfliktu oraz to, że czuła się pozostawiona samej na pastwę losu. Z jej najbliższego otoczenia jedynie Daniel zdawał się być zainteresowany tym, czy uda jej się przeżyć kolejne miesiące. - Treść przysięgi można dowolnie modyfikować, a dzięki temu nie muszę składać żadnej obietnicy, której bym nie spełniła. - Odpowiedziała wzruszając delikatnie ramionami pewna, że będą to jedynie czcze słowa. Zagubione, podszyte strachem oraz smutkiem spojrzenie utkwiło na chwilę spojrzenie w buzi Marceliusa, poszukując w niej… W zasadzie nie była pewna, co chciała w niej ujrzeć. - Jak chcesz mi pomóc? Masz jakiś lepszy pomysł? - Spytała z nadzieją w głosie. Zapewne jeśli istniałaby lepsza opcja, która mogłaby oszczędzić przyjacielowi możliwych problemów bądź rozczarowania jej osobą, z pewnością by z tego skorzystała.
Ciężkie westchnienie uleciało z jej ust, Frances otarła wierzchem dłoni łzy spływające po jej policzkach, by wyjąć z niewielkiej torebki kawałek pergaminu.
- No tak, bo… Bo ja wszystko policzyłam… - Wtrąciła nieśmiało, ukazując mu pergamin pokryty spisane znakami alchemicznymi oraz wartościami, zapisanymi zgrabnym, eleganckim charakterem jej pisma. - Widzisz? Zmodyfikowałam wzór korelacji oraz współdziałania składników alchemicznych tak, aby za jego pomocą dało się określić prawdopodobieństwo powodzenia pewnych akcji… To świeża teoria, jeszcze ją sprawdzam… Ale z obliczeń wyszło mi, że istniało jakieś siedemdziesiąt pięć procent szans na to, że unikłabym zranienia Ciebie. Siedemdziesiąt pięć procent to całkiem dobry wynik przy eliksirach... Ale tu, w tym momencie… - Drżącą dłonią wskazała jeden punkt na pergaminie. - Popełniłam błąd, bo dane odpowiadające za wyrzuty sumienia, bazujące na zmodyfikowanych danych ingrediencji niestabilnych, uznałam za stałą, a nie zmienną... W ten sposób, błędnie, w pierwszej fazie tej idei sądziłam, że będzie to lepszym wyjściem i... Och, już wiem, że to był zły pomysł… I wierz mi, czuję się z tym paskudnie. - Wyznała ze skruchą w głosie oraz przepraszającym spojrzeniem, jakie powędrowało w kierunku mężczyzny. Nie chciała sprawiać mu przykrości, czuła się jednak niezwykle zagubiona w… zasadzie we wszystkim, co niebyło alchemią.
- Nie myśl, że to nic dla mnie nie znaczy… - Zaczęła ostrożnie, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. - Ja… Ja chyba miałam nadzieję, że na mnie poczekasz i później... ale wiem, że byłabym potworem gdybym tego od Ciebie oczekiwała bądź, co gorsza, zażądała... - Odpowiedziała cicho, nie mając odwagi by spojrzeć mu prosto w oczy, zagubiona oraz niepewna, co powinna w tej chwili zrobić. Przeprosić? Wstać i wrócić do domu? Z cichym westchnieniem uniosła kieliszek do ust czując, jak powoli zasycha jej w gardle od tych wszystkich wypowiedzianych słów. - To nie tak, że chcę… - Zaczęła. Zawsze była pewna, że jeśli kiedykolwiek przyjdzie jej wyjść za mąż, będzie to podparte innymi powodami niż bezpieczeństwo i nie będzie obłożone terminem ważności. - Ja… Ja po prostu mam wrażenie, że to jedyny sposób, żebym choć przez chwilę poczuła się bezpieczna i jakoś przetrwała tę dziwną burzę. - Wyjaśniła, nadal jednak nie znajdując w sobie odwagi, by przenieść spojrzenie na jego buzię. - Daniel Wroński, chodzi z szablą u boku i czasem kręcił się po porcie. - Wyjawiła kim jest jej przyjaciel, niemal pewna, że z tej informacji nie wyniknie nic niedobrego jednocześnie nie wstydząc się przyjaźni akurat z tym czarodziejem.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]06.03.21 22:24
Atmosfera runęła jak domek z kart tchnięty podmuchem wiatru, poprzednie słowa Frances rozmywały się w bezkresie rozpaczy, jej rodzeństwo, szkolne czasy, prefektura, jakież to miało znaczenie? Z wiszącą między nimi świecą, z butelką kradzionego wina i pod niebem upstrzonym gwiazdami, poczuł się jak idiota. Źle zinterpretował jej sygnały, jej list, całe to spotkane? Na Merlina, przed chwilą go całowała! Ściągnął jasną brew, w bezradności szukając rozwiązania, z których wszystkie wydawały się tak samo złe. Wygłupił się tylko, kolejny raz, zabawiała się z nim, zamierzając wyjść za bandytę z Nokturnu.
- Co? Czy ty się słyszysz, Frances? - zapytał drżącym głosem, nieco uniesionym, nie potrafiąc zapanować nad sztormem emocji kłębiących się w jego głowie i w jego sercu. - Nazywasz porządnym czarodzieja, który sięga po czarną magię? Nie zdziwię się, jeśli okaże się powiązany z tym całym... sama wiesz z czym, na Merlina, Frances, twój ojciec jest mugolem! - Co, jeśli to się wyda? Czy klątwy sięgną i jej - czy pewnego dnia skończy jak jego matka, nie tylko zamordowana, upokorzona, zniszczona i cierpiąca niewyobrażalne tortury. Igrała z niebezpiecznym, bał się o nią. A może - usilnie pragnął zatrzymać ją przy sobie. Rósł w nim gniew, tak potworny i niemożliwy, że szukał ujścia w słowach, odznaczał się na twarzy, przecinając grymasem czoło, wykrzywiając usta i wprawiając krew we wrzenie. - Nie wiesz o co w tym chodzi - powtórzył po niej głucho, jeszcze to wszystko w sobie kotłując. - Wiesz o co chodzi, Frances? - mówił dalej, jego głos drżał. - Chodzi o to, że tacy jak on, popieprzeni czystokrwiści czarnoksiężnicy uważają, że tacy jak ty nie mają prawa do magii, że mugolskie pochodzenie przekreśla cię w oczach wszystkich, że zasługujesz na przełamanie różdżki lub śmierć. Hańbisz ich wielkie i szumne idee samym swoim urodzeniem, bo urodziłaś się jako córka mugola. - Jak mogła być tak naiwna? Jak długo była w stanie ukrywać swoje pochodzenie? Ile mogło minąć czasu, nim je wykryją? - Jak długo zamierzasz chachmęcić przy nich eliksirami, Frances? Będziesz sama naprzeciw całej rodziny, naprzeciw całego jego środowisku... naprawdę myślisz, że się nie połapią? - Nie była aż tak sprytna, to jedno wiedział na pewno. Największy geniusz upadnie naprzeciw tuzina idiotów, a wszyscy pewnie idiotami nie byli.
- Nie bądź śmieszna, on doprowadzi cię tylko do śmierci. Nie widzisz, jak wiele jest jej teraz na ulicy? Ukrywanie się za nazwiskiem kogoś takiego, kogoś z Nokturnu... Frances, to lekkomyślne. On cię zrani. To niebezpieczne - powtarzał jak mantrę, głęboko wierząc, że miał rację. Nie mogła zaufać czarnoksiężnikowi, oni stali dziś murem za Lordem Voldemortem. A ich straszne idee niosły tylko zniszczenie. Nie chciał, nie mógł jej na to pozwolić. - Obliczenia? To tylko cyfry, Frances, papier przyjmie wszystko. Statystycznie ty i ten koń - wskazał dłonią na jednego z przeprowadzanych aetonanów - macie po trzy nogi i jednym skrzydle - Nie był dobry w liczeniu, ale jedno wiedział na pewno - nie dało się przeliczyć życia. Było nieobliczalne, nieustannie zaskakiwało, a w chwilach takich jak te potrafiło wydrzeć z piersi serce. Co gorsza, wcale przy tym nie zabijając. Odwrócił spojrzenie w bok, cieszyła się, że żył? On żałował, że nie umarł. Wrócił ku niej spojrzeniem dopiero, kiedy chwyciła jego dłoń - spoglądając wpierw na jej rękę, potem dopiero na jej twarz.
- On ci nie da tego, czego szukasz - oświadczył z przekonaniem, pewnie, z gniewną iskrą w oku, czarnoksiężnik w jej życiu, w tych czasach, mógł przynieść tylko destabilizację. Była córką mugola. Wpatrywał się prosto w jej oczy, a jego głos przepełniony był chmurnymi emocjami. - On nie da ci życia, rozumiesz? On cię tylko narazi, to przez niego... przez niego... możesz mieć kłopoty - Bo w prawdziwość swoich słów też szczerze wierzył, po krótkim opisie tego czarodzieja wysnuwając na jego temat własny osąd. Zignorował jej słowa o przysiędze, nie mówiła chyba poważnie. - Ja... wyjdź za mnie, Frances - rzucił, pośpiesznie, bezmyślnie, ale szczerze; musiał tylko poprosić o zgodę pana Carringtona, zarabiał, mógł ją utrzymać, tutaj. Warunki nie były może najlepsze, ale z czasem będzie go przecież stać na mieszkanie -  zresztą, nie pieniądze były przecież w życiu najważniejsze. - Carrington to dobre i czystokrwiste nazwisko, na pewno ma lepszą reputację niż nazwisko człowieka z Nokturnu, a tutaj nic nie będzie ci groziło. I ja... ja mogę cię obronić - dodał z przekonaniem, zaciskając dłoń na dłoni, którą złożyła na niej wcześniej. Patrzył wciąż w jej oczy. - Zrobię to lepiej niż on, bo w przeciwieństwie do niego w coś wierzę. Frances, daj mi szansę - poprosił, wciąż drżącym głosem. - Przecież nie przyszłaś tu bez powodu. To, co nas połączyło... to nic dla ciebie nie znaczyło? - Nie była taką, nie mogła być. Była elegancka, porządnie wychowana, dobra.
- Co... - Zabrał od niej pergamin z rozpisanymi znakami, z których nic nie rozumiał; nie mogła mówić poważnie, czy to był ponury żart? - Wyrzuty sumienia? - powtórzył po niej, bez zrozumienia. - Chcesz mi powiedzieć, że wyrzuty sumienia to jedyne, co cię teraz boli? - Przedarł pergamin na pół, a potem jeszcze raz na pół, ze złością wyrzucając je w bok, pozwalając fragmentom opaść gdzieś na ziemię wokół wagonu. - A twoje uczucia, Frances? Czym były te pocałunki? - Krótką, nic nie znaczącą chwilą przyjemności? - Poczekam? Aż się rozwiedziesz? A co jeśli on nie da ci rozwodu? - Przetarł dłonią skroń, jego serce biło jak oszalałe, krew wrzała, tętniąc w skroniach, pulsując w krtani, przyśpieszając oddech. Nie można było przecież przerwać małżeństwa tak po prostu. Nie powinien siedzieć bez ruchu, musiał to z siebie wyrzucić. Daniel Wroński, nigdy o nim nie słyszał, choć o dziwaku z szablą pewnie powinien - musieli się mijać.
- Z szablą? Nie dość, że czarnoksiężnik, to jeszcze świr? Posłuchaj mnie, Frances - Gwałtownie odwrócił się w jej stronę, by pochwycić w drugą dłoń jej drugą dłoń, spojrzeć jej prosto w oczy - w jego lśniły emocje, burzliwe, skrzące, silne; Marcel żył życiem w pełni i przeżywał je też - całym sobą. - Nie musisz tego robić, nie musisz żyć w ten sposób, z człowiekiem, z którym nie łączy cię więź, a który nie da ci nawet bezpiecznej i stabilnej przyszłości. Świat się zmienia, jutro jest niepewne, ja, ty... wojna może zabrać każdego, nie marnuj życia, które ci zostało! Nie marnuj go na... na wyrachowany układ, zasługujesz na coś więcej. Na prawdziwe uczucie. Na coś, co... co da ci szczęście - A czy może to zrobić ktoś, kto nie jest mną, Frances? - Nie przyszłaś tu dzisiaj bez powodu - przypomniał jej. - Jesteś zaręczona, ale siedzisz tu dzisiaj ze mną. Nie chcesz tego. Usłuchaj serca, zajmę się tym. Zajmę się tym wszystkim - zapewnił ją bez zawahania, ze zdecydowaniem, z ogniem, w głosie i w sercu.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]11.03.21 16:17
Ciche westchnienie wyrwało się z piersi eterycznej alchemiczki, powoli zaczynającej żałować, iż w ogóle zachciała być fair w stosunku do Marceliusa. W końcu mogła postąpić tak samo, jak postąpiła względem toksycznej rodziny - zwyczajnie zniknąć jednego dnia, zatrzeć za sobą ślady by, być może, powrócić gdy układ zawarty z przyjacielem dojdzie do końca. Mogła tak zrobić, a jednak coś nie pozwalało jej tak postąpić, nie była jednak pewna, czy to czcza nadzieja iż ten zrozumie jej strach czy coś innego, czego nie potrafiła w pełni nazwać.
- Wiem, kim był mój ojciec i on również doskonale o tym wie. A jeśli posiadałby jakieś powiązania, które mogłyby mi w jakikolwiek sposób zagrażać, z pewnością by mi o tym powiedział. - Odpowiedziała nader spokojnie, ocierając łzy z delikatnej buzi. W tej kwestii nie miała najmniejszych wątpliwości. Był jej bratnią duszą, kimś, kto doskonale wiedział i rozumiał to, przez co przyszło jej przechodzić. A to sprawiało, iż panna Burroughs, zapewne odrobinę naiwnie wierzyła, iż ten nigdy nie zrobiłby czegoś, co mogłoby ją skrzywdzić.
Wsłuchiwała się uważnie w słowa, wypowiadane przez Marceliusa. Brzmiały one inaczej, od opinii, jakie przyszło jej poznać do tej pory. Drew, Cillian, a niegdyś i Dudley z którymi przyszło jej poruszyć podobne tematy zawsze wypowiadali się w zupełnie inny sposób - wychwalający zalety działania Ministerstwa Magii oraz problemy, powiązane z istnieniem mugoli. Sama Frances nie potrafiła odnaleźć się w sytuacji, zagubiona bez dokładnych, naukowych danych, statystyk oraz obliczeń, które byłyby w stanie potwierdzić bądź obalić którąś z teorii, pozostawiając sytuacją jasną oraz niezwykle klarowną.
- Nie gniewaj się na mnie Marceliusie, lecz w tym momencie wyjawiasz podobne myślenie. Widzisz, ocenianie kogokolwiek przez krew płynącą w jego żyłach, pochodzenie czy miejsce w którym przyszło mu żyć, wydaje mi się niezwykle niesprawiedliwe. Czym różni się dyskryminacja mugoli od zakładania z góry, że ktoś mieszkający na Nokturnie jest zły? To ten sam schemat, mój drogi. Nigdy nie wiesz, z jakiego powodu dany czarodziej musiał obrać taki, a nie inny kierunek, czemu jego kroki skierowały się w daną stronę… - Mówiła spokojnie, spoglądając na niego ciepłym spojrzeniem. Widziała dobro w Drew, który mimo maczania palców w klątwach był uczciwy w ich interesach i był gotów pomóc jej, gdy ktoś ją skrzywdził. Wdziała dobro w Cilly’m, który mimo podejrzanych interesów pilnował, aby otrzymywała najlepsze igrediencje i wspierał w trudnych decyzjach, a sam Wroński był dla niej ucieleśnieniem dobrej duszy, mimo szorstkiej powierzchowności. - Znam go jak nikt inny i wiem, iż mimo obranej drogi jest porządnym czarodziejem. - Dodała jeszcze, nie będąc jednak pewną, że jej słowa przekonają towarzyszącego jej czarodzieja.
Kolejne słowa Marcela wydawały jej się niezwykle abstrakcyjne. Nie sądziła, aby prędko przyszło jej poznać kogokolwiek z Wrońskich, lecz o tych zawiłościach ich relacji Marcel nie powinien wiedzieć - wydawały jej się zbyt prywatne, by dzielić się nimi z osobą trzecią. - Nie będę sama. On… on nigdy by mnie nie zostawił samej i nie zaproponował czegoś, co mogłoby ściągnąć na mnie problemy. - Odpowiedziała z pewnością, wybrzmiewającą w delikatnym głosie. Gdyby Wroński chciał jej zaszkodzić, z pewnością zrobiłby to już dawno temu, miast tego pomagał jej, otaczał nad nią woal ochrony oraz pomóc uwierzyć, iż poradzi sobie z daleka od niezwykle toksycznego otoczenia. Była pewna, że ten nie pozostawiłby ją w potrzebie i z pewnością nie pozwoli, aby ktokolwiek ją skrzywdził. Nie mogło być inaczej, sam w końcu jej obiecał, że niezależnie od tego kim dla siebie będą, ten ochroni ją przed złem tego świata. - Czemu uważasz, że mnie zrani? Co powoduje, że tak myślisz? - Spytała, naprawdę starając się zrozumieć tok myślenia towarzyszącego jej czarodzieja. Będąc jednak w bliskiej relacji z Danielem, zwyczajnie nie potrafiła spojrzeć na sprawę oczami Marceliusa. Jej samej z pewnością nigdy nie przeszłoby przez myśl, że mogłaby ją spotkać jakakolwiek krzywda ze strony najlepszego przyjaciela. - Statystyka a alchemia to dwie różne rzeczy… - Napomknęła cichutko, powstrzymując w sobie chęć wciśnięcia choćby niewielkiego wykładziku, uświadamiającemu mu różnicę w tych dwóch, pozornie podobnych pojęciach związanych z najróżniejszymi obliczeniami… Coś w jego spojrzeniu nie pozwalało jej jednak wypowiedzieć cisnących się usta słów.
I już miała coś powiedzieć, ponownie zaprzeczyć przepełnionym emocjami słowom, gdy Marcelius zrzucił na nią całą skrzynkę mikstury buchorożca. Zaskoczenie pojawiło się na delikatnej twarzy, a eteryczna alchemiczka potrzebowała chwili, by przyswoić jego słowa.
- Ja? Wyjść… za Ciebie? - Powtórzyła w wyraźnym niedowierzaniu. Gdy wszystko było w porządku czuła się ignorowana przez płeć przeciwną a teraz, gdy świat wywracał się do góry nogami w ciągu ledwie miesiąca otrzymała aż dwie oferty zamążpójścia. Gdzieś w środku pojawiło się w niej przeczucie, że chyba wolała towarzystwo swoich kociołków od zawirowań relacji między ludzkich - alchemia była dziedziną niezwykle logiczną oraz poukładaną, w czasie gdy relacje z czarodziejami przypominały jej bardziej wybuch kociołka niż udaną miksturę. - Marceliusie… Jak to widzisz? Mieszkam i pracuję w Surrey, a moja praca wymaga dostępu do pracowni… Zostawiłbyś to wszystko dla mnie? - Spytała ostrożnie, uważnie lustrując spojrzeniem jego buzię. W tym przypadku decyzja wydawała jej się niezwykle trudną do podjęcia, zwłaszcza biorąc pod uwagę brak konkretniejszych informacji oraz dwa, zupełnie różne tryby życia, choć wcześniej gdy usłyszała podobną propozycję, nawet nie zastanowiła się nad podobnymi wątpliwościami. Ciche westchnienie opuściło jej usta, gdy kolejne słowa wypadały z jego ust, a eteryczna alchemiczka nie miała pojęcia, jak powinna wytłumaczyć tę sytuację bez użycia odpowiednich obliczeń, pomagających jej uporządkować fakty w głowie.
Wyrzut pojawił się w jej spojrzeniu gdy młody Sallow podarł sumiennie wykonane obliczenia, a coś w środku nieprzyjemnie zabolało. Pergaminów pokrytych obliczeniami nie powinno się niszczyć pod żadnym, choćby najmniejszym pozorem.
- To nie tak, że to nic dla mnie nie znaczyło… -Zaczęła nieśmiało, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, poszukując w głowie odpowiednich słów, które mogłyby opisać to, co przewijało się przez jej myśli. - Ja… Ja nie mam doświadczenia w uczuciach. Większość swojego życia spędziłam nad podręcznikami i teraz… Nie wiem, jak opisać to co czuję, nie mam pojęcia jak to skategoryzować bądź w jakikolwiek sposób wyjaśnić. Dlatego też układam przeistoczone obliczenia bazujące na alchemii, gdyż tak łatwiej mi to wszystko zrozumieć. Nie wiem, jak inaczej przekazać to, co dzieje się w mojej głowie. - Wyznała, spojrzeniem wodząc po otoczeniu, niemal pewna, że jej słowa spotkają się z negatywnym odbiorem. Zawsze była zbyt nieśmiała oraz zapatrzona w kociołki, by zrozumieć ideę wszystkich uczuć, jakie mogły pojawić się w czarownicy. W jej świecie panowała logika, dokładne ciągi obliczeń będących w stanie określić poprawność kolejnych działań oraz teorie, które niezwykle łatwo było potwierdzić bądź obalić. Uczucia nadal były dla niej kwestią nową, dopiero poznawaną i jeszcze nie w pełni rozumianą w swej naturze gdyż niektóre z nich czuła po raz pierwszy w życiu.
- N-nie da? To… To chyba niemożliwe… - Odpowiedziała z zaskoczeniem w głosie. Do pewnego momentu była przekonana, że Daniel nie lubi ją w ten sposób, lecz ostatnie ich spotkania zasiały w jej umyśle ziarnko wątpliwości podsycane przez wspomnienia czasem powracające do świadomości. Ta idea, mimo iż gdzieś w środku wydawała jej się całkiem… przekonująca, wydawała jej się odrobinę nierealna. Nie zasługiwała na tak dobrego czarodzieja, wartego w jej oczach więcej niż ona.
Powiew dziwnej irytacji przetoczył się przez jej umysł.
- Nie mów tak o nim. - Odpowiedziała z chłodem w głosie, nie potrafiąc słuchać złych słów w kierunku kogoś, kto niejednokrotnie uratował jej życie. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, a spojrzenie niepewnie powędrowało w kierunku towarzyszącego jej czarodzieja. - Zawdzięczam mu życie, nie zasłużył, aby określać go tak paskudnymi słowami. - Dodała odrobinę mniej chłodnym głosem, w którym wybrzmiewała pewność. W uwadze słuchała kolejnych słów, jakie padały z ust Marceliusa, wodząc spojrzeniem między jego buzią, a dłonią spoczywającą na jej dłoniach. Powstrzymała w sobie chęć, by zaprzeczyć jego słowom - w końcu Daniel nie był byle pierwszym czarodziejem. Był jej przyjacielem, bratnią duszą oraz kimś, kto potrafił ja zrozumieć… Nie chciała jednak rozniecać tego złego ognia, jaki mógł się w nim pojawić podobnych słowach.
- Ja… - Zaczęła, a rozbicie pojawiło się na jej twarzy. Słowa wypowiadane przez Marceliusa były piękne, zapewne niejedna panna chciałaby usłyszeć podobne przysięgi w swoim kierunku… Coś jednak nie pozwalało jej aby przystać na propozycję i rzucić się w kolejny spontaniczny plan. - Jesteś pewien, swoich słów? Naprawdę chcesz, żebym rozważyła taką możliwość? - Odpowiedziała nieśmiało, niepewnie zerkając w jego buzię. Strach, niepewność oraz rozbicie dominowały w jej delikatnych rysach. - Och, muszę się nad tym zastanowić, nie potrafię podejmować podobnych decyzji ot tak. - Dodała, mimo iż odpowiedź powoli rysowała się w jej umyśle. Taki obrót spraw wydawał jej się jednak... lepszy. Pomyślniejszy, na spokojnie rozważy jego słowa, Marcel ochłonie z emocjami i zapewne wtedy... Nie wiedziała, co wtedy, czuła jednak, iż potrzebuje czasu oraz odddechu.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]14.03.21 18:04
Miał ochotę szarpnąć się za włosy i wyrwać sobie kłaki ze skalpu, jeden po drugim, miał ochotę odwrócić się i ugryźć się w tyłek, palce mimowolnie zacisnęły się w pięści, mięśnie żuchwy napięły się niebezpiecznie, iskry w oczach, pełne żalu, przeszły gniewem.
- Mugolskie powiązania ci zagrażają, Frances! - rzucił jej w twarz, podniesionym głosem, lecz z pewnością stłumił je dmący nad areną wiatr. Z dachu z pewnością nikt go nie usłyszał. - Wciąż nie rozumiesz? Oni zabijają ludzi tylko za to, kim są. Kim się urodzili. Skąd pochodzą. Od kogo pochodzą, od mugoli! - Chcieli wyłapać ich wszystkich, jak dzikie psy, a potem rzucić na pożarcie w najlepszym przypadku dementorom, które uśmiercą ich dusze, ale nie ciała, na wieki pozostawiając w przeraźliwej wegetacji. I właśnie to mogło ją czekać - tylko za to, że jej ojciec był mugolem, którego koneksje nie miały dziś żadnego znaczenia, pewnie o ile tylko nie były koneksjami z wysokopostawionymi urzędnikami Ministerstwa Magii. Całą krzywdę, jaką jej wyrządził - wyrządził własnym urodzeniem. - I... co? Ty mówisz poważnie? Pytasz mnie, dlaczego czarnoksiężnik jest zły? Czarna magia jest zła, Frances, dlatego zawsze była zakazana! Jest plugawa, niesie zepsucie, daje władzę, kosztem cudzego życia. Mugolem człowiek się rodzi, sięgając po czarną magię - dokonujesz wyboru. Jesteś taka mądra, a nie rozumiesz podstawowych rzeczy - Aleja Śmiertelnego Nokturnu nie bez powodu była instynktownie omijana przez zdecydowaną większość czarodziejów. Siedlisko zła, zepsucia, dzielnica śmierci, klimatem miała w sobie coś cmentarnego. Czy jej obraz, który tak skrupulatnie pielęgnował w głowie, miał jednak mieć na sobie skazy? Nie wierzył, żeby rozsądna dziewczyna naprawdę wierzyła w te słowa. Nie ona, córka mugola. Nikt i nic nie mogło obronić w jego oczach ludzi choć odrobinę przychylnie wypowiadających się o zwyrodnialcach rządzących teraz krajem.
- Nigdy? Jak długo wy... - Spojrzał na nią z niedowierzaniem, umawiała się z nim, przez cały ten czas pozostając pod opieką innego mężczyzny? Nie chciał jej widzieć taką, rozwiązłość nie pasowała do jej ślicznej twarzy, lśniących oczu i pięknego uśmiechu. - Wiem, że cię zrani, bo jest złym człowiekiem - oświadczył buntowniczo, na podstawie tego krótkiego opisu szczerze w te słowa wierząc. Gdyby nie był zły, nie byłby powiązany z Nokturnem. Z bandytami. Nie zastraszałby ludzi. - Naprawdę myślisz, że nie stać cię na więcej? - Niż byle zabijaka, bandyta. Naprawdę jej to imponowało? Naprawdę sądził, że on był kimś więcej? Grymas wykrzywił jego usta, kiedy chwycił dłonią butelkę wina, nie zważając już na minioną romantyczną atmosferę, niedbale pociągając większy łyk z gwinta; wsparł łokieć o podciągnięte pod brodę kolano, nie wypuszczając przy tym butelki - i spoglądając przed siebie, gdzieś na barwne płachty największych namiotów. Był nikim, przecież to wiedział, błaznem cyrkowej areny. - Przestań mi już wyjeżdżać z tą całą statystyką, nauką i logiką! - żachnął się, może nieco zbyt ostro, bo nie rozum a serce przez niego przemawiało. Nie dało się przeliczyć na cyfry gamy ludzkich emocji, a gdyby się dało, Marcel stanowiłby pewnie liczbę pi, nieskończony ciąg chaotycznych i niepowiązanych ze sobą cyfr, który dzień za dniem odkrywał skryte wcześniej znaki.
- Za mnie - oświadczył, pewniejszym głosem, ze zdecydowaniem, jak gdyby przez kilka minionych chwil zdążyłby to wszystko przemyśleć. - Zapomnij o Surrey, i tak bierzesz ślub. Będziesz musiała opuścić dom, a na Arenie i tak jest mniejszy cyrk niż na Nokturnie - oświadczył równie pewnie. Nie zostawiłby dla niej cyrku, przecież to kobieta podążała za mężczyzną, nie odwrotnie. A skoro tego pragnęła, skoro zamiast poświęcić się karierze, chciała teraz oddać się małżeństwu... - Po ślubie i tak będziesz musiała na jakiś czas przerwać karierę - Pojawią się dzieci, dziwna wizja. - Będę pracować więcej i ciężej. Mam dziewiętnaście lat, Frances, jestem u progu kariery - mam świetną formę, a jeśli nie zwolnię tempa, niebawem mogę zawładnąć tą sceną. Uzbieram pieniądze na mieszkanie dla nas, będzie tam miejsce na twoją pracownię alchemiczną. Musisz tylko dać mi szansę - Spojrzał na nią z powagą, zupełnie nie zwracając uwagi na okazaną przed momentem szorstkość. - Frances - zwrócił się do niej łagodniej. - Spójrz na mnie - poprosił. - Czujesz coś do mnie, czy nie? - Nie trzeba było mieć przecież doświadczenia, żeby usłyszeć własne serce. Nie trzeba było pokochać stu chłopców, by wiedzieć, czy kochało się choć jednego. Nie trzeba było wiedzieć, czym była miłość, by móc poczuć jej rytm. Lgnęła do niego pocałunkami, lgnęła do niego dotykiem - jeśli prawdą było, co mówiła, nie mogła nią przecież kierować nic nie znacząca zabawa.
- Oczywiście, że możliwe. Jesteś piękną kobietą, a on złym człowiekiem. Będziesz na jego łasce i niełasce, naprawdę tego chcesz? Być zależną od człowieka żyjącego z haraczy? - Czy w ogóle rozumiała, czym było małżeństwo? Że wiązało się to z czymś więcej, niż tylko zmianą nazwiska? - Frances, ja... ja bym cię szanował, nie zrobiłbym nigdy niczego wbrew twojej woli - obiecał, nie odejmując spojrzenia od jej oczu - iskrzyła w nich dziwna gorliwość, zapał, żar przebłyskujący też żalem.
- Zwabił cię w pułapkę - skontrował jej słowa niemal od razu, może i ocalił jej życie, a z pewnością nie zrobił tego bezinteresownie. Nie taki obraz rysował się ze słów Frances. - Nad czym chcesz myśleć? Wolisz wyjść za mąż bez miłości? - Zmyślny plan, układ, strategia działania, czy jakakolwiek dziewczyna o tym naprawdę marzyła?


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]16.03.21 16:17
Ciche westchnienie wyrwało się z ust eterycznego dziewczęcia, czującego dziwny żal względem nie pamiętanego ojca. Zginął nim zdążył jakkolwiek zapisać się w jej pamięci, a brzemię jego istnienia odbierało tak bardzo utęskniony spokój.
- Och wierz mi, gdybym mogła zmienić to, kim był mój ojciec z pewnością bym to zrobiła… Proszę, przestań mi o nim przypominać… - Odpowiedziała z bólem w głosie oraz szaroniebieskim spojrzeniu. Nigdy nie lubiła rozmawiać na temat ojca. Nie pamiętała jego twarzy czy głosu, pamiętała jednak, że jego śmierć była początkiem piekła, jakie przeszła w otoczeniu toksycznej rodziny oraz portowych doków. - Oni? Jacy oni? - Spytała, odrobinę zbita z tropu. Rozmawiali o jednym, konkretnym przypadku, a nie połowie społeczeństwa. A jej bratnia dusza była niezwykle wyjątkowa, niemożliwa do skategoryzowania według sztywnym ram oraz wytycznych. - Daniel nigdy nie pozwoliłby, żeby ktokolwiek w jakikolwiek sposób mnie skrzywdził. Jestem tego pewna, jak tego, iż składników szlachetnych nie winno się łączyć z plugawymi. - Dodała, zapewne już któryś raz się powtarzając. Fakt, iż Wroński nie pozwoliłby by stała się jej jakakolwiek krzywda wydawał jej się być niezwykle oczywistą oczywistością. Był przy niej zawsze, kiedy potrzebowała pomocy, nigdy nie odmawiając ratunku bądź wyciągnięcia dłoni, jeśli tego potrzebowała. A nawet jeśli posiadała jakiekolwiek wątpliwości, rozwiały je ostatnie słowa Wrońskiego, podczas ich wspólnego obiadu. Po tamtych słowach nigdy, choć przez chwilę nie zwątpiłaby w swoje bezpieczeństwo w towarzystwie przyjaciela.
- Chodziło mi o to, iż w tym momencie wykazujesz dokładnie ten sam rodzaj myślenia, co urzędnicy Ministerstwa - oceniasz po pozorach, kierując się stereotypami. - Odpowiedziała dość lakonicznie, szaroniebieskie spojrzenie skupiając gdzieś na jednym z cyrkowych namiotów. Powielanie teorii bez odpowiednich badań oraz danych mogących potwierdzić bądź obalić daną teorię było działaniem niezwykle szkodliwym nie tylko w nauce, lecz i niestabilnej codzienności. - Znam go jak nikt inny i nigdy, ale to przenigdy nie użyłabym względem niego tak plugawego określenia. - Dodała ciszej, odrobinę oschlej nie rozumiejąc, czemu towarzyszący jej czarodziej upierał się przy swoim, będąc głuchym na jej słowa. Nie była przecież głupia, może i nie posiadała wielkiego doświadczenia w relacjach z innymi czarodziejami, umiała jednak analizować ora wyłapywać niespójności oraz braki w logice. Frances przygryzła delikatnie dolną wargę w zastanowieniu. Czy zawsze miał być głuchy na jej poglądy oraz opinie?
- Mówiłam Ci, że to mój przyjaciel. Znamy się od początku tego roku, nasza relacja jest czysto platoniczna. - Odpowiedziała z cichym westchnieniem, nie chcąc być posądzoną o jakikolwiek brak moralności. Nie należała do kobiet, próbujących złapać za ogon wszystkie sroki chadzające po tym świecie, w swej nieśmiałości w zasadzie nigdy nie sądząc, że przyjdzie jej kiedykolwiek rozważać jakąkolwiek propozycję zamążpójścia. Nie odpowiedziała na kolejne jego słowa, zupełnie nie przekonana podanym argumentem, samej będąc w stanie podać co najmniej kilkaprzykładów, które obaliłyby jej teorię. Może i Wroński znał czarną magię, może i potrafił zastraszać a jego zawód nie należał do tych społecznie akceptowanych, dla niej jednak był niczym rycerz w lśniącej zbroi, a otrzymywane od niego dobro skutecznie przysłaniało inne detale jego codzienności, mniej istotnej przy wiedzy, dlaczego właściwie obrał daną ścieżkę.
Dopiero przy kolejnym pytaniu szaroniebieskie spojrzenie nieśmiało powędrowało w kierunku buzi Marceliusa. Nie chciała przyznawać się do braków w jej pewności siebie oraz tym, jak bardzo rodzina zdeptała jej poczucie własnej wartości i tak przybita tematami, jakie wychodziły na powierzchnię. - Nie zaczynajmy tego tematu ponownie, Marceliusie. - Poprosiła jedynie pewna, że w tym momencie podobne rozważania nigdzie ich nie doprowadzą.  Jednocześnie nie chciała ponownie wchodzić w przepychanki, dotyczące przyjaciela, doskonale wiedząc, że zapewne nikt inny nie poznał go równie dobrze jak ona.
- Nie zaczynajmy tego tematów znów, Marceliusie. - Poprosiła jedynie pewna, że nie będą w stanie zrozumieć sposobu, w jaki druga osoba patrzy na poruszany temat… I nie pewna czy zniesie jeszcze kilka negatywnych określeń względem przyjaciela. Brak porozumienia oraz oschłe tony jego głosu sprawiały, że eteryczna alchemiczka zamykała się w sobie, tracąc chęci by choćby spróbować wyjaśnić to, co działo się w jej umyśle bądź nazwać emocje, przetaczające się przez wątły organizm. Daniel by zrozumiał przeszło jej przez myśl, mimo iż była niemal pewna, że zapewne nigdy nie znaleźliby się w podobnej sytuacji. Wroński jednak potrafił jej słuchać, rozumiał subtelne informacje przekazywane gdzieś między słowami i zapewne nigdy nie miałby jej za złe naukowych porównań, nawet jeśli pewnie części nie byłby w stanie pojąć.
Kolejnych słów słuchała uważnie, wodząc spojrzeniem między buzią Marcela a jednym z cyrkowych namiotów, coraz mocniej nabierając przekonania, że szkolne marzenia miały pozostać jedynie szkolnymi marzeniami. Ich wyobrażenia znacznie różniły się od siebie a stwierdzenie, iż będzie musiała przerwać swoją karierę nieprzyjemnie zakuło gdzieś w piersi. Obecna praca była dla niej niezwykle ważna i nie chciała być postawioną w sytuacji, gdzie będzie musiała porzucić swoje największe oraz najskrytsze marzenie.
- Nie mogę zapomnieć o Surrey, ani przerwać swojej kariery, Marceliusie. - Odpowiedziała spokojnie, acz z pewnością w głosie. Nawet planowane małżeństwo miało nie zmienić tego aspektu. Daniel chciał mieszkać z nią w Szafirowym Wzgórzu pełnym domowego ciepła, którego do tej pory nie miał okazji zaznać. Z pewnością również nie pozwoliłby, aby zaniechała kariery dającej jej poczucie spełnienia, możliwości rozwoju oraz zwykłą, czystą satysfakcję z wykonywanego zawodu. - Nie mogę zamieszkać w porcie, to miejsce kojarzy mi się ze wszystkim, co najgorsze. - Dodała jeszcze, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Ich rzeczywistości były niezwykle odmienne, choćby przez fakt, że eteryczna alchemiczka niezwykle źle czuła się w portowym otoczeniu, przekonana o toksyczności tego miejsca. Piętnaście długich lat spędzonych w tym otoczeniu przywodziło na myśl jedynie negatywne wspomnienia, przepełnione strachem oraz paskudnymi wpływami toksycznej rodziny, a powrót w te strony z pewnością by ją wykończył. - Nie wątpię, że Ci się to uda i naprawdę życzę ci, aby udało ci się to osiągnąć… Ale ja nie mogę zrezygnować ze swojej pasji. Jeśli zamkniesz mnie w porcie i odetniesz od pracy złamiesz mi serce. - Dodała z dziwnym spokojem w głosie, jedynie dokładnie analizując propozycję. Ona zaś nie mogła wymagać, aby ten porzucił dla niej cyrk będąc pewną, że z pewnością by go to zraniło.
Niepewne spojrzenie powędrowało w kierunku Marcela, a ciche westchnienie opuściło usta eterycznego dziewczęcia. - Czuję. - Przyznała szczerze. Reminiscencje szkolnego zauroczenia nadal pozostawały w niej żywe po ich ostatnim spotkaniu i zapewne gdyby po spotkaniu w Parszywym Pasażerze odezwał się prędzej, choćby jednym krótkim listem, a ona nie straciła nadziei, to spotkanie mogło wyglądać zupełnie inaczej. Los jednak układał się w niezwykle dziwny oraz trudny do przewidzenia sposób. Frances zamilkła tonąc w swoich rozmyślaniach oraz dokładniej analizie podanego pomysłu, nie potrafiąc podjąć decyzji bez odpowiednich analiz. Świadomość uderzyła w nią niczym grom z jasnego nieba, sprawiając, iż Frances wzięła głębszy oddech. Merlinie, jak mogła przegapić jakże oczywistą oczywistość? Ta niespodziewana bliskość oraz ciepło, jakie zakradły się do jej życia zdawały się być zbyt naturalne oraz proste, by być dziełem przypadku. Żywiła pewne uczucia względem Marceliusa, co do tego nie miała wątpliwości, te uczucia jednak były niczym nieśmiałek postawiony obok zouwu w porównaniu do uczuć, żywionych względem przyjaciela. To ciepło, zaufanie, zrozumienie, bliskość oraz dziwny spokój i poczucie bezpieczeństwa towarzyszące jej gdy Dan był obok miały przecież znaczenie większe oraz głębsze znaczenie, mimo iż świadomości nie udało się jeszcze go odkryć. Wroński był jej bratnią duszą. Kimś, kto był gotów stanąć przeciw całemu światu, by ustrzec ją przed złem. Kimś, od kogo otrzymywała ciepło, wsparcie oraz wiarę, których nie otrzymała od nikogo innego. Kimś bez kogo nie wyobrażała sobie swojej rzeczywistości i kogo wybrała by ponad wszystkich innych czarodziejów tego świata. Co prawda potrzebowała jeszcze kilku obliczeń, by w pełni zdać sobie sprawę ze znaczenia odkrycia, wszystko jednak nagle poczęło jawić się w jaśniejszych barwach.
Odrobinę pogodniejsze spojrzenie powędrowało ku buzi Marcela, a na ustach eterycznej alchemiczki pojawił się delikatny uśmiech. - Wiem, że byś mnie szanował. - Odpowiedziała, co do tego nie mając wątpliwości. Słowa dotyczące Daniela zignorowała, nie chcąc dalej kontynuować słownej przepychanki. Ona znała prawdę; nie raz widziała w zielonych tęczówkach, iż jest dla niego ważna. I chyba ten jeden, jedyny raz posiadała stuprocentową pewność swoich osądów.
- Nie lubię podejmować spontanicznych decyzji, ale skoro tego chcesz… - Zaczęła, delikatnie zaciskając palce na jego dłoni, a ciężkie westchnienie uleciało z jej ust. - Ja… naprawdę Cię lubię, wiesz? I kiedyś myślałam, że może pewnego dnia… Nie mogę za Ciebie wyjść. Może w innych okolicznościach, gdyby sprawy ułożyły się inaczej… Teraz jednak, nie mogę się na to zgodzić. Ta decyzja wiąże się nie tylko z moim życiem przez co nie mogę patrzeć jedynie na to, czego ja chcę, ale muszę również myśleć o tym, jak to się skończy dla drugiej osoby. To się nie uda, mój drogi.  Ja nie będę szczęśliwa w porcie bez moich przyrządów alchemicznych oraz ciągów obliczeń, Ty nie będziesz szczęśliwy w Surrey, z daleka od cyrku nie mogąc poddawać się swojej pasji. Nie mogę zgodzić się na coś, co spowoduje, że za rok czy dwa nie będziemy mogli na siebie patrzeć, zjadani przez wyrzuty sumienia. Ty nie zniesiesz mojej rozpaczy, ja nie zniosę świadomości, iż odebrałam ci coś, co było dla Ciebie niezwykle ważne. - Mówiła łagodnie, z palcami zaciśniętymi na jego dłoni, wypowiadając pierwsze ze swoich odkryć, to drugie decydując się pozostawić dla siebie. Niezwykle niegrzecznym byłoby wspominać o podobnych przemyśleniach w tej, konkretnej sytuacji. - W dodatku, niezależnie od tego, czy wyjdę za niego czy też nie, nie zrezygnuję z przyjaźni z Danielem. Nie mam lepszego przyjaciela i jest dla mnie niezwykle ważny. Nie chcę żyć w codzienności, gdzie będę pozbawiona jego obecności. A Ty pewnie nie potrafiłbyś znieść jego obecności. - Dodała z pewnością w głosie. Sam Daniel przecież zapewnił ją, iż będzie przy niej zawsze, niezależnie od tego, czy dojdzie do ich ślubu bądź też nie. A ona nie wyobrażała sobie rzeczywistości, w której ich znajomość mogłaby się w jakikolwiek sposób rozpaść. - Przepraszam. Nie miej mi tego za złe, proszę. Po prostu nie mogę się na to zgodzić wiedząc, że któreś z nas mogłoby skończyć w cierpieniu. - Dodała, zerkając na niego niepewnie i mając nadzieję, że ten zrozumie czemu podjęła taką, a nie inną decyzję.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]21.03.21 1:17
Przyciągnął butelkę do ust, z gwinta upijając kolejny większy łyk alkoholu, nie wierzył, nie wierzył w to co słyszał: czy nie wstyd jej było wypierać się własnego ojca za to tylko, jaką miał krew? Czy aż tak bolesnym, by budzić smutek na jej ślicznej twarzy, było wspomnienie niemagicznych krewnych? Czy uwierzyła w rozsiewaną propagandę, czy jednak był ktoś, kto w nią wierzył, czy naprawdę potrafiła wzgardzić drugim człowiekiem przez wzgląd na jego urodzenie? Nie potrafił tego zrozumieć - tutaj, na Arenie, akceptację znajdował każdy, kto znacznie bardziej wyłamywał się ze społecznych ram - zdeformowani, mutanci po zmianach transmutacyjnych, ofiary nieudanych eksperymentów alchemicznych, pokazywano tu każdego, kto budził przerażenie, lęk lub zaciekawienie. I każdy z nich był człowiekiem, z którym jadał posiłki, spędzał czas przy wspólnym ogniu i ćwiczył przed pokazami, przykra była myśl, że ktoś tak mu bliski jak ona gotów był szydzić w ten sposób.
- Oni - burknął, patrząc już nie na nią, a gdzie sprzed siebie, w tańczące płomienie ognisk, w płachty piętrzących się namiotów. Czy było sens jej to tłumaczyć, chyba nie. Odpierała jego słowa, jakby osłaniając się niewidzialną tarczą przed prawdą. Trwała wojna, straszna i przykra, wojna o czystą krew. - Jeden czarodziej nie jest aż tak potężny - By nie ugiąć się przed presją krewnych, by ochronić ją mocą swoich wpływów, nie ktoś taki jak Wroński, człowiek, o którym nigdy nic nie słyszał. Miał poczucie, że z własnej woli wchodziła w pułapkę. Próbował trzymać ją za rękę, ale nie potrafił jej utrzymać: wymykała się z jego objęć, po tylko , by wskoczyć w ogień - taki sam jak ten, który obserwował. - Frances - zgrzytnął zębami, napięte mięsnie szczęki ledwie pozwoliły na rozchylenie ust; ton jego głosu pozostał gniewny, lecz pozbawiony aury troski, która wybrzmiewała w nim jeszcze przed chwilą. To było dla niego zbyt wiele. - Nigdy, ale to nigdy nie porównuj mnie do tych ludzi - oświadczył lodowato, w sercu czując wyłącznie bezradność wobec absurdalnych oskarżeń. Jak można było mówić o stereotypach, kiedy na ulicach dzień za dniem ginęli ludzie? Trwała otwarta wojna: fakt, że miała miejsce, nie był domysłem, nie był stereotypem. Nie rozumiała. - Nie oceniam po pozorach - żachnął się niecierpliwie. - Oceniam po tym, co widziałem na własne oczy. A widziałem ból, śmierć, krew i łzy. Nie chcę, by to samo spotkało ciebie. - Ale ty tego pragniesz - co mogę zrobić? Żadne jego słowo nie było w stanie do niej dotrzeć.
- Ślub nie jest platoniczny - odparł pusto, nawet jeśli go nie kochała, zostanie jego żoną i jako taka - będzie od niego zależna. Przyjmie jego nazwisko, stając się jego. Znali się ponad pół roku, szmat czasu, dłużej niż z nim. I przez ten czas - ani razu nie pomyślała, że to, co robi, nie jest właściwe? Nie mówmy o tym, nie zaczynajmy tego tematu. Naprawdę?
- Mamy nie rozmawiać o gościu, za którego chcesz wyjść za mąż po tym, jak przyszłaś do mnie spędzić tu wieczór? Frances, ja... o czym w takim razie chcesz jeszcze rozmawiać? - Spojrzał na nią szkliście, bez zrozumienia. Jego naiwne słowa rozbijały się o ścianę, emocjonalne słowa nie dotarły do jej serca. A jednak - wciąż siedziała obok.
- Na Merlina, chcesz wyjść za mąż! - Niemal wszedł jej w słowo, przecież to nie był jego pomysł - wychodziła za innego mężczyznę. Zamierzała zostać we własnym domu, sprowadzić go do siebie? Czy ten facet nie miał jaj? - Ze wszystkim, co najgorsze, Fran? Tylko tym dla ciebie jestem? - Był przecież częścią tego miejsca, częścią tego świata. Nie potrafił jej zrozumieć: wpadli na siebie tamtego dnia, czy to tylko w jego wyobraźni to ona zainicjowała ich bliskość? Czy te kilka chwil, które ich połączyły - czy to była tylko krótka chwila nic nie znaczącej przyjemności? Przecież nie była taka. Nie wydawała się. Nie zareagował w żaden sposób na jej ckliwe zapewnienie, że coś czuła. Chyba po tym, co usłyszał, że nie był w stanie w to uwierzyć. Żal ściskał jego serce, oczy chyba zaczynały się czerwienić, ale w nocnym półmroku trudno było to dostrzec - nie patrzył zresztą na nią. Jak to się stało, że w to uwierzył? Że uwierzył, że mógł sięgnąć po coś więcej? Był tylko cyrkowym błaznem - i nikim więcej, czas przełknąć gorzką prawdę.
Nie rozumiał, że mogła potrzebować czasu do namysłu, sam nigdy tego nie robił. Przez całe życie podążał za sercem, a to wykrzykiwało swoje pragnienia od razu. Wysunął dłoń z jej uścisku, nie pojmując, dlaczego wciąż pragnęła tej bliskości. Mówiła jedno, robiła drugie. Może nie wszystko było już stracone? Na ten moment wydawało się że owszem - Frances odmówiła, powody wydawały mu się bzdurne. I znów wracał Wroński, jak cień rzucany przez straszną przeszłość. Może nie wspominała go jednak całkiem bez powodu, miała zresztą zostać jego żoną.
- Jest dla ciebie ważniejszy - skwitował krótko jej słowa. Pusto, ponuro, pociągając z butelki kolejny łyk wina. Była w stanie poświęcić Marcela dla Daniela, ale nie odwrotnie. - Po co właściwie tu dzisiaj przyszłaś? - zapytał, drżącym od emocji głosem, chyba nie potrafiąc jej w trakcie tego pytania spojrzeć w oczy. Sama obdarowała go pocałunkami, bynajmniej nie platonicznymi, sama zmierzała do ponownych spotkań i wreszcie sama się tutaj pojawiła, wciąż otwarta na jego bliskość, wciąż smakując jego ust i pozwalając jemu posmakować własnych, tylko po to, by wyznać mu, że zamierza wyjść za kogoś innego. Zamknął oczy, na chwilę, dwie, zbierając chaotyczne myśli, powstrzymując nabiegające do oczu łzy i usiłując uspokoić rytm rozkołatanego serca. Jak, jak mógł być tak naiwny i pomyśleć, że mógł się stać dla kogoś ważnym? Że mogła by chcieć wyjść za niego - chłopca z cyrku.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]25.03.21 1:43
Ciche westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi. Nie była pewna, kto dokładnie krył się pod jego pojęciem oni do tej pory nie mając wielu okazji by obeznać się z panującą polityką, zbyt skupiona na ucieczce z paskudnego, toksycznego otoczenia rodziny, nowej pracy oraz stabilizowaniu nowej, odrobinę samotnej codzienności. Strzępki informacji wydawały jej się niewystarczające do postawienia ostatecznej tezy, której nie mogła do tej pory poprzeć żadnymi, naukowymi faktami które w jakikolwiek sposób mogłyby pomóc jej w pełni zrozumieć naturę tego, wydającego się niezwykle bzdurnym, konfliktem. Eteryczna alchemiczka zignorowała kolejne słowa swojego towarzysza będąc pewną, iż nigdzie ich nie doprowadzą. On nie rozumiał. Nie był w stanie przejrzeć przez szaroniebieskie spojrzenie, zrozumieć sensu skrytego między jej słowami, wyczytać z jej lakonicznych gestów tego, co mogła chcieć mu przekazać, lecz nie chciała określać słowami, zwyczajnie nie odnajdując ich odpowiedniego złożenia. Lodowaty ton jego głosu sprawił, iż nieprzyjemne ciarki przeszły przez jej drobne ciało. Chciała zaprzeczyć, wyjaśnić iż wykazuje te same, niezwykle zgubne schematy szybko jednak porzuciła te chęci. Jeśli będzie chciał i tak odsunie od siebie podobne rozważania bądź schematy, przedstawiając je w sposób, jaki jemu pasował - ona sama doskonale znała takie podejście, nie raz przeinaczając rzeczywistość w swojej głowie by uchronić delikatne wnętrze.
- Ale przecież to nie on to zrobił, Marceliusie. To, że mieszka na Nokturnie wcale nie oznacza, że w jakikolwiek sposób przyłożył rękę do tego, co działo się na ulicach. - Mówiła spokojnie, a delikatny głos wchodził niemal w kojące tony. Nie chciała by ten zbytnio się niepokoił będąc przekonaną, iż nic jej nie grozi w towarzystwie Daniela. - Doceniam, że się o mnie martwisz. Cieszę się, że nie chcesz abym podzieliła podobny los i jestem niezwykle za to wdzięczna lecz mogę cię zapewnić, iż on również nie chce mojej śmierci. Nie należę do odważnych i z wierz mi, gdyby był jakimkolwiek dla mnie zagrożeniem z pewnością nie utrzymałabym z nim znajomości. - Dodała, chcąc zapewnić go o tym, iż jest pewna tej znajomości. Sama wobec przyjaźni z Wrońskim nie posiadała żadnych, choćby najmniejszych zastrzeżeń, już od pierwszego dnia ich znajomości gdy uratował ją przed niezwykle paskudnym losem.
Nie komentowała jego słów tyczących się ślubu który, przynajmniej w jej mniemaniu z pewnością był platoniczny - według układu miał trwać jedynie przez krótki wyrywek czasu oraz zakończyć się planowanym rozwodem.
Szaroniebieskie spojrzenie na chwilę powędrowało w kierunku Marcela, by przyjrzeć mu się uważniej w poszukiwaniu... w zasadzie nie była pewna czego. - Nie. Nie chcę rozmawiać o tym, na co zasługuję, a na co nie. To... To nie jest dla mnie przyjemny temat. - Odpowiedziała niepewnie. Jej samoocena nadal pozostawała wiele do życzenia, mimo iż od trzech miesięcy pozostawała odcięta od toksycznej rodziny. Nadal jednak pamiętała wszystkie wątpliwości padające z ust matki oraz reszty rodziny, nadal pamiętała, jak to Keat uznał ją za niewystarczającą, by być jego siostrą, woląc towarzystwo podejrzanych portowych pijaków.
- Tylko na kilka miesięcy. - Odpowiedziała na jego słowa. Nie widziała sensu, by przenosić pracownię co kilka miesięcy, gdy już poczuje się w niej w pełni zadowolona, jednocześnie chcąc przez te kilka miesięcy dać Wrońskiemu namiastkę prawdziwego ciepłego domu jakim było Szafirowe Wzgórze. Decyzja wydawała się jej być niezwykle oczywista. Eteryczna alchemiczka przygryzła delikatnie wargę, słysząc pytanie, jakie padło z jego ust. - Nie Ty, lecz port. Widzisz, ja... mój ojciec był mugolem, zginął w jednej z ich wojen... Mama ledwo wiązała koniec z końcem, więc przygarnął nas wuj który mieszkał w dokach. O ile Keat szybko się tam odnalazł, ja nigdy nie potrafiłam znaleźć tam swojego miejsca... Przeszłam tam przez piekło. Keata nigdy nie było, mama chorowała, a wszystko spadało na moje barki, w dodatku moja rodzina była niezwykle dla mnie toksyczna. Wtedy kiedy próbowali mnie... zhańbić... Keat miał odebrać mnie z pracy, ale zapomniał, napadli na mnie niemal pod oknem mojego wuja i gdyby Daniel mnie nie uratował... - Ciche westchnienie uleciało z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w dachu jednego z namiotów. Nie lubiła przyznawać się do tego, iż kiedyś mieszkała w porcie, uznając to miejsce za najokrutniejsze w całym Londynie. - A gdy włamano mi się do mieszkania i zabito sąsiada, moja wspaniała rodzina nie ruszyła nawet palcem, zrzucając na mnie jeszcze więcej problemów. Do tego stopnia iż nie raz rozważałam rzeczy o których młoda panna nigdy nie powinna myśleć. Dlatego nie mogę znów tu się znaleźć i... i dlatego wolałabym zmienić to, kim był mój ojciec. Jak widzisz, to nie ma nic wspólnego z tobą. - Łzy ponownie zalśniły w szaroniebieskim spojrzeniu na wspomnienie tamtych dni spędzonych w paskudnych, portowych dokach. Nie widziała jednak innego sposobu na przekonanie Marceliusa, iż to nie on kojarzy jej się ze wszystkim co najgorsze. Prawda była inna, dla niej dużo bardziej przykra oraz nieprzyjemna.
A gdy zabrał dłoń od jej dłoni nie protestowała, zakładając ręce na piersi, jakoby ten gest miał dodać jej odwagi, by przebrnąć przez resztę tej rozmowy. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, nie będąc pewną co powinna powiedzieć na jego stwierdzenie. Potwierdzić? Zaprzeczyć? A może spróbować wyjaśnić, jak wiele Wroński dla niej zrobił i jak bardzo obawiała się, że sobie bez niego nie poradzi? To wszystko wydawało się być nieodpowiednim. - Nie zwykłam stopniować znajomości, Marceliusie. - Odpowiedziała nieco ciszej, spojrzeniem uciekając gdzieś na bok. Dopiero kolejne jego pytanie sprawiło, że Frances niepewnie przeniosła spojrzenie na jego buzię. - Mówiłam ci i... chyba zwyczajnie chciałam się z tobą spotkać. Miałam nadzieję, że... Merlinie nie wiem, jakoś magicznie wszystko się wyklaruje, a ja będę wiedziała co robić, ale to wszystko... mam wrażenie jakby świat wywracał się do góry nogami. - Wyznała odrobinę niepewnie. Kiedyś właśnie tego chciała -przypadkowego spotkania z dawnym obiektem westchnień oraz szczęśliwego zakończenia, teraz jednak nabierała pewności, iż chciała czegoś, a raczej kogoś innego, o czym nie powiedziała głośno, nie chcąc ranić uczuć młodego Sallow.


Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]26.03.21 1:10
Pełen był emocji, które nie do końca potrafił od siebie odróżnić i rozpoznać, jak ocean targany sztormem, w jedną i drugą stronę, jak łódź roztrzaskana uderzeniem wody, dryfująca na morskiej pianie połamanymi fragmentami burty, nieskładny, zagubiony, pełen sprzeczności. Ściśnięte serce rwało się do niej jak rumak, trzymany jednak na więzach jej bezdusznych słów. To ona miała być tym, co przetrwało, co w świecie innym niż wcześniej wciąż niosło ciepło: kiedy dostał tamten list - naprawdę uwierzył.
A teraz nie wierzył własnym uszom, kiedy broniła człowieka z Nokturnu, a chcąc go uspokoić, wychwalała zalety Wrońskiego; nie chciał o nim słyszeć, nie w ten sposób, nie tylko dlatego, że słów tych wcale nie rozumiał. Nazywała go przyjacielem, tylko przyjacielem, a jednak chyba więcej go było w jej myślach niż jego. Przez chwilę nie potrafiła skoncentrować się na nim - momentami uciekając myślami do człowieka, który miał mu ją zabrać. Naprawdę przyszła tu po to, żeby o nim opowiadać? Nie interesowała go jego praca, zwyczaje, miejsce zamieszkania ani jego parszywa gęba, chciał, żeby trzymał się po prostu z dala od niej. Ale ona tego nie chciała - i nie widziała nic niewłaściwego w jego kryminalnym życiu. Ona, szkolny prefekt, przywiązana do zasad czarownica, o sercu, jak mu się wydawało, szczerym i dobrym. Kolejne negacje jego słów tylko mocniej go rozsierdzały: rozruszane emocje nie mogły znaleźć ujścia, a rosnąca frustracja podsycała wrzącą krew. Był gwałtowny. Emocjonalny i zbyt porywczy. Podczas gdy ona analizowała swoje przemyślenia i nie wypowiadała słów, których nie była pewna, on miał zwyczaj mówić ich zbyt wiele i zaczynać myśleć dopiero po tym, jak wykonał już swój ruch. Czasem żałował, teraz wpatrywał się przed siebie w milczeniu, przyjmując jej kolejne słowa: brakowało mu w nich głębi, przyjaznego słowa, wsparcia, zrozumienia. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu zrozumieć więcej. Nie wierzył w analizy, w długie wywody, wierzył w moc serca i w moc uczuć, których nie dało się oszukać - a z których ona wydawała się w tym momencie ponuro obdarta, inaczej jeszcze ledwie kilka chwil temu. Kiedy prowadził ją na ramieniu, kiedy smakował jej słodkich warg i trzymał jej ciepłą dłoń. Nie rozumiał jej. Małżeństwo z rozsądku było jednak czymś innym niż improwizowane małżeństwo na kilka chwil. Tego nie dało się nazwać rozsądkiem - najwyżej wyrachowaniem. Nawet w jego świecie jednak monogamia wśród czarodziejów była czymś absolutnie naturalnym, w jej - najwyraźniej niekoniecznie.
Słyszał już historię o dokach, o porcie, o jej rodzinie, choć bardziej rozrzuconą, porwaną strzępami, opowiadała już o ojcu, o swoim problemie, o włamaniu. Nie przyznałby przed sobą samym, że był hipokrytą, ale w tym momencie nie chciał myśleć o jej problemach: nie wzruszały go, czuł się zraniony. Potrzebował czegoś więcej. Pragnął czegoś więcej. Zwykłej ludzkiej życzliwości. Dopiero co zamordowano jego matkę - wypruto jej flaki tylko za jej pochodzenie - a gdyby nie Billy, skończyłby pewnie tak samo jak ona. Po piętnastu latach spotkał się z ojcem, który okazał się zwyczajnym dupkiem. Pobili go na ulicy - też za nic. Okradli - kiedy leżał nieprzytomny. O żadnym z tych zdarzeń jej jednak nie opowiedział, mimo to oczekując wyrozumiałości. A ona, ona myślała tylko o tym, że jako panna młoda nie powinna się teraz smucić.
Panna młoda, powtórzył to słowo w myślach jeszcze parę razy. Odrzuciła jego propozycję, nie z powodów, które podała, odrzuciła ją, bo pragnęła kogoś innego. A mimo to - siedziała tu wciąż przy nim. Naprawdę chcesz trzymać dwie sroki za ogon, Frances?
Marcel nie lubił się dzielić - chciał brać tak jak dawał, całym sobą.
Pokręcił przecząco głową, kiedy oznajmiła, że nie zamierza stopniować ich znajomości. Przed momentem wyznała mu, że coś do niego czuje, kilka chwil temu, czy to samo czuła do Wrońskiego? Czy właśnie oznajmiła, że traktuje ich na równi, choć parę chwil temu sugerowała, że mógłby poczekać, aż weźmie rozwód?
- Chciałaś się ze mną spotkać - powtórzył po niej głucho. Trochę chyba kpiąco, bo w jego sercu zgromadził się już żywioł dość silny, by skruszyć mury. Jego oczy były zaczerwienione, lśniły, głos drżał, ale wysiłkiem powstrzymywał się od płaczu. - Stwierdziłaś, że to będzie zabawne? Że co się wyklaruje, Frances, twój ślub czy nasza relacja? Ty masz wrażenie, że twój świat wywraca się do góry nogami? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co dzieje się z moim światem? Czy ciebie to w ogóle interesuje? - Nie chciała mu mówić, żeby go nie zranić. Pamiętał. Morgano, naprawdę była w to beznadziejna. Chyba coś w nim pękło, słowa wylały się potokiem żalu. - Przychodzisz tu, trzymasz mnie za rękę, całujesz mnie, twierdzisz, że coś do mnie czujesz, ale zapierasz się, że wyjdziesz za mąż za świra z szablą tkwiącego po uszy w siedlisku czarnej magii, bo raz ocalił cię na ulicy, a poza tym zaraz weźmiecie rozwód - Więc po co ten cholerny ślub, Frances? - Jeśli jesteś znudzona, są inne sposoby na to, żeby się zabawić. Może następnym razem nie cudzym kosztem - Poderwał się, z pozycji siedzącej, na nogi, z których płynnie - jednym susem, podtrzymując się lewą dłonią dachu - zeskoczył na dół, wylądował miękko na ugiętych nogach. Wino, które trzymał w dłoni, trochę się rozchlapało, ale nie zwrócił na to większej uwagi - w butelce wciąż było trochę alkoholu - na tym samym impecie odwrócił się w jej stronę, zadzierając brodę, by na nią spojrzeć.
- Wiesz co, Frances? Wszystkiego najlepszego - Coś sprawiało, że w jego ustach nie brzmiało to wcale jak szczere życzenia. Bliższe były jednak klątwie. - Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia! - zawołał w jej stronę, unosząc nieznacznie butelkę w toaście, nim obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, w kierunku migoczących nieopodal ognisk. Nie obejrzał się ani razu, wiedząc, że zostawia ją samą - na dachu, z którego trudno jej będzie zejść, pośrodku cyrkowego zaplecza, z którego nie znała drogi do domu.
Może ktoś ją ocali i to jednak z nim weźmie ślub.
Upił łyk wina z butelki, wkrótce znikając gdzieś między wagonami, w nocnych ciemnościach, zaciskając powieki, które skrywały szkliste oczy. Serce krwawiło boleśnie, ścisk w żołądku wydawał się mocniejszy tym bardziej, im mocniej oddalał się od Frances, choć powinien chyba odczuć ulgę. Nie czuł wcale. Czuł ból: ból istnienia i ból świata, wdzierający się ponurą czernią do każdego zakątka jego myśli i obezwładniając całe jego ciało. Jeśli tak smakowała miłość, chyba wcale nie chciał jej znać. Miała uwznioślać, nie sprowadzać na ziemię, tymczasem smakowała rozczarowaniem, które znał aż zbyt dobrze. Przedwcześnie uwierzył w siebie, w jutro.
A co gorsza już zaczynały nawiedzać go wyrzuty sumienia, że tak ja tam zostawił.

zt chlip


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]09.04.21 2:04
Nie wszystko było proste, przyjemne bądź przypominające słodkie kotki skąpane w waniliowym budyniu, zwłaszcza jeśli o relacje z innymi czarodziejami chodziło. Przynajmniej w tej relacji brak zrozumienia zdawał się poganiać kolejne wyrzuty sumienia oraz lawinę pretensji i niewypowiedzianych niedomówień. Frances znała jednak jeszcze inny rodzaj relacji - taką, pozbawioną pretensji, wypełnioną ciepłem oraz porozumieniem dusz, którego nie dało się opisać zwykłymi, prostymi słowami. Z dwojga złego wolała ten drugi rodzaj relacji; chęć zrozumienia zamiast próby wbicia jej kolejnego noża bądź obraźliwych określeń, kierowanych w kierunku jej najbliższego przyjaciela.
Daniel na pewno by tak nie zrobił... Była nawet pewna, iż nie podniósł by na nią ni razu głosu doskonale wiedząc, że to może zranić wrażliwe wnętrze, niejednokrotnie skrywane pod maską obojętności. W przeciwieństwie do Daniela, Marcelius zdawał się nie rozumieć jej słów, niczym najbardziej uparty ze wszystkich osłów kurczowo trzymając się swojego zdania. Szkolne nadzieje oraz marzenia prysły niezwykle szybko, zamienione innymi, o wiele bardziej skrytymi marzeniami.
I w niej wzbierała powoli złość, podsycana kolejnymi, paskudnymi określeniami względem bratniej duszy, kolejnymi zarzutami oraz wyrzutami, pozbawionymi choćby odrobiny chęci zrozumienia. Chciała dobrze. Wpierw nie chciała zranić jego uczuć, później nie potrafiąc jednak kryć przed nim tak istotnej informacji. Zdradziła swoje obawy, on nadal jednak nie umiał spojrzeć na sytuację z jej punktu widzenia. Sama Frances próbując wyobrazić sobie podobny scenariusz, mimo uczucia zranienia byłaby wdzięczna - za szczerość, oraz uwzględnienie w odpowiedni na tamto, jakże ważne pytanie, również jej przyszłości i tego, jak mogłaby ona wyglądać.
Łzy ponownie napłynęły do jej oczu rozmywając wizję oraz znacząc błyszczące ścieżki na jasnych policzkach, mając wrażenie, iż jego słowa wbijają się w jej umysł niczym niewielkie szpilki, boleśnie przypominające o swoim istnieniu. Bezwiednie uniosła dłoń by wymierzyć mu policzek, jak powinna zrobić już kilka minut wcześniej, miast próbować wyjaśnić sytuację. - Przestań! - Wyrzuciła z siebie łamiącym się głosem, jeszcze do końca nie będąc pewną, co dokładnie przyszło jej zrobić. - Jesteś hipokrytą, Marcel. W dodatku takim, który pominął kilka lekcji manier! Nie słuchasz mnie, uparcie brniesz w swoje miast choćby spróbować zrozumieć moją decyzję. Wiem, że to ciężkie, lecz nie spróbowałeś choćby dokładnie mnie wysłuchać. Próbowałam pytać więc nie zarzucaj mi teraz podobnych rzeczy. - Wyrzuciła z siebie wstając z dachu niewielkiego wagoniku, krzyżując później ramiona na piersi. - On przynajmniej mnie słucha i stara się zrozumieć, gdy coś mu tłumaczę. - Dodała, smukłą dłonią ocierając łzy spływające z szaroniebieskich tęczówek, w zasadzie nie będąc pewną, czemu dodała te słowa. Daniel nigdy nie pozwoliłby, by choć jedna, niepotrzebna łza uleciała z jej oczu.
- Nigdy się Tobą nie bawiłam. Jesteś okrutny i... i ty naprawdę niczym się od nich nie różnisz. - Głos eterycznego dziewczęcia był przepełniony smutkiem oraz wyraźnym zawodem. Nigdy nie podejrzewałaby go o podobne zachowania. Jak w ogóle mógł pomyśleć, iż zrobiła to specjalnie, jedynie dla rozrywki? Sama czuła się źle z tym, iż postawiła go w takiej sytuacji świadoma swojego braku jakiegokolwiek wyboru. Mówiła, zapewniała iż nie chciała go zranić, ten jednak był głuchy na jej słowa. Ostanie, zawiedzione spojrzenie powędrowało w jego kierunku, nim odwróciła się do niego plecami, pozwalając łzom swobodnie wypłynąć z szaroniebieskich tęczówek. Słyszała jak odchodził; słyszała również jego jakże podsycone jadem życzenia, jedynie przez chwilę łapiąc się myśli, iż najlepszą decyzję podjęła ledwie kilka minut temu, nawet jeśli teraz pozostała sama na dachu wagoniku. To jednak nie było problemem - wystarczyło zapłakane spojrzenie szaroniebieskich tęczówek oraz uprzejma prośba względem jednego z chyba pracowników cyrku, by ten pomógł jej zejść. Niebo na szczęście było czyste - to pozwoliło jej z odrobiną trudu, odnaleźć wyjście z Areny.

| zt. chlip
Frances Wroński
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7986-frances-burroughs https://www.morsmordre.net/t8010-poczta-frances#228801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f254-surrey-okolice-redhill-szafirowe-wzgorze https://www.morsmordre.net/t8011-skrytka-bankowa-nr-1937#228805 https://www.morsmordre.net/t8012-frances-burroughs#228806
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]20.06.21 13:24

20 listopada 1957


Londyn.
Cholerny Londyn.
Nigdy nie lubił tego miejsca. Może przez pierwszy miesiąc kursu alchemicznego był nim zachwycony — duże miejsce, dużo ludzi, absolutnie dużo mugoli wraz z ich przerażającymi wynalazkami, dużo nowych perspektyw, wiedza, wiedza, masa wiedzy, ona przecież płynęła przez to miasto, podobnie energii czarodziejskiej, strumieniem szerszym i bardziej rwącym od Tamizy! Pierwszy miesiąc prędko prześlizgnął się przez palce, zachwyt, podobny do pyłu po wyburzeniu budynku opadł, jego resztki osadziły się w miodowych lokach, na kołnierzu białej koszuli, ramionach beżowego płaszcza, wcisnął się w nos, zakręcił w nim porządnie i zmusił do kichnięcia tak dużego, że kolejne miesiące poświęcił Sprout na doprowadzanie się do porządku i pozbywanie wszystkich jego resztek.
I choć spędził w tym mieście ponad trzy lata, wciąż miał wrażenie, że nie poznał nawet ćwierci atrakcji, które mógł oferować. Oznaczało to tylko jedną rzecz — wciąż istniało pole, by Castor, oddając hołd rodzinnej, optymistycznej tradycji, dał temu miejscu jeszcze jedną szansę na wzbudzenie swego zainteresowania. Na chwilowe zamazanie wspomnień, których cień powodował powstanie gęsiej skórki, nieprzyjemne dreszcze pędzące na przemian w dół i w górę kręgosłupa, silne ściśnięcie żołądka.
Dzisiejsze spotkanie z Norą stanowiło właśnie taką okoliczność. W liście wspomniała, że nie wyściubia nosa poza Arenę Carringtonów, miejsce, o ktorym Castor słyszał nawet raz, czy dwa, lecz nigdy nie zdołał odwiedzić. Zastanawiał się dzisiaj, cóż u licha może czynić Nora Fletcher we własnej osobie w samym środku cyrkowego zamieszania, lecz zdawało się, że nie było lepszej sposobności na odkrycie tajemnicy niż zajrzenie do przysłowiowej paszczy lwa i przekonanie się na własne oczy.
W beżowym płaszczu, białej koszuli, jasnozielonym swetrze i spodniach o stopień ciemniejszych od nakrycia wierzchniego w zestawie z bardzo czystymi butami pasował do doków prawie tak samo, jak pięść do nosa. Pospiesznie szukał więc przejścia na samą arenę, co nadawało jego postaci dodatkowej groteski i mogło ściągać znacznie więcej spojrzeń, niż mógłby sobie tego życzyć. A przecież zamiary miał dobre i serce chłopięco wręcz czyste! Nie mógł przecież pojawić się na umówionym spotkaniu, wyglądając jak obdartus najgorszego sortu! Toć to wbrew dobremu wychowaniu i urąga godności kobiecej!
Mógł odetchnąć z ulgą dopiero wtedy, gdy mrugnął nagle, a ponownie otwarte oczy powitały go widokiem rozległej przestrzeni zupełnie niepasującej do doków. Jako pierwszy uderzył go — a jakże — zapach. Nowy, choć ze znanymi nutami palonego drewna, gdzieś na końcu nuty kobiecych perfum, a może to były męskie? Zapachowy kocioł nie zdawał się składać z zapachów dodawanych tam z pełną premedytacją, przypominał mieszankę powstającą tylko dzięki intuicji, a takie miały większe predyspozycje do zapadnięcia w pamięć.
Prawa dłoń odruchowo sięgnęła do oprawki okularów, poprawiając ich ułożenie. Rozejrzał się nieco zagubiony, bowiem jedyną wskazówką dotyczącą miejsca spotkania, którą otrzymał od Nory, było bardzo ogólne wskazanie, że powinien dostać się na Arenę.
A co dalej? Przecież to miejsce było ogromne!
Prób wypatrzenia starej znajomości nie poprawiał fakt, że ludzie sunęli; sunęli tłumnie, w wielu kierunkach, a Castor nie był pewny, do której z grup powinien dołączyć. Gdzieś w umyśle pojawiła się nawet możliwość zatrzymania jednego z przechodzących, jak mu się wydawało ze względu na charakteryzację, artystów i spytanie wprost o to, gdzie mógłby o tej porze znaleźć panienkę Fletcher, bo tak się składa, że jest z nią dziś umówiony. Artyści przemknęli jednak obok niego prędzej, niż zdołał podjąć decyzję o ich zaczepieniu.
W obliczu takiej, a nie innej sytuacji, westchnął cicho. Jedną dłoń umiejscowił na własnym biodrze, palce drugiej wsunęły się między miodowe pasma, a on sam wypatrywał. Stanął nawet na palcach i zmrużył oczy, by poprawić sobie zasięg własnego wzroku, ale na dobrą sprawę nie był nawet pewien, czy spoglądał we właściwym kierunku...
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]17.07.21 15:43
Londyn był jej zupełnie obojętny, choć jednocześnie był jedynym miejscem w tym świecie, które tak dobrze znała. Nigdy wcześniej – poza szkołą – nie opuszczała stolicy, a więc i nie znała żadnej przyzwoitej alternatywy, gdyby zadecydowała się uczynić ten krok i po prostu wyjechać, zostawiając za sobą wszystko. Chociaż na to się raczej nie zanosiło; nawet wtedy, przed wybuchem wojny, gdy miała tę możliwość, zadecydowała się tu zostać, ale w ostatnim czasie często zastanawiała się czy dobrze zrobiła. Jej brat rozpłynął się w powietrzu, jej rodzice, cóż, chyba mieli się w porządku. Z listów wynikało, że są szczęśliwi, podróżują, a matka spełniała się jako aktorka na deskach zagranicznego teatru – i Norę te informacje oczywiście cieszyły, bo zawsze chciała wszystkiego najlepszego dla bliskich, lecz jednocześnie przygnębiały, bo wiedziała, że mogła swoją własną karierę rozwinąć gdzie indziej, szybciej i efektowniej, a ona zrezygnowała z tej okazji z zaskakującą łatwością. Nie dlatego, że teraz się nie rozwijała; wiedziała, że praca przy kostiumach, aranżacji i makijażach cyrkowców dały jej dużo niepowtarzalnego doświadczenia, ale z drugiej strony zawsze widziała siebie jako poważaną, znaną charakteryzatorkę pracującą w ekipie teatru odwiedzanego przez wielu bogatych, znanych ludzi.
To właśnie te myśli – i niedawna sprzeczka pomiędzy Thomasem a Marcelem, po której nie chciała widzieć ich obu na oczy – zaprzątały głowę dziewczęcia od blisko trzech dni, gdy tylko dostała jeden z następnych listów od rodziców i powodowały, że była wyraźnie nie w humorze do jakichkolwiek rozmów. Pomimo tego, że rzadko, wciąż pozostawali w kontakcie, ale na próżno było jej szukać zaniepokojenia czy troski pośród nakreślonych na szybko liter. Odnosiła wręcz wrażenie, że rodzice nie wiedzieli do końca co się właśnie działo w Anglii, a jednocześnie nie zamierzała im tego wszystkiego opisywać – największym zdziwieniem wiadomości była propozycja, by może jednak przemyślała swoją decyzję na nowo i dołączyła do nich we Francji.
Spotkanie z Castorem stanowiło więc miłą odmianę od codziennej rutyny, do której zdążyła już przywyknąć, oraz problemów, dlatego cieszyła, że wreszcie się spotkają po tak długim czasie i że to on na chwilę odciągnie ją od podważania podjętej parę miesięcy temu decyzji. Miała mu przecież tyle do powiedzenia! I zakładała, że on jej też, skoro wybierając się do Londynu pomyślał o spotkaniu z nią zamiast taktownie odpowiedzieć, że raczej omija centrum, stolicę i mu zwyczajnie nie po drodze. Kiedy nadszedł czas spotkania, niezauważona opuściła swoją przyczepę i ruszyła w kierunku wagonów, które miały być punktem rozpoznawczym dla Castora. Jego sylwetkę rozpoznała już z oddali, jednak zauważyła, że najwidoczniej stracił orientację w terenie, bo spoglądał w kierunku zupełnie przeciwnym, niż trzeba.
Wyglądasz na zagubionego, ale ostatecznie chyba moje wskazówki nie były wcale takie złe – uśmiechnęła się przyjaźnie w ramach powitania, przystając za zdecydowanie wyższym od niej chłopakiem. – Dobrze wyglądasz, prawie w ogóle się nie zmieniłeś – dodała, gdy odwrócił się doń przodem, lecz nie dodała, że zawsze wyglądał dobrze a teraz wyglądał chyba nawet jeszcze lepiej niż w szkole, kiedy po kryjomu robiła do niego maślane oczy.


go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Nora Fletcher
Nora Fletcher
Zawód : charakteryzatorka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
get ready to unleash hell
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
https://i.pinimg.com/564x/e7/d3/7d/e7d37d08346e18fdd609380ea235b124.jpg
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9477-nora-fletcher#288762 https://www.morsmordre.net/t9895-kiedys-bedzie-sowa#299361 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f370-dzielnica-portowa-arena-carringtonow-wagon-10 https://www.morsmordre.net/t9903-skrytka-bankowa-nr-2170#299562 https://www.morsmordre.net/t9898-n-fletcher#299381
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]19.08.21 18:26
Castor miał wrażenie, że byłby spokojniejszy, gdyby jego rodzina była daleko; kochał ich oczywiście bardzo, chyba najbardziej ze wszystkich rzeczy, osób i zjawisk, które mogły pojawić się na świecie, jednakże otwierając powoli oczy na to, co działo się ze światem, coraz częściej spoglądał w ich kierunku przerażony. Oni wydawali się nie zdawać sobie sprawy z tego, że zagrożenie wisi nad ich głowami, że dzieje się tak, a nie inaczej i żadne, nawet najgorętsze prośby nie zmienią sytuacji, w której znalazła się Anglia, a w jakimś stopniu także cała Wielka Brytania. Może nawet cały świat? Dawno nie zaznajamiał się z zagranicznymi mediami, wystarczająco smutków, trosk i zamieszania miał w swym własnym życiu.
Dlatego też spotkanie z Norą wydawało się być idealną odskocznią od tego, co zazwyczaj mąciło mu myśli piętrzące się pod puklami miodowych loków. W jej obecności zawsze znajdował jakieś dziwne ukojenie. Może to przez fakt, że była taka... niecodzienna? W dobrym oczywiście tego słowa znaczeniu. Lubił obserwować ją, gdy zastanawiała się nad czymś, złapał się na tym jeszcze jako prefekt. Panna Fletcher była dla niego osobą niezwykle interesującą. Nie mógł się wręcz doczekać, jakie wieści ma mu do przekazania tym razem. Jakiekolwiek one nie były i o czymkolwiek by nie traktowały, wiedział bardzo dobrze, że słuchać ich będzie z niezachwianą uwagą oraz zapartym tchem.
Jednakże, by tego dokonać, musiał przecież dostać się do niej, a nie stać jak ostatni głupek pośrodku nieznanego mu miejsca, które feerią barw i nowych zapachów w połączeniu ze wciąż ciążącym mu uczuciem porażki (W końcu dalej nie wiedział, którędy ma iść! Co jeżeli Nora uzna, że ją wystawił i śmiertelnie się obrazi?) doprowadzały go do bólu głowy. Na całe szczęście, tak jak to bywa w podobnych przypadkach, ratunek przychodził niespodziewanie.
Castor odwrócił się w kierunku, w którym nadchodziła jego koleżanka zupełnie przypadkowo, gdyż został potrącony barkiem przez innego, równie nieuważnego co on, przechodnia.
Zmrużone oczy dostrzegły zarys sylwetki, którą powinien przecież znać, jednakże prędko odniósł wrażenie, że na Arenie wszystko może być równocześnie prawdą i fałszem, dlatego też nie ekscytował się zbytnio, dopóki nie był w stu procentach pewien, że nadchodząca czarnowłosa dziewczyna to akurat Nora we własnej osobie.
— Nie, nie, były całkiem akuratne, tylko widzisz... — odezwał się bez zastanowienia, dopiero w momencie nabrania kolejnego wdechu postanawiając przystopować na moment, aby odpowiednio się przywitać. Uśmiech Nory wprowadził go na powrót w pogodny nastrój, dlatego też skłonił się przed nią lekko, trochę po dżentelmeńsku, trochę kryjąc się za prawie zawadiackim uśmiechem, coby okazać należyty szacunek, a jednak nie wprawić dziewczęcia w zakłopotanie. — Mój wzrok nigdy nie był zbyt dobry. Więc to absolutnie nie twoja wina.
Kąciki warg wygięły się w przyjemnym dla oka uśmiechu, zaś oczy na moment otworzyły się szerzej, ukazując całą przestrzeń szarobłękitnych tęczówek. Nie spodziewał się bowiem uzyskania komplementu; nie tutaj, nie z jej ust, ale przede wszystkim nie teraz. Nie gdy unikał patrzenia w lustro, bo każde zerknięcie przypominało mu o tym, kim się stał. Że dziczał z każdym mijającym miesiącem, a zapadnięte policzki wyłącznie to podkreślały.
— Ech, Nora, jak zawsze łaskawa — postarał się prędko zapanować nad mimiką, jednak efekt mógł pozostawiać wiele do życzenia. Przynajmniej do czasu, aż sam przyjrzał się dziewczynie uważniej, by wydać swój własny werdykt. — Za to ja muszę powiedzieć, że z każdym kolejnym spotkaniem jestem pod coraz większym wrażeniem tego, że zmieniasz się wyłącznie na lepsze. Lżej mi jakoś na sercu widząc cię w dobrym zdrowiu — ściszył głos do poziomu wystarczającego, aby oboje zdolni byli się słyszeć. Spowodowało to delikatne obniżenie się rejestru, ale też nadało tonowi jego wypowiedzi odrobinę więcej ciepła. Zupełnie tak, jakby znów byli nieznającymi trosk dziećmi. — Ta... Arena, tak? To bardzo ciekawe miejsce. Czemu akurat tutaj?
Się spotykamy. Się zatrzymałaś.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]27.12.21 15:00
3 stycznia 1958
po wizycie na promenadzie


To wszystko jakoś nie tak. Począwszy od pechowego losu z listem (to rozczarowanie udało się Valerie na całe szczęście zdusić w zarodku), przez spotkanie z człowiekiem, który był chyba jedyną osobą, która zasiała w jej sercu żal tak głęboki, tak mocno zakorzeniony w rozjątrzonej ranie życia, że nie potrafiła się go pozbyć z pamięci przez niemal dekadę — dzisiejszy przyjemny spacer po porcie nie przebiegał nawet w połowie według planu. Obiecała jednak córce, że dotrzyma danej obietnicy i spędzą ten dzień wspólnie oraz, co ważniejsze, w dobrym humorze. Ostatnią z przygotowanych na dziś atrakcji była wizyta na Arenie Carringtonów. Choć nie była w Londynie długo, a podobne przybytki kojarzyły jej się raczej z rozrywką niską, ot idealną dla dziecka, zdążyła już usłyszeć kilka opinii rekomendujących to miejsce. Może w istocie warto było dać im szansę? Artysta cyrkowy wciąż był przecież artystą, a Vanity, choć ukochali sobie przede wszystkim muzykę, wrażliwi byli na bolączki swych pobratymców z innych dziedzin. Wojna nie była okresem idealnym dla żadnej ze sztuk pięknych, temu nie można było przeczyć. Valerie szukała powodu, którym mogłaby usprawiedliwić swe ewentualne zadowolenie po obejrzanym występie, zaś artystyczna solidarność wydawała się być dobrą determinantą. A przynajmniej wystarczającą, gdyby ktokolwiek zdecydował się spytać.
Gdy występy się rozpoczęły, a Valerie wraz z córką zajęły miejsca, ściskając w dłoniach zakupione bileciki, pani Vanity nabierała coraz większej pewności, że był to w istocie dobry wybór. Zaangażowanie zwierząt, których nigdy wcześniej nie widziała na oczy, młodzi ludzie bawiący się ogniem tak, jakby nigdy się go nie bali, jakby był on ich przyjacielem, a nie śmiercionośnym żywiołem, grupa dziewczynek giętkich tak bardzo, że wdowa poczynała myśleć, że nie było możliwe, by posiadały kręgosłup...
Największe wrażenie — zarówno na niej, jak i na córce, która wysunęła się ze swojego siedzenia, by być bliżej nieba — zrobił występ młodego mężczyzny na linie. Mieszanka odwagi, talentu i ciężkiej pracy musiała być jego kluczem do sukcesu, choć w pewnym momencie kobieta gotowa była przyciągnąć swe dziecko do siebie i ciemną, atłasową chustką zakryć oczy w razie, gdyby noga cyrkowca jednak omsknęła się z liny, gdyby pech towarzyszący dwóm pokoleniom rodziny Vanity miał uderzyć również w niego. Na całe szczęście przedstawienie zakończyło się sukcesem, siedmiolatka wyskoczyła ku górze w pierwszej fali owacji, wreszcie uśmiechnięta i szczęśliwa. Valerie również pozwoliła sobie na aplauz, choć był on bardziej stonowany i zachowawczy. Nie liczyło się w tamtej chwili nic, za wyjątkiem tego, że na licu jej córki wreszcie odnalazła się szczera radość — emocja, którą zdawała się zgubić w sierpniu i powoli odnajdywać ją na przestrzeni kolejnych miesięcy. Gdy zbierały się do wyjścia, a w perspektywie także powrotu do domu w Kensington, obie blondynki zdawały się poddać panującej dookoła atmosferze wesołości. Do tego stopnia, że pani Vanity nieumyślnie pozostawiła swą atłasową chustkę na zajmowanym wcześniej siedzeniu, znacznie bardziej skupiona na przyjrzeniu się, czy wszystkie guziki zimowego płaszcza córki zostały odpowiednio zapięte.
Może dowiedziałaby się o zgubie dopiero w domu, gdyby nie to, że przed samym wejściem wsunęła dłoń do kieszeni swego płaszcza, właśnie w poszukiwaniu chustki. Lewa kieszeń, w której zazwyczaj ją przechowywała, była pusta. W prawej wciąż znajdowała się portmonetka, tyle dobrego.
— Poczekasz tu chwilkę, słoneczko? Zostawiłam moją chustkę, zabiorę ją i zaraz wrócę. Nie rozmawiaj z obcymi, a gdyby ktokolwiek cię zaczepiał, wiesz, co masz robić — mogła, oczywiście, zabrać dziewczynkę ze sobą, jednakże uznała, że w takim wypadku zajęłoby to jej zdecydowanie więcej czasu. Mała była ciekawska, zapewne poprosiłaby matkę o przejście tam, gdzie trzymano jakieś egzotyczne zwierzęta, może nawet słonia? Albo małpy we fraku i sukienkach? Na wycieczkę po Arenie niestety nie miały dziś czasu.
Valerie ruszyła więc żwawym krokiem przez tereny cyrkowe, raz jeszcze wpadając do miejsca, z którego jeszcze kilka dni wcześniej obserwowała występ. Wydawało się, że poza nią na miejscu nie było żadnej żywej duszy. Ku delikatnej irytacji nie było też jej chustki, lecz przed wygłoszeniem posępnego stanowiska o zostaniu ofiarą kradzieży, chciała założyć przyjemniejszy scenariusz. Głosił on, że pracownicy Areny zaraz po występie przeszli do sprzątania bałaganu pozostawionego przez gości, a jej zguba trafiła do miejsca składowania podobnych porzuconych rzeczy. Może odpoczywała gdzieś obok binokularów, czy pęku kluczy otwierających nie—wiadomo—co, albo pomieszanych par rękawiczek? Nie dowie się tego, jeżeli nie sprawdzi we wszystkich dostępnych dla niej miejscach.
Wydostawszy się z namiotu, odniosła wrażenie, że może jednak nie wszystko stracone. Bowiem właśnie nadchodził z naprzeciwka młody mężczyzna o jasnych włosach, a pewność, z jaką się poruszał, mógł sugerować, że nie był tu pierwszy raz. Z tego wszystkiego nawet nie chciała przyjrzeć się jego ubraniom.
— Przepraszam pana! — zawołała, unosząc lekko otwartą dłoń do góry, pragnąc tym samym zwrócić na siebie uwagę młodzieńca. Mogłaby darować sobie tego pana, oczywiście, lecz będąc w obcym dla siebie miejscu i szukając swego rodzaju sprzymierzeńca, dobre maniery miały za zadanie pomóc, a nie utrudnić komunikację. — Czy mogłabym panu zająć chwilę? Obawiam się, że potrzebuję pomocy...




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]03.01.22 0:03
Nie mógł wiedzieć, że wystąpi dziś po raz ostatni, choć zatańczył tak, jak gdyby czuł, co nadchodziło. Dał z siebie wszystko: zawsze dawał, ale dziś przeszedł samego siebie, czuł, że bliski był szczytowej formy, ale ona jeszcze nie nadeszła - zbliżał się do niej, krok za krokiem, nie pierwszy raz przekraczając granice nie tylko ludzkich, ale i własnych możliwości. Jego występy były mieszaniną tańca, gimnastyki i podniebnej akrobatyki, pan Carrington nie pozwalał na nudę; to, co działo się pod namiotem, miało zachwycać, wprowadzać w osłupienie i zostawać w pamięci na zawsze, żadne półśrodki nie wchodziły w grę. Jak tresowane zwierzę smagane batogiem, posłusznie spełniał te oczekiwania, gdy światła kierowały się wprost ku niemu.
Nie inaczej było tym razem, na dole rozgrywały się sceny z baśni o królowej lodu, grali ją najczęściej zimową porą, wzbogaconą o elementy podkreślające ich widowisko, on był jednym ze sług potężnej czarownicy. Twarz malowana skrzącą jasnobłękitną farbą przysłaniała jego naturalną bladą karnację, malowane na biało oczy miały niknąć, strój składał się z granatowych luźno wiązanych spodni z lekkiego materiału, wiązanych sznurem wzdłuż łydki, by nadto nie krępować ruchów, i luźnej białej koszuli, wpuszczonej w spodnie, by nie zawinęła się w trakcie występu. Bufiaste rękawy były ozdobne, ale w rzeczy samej przede wszystkim praktyczne - materiał nie otulał mięśni zbyt mocno, pozostawiając im pełną swobodę.
Krok za krokiem, najtrudniejszy jest ten ostatni: najważniejsze to się nie zatrzymywać. Na linę wchodził w ciemnościach, nim zapłonęły wokół niego magiczne ognie dające chłodny lodowy poblask; był już wtedy na środku, magiczna iluzja sprawiała, że dawała wrażenie oszronionej, wokół niego wirowały białe płatki śniegu, a sklepienie namiotu zabłysnęło migoczącym blaskiem drobnych gwiazd złożonych w znane konstelacje, których nie potrafił nazwać. Znajdował się w pozycji wagi, na linie utrzymując się na jednej stopie; druga noga, mocno wygięta w tył, z plecami tworzyła krągły, łuk, niemal koło. Wyciągnięta w przód ręka pomagała złapać równowagę, gdy lina zaczynała niebezpiecznie chybotać się w lewo i prawo, nie szkodzi. Szelmowski uśmiech na jego twarzy zdradzał, że robił to, co kochał.
Wybrzmiała łagodna fortepianowa muzyka, nie wirtuozerska, z tych lekkich, wpadających w ucho gawiedzi, romantyczna i lekka, baśniowa, dłoń sięgnęła liny, wpierw jedna, potem druga, stopy w mig poderwały się w gorę, utrzymując go na samych rękach, prosty jak struna, proste nogi wyciągnięte w górę składały się w wymyślne szpagaty, nim kontrolowanie nie opadły w dół, a on zawisł na linie, trzymając się jej rękoma; muzyka zmieniła brzmienie na bardziej niepokojące, bo oto miał spełnić rozkaz wiedźmy i odnaleźć i porwać małą Gerdę. W rytm rozbujał się na linie, w przód i w tył, stopy naciągnięte jak u tancerza, z rozmachem wypuszczając linę z rąk, w wyskoku w górę, w którym płynnie obrócił się w, szlag jasny, podwójne salto, miało być potrójne, lekko wytrącił się z rytmu, ale na powrót chwytając się liny i manewrując, wisząc, płynnie nadrobił te kilka ułamków sekund, za drugim i trzecim razem wyszło już bezbłędnie. Za trzecim wylądował na linie, drobne potknięcie, na moment szybsze uderzenie serca, gdy stopa podjechała w bok, omykając się z liny, ale nie pozwolił dać sobą zawładnąć strachowi, znał tę scenę - i te linę  - zbyt dobrze. Znów wygiął usta w szelmowskim uśmiechu posłanym publice, udającym, że wszystko było pod kontrolą. Improwizacja była jego żywiołem. Dalsza część występu była lirycznym tańcem na linie, balansem na krawędzi niemożliwego, który miał wzruszyć i poruszyć, zaprzeć dech w piersi potencjalnym niebezpieczeństwem, by w finałowej części swojej solowej części wykonał nad liną wysokie salto machowe, z którego pochwycił linę w dłonie, okręcił się wokół niej i kilkukrotnym saltem zaskoczył na arenę, by osiąść na niej w niskim, czołobitnym ukłonie, tuż przed dziewczynką, którą miał porwać. Ogień połykaczy buchnął, rozświetlając tę scenę, na moment ich dwoje połączył taniec, gwałtowny i pełen gniewu, ognistych emocji, by finalnie - tuż po przerywnikowych oklaskach - pochwycił ją za ramiona, oplecioną wokół niego i wraz z nią zniknął ze sceny. Przedstawienie toczyło się dalej, on mógł odpocząć; zniknął za kulisami, padając pod materiałową ścianę namiotu, by nabrać oddechu, otrzeć z czoła pot i odpocząć, porywając butelkę z wodą. Po raz drugi na Arenę wszedł już tylko, by ukłonić się przed zgromadzoną publicznością wraz z innymi, na głowę wskoczyła mu tresowana czupakabra o wybitych zębach i startych pazurach.
Zdążył zetrzeć z twarzy farbę, pośpiesznie zmienić koszulę na świeżą, a po zakończonym występie wrócił na Arenę, miał pomóc zebrać część rzeczy, lecz korzystając z pustki - przeszedł pod linę, na której występował, zastawiając się nad omyłką w jednej z sekwencji, pośpiesznie powtarzając ją z ziemi: silne wybicie w powietrze z bosych stóp, rozsypał zaczarowany skrzący lodem piasek, salto machowe, piruet, sceniczny ukłon, ups?
Płynnie unosił właśnie giętkie ramię, unosił głowę, odsłaniając okrytą przydługimi włosami twarz, gdy uświadomił sobie, że skoczył wprost przed kobietę, której strój zdradzał, że bynajmniej nie powinno jej już tutaj być.
- Dzień dobry - rzucił pośpiesznie, odruchowo, z głupia frant zamiast przeprosin, prostując sylwetkę; mógł sprawiać wrażenie, jakby jego ruchy znajdowały się pod jego pełną kontrolą, ale chyba nie do końca tak było: nie zauważył jej wcześniej. Paniusia wyglądała na bogatą, jedną z tych, których nie należało lekceważyć, a której portmonetkę nie było wcale trudno podwędzić. Jego ojciec kazał szczególnie uważać na takich gości. - Spóźniła się pani, właśnie skończyliśmy. Mamy występy po północy - Ale ona nie wyglądała, jakby bywała w takich miejscach o takich godzinach - ... albo może pani przyjść jutro. Przy wejściu pewnie pomogą z biletami. - Wymieniali je? Nawet nie wiedział.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Arena Carringtonów [odnośnik]08.01.22 17:02
Choć przedstawieniu — przynajmniej ze strony muzycznej — brakowało wiele do koncertów dopracowywanych osobiście chociażby przez jej drogiego brata, Valerie potrafiła docenić kunszt dostosowany do odbiorcy. W miejscach takich jak to nie chodziło o zabawianie wyższych sfer. Cena biletu mówiła sama za siebie i Vanity było może nawet odrobinę niezręcznie, lecz szeroki uśmiech, który rozjaśnił twarz jej córki, wynagradzał każdą niedogodność. Z zadowoleniem przyznała również sama przed sobą, że Carringtonowie zachowywali przyzwoity stosunek jakości do oczekiwanej przez nich zapłaty. Takie stanowisko pozwoliło na delikatne odprężenie, rozluźnienie spiętych mięśni, nawet chwilowe zapomnienie, gdy zaangażowały się z córką w historię całą swoją wrażliwością. Odnalezienie inspirujących elementów nie było szczególnie trudne — nie, gdy szukało się jej wszędzie, gdy wdychało się ją wraz z powietrzem, gdy wzrok wodził za jej cząsteczkami tęsknie i gęsto, gdy serce pragnęło drgnień, poruszeń i wzruszeń.
Nie, gdy cyrkowi artyści stawali — dosłownie — na wysokości zadania.
W przekonaniu o istotności własnej sprawy spodziewała się napotkać na któregoś z zaangażowanych w przedstawienie pracowników Areny wewnątrz namiotu. Nie mogła jednak przewidzieć, że napotkanie młodzieńca, którego twarzy już nie zdobiła niebieska farba, nastąpi w sposób równie niespodziewany. Valerie miała relatywnie szybkie refleksy, choć były one niczym przy lądującym obok młodym akrobacie. Dopiero połączenie pozornej kontroli nad ruchami młodzieńca i słusznym zatrzymaniu się w miejscu przez kobietę dało pozytywny efekt w postaci uniknięcia zderzenia. Nie, żeby taka ewentualność sprawiłaby jej największą przykrość dzisiejszego dnia. Hector Vale postarał się dziś wyjątkowo, by drzazga noszona przez nią w sercu bolała najmocniej, jak tylko mogła.
Jasnobłękitne tęczówki skupiły się na twarzy młodzieńca, gdy odgarnął przydługie włosy z twarzy. Przydałby mu się fryzjer, myśl przemknęła przez umysł estetki zupełnie odruchowo, gdy w chwilowym milczeniu studiowała jego rysy. Był młody, choć wydawał się być już w wieku absolwenckim, może dzieliła ich dekada? Nie była pewna; przypominał jej jednak raczej chłystka niż mężczyznę, ale to dobrze. Nie brakowało mu uroku, ostrożnie mogła założyć, że te kilka dziewcząt wzdychających nieznośnie głośno gdy zeskoczywszy z liny, porywał małą dziewczynkę za kulisy, robiły to właśnie za nim. Ona z kolei nie miała lat osiemnastu i marzeń o byciu porwaną w ramiona zwinnego linoskoczka.
Nie przeprosił. Nie musiał. Vanity miała w sobie wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, by rozumieć, że to ona była w tej sytuacji obcym, że ciężar wytłumaczenia się z obecności w namiocie po występie leżał po jej stronie.
— Dzień dobry — zgodziła się z nim więc, nie wprowadzając jednak w ich rozmowę dodatkowego entuzjazmu. Chłopiec prezentował się w sposób, który posiadł w sobie możliwość uniesienia przynajmniej kilku brwi. Jednocześnie zmęczony i pełen energii, przy odrobinie dobrej woli mógł rozetlić w Valerie niewielki płomyk sympatii.
Pytanie tylko, czy obu stronom jej wystarczy.
— Występ już oglądałam, był porywający — powiedziała w sposób, który Marcel mógł pewnie słyszeć już tysiące razy. Ile rodzin przewijało się dziennie przez Arenę? Rodzice każdego stanu poszukiwali wszystkich dostępnych sposobów, by oderwać myśli dzieci od wojny. I większość z nich, nawet jeżeli nie odczuwali zachwytu podobnego do tego, który płynął już w żyłach pani Vanity, wypowiadali się o przedstawieniu w tej samej manierze. Bezpiecznie grzecznych pochlebstw, do których uciekali się pewnie także w trakcie imienin niekoniecznie lubianej, acz bogatej ciotki. — Porywający na tyle, że zapomniałam zabrać ze sobą swojej chustki. To rodzinna pamiątka, więc rozumie pantytulatura, choć to na niej stanął tymczasowo nacisk, nie miała jednak wydźwięku lekceważącego. Valerie próbowała wyczuć wody rozmowy i pływającego nań młodzieńca. Czy należał do tych, którzy poszukiwali poklasku i to uwagą, docenieniem najprędzej trafiało się do ich serca? A może wygodniej było mu utrzymać profesjonalny dystans, nie angażując się dla własnego spokoju w sprawki widzów? Może sam zaproponuje formę odpowiedniejszą, skrojoną na niego równie dobrze, co strój, którego zdążył już się pozbyć? — Że pragnęłabym powrócić z nią dziś do domu. Nie chciałabym jednak przeszkadzać w ćwiczeniach, ta sekwencja była naprawdę imponująca — znów krótka pauza, w domyśle nie miała być ciężka. Wzniosła wzrok w górę, spoglądając na rozwieszone nad sufitem namiotu przyrządy. — Ale będę niezwykle wdzięczna przynajmniej za wskazówkę, gdzie mogłabym jej szukać. Sprawdziłam moje wcześniejsze miejsce, bez rezultatu.
Powróciła wzrokiem do stojącego przed nią młodzieńca, a smutek płynący z melodii jej słów nie mógł wzbudzać podejrzeń. W końcu nie kłamała — naprawdę szukała swej zguby, a gdyby mogła, nie angażowałaby do tego akrobaty.




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759

Strona 4 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Arena Carringtonów
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach