Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Northamptonshire
Ferrels Wood
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ferrels Wood
Znajdujące się na pograniczu hrabstwa lasy Northamptonshire określane są mianem angielskiego trójkąta bermudzkiego, coraz liczniej odwiedzanego przez żądnych wrażeń mugoli. Swoje niezwykle miano bor zawdzięcza licznym zniknięciom, zarówno niemagicznych gości jak i doświadczonych w podróżach czarodziejów. Stare, skrzypiące przy każdym podmuchu wiatru drzewa nie tylko stwarzają nastrój grozy, lecz przez swój jednakowy wygląd skutecznie osłabiają umiejętności rozeznania w otoczeniu. Im głębiej wejdzie się w las tym silniejsze powstaje wrażenie szybko upływającego czasu i oddalania się od jego skraju. Każdej nocy drzewa spowija gęsta mgła, która opada późnym wieczorem i utrzymuje się na poziomie ściółki jeszcze kilka godzin po wschodzie słońca, którego promienie praktycznie nie docierają do głębi lasu. Podróżnicy, którzy przebrnęli szczęśliwie wspominają o pojawiających się w ciemności twarzach, rzekomo należących do zbłąkanych przed wieloma laty dusz, które utknęły tu na zawsze.
Lady Bulstrode - słysząc ten tytuł, już wiedziała, że zaraz powinna była przybrać grzecznościowy ton i przeprosić lorda za niespodziewane skracanie między nimi dystansu, jak i wytłumaczyć mu powód swojego zaniepokojenia. W gęstej mgle, ze ściśniętym gardłem, oddychając ledwie połową wypełnionych płuc, była pewna, że jej ton zdradzi drżeniem każdą obawę. Jeśli natomiast próbowałaby ją zakamuflować, zapewne lęk zostałby zastąpiony frustracją. Wylaną w kierunku lorda Carrowa, ponieważ w żadnych okolicznościach nie potrafiłaby się wyładować na swojej kuzynce. Jak jednak Lorcan zauważył, ich stosunki były dość kruche, żeby nie ryzykować takim scenariuszem. Dlatego decyzję o nagłym poderwaniu konia do galopu podjęła instynktownie, od razu. Jako ucieczkę przed wyjaśnieniami. Uśmiechnęła się pod nosem, słysząc jeszcze upominający ton lorda Carrowa, przebijający się przez pęd powietrza na twarzy. Już wiedziała, że zręcznie uniknęła niezręcznych tłumaczeń. Albo przynajmniej przesunęła je w czasie.
Malodora, na którą zawsze można było liczyć, chętnie podchwyciła zabawę.O tym, że zlotowłosa czerpała z tego więcej rozrywki niż Delaney, która dostrzegała w tym raczej strategiczną grę, wskazywał teatralny ton młodszej lady. Tylko lord Carrow jeszcze liczył na ukrócenie rozrywki. Spodziewała się, że ją dogoni, ale nie sądziła, że zrobi to tak szybko. Dlatego, wykrzykując do niego, przekrzykując się ze świstem powietrza, wydawała się zaskoczona, kiedy jakby teleportował się zaraz obok niej:
— Lordzie Carrow, niech…
Przerwała zdanie gwałtownie, oglądając się za ramię, gdzie w tym czasie znajdowała się Malodora. Była zaraz za nimi. Jej włosy unosiły się wokół niej, niczym złota korona. Nic dziwnego, że przez chwilę zapatrzona w jej nietuzinkową urodę, lady Bulstrode, wracając spojrzeniem przed siebie, niewiele brakowało, żeby zaliczyć niemiłe spotkanie twarzą z twardą gałęzią drzewa. Pochyliła się w ostatnim momencie. Z wprawioną w tańcu gracją. Czego jednak nie mogła powiedzieć już chwilę później. Chociaż uniknęła zderzenia z witką drzewa, jej refleks kosztował ją utratę kontroli nad własnym wierzchowcem, który teraz własną wolą pognał skręcił zamiast w ścieżkę oddzielającą ich od lasu, w sam jego środek, skuszony podstępnie mniej wyboistą drogą. Skręcił gwałtownie. Ledwie utrzymała się w siodle, mijając wierzchowca lorda Carrowa na tyle blisko, że poczuła woń skóry z jego odzienia i drugą, charakterystyczną nutę, której nie zdążyła zidentyfikować. Zaangażowana utrzymaniem się w siodle. Jedna gałąź za drugą. Pojawiało się ich coraz więcej, gęsto obok jej twarzy. W końcu ściągnęła lejce i spięła konia, zmuszając go do zatrzymania się w miejscu. Miała na uwadze Lorcana, którego sylwetka zarysowała jej się z lewego ramienia. Jednak obecność Dory pozostała dla niej wielką niewiadomą. Do czasu, kiedy jej własny koń, nie zagrodził drogi kuzynce. Lady Parkinson wyminęła ją w jedynej wolnej przestrzeni, z prawej strony. Delaney walczyła z utrzymaniem się w siodle. Mgła się nasiliła. Rżenie koni mieszało się z dźwiękiem trzeszczących gałęzi. Wiele rzeczy zadziało się na raz. Wierzchowiec lady Bulstrode stanął dęba i zarżał mocniej. Tętent kopyt konia lorda Carrowa, brzmieniem zdradził wprawę mężczyzny, z jaką zareagował usuwając się spod wirujących w powietrzu kończyn konia lady. Odgłos rwanego materiału został zagłuszony przez prychnięcie jednego z wierzchowców - Delaney nie wiedziała już nawet którego z trzech. Czyjś krótki pisk przebił się przez ogólny zamęt - jej własny, albo lady Parkinson. Zaraz potem, brunetka, z tłukącym się sercem i cięższym oddechem, w końcu uspokoiła swojego ogiera. Zaniepokojona dźwiękiem oddalającego się tętentu kopyt, odnalazła spojrzeniem kuzynkę. Leżała na ziemi…
— Malodora!
Zeskakując zwinnie z grzbietu i dobiegając do niej, jeszcze nie zdawała sobie sprawy z kilku rzeczy: jak jej kuzynka spadła z konia; co w tym czasie robił Lorcan, że jej nie uratował (!) i ile cierpliwości w przyszłości będzie ją kosztowało tłumaczenie starszej lady Parkinson powodu rozerwania jej kreacji…
— Malodora… — powtórzyła jej imię, dotykając jej ramienia, jeszcze nie wiedząc czy jest cała. Dopiero niemrawy ruch blondynki nieco ją uspokoił.
— Co się stało? — skierowała twarz na moment do lorda Carrowa, bo sama zbyt zajęta walką z własnym wierzchowcem, przegapiła moment upadku kuzynki. Zaraz jednak zapomniała o tym pytaniu.
Oddech stanął jej w krtani, kiedy odwróciła twarz Malodory w swoim kierunku. Absurdalna myśl zaświeciła jej teraz w głowie…
— Znam najlepszego uzdrowiciela Shafiqów… Malodoro…
Powiedziała, jakby to miało ją pocieszyć. Chwilę potem odwróciła spojrzenie, od twarzy dziewczęcia, nie zdążając się jej nawet dobrze przyjrzeć. Odkryła kolejną swoją słabość. Krew budziła jej obrzydzenie. A obrzydzenie to nie była emocja, którą chciała pamiętać i czuć, patrząc na piękną twarz swojej najdroższej Malodory. Gdyby utrzymała spojrzenie trochę dłużej, zauważyłaby, że nie krwista breja, a błoto, lepiło się do twarzy kuzynki.
— Jak się czujesz, Malodora?
Tonem nie chciała zdradzić zmartwienia. Malodora jeszcze byłaby gotowa pomyśleć, że wygląda tak dramatycznie, jak… w istocie naprawdę teraz dla lady Bulstrode wyglądała.
Malodora, na którą zawsze można było liczyć, chętnie podchwyciła zabawę.O tym, że zlotowłosa czerpała z tego więcej rozrywki niż Delaney, która dostrzegała w tym raczej strategiczną grę, wskazywał teatralny ton młodszej lady. Tylko lord Carrow jeszcze liczył na ukrócenie rozrywki. Spodziewała się, że ją dogoni, ale nie sądziła, że zrobi to tak szybko. Dlatego, wykrzykując do niego, przekrzykując się ze świstem powietrza, wydawała się zaskoczona, kiedy jakby teleportował się zaraz obok niej:
— Lordzie Carrow, niech…
Przerwała zdanie gwałtownie, oglądając się za ramię, gdzie w tym czasie znajdowała się Malodora. Była zaraz za nimi. Jej włosy unosiły się wokół niej, niczym złota korona. Nic dziwnego, że przez chwilę zapatrzona w jej nietuzinkową urodę, lady Bulstrode, wracając spojrzeniem przed siebie, niewiele brakowało, żeby zaliczyć niemiłe spotkanie twarzą z twardą gałęzią drzewa. Pochyliła się w ostatnim momencie. Z wprawioną w tańcu gracją. Czego jednak nie mogła powiedzieć już chwilę później. Chociaż uniknęła zderzenia z witką drzewa, jej refleks kosztował ją utratę kontroli nad własnym wierzchowcem, który teraz własną wolą pognał skręcił zamiast w ścieżkę oddzielającą ich od lasu, w sam jego środek, skuszony podstępnie mniej wyboistą drogą. Skręcił gwałtownie. Ledwie utrzymała się w siodle, mijając wierzchowca lorda Carrowa na tyle blisko, że poczuła woń skóry z jego odzienia i drugą, charakterystyczną nutę, której nie zdążyła zidentyfikować. Zaangażowana utrzymaniem się w siodle. Jedna gałąź za drugą. Pojawiało się ich coraz więcej, gęsto obok jej twarzy. W końcu ściągnęła lejce i spięła konia, zmuszając go do zatrzymania się w miejscu. Miała na uwadze Lorcana, którego sylwetka zarysowała jej się z lewego ramienia. Jednak obecność Dory pozostała dla niej wielką niewiadomą. Do czasu, kiedy jej własny koń, nie zagrodził drogi kuzynce. Lady Parkinson wyminęła ją w jedynej wolnej przestrzeni, z prawej strony. Delaney walczyła z utrzymaniem się w siodle. Mgła się nasiliła. Rżenie koni mieszało się z dźwiękiem trzeszczących gałęzi. Wiele rzeczy zadziało się na raz. Wierzchowiec lady Bulstrode stanął dęba i zarżał mocniej. Tętent kopyt konia lorda Carrowa, brzmieniem zdradził wprawę mężczyzny, z jaką zareagował usuwając się spod wirujących w powietrzu kończyn konia lady. Odgłos rwanego materiału został zagłuszony przez prychnięcie jednego z wierzchowców - Delaney nie wiedziała już nawet którego z trzech. Czyjś krótki pisk przebił się przez ogólny zamęt - jej własny, albo lady Parkinson. Zaraz potem, brunetka, z tłukącym się sercem i cięższym oddechem, w końcu uspokoiła swojego ogiera. Zaniepokojona dźwiękiem oddalającego się tętentu kopyt, odnalazła spojrzeniem kuzynkę. Leżała na ziemi…
— Malodora!
Zeskakując zwinnie z grzbietu i dobiegając do niej, jeszcze nie zdawała sobie sprawy z kilku rzeczy: jak jej kuzynka spadła z konia; co w tym czasie robił Lorcan, że jej nie uratował (!) i ile cierpliwości w przyszłości będzie ją kosztowało tłumaczenie starszej lady Parkinson powodu rozerwania jej kreacji…
— Malodora… — powtórzyła jej imię, dotykając jej ramienia, jeszcze nie wiedząc czy jest cała. Dopiero niemrawy ruch blondynki nieco ją uspokoił.
— Co się stało? — skierowała twarz na moment do lorda Carrowa, bo sama zbyt zajęta walką z własnym wierzchowcem, przegapiła moment upadku kuzynki. Zaraz jednak zapomniała o tym pytaniu.
Oddech stanął jej w krtani, kiedy odwróciła twarz Malodory w swoim kierunku. Absurdalna myśl zaświeciła jej teraz w głowie…
— Znam najlepszego uzdrowiciela Shafiqów… Malodoro…
Powiedziała, jakby to miało ją pocieszyć. Chwilę potem odwróciła spojrzenie, od twarzy dziewczęcia, nie zdążając się jej nawet dobrze przyjrzeć. Odkryła kolejną swoją słabość. Krew budziła jej obrzydzenie. A obrzydzenie to nie była emocja, którą chciała pamiętać i czuć, patrząc na piękną twarz swojej najdroższej Malodory. Gdyby utrzymała spojrzenie trochę dłużej, zauważyłaby, że nie krwista breja, a błoto, lepiło się do twarzy kuzynki.
— Jak się czujesz, Malodora?
Tonem nie chciała zdradzić zmartwienia. Malodora jeszcze byłaby gotowa pomyśleć, że wygląda tak dramatycznie, jak… w istocie naprawdę teraz dla lady Bulstrode wyglądała.
Delaney Bulstrode
Zawód : klejnot Bulstrode'ów, ambasadorka Domu Mody Parkinsonów
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Duma związana jest z tym, co co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W przeciwieństwie do swoich towarzyszy w ogóle nie niepokoiła ją aura lasu Ferrels - co z resztą od razu szło wyczytać z jej twarzy i tego jak podchodziła do tej przejażdżki. Narzeczeństwo obrało to za swój przykry obowiązek, kiedy sama Malodora dostrzegała w tym kolejną wspaniałą przygodę - niosącą za sobą kolejne inspiracje i natchnienie, skrupulatnie gromadzone, aż powróci do pracowni. Już teraz miała wspaniały pomysł na uchwycenie rozproszonego w mgle światła w tkaninie z włosów wili...
Niemniej, rozkwitające pomysły na kolejne projekty naturalnie przeszły na drugi plan, kiedy młoda Parkinsonówna przerzuciła swoją uwagę z głębi lasu na gnającą na łeb na szyję Delaney. W tej chwili chciała za wszelką cenę ją dognać. Chociaż jej celem wcale nie było przegonienie kuzynki - a bardziej... przybliżenie się do jej postaci, bo suknia, którą miała na sobie w pędzie układała się wyjątkowo ciekawie - nie wspominając już o puszczonych spod toczka kruczoczarnych włosach.
Jej wierzchowiec pozostał chyba równie rozkojarzony, bo choć zgodnie z jej wolą przeszedł w cwał - zaraz zwolnił nieco do galopu, czego powodem okazał się przemykający tuż obok Lorcan na swojej klaczy. Być może gniadosz właśnie podziwiał z równym zaintrygowaniem swą krewną, co sama Malodora. W ostatecznym rozrachunku blondynka musiała nie dość, że sama przywrócić sobie odpowiednie skupienie, tak jeszcze zacmokać zachęcająco na wałacha, by jednak przyspieszył.
— Laneee, uważaj! — zdążyła jedynie zakrzyknąć, kiedy lady Bulstrode odwróciła się przez ramię by na nią zerknąć - a przed nią linia drzew zaczęła się zagęszczać. Pęd powietrza ją zagłuszył - choć kuzynka, dzięki Merlinowi, odwróciła się w samą porę by wykonać unik. Zaraz jednak jej koń - targnięty chyba tak nagłym ruchem swego jeźdźca - sam wykręcił niemal w miejscu, gnając w sam zasnuty mgłami las.
— Zatrzymaj ją! — zakrzyknęła do Carrowa, choć jej okrzyk nie miał nic wspólnego z rozkazem, a bardziej rozpaczliwą prośbą. Doskonale pamiętała jeden z poważniejszych upadków Delaney z konia - a galop po niepewnej leśnej ścieżce mógł skończyć się kolejnym. Sama ściągnęła wodze gniadosza, nawracając konia łagodnym łukiem - znów zacmokała, znów gnając zarówno za lordem jak i znikającą między gałęziami lady.
Obrała jednak ścieżkę inną niż Lorcan - udeptaną przez leśne stworzenia, więc na pewno stabilną - chcąc zagrodzić wierzchowca Delaney z drugiej strony. Przytuliła się niemal do jasnej grzywy swego konia, unikając w ten sposób większości gałęzi.
Do czasu, przynajmniej.
— Ściągnij wodze! — Dogoniła młodą Bulstrode z jednej strony, prostując się w siodle - i to był błąd. Koń kuzynki odbił gwałtownie w jej stronę i sama Malodora była zmuszona te wodze ściągnąć, by uniknąć stratowania Del. Gniadosz posłusznie zatańczył niemal w miejscu i byłaby utrzymała się w strzemionach, gdyby wcześniej nie zgubiła środka ciężkości. A ten został jej wytrącony jeszcze bardziej przez gałąź - którą jeszcze próbowała uniknąć, właściwie samej skazując się na upadek z siodła - i czując jak witka smaga ją po czole i policzku.
Upadając, zdążyła jeszcze spostrzec, że mgły układają się w przepiękne, fantazyjne wzory między równie fantazyjnie poskręcanymi drzewami. Ziemia okazała się zaskakująco miękka - rozpulchniona i obrośnięta grubą warstwą mchu, a mimo to, zderzenie z nią wycisnęło z niej dech. Naprawdę nie pamiętała, kiedy ostatnio spadła z siodła...
Wdychając ziemistą woń lasu - z pierwszej ręki - poczuła dotyk na ramieniu, od razu rozpoznając w niej drobną, szczupłą dłoń lady Bulstrode. Bez większej zwłoki, z cichym jękiem - mieszającym się z cisnącym się przez krtań chichotem - podniosła się na ramionach, by przysiąść na biodrze.
— Och, Lane, to było... — widząc i słysząc przerażenie w tonie krewnej, sięgnęła upstrzoną w runie dłonią do policzka, mimowolnie kierując pytające spojrzenie na zbliżającego się lorda Carrowa. Jakby chciała zapytać, czy rzeczywiście oberwała tak mocno - tylko przez szok nic nie czuje. Jej niezawodne opuszki palców badając skórę nie wyczuły jednak nic więcej poza obtarciem.
— Nic mi nie jest Śnieżko... To tylko błoto — roześmiała się w głos, wierzchem dłoni ścierając ziemię ze swojej kości policzkowej - i dalej zaśmiewając się, umazała swej nienagannej kuzynce czubek nosa. Jasnoniebieskie oczy nie wyrażały nawet krzty bólu - a jedynie niezmiennie iskrzyły radośnie.
— Zapach lasu, piękny prawda? — zapytała, nie tracąc szerokiego uśmiechu i zwracając się zaraz w kierunku towarzyszącego im blondyna. — Lordzie, czy mogę... Och... A gdzie mój koń? — przerwała swoją prośbę o pomoc, rozglądając się z zafrasowaniem po okolicy. Mina nieco jej zrzedła. — Nic mu się nie stało?
Niemniej, rozkwitające pomysły na kolejne projekty naturalnie przeszły na drugi plan, kiedy młoda Parkinsonówna przerzuciła swoją uwagę z głębi lasu na gnającą na łeb na szyję Delaney. W tej chwili chciała za wszelką cenę ją dognać. Chociaż jej celem wcale nie było przegonienie kuzynki - a bardziej... przybliżenie się do jej postaci, bo suknia, którą miała na sobie w pędzie układała się wyjątkowo ciekawie - nie wspominając już o puszczonych spod toczka kruczoczarnych włosach.
Jej wierzchowiec pozostał chyba równie rozkojarzony, bo choć zgodnie z jej wolą przeszedł w cwał - zaraz zwolnił nieco do galopu, czego powodem okazał się przemykający tuż obok Lorcan na swojej klaczy. Być może gniadosz właśnie podziwiał z równym zaintrygowaniem swą krewną, co sama Malodora. W ostatecznym rozrachunku blondynka musiała nie dość, że sama przywrócić sobie odpowiednie skupienie, tak jeszcze zacmokać zachęcająco na wałacha, by jednak przyspieszył.
— Laneee, uważaj! — zdążyła jedynie zakrzyknąć, kiedy lady Bulstrode odwróciła się przez ramię by na nią zerknąć - a przed nią linia drzew zaczęła się zagęszczać. Pęd powietrza ją zagłuszył - choć kuzynka, dzięki Merlinowi, odwróciła się w samą porę by wykonać unik. Zaraz jednak jej koń - targnięty chyba tak nagłym ruchem swego jeźdźca - sam wykręcił niemal w miejscu, gnając w sam zasnuty mgłami las.
— Zatrzymaj ją! — zakrzyknęła do Carrowa, choć jej okrzyk nie miał nic wspólnego z rozkazem, a bardziej rozpaczliwą prośbą. Doskonale pamiętała jeden z poważniejszych upadków Delaney z konia - a galop po niepewnej leśnej ścieżce mógł skończyć się kolejnym. Sama ściągnęła wodze gniadosza, nawracając konia łagodnym łukiem - znów zacmokała, znów gnając zarówno za lordem jak i znikającą między gałęziami lady.
Obrała jednak ścieżkę inną niż Lorcan - udeptaną przez leśne stworzenia, więc na pewno stabilną - chcąc zagrodzić wierzchowca Delaney z drugiej strony. Przytuliła się niemal do jasnej grzywy swego konia, unikając w ten sposób większości gałęzi.
Do czasu, przynajmniej.
— Ściągnij wodze! — Dogoniła młodą Bulstrode z jednej strony, prostując się w siodle - i to był błąd. Koń kuzynki odbił gwałtownie w jej stronę i sama Malodora była zmuszona te wodze ściągnąć, by uniknąć stratowania Del. Gniadosz posłusznie zatańczył niemal w miejscu i byłaby utrzymała się w strzemionach, gdyby wcześniej nie zgubiła środka ciężkości. A ten został jej wytrącony jeszcze bardziej przez gałąź - którą jeszcze próbowała uniknąć, właściwie samej skazując się na upadek z siodła - i czując jak witka smaga ją po czole i policzku.
Upadając, zdążyła jeszcze spostrzec, że mgły układają się w przepiękne, fantazyjne wzory między równie fantazyjnie poskręcanymi drzewami. Ziemia okazała się zaskakująco miękka - rozpulchniona i obrośnięta grubą warstwą mchu, a mimo to, zderzenie z nią wycisnęło z niej dech. Naprawdę nie pamiętała, kiedy ostatnio spadła z siodła...
Wdychając ziemistą woń lasu - z pierwszej ręki - poczuła dotyk na ramieniu, od razu rozpoznając w niej drobną, szczupłą dłoń lady Bulstrode. Bez większej zwłoki, z cichym jękiem - mieszającym się z cisnącym się przez krtań chichotem - podniosła się na ramionach, by przysiąść na biodrze.
— Och, Lane, to było... — widząc i słysząc przerażenie w tonie krewnej, sięgnęła upstrzoną w runie dłonią do policzka, mimowolnie kierując pytające spojrzenie na zbliżającego się lorda Carrowa. Jakby chciała zapytać, czy rzeczywiście oberwała tak mocno - tylko przez szok nic nie czuje. Jej niezawodne opuszki palców badając skórę nie wyczuły jednak nic więcej poza obtarciem.
— Nic mi nie jest Śnieżko... To tylko błoto — roześmiała się w głos, wierzchem dłoni ścierając ziemię ze swojej kości policzkowej - i dalej zaśmiewając się, umazała swej nienagannej kuzynce czubek nosa. Jasnoniebieskie oczy nie wyrażały nawet krzty bólu - a jedynie niezmiennie iskrzyły radośnie.
— Zapach lasu, piękny prawda? — zapytała, nie tracąc szerokiego uśmiechu i zwracając się zaraz w kierunku towarzyszącego im blondyna. — Lordzie, czy mogę... Och... A gdzie mój koń? — przerwała swoją prośbę o pomoc, rozglądając się z zafrasowaniem po okolicy. Mina nieco jej zrzedła. — Nic mu się nie stało?
Gość
Gość
Nie zdołał jej ostrzec przed pierwszą gałęzią, zbyt skupiony na oglądaniu się za podążającą ich śladem Parkinsonównę. Kiedy jednak Delaney uniknęła przeszkody niczym rasowa amazonka, zakiełkowało w nim coś na wzór szczerego uznania, choć nie zagościło ono w jego sercu zbyt długo, gdyż zaledwie moment później swoją zwinność lady Bulstrode opłaciła utratą kontroli nad wierzchowcem. Widok ten na krótką chwilę zmroził mu krew w żyłach, ale nie odebrał mu zdrowego rozsądku i refleksu. Lorcan zacisnął pięść na lejcach i przyciągnął je stanowczo do piersi, nie tyle zatrzymując, co wycofując własną klacz bokiem, by zrobić brunetce wystarczająco miejsca, by go przypadkiem nie staranowała. Nie próbował pochwycić jej w biegu, wiedząc czym grozi taki manewr zarówno dla konia, jak i dla jeźdźca. To było zbyt ryzykowne, a pomimo dramatyzmu sytuacji, szlachcianka zdawała się jakimś cudem unikać kolejnych zagrożeń.
Tak go zafrapowała obserwacja narzeczonej, że na moment zapomniał o ich towarzyszce. Spuszczenie jej z oka okazało się fatalnym pomysłem, którego o mało nie przypłacili kolejną kolizją. Lane przecięła drogę Malodorze, a oba konie wpadły w popłoch. Tak samo zresztą, jak ich właścicielki. Lorcan mógł jedynie utrzymywać swojego wierzchowca w ryzach, unikając unoszących się w powietrzu kończyn i usuwać się im z drogi… Przynajmniej do czasu aż lady Parkinson i jej gniadosz cudem nie wyminęli przeszkody i pognali dalej. Burza jasnych loków zawirowała za nią, ale nic nie wskazywało na to, by Malo coś zagrażało. Inaczej miała się sytuacja w przypadku Delaney, tak więc to do niej dopadł, gdy jej podopieczny stanął dęba.
— Do konia! Nachyl się i złap za szyję — poradził, chociaż wątpił, by kobieta go usłyszała. Dlatego też chwycił od boku jej wodze, by nie mogła ich odruchowo pociągnąć.
Gdy po lesie rozniósł się pisk, Carrow gwałtownie szarpnął głowę w tamtym kierunku. Zdołał zarejestrować wzrokiem jedynie zad oddalającego się gniadosza, a dopiero potem utkwił go w leżącej na ziemi lady Parkinson. Zaklął siarczyście, poklepał wierzchowca narzeczonej i nawrócił, zbliżając się do Dory z sercem w gardle. Zwolnił i zeskoczył z własnego konia, nakazując mu zdławionym głosem, by pozostał na miejscu. Nie zdołał jednak podejść do młódki, gdy dopadła do niej lady Bulstrode, cała rozhisteryzowana i w nerwach. Nie winił jej za to, choć była to najgorsza z możliwych reakcji.
— Lady Bulstrode — odchrząknął, chcąc podejść bliżej. — Lane — powtórzył, bardziej stanowczo, z nadzieją, że może ta bezczelność pozwoli mu do niej dotrzeć. Dotknął asekuracyjnie jej ramienia, kiedy przestępował ponad połami jej spódnicy. Następnie przykucnął przed Malodorą i ostrożnie sięgnął do jej ubłoconej twarzy, którą właśnie przecierała. Nie zdążył jej powiedzieć, by się nie ruszała. Uprzedziła go nim zdołał poprosić, by najpierw zwolniła i sprawdziła czy niczego sobie nie złamała.
Ujął delikatnie jej brodę i obejrzał uważnie w poszukiwaniu krwi czy poważniejszych zranień, ale ciemne smugi na policzkach znacząco utrudniały mu zadanie. Sięgnął więc do kieszeni kurty i wyciągnął z niej czarną, wyszywaną czerwoną nicią, materiałową chusteczkę, którą delikatnie oczyścił bladą skórę pacjentki.
— Istotnie, zapach jest piękny — mruknął, posyłając dziewczynie łagodny uśmiech. — Wszystko w porządku, nie zostanie jej po tym żaden ślad — zapewnił na głos, próbując odgonić wszelkie ewentualne obawy Delaney, gdyż druga szlachcianka zdawała się tym nie przejmować. — Będziesz tak samo urocza, jak zawsze — dodał już bezpośrednio do Parkinsonówny, maskując własną ulgę rozbawieniem. Nie przejmował się czy wypada mu zwracać się do niej tak otwarcie, tym bardziej w obecności kobiety, która w przyszłości miała zostać jego żoną. — Słyszałem, że jesteś rzeźbiarką. Zapamiętaj to uczucie, lady Parkinson. Nie mogę się doczekać żeby zobaczyć w jaki sposób je odtworzysz — dodał, podając jej chustkę i cofając się, by sekundę później podsunąć jej także swoją dłoń.
Lorcan pomógł jej się podnieść, po czym cichym gwizdem przywołał swoją klacz.
— Zdaje się, lady, że twój koń zbiegł — odpowiedział, walcząc z wciąż buzującymi w nim emocjami, ale przede wszystkim z cisnącym mu się na usta śmiechem. — Nie martw się, znajdę go i odprowadzę bezpiecznie — zadeklarował, oglądając się przez ramię w kierunku, skąd dobiegał jeszcze cichy, nerwowy głos zagubionego gniadosza. — A tymczasem pozwól, że przedstawię ci Siofrę. Zaopiekuj się nią do mojego powrotu — poprosił, po czym bez ostrzeżenia chwycił Malodorę w pasie i usadowił ją bokiem na siodle na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy się sprzeciwić.
Gładząc szyję wierzchowca, obszedł go i zbliżył się do drugiej szlachcianki. Pochwycił jej wzrok przelotnie, krótkim słowem przywołując także jej konia, w całym tym zgiełku zupełnie zapomnianego.
— Następnym razem, lady Bulstrode… — urwał jednak, nim dokończył myśl i pokręcił głową, cofając się o krok. Nachylił się, formując z dłoni podstawkę. — Pozwól, że pomogę — mruknął, obserwując ją z dołu. Nie omieszkał jednak dokładnie obejrzeć sobie jej uda, które przy wsiadaniu na grzbiet rumaka odsłoniło rozdarcie w materiale spódnicy. — Może nie jestem ekspertem, ale uważam, że ta suknia idealnie podkreśla twoją... osobowość — przyznał, posyłając jej znaczący, łobuzerski uśmiech. — Milady — dodał pośpiesznie, skłaniając głowę, by ukryć swoje zadowolenie.
Tak go zafrapowała obserwacja narzeczonej, że na moment zapomniał o ich towarzyszce. Spuszczenie jej z oka okazało się fatalnym pomysłem, którego o mało nie przypłacili kolejną kolizją. Lane przecięła drogę Malodorze, a oba konie wpadły w popłoch. Tak samo zresztą, jak ich właścicielki. Lorcan mógł jedynie utrzymywać swojego wierzchowca w ryzach, unikając unoszących się w powietrzu kończyn i usuwać się im z drogi… Przynajmniej do czasu aż lady Parkinson i jej gniadosz cudem nie wyminęli przeszkody i pognali dalej. Burza jasnych loków zawirowała za nią, ale nic nie wskazywało na to, by Malo coś zagrażało. Inaczej miała się sytuacja w przypadku Delaney, tak więc to do niej dopadł, gdy jej podopieczny stanął dęba.
— Do konia! Nachyl się i złap za szyję — poradził, chociaż wątpił, by kobieta go usłyszała. Dlatego też chwycił od boku jej wodze, by nie mogła ich odruchowo pociągnąć.
Gdy po lesie rozniósł się pisk, Carrow gwałtownie szarpnął głowę w tamtym kierunku. Zdołał zarejestrować wzrokiem jedynie zad oddalającego się gniadosza, a dopiero potem utkwił go w leżącej na ziemi lady Parkinson. Zaklął siarczyście, poklepał wierzchowca narzeczonej i nawrócił, zbliżając się do Dory z sercem w gardle. Zwolnił i zeskoczył z własnego konia, nakazując mu zdławionym głosem, by pozostał na miejscu. Nie zdołał jednak podejść do młódki, gdy dopadła do niej lady Bulstrode, cała rozhisteryzowana i w nerwach. Nie winił jej za to, choć była to najgorsza z możliwych reakcji.
— Lady Bulstrode — odchrząknął, chcąc podejść bliżej. — Lane — powtórzył, bardziej stanowczo, z nadzieją, że może ta bezczelność pozwoli mu do niej dotrzeć. Dotknął asekuracyjnie jej ramienia, kiedy przestępował ponad połami jej spódnicy. Następnie przykucnął przed Malodorą i ostrożnie sięgnął do jej ubłoconej twarzy, którą właśnie przecierała. Nie zdążył jej powiedzieć, by się nie ruszała. Uprzedziła go nim zdołał poprosić, by najpierw zwolniła i sprawdziła czy niczego sobie nie złamała.
Ujął delikatnie jej brodę i obejrzał uważnie w poszukiwaniu krwi czy poważniejszych zranień, ale ciemne smugi na policzkach znacząco utrudniały mu zadanie. Sięgnął więc do kieszeni kurty i wyciągnął z niej czarną, wyszywaną czerwoną nicią, materiałową chusteczkę, którą delikatnie oczyścił bladą skórę pacjentki.
— Istotnie, zapach jest piękny — mruknął, posyłając dziewczynie łagodny uśmiech. — Wszystko w porządku, nie zostanie jej po tym żaden ślad — zapewnił na głos, próbując odgonić wszelkie ewentualne obawy Delaney, gdyż druga szlachcianka zdawała się tym nie przejmować. — Będziesz tak samo urocza, jak zawsze — dodał już bezpośrednio do Parkinsonówny, maskując własną ulgę rozbawieniem. Nie przejmował się czy wypada mu zwracać się do niej tak otwarcie, tym bardziej w obecności kobiety, która w przyszłości miała zostać jego żoną. — Słyszałem, że jesteś rzeźbiarką. Zapamiętaj to uczucie, lady Parkinson. Nie mogę się doczekać żeby zobaczyć w jaki sposób je odtworzysz — dodał, podając jej chustkę i cofając się, by sekundę później podsunąć jej także swoją dłoń.
Lorcan pomógł jej się podnieść, po czym cichym gwizdem przywołał swoją klacz.
— Zdaje się, lady, że twój koń zbiegł — odpowiedział, walcząc z wciąż buzującymi w nim emocjami, ale przede wszystkim z cisnącym mu się na usta śmiechem. — Nie martw się, znajdę go i odprowadzę bezpiecznie — zadeklarował, oglądając się przez ramię w kierunku, skąd dobiegał jeszcze cichy, nerwowy głos zagubionego gniadosza. — A tymczasem pozwól, że przedstawię ci Siofrę. Zaopiekuj się nią do mojego powrotu — poprosił, po czym bez ostrzeżenia chwycił Malodorę w pasie i usadowił ją bokiem na siodle na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy się sprzeciwić.
Gładząc szyję wierzchowca, obszedł go i zbliżył się do drugiej szlachcianki. Pochwycił jej wzrok przelotnie, krótkim słowem przywołując także jej konia, w całym tym zgiełku zupełnie zapomnianego.
— Następnym razem, lady Bulstrode… — urwał jednak, nim dokończył myśl i pokręcił głową, cofając się o krok. Nachylił się, formując z dłoni podstawkę. — Pozwól, że pomogę — mruknął, obserwując ją z dołu. Nie omieszkał jednak dokładnie obejrzeć sobie jej uda, które przy wsiadaniu na grzbiet rumaka odsłoniło rozdarcie w materiale spódnicy. — Może nie jestem ekspertem, ale uważam, że ta suknia idealnie podkreśla twoją... osobowość — przyznał, posyłając jej znaczący, łobuzerski uśmiech. — Milady — dodał pośpiesznie, skłaniając głowę, by ukryć swoje zadowolenie.
Gość
Gość
Na konia, nachyl się i złap za szyję!. Teraz to ona przedrzeźniała lorda Carrowa w myślach. Tak. Słyszała go. Bardzo wyraźnie. Dość wyraźnie, by zrobić dokładnie na przekór. Inaczej zmaganie się z jej własnym koniem poszłoby jej zapewne znacznie szybciej i nie skutkowałoby konfrontacją z wierzchowcem lady Parkinson. Młoda Delaney w wieku szesnastu lat ujeżdżała już oporne, żwawe ogiery, o czym zapewne Lorcan by wiedział, gdyby nie odezwał się w nim głos znawcy, zaklinacza i krew Carrowów. Pełne, rumiane usta, zacisnęła w wąską linię, walcząc z koniem na swój własny sposób. Paradoksalnie, tracąc przez to na chwilę wdzięk. Dłoń lorda, zaciskająca się na jej lejcach (JEJ!), zakłóciła jej przestrzeń osobistą. Jeśli jeszcze przed chwilą nie rozważała szarpnięcia nimi, tak teraz chętnie machnęłaby się, w nadziei, że pasek dosięgnie jego twarzy. Powstrzymał ją rozsądek i doświadczenie jeźdźca – nie tak bogate jak jego, co ciężko jej było przyznać.
Winiłaby jego za wypadek kuzynki, ale wiedziała, że sama była jego przyczyną. Nic dziwnego, że zareagowała intensywnie - czując na sobie echo tej winy. Zaciskając palce na drobnym ramieniu kuzynki, czuła pulsującą krew w żyłach. Podżegana przez otoczenie, pozwoliła swojemu zaniepokojeniu wyrysować się na jej twarzy. Nie dziwiło to zapewne Maladory, która, jako jedna z nielicznych - dwóch ulubionych kuzynek, znała słabość lady Bulstrode. Duchy.
Teraz czuła na sobie spojrzenie wszystkich zjaw w lesie, który nawarstwiał jej niepokój o zdrowie kuzynki i nieracjonalnie go wzmagał. Jednak nie nazwałaby tego JESZCZE paniką. Ledwie poruszeniem. Złość na Lorcana zresztą szybko je rozgoniła. W istocie, nie zareagowała na pierwszy tytuł, ale słysząc spoufałe "Lane" z jego ust, skierowała w jego stronę twarz. Tak jak się tego spodziewał.
Słucham?! TAK, CZEGO?! Za same myśli na szczęście jeszcze nikt nie był sądzony, nawet w magicznym świecie. Zanim te zdążyłyby opuścić jej głowę i spłynąć na usta, ściągnęła je w jedną linię i uśmiechnęła się łagodnie. Jakby pokrzepiająco dla niego i siebie. W istocie, powstrzymywała się od komentarza.
— Lordzie Carrow...
Łagodność tego tonu i jego słodycz była wyszukaną reprymendą dla jego bezpośredniości. Jej oficjalny tytuł kontra jego pieszczotliwe skrócenie jej imienia. W tym momencie była wdzięczna Maladorze za każde jej słowo. Wsłuchując się w jej ton, dawała mu się pochłonąć. Kojąc swoje nerwy jej szczerością i wypowiedzianym zachwytem nad otaczającą ich naturą. Dopiero teraz Delaney skupiła uwagę na "zapachu" lasu. Wcześniej dostrzegając nie mniej nie więcej niż budzące grozę drzewa, dźwięki leśnych stworzeń, zawijające się kręte ścieżki, które starała się zapamiętywać, żeby nie zgubili swojej drogi. Przynajmniej dopóki nie zbłądzili wgłęb lasu.
— ... nieprzemyślane — zakończyła zdanie kuzynki, choć z pewnością nie takich słów Maladora użyłaby do opisania tej przygody... To było ostatnie słowo jakie wypowiedziała zanim poczuła ciężar męskiej dłoni na swoim ramieniu. Uniosła chłodno-niebieskie spojrzenie do profilu jego twarzy, podążając za nim, kiedy ukucnął przed jej kuzynką, na jej oczach się do niej mizdrząc. Chciałaby znaleźć mniej prozaiczne słowo na określenie jego zachowania, ale jego dłoń na policzku kuzynki i każde jego słowo, utwierdzało ją w tym, że określiła jego postawę w punkt.
Oczywiście nie miała mu za złe, że zaproponował jej kuzynce pomoc. Zatroskana o jej zdrowie, uważała to akurat za konieczną uprzejmość, ale pozostawiona sama sobie na brudnej ziemi, kiedy Lorcan chwytał niewinną Malodorę w pasie i sadzał ją na koniu, poczuła również frustrację. Jak śmial wykorzystywać dziewczęcą niewinność i niewiedzę? Dlaczego Malodora nie kopnęła go obcasikiem? Przecież robiła tyle nieprzystających damie rzeczy! Takie subtelne kopnięcie nie byłoby żadną nieprzyzwoitością w porównaniu do rzeźbienia męskich torsów. Przecież, prawda?
— Dziękuję, lordzie Carrow — zdobyła się na uprzejmość za jego pomoc kuzynce, a później jej samej. Przyjęła ją, mimo chęci odrzucenia jego dłoni. I kiedy już spodziewała się, że nie może pomyśleć o zaprzysiężonym jej mężczyźnie gorzej... odezwał się znów. Jak to się działo, że z każdym swoim słowem zdawał się jeszcze bardziej bezczelny?
Policzki paliły ją ze złości, ale nie było w tym nic podejrzanego. W końcu przed chwilą stoczyła walkę ze swoim ogierem. Całą swoją irytację wylała w zręcznym wsunięciu się z powrotem na siodło. Czuła na sobie jego spojrzenie. I podejrzany chłód, jaki owiał jasną skórę jej odsłoniętego uda. Ale jeszcze bardziej niż ten wzrok, zdenerwował ją jego komentarz.
Wzięła bezgłośny wdech, poprawiając okalający ją materiał.
— Och, tak? Masz rację.
Zgodziła się z nim, ale tylko pozornie, bo zaraz dodała:
— Nie jesteś ekspertem.
Poruszyła lejcami, a koń postąpił dwa kroki w przód i zatrzymał się, kiedy Delaney odwróciła się jeszcze, żeby coś dodać.
— Jeśli mogę zauważyć. Ten komentarz z kolei zdradza pańską...
Otaksowała go spojrzeniem, a w głowie zaświeciła jej wyraźna myśl: "bezbruderyjność", ale zamiast tak dokończyć, powtórzyła za nim, jakby od początku to właśnie chciała powiedzieć. Uśmiechając się przy tym rozkosznie, bo gdyby tak nie zrobiła, musiałaby wykrzywić twarz w obruszeniu.
— ... osobowość.
Winiłaby jego za wypadek kuzynki, ale wiedziała, że sama była jego przyczyną. Nic dziwnego, że zareagowała intensywnie - czując na sobie echo tej winy. Zaciskając palce na drobnym ramieniu kuzynki, czuła pulsującą krew w żyłach. Podżegana przez otoczenie, pozwoliła swojemu zaniepokojeniu wyrysować się na jej twarzy. Nie dziwiło to zapewne Maladory, która, jako jedna z nielicznych - dwóch ulubionych kuzynek, znała słabość lady Bulstrode. Duchy.
Teraz czuła na sobie spojrzenie wszystkich zjaw w lesie, który nawarstwiał jej niepokój o zdrowie kuzynki i nieracjonalnie go wzmagał. Jednak nie nazwałaby tego JESZCZE paniką. Ledwie poruszeniem. Złość na Lorcana zresztą szybko je rozgoniła. W istocie, nie zareagowała na pierwszy tytuł, ale słysząc spoufałe "Lane" z jego ust, skierowała w jego stronę twarz. Tak jak się tego spodziewał.
Słucham?! TAK, CZEGO?! Za same myśli na szczęście jeszcze nikt nie był sądzony, nawet w magicznym świecie. Zanim te zdążyłyby opuścić jej głowę i spłynąć na usta, ściągnęła je w jedną linię i uśmiechnęła się łagodnie. Jakby pokrzepiająco dla niego i siebie. W istocie, powstrzymywała się od komentarza.
— Lordzie Carrow...
Łagodność tego tonu i jego słodycz była wyszukaną reprymendą dla jego bezpośredniości. Jej oficjalny tytuł kontra jego pieszczotliwe skrócenie jej imienia. W tym momencie była wdzięczna Maladorze za każde jej słowo. Wsłuchując się w jej ton, dawała mu się pochłonąć. Kojąc swoje nerwy jej szczerością i wypowiedzianym zachwytem nad otaczającą ich naturą. Dopiero teraz Delaney skupiła uwagę na "zapachu" lasu. Wcześniej dostrzegając nie mniej nie więcej niż budzące grozę drzewa, dźwięki leśnych stworzeń, zawijające się kręte ścieżki, które starała się zapamiętywać, żeby nie zgubili swojej drogi. Przynajmniej dopóki nie zbłądzili wgłęb lasu.
— ... nieprzemyślane — zakończyła zdanie kuzynki, choć z pewnością nie takich słów Maladora użyłaby do opisania tej przygody... To było ostatnie słowo jakie wypowiedziała zanim poczuła ciężar męskiej dłoni na swoim ramieniu. Uniosła chłodno-niebieskie spojrzenie do profilu jego twarzy, podążając za nim, kiedy ukucnął przed jej kuzynką, na jej oczach się do niej mizdrząc. Chciałaby znaleźć mniej prozaiczne słowo na określenie jego zachowania, ale jego dłoń na policzku kuzynki i każde jego słowo, utwierdzało ją w tym, że określiła jego postawę w punkt.
Oczywiście nie miała mu za złe, że zaproponował jej kuzynce pomoc. Zatroskana o jej zdrowie, uważała to akurat za konieczną uprzejmość, ale pozostawiona sama sobie na brudnej ziemi, kiedy Lorcan chwytał niewinną Malodorę w pasie i sadzał ją na koniu, poczuła również frustrację. Jak śmial wykorzystywać dziewczęcą niewinność i niewiedzę? Dlaczego Malodora nie kopnęła go obcasikiem? Przecież robiła tyle nieprzystających damie rzeczy! Takie subtelne kopnięcie nie byłoby żadną nieprzyzwoitością w porównaniu do rzeźbienia męskich torsów. Przecież, prawda?
— Dziękuję, lordzie Carrow — zdobyła się na uprzejmość za jego pomoc kuzynce, a później jej samej. Przyjęła ją, mimo chęci odrzucenia jego dłoni. I kiedy już spodziewała się, że nie może pomyśleć o zaprzysiężonym jej mężczyźnie gorzej... odezwał się znów. Jak to się działo, że z każdym swoim słowem zdawał się jeszcze bardziej bezczelny?
Policzki paliły ją ze złości, ale nie było w tym nic podejrzanego. W końcu przed chwilą stoczyła walkę ze swoim ogierem. Całą swoją irytację wylała w zręcznym wsunięciu się z powrotem na siodło. Czuła na sobie jego spojrzenie. I podejrzany chłód, jaki owiał jasną skórę jej odsłoniętego uda. Ale jeszcze bardziej niż ten wzrok, zdenerwował ją jego komentarz.
Wzięła bezgłośny wdech, poprawiając okalający ją materiał.
— Och, tak? Masz rację.
Zgodziła się z nim, ale tylko pozornie, bo zaraz dodała:
— Nie jesteś ekspertem.
Poruszyła lejcami, a koń postąpił dwa kroki w przód i zatrzymał się, kiedy Delaney odwróciła się jeszcze, żeby coś dodać.
— Jeśli mogę zauważyć. Ten komentarz z kolei zdradza pańską...
Otaksowała go spojrzeniem, a w głowie zaświeciła jej wyraźna myśl: "bezbruderyjność", ale zamiast tak dokończyć, powtórzyła za nim, jakby od początku to właśnie chciała powiedzieć. Uśmiechając się przy tym rozkosznie, bo gdyby tak nie zrobiła, musiałaby wykrzywić twarz w obruszeniu.
— ... osobowość.
Delaney Bulstrode
Zawód : klejnot Bulstrode'ów, ambasadorka Domu Mody Parkinsonów
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Duma związana jest z tym, co co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wyjątkowe, nieoczekiwane, niesamowite, zabawne, nadspodziewane, ekscytujące, porywające, żywe... Tyleż i jeszcze więcej Malodora znalazłaby określeń na sytuację przed którą cała ich trójka została postawiona. Po prostu postrzegała pewne rzeczy inaczej - daleko było jej do pragmatyzmu i przyziemności, choć potrafiła takie drobne rzeczy postrzegać i chwytać ich piękno. Doceniała w tej chwili krew szumiącą jej w uszach, ucisk ekscytacji w piersiach i przyspieszony pogonią oddech. Za nic miała brudne dłonie i obtarty, piekący delikatnie policzek. Korzystała z każdej perspektywy, w której została aktualnie ustawiona - obojętnie czy był to widok z końskiego grzbietu, czy... wręcz przeciwnie, z poziomu leśnego runa.
Słysząc jednak epitet, który wypłynął z ust jej kuzynki - a którego w ogóle nie brała pod uwagę - nie mogła zrobić nic innego, jak tylko przytaknąć.
— Tak, to chyba też. A nawet zwłaszcza — przyznała Delaney rację, kłopocząc się nieco i łapiąc się na tym, że właśnie tak powinna myśleć i to określać. Która to dama w końcu cieszyłaby się z szaleńczej pogoni, (nie)bolesnego upadku, tańcu na grzbiecie wierzchowca, walki z własną równowagą... z orzeźwiającego zapachu mokrej ziemi, wijących się niczym wstęga, ciężkich, aksamitnych mgieł, ich lekkiego, wilgotnego dotyku na odsłoniętej zgrzanej skórze i...
Przykucającego przy niej lorda, który ze szczególną uwagą - i dotykiem zadziwiająco subtelnym jak na tak szorstkie dłonie - zajął się oględzinami jej ubłoconego lica. Powinna - jak zawsze p o w i n n a - się spiąć, choć minimalnie starać się odsunąć, zachować przyzwoity dystans. Tymczasem zwyczajnie, bez słowa czy najmniejszego gestu sprzeciwu poddała się jego działaniom - z naturalną ufnością i drobniutkim, wdzięcznym uśmiechem. Zapamiętywała. Niebieskie oczy zamgliły się, przybierając nieco nieobecny, rozmarzony wyraz - wcale nie maślany jednak, nie noszący choćby znamiona zapatrzenia. Bo Malodora w tej chwili nie patrzyła - a odczuwała, na krótką, mikrą chwilę tracąc kontakt z rzeczywistością.
Przynajmniej dopóki Carrow nie skończył - i nie zwrócił się do niej bezpośrednio. Źrenice zogniskowały na jego jasnych oczach - a na myśl przyszła jej barwa porannego nieba, zlewająca się na horyzoncie z taflą wody w jedno. Z niejakim opóźnieniem doszły do niej kolejne słowa Lorcana, gdy niemal bezwiednie podawała mu swoją drobną dłoń - w drugiej ściskając chusteczkę.
— Blizny podobno dodają charakteru, błoto więc - uroku? — rzuciła, rumieniąc się widocznie - nie mogąc powstrzymać jednak rozradowanego uśmiechu, kiedy wygładzała materiał swojej sukni. Gdzie ta fałszywa skromność, gdzie pruderia... Bardziej jednak niż nazwanie ją uroczą - jej ego połechtał fakt, że blondyn słyszał o jej talentach. Miast jednak podziękować skinięciem głowy i przykładnie się zakłopotać, zaczęła znowu pleść, gubiąc konwenanse:
— Mam pomysłów na najbliższy miesiąc! Te mgły są naprawdę... niecodzienne. Niesamowite, właściwie zmiennokształtne! Choć ciężko będzie uchwycić ich ulotność w rzeźbie. Ale mam inną koncepcję... Łatwiej byłoby z twoimi dłońmi, bardzo pewnie trzymasz lejce. Gdybyś tylko był w pobliżu Broadway Tower, mogłabym... — W tej właśnie chwili skierowała swój wzrok na Delaney - zgadując, że to właśnie ona zdążyła lordowi napomknąć o jednej z nielicznych dum młodej Parkinson. I orientując się, że właśnie porzuciła wszelkie formy grzecznościowe, zwróciła się do narzeczonego kuzynki per "Ty" i jeszcze niemal zaprosiła go niezobowiązująco do posiadłości Parkinsonów. Na wszystkie szaty Le Fay...
Zmroziło ją na moment, aż przygryzła pełną wargę i zamilkła - posyłając lady Bulstrode przepraszające, skruszone spojrzenie. Znowuż wychodziło z niej to, co było w niej najgorsze - a stanowiło doskonały kontrast do opanowania i taktu młodszej kuzynki. Malodora mogła jedynie pocieszyć się tym, że Delaney na jej tle wypadała doprawdy doskonale - i godnie.
— Wybacz lordzie tę impertynencję... — zaczęła zwyczajową formułkę - zaraz jednak, jak to ona, znów rozpraszając się, kiedy Carrow przywołał swoją klacz. — Siofra... ależ delikatna. "Mały elf"? Czy ona ma heterochromię? Nie. Nie, to tylko światło. Wspaniała... — sięgała właśnie do białych chrap wierzchowca, by je pogładzić - kiedy nagle, dosłownie straciła grunt pod nogami. Pisnęła krótko - niezwyczajna jednak do tylu nagłych zmian położenia w tak krótkim czasie.
Automatycznie przybrała odpowiednią pozę, łapiąc łęk siodła - i najwyższą siłą woli powstrzymując się od chichotu, poszła w ślady Delaney.
— D-Dziękuję lordzie — wymamrotała zza przyłożonej do wygiętych w uśmiechu ust, dłoni. Kątem oka obserwując kolejne ruchy Lorcana - w końcu skierowane wobec jej krewnej. Przez krótki moment poczuła się winna, że chcąc nie chcąc znalazła się w centrum tej całej przygody - przynajmniej dopóki nie uderzyło ją niewypowiedziane, zawoalowane napięcie między narzeczeństwem. Aż wciągnęła powietrze, przysłuchując się tej werbalnej bitwie - będąc jednocześnie pod wrażeniem i... czując się zupełnie nie na miejscu.
Dopóki nie dostrzegła rozdarcia w sukni Bulstrode.
— Laaane! — pretensja w jej głosie podszyta była prawdziwą goryczą, kiedy ruszyła konia, by sięgnąć do rozdartego materiału na udzie kuzynki. — Tego się nie naprawi, będę musiała uszyć nową...
Słysząc jednak epitet, który wypłynął z ust jej kuzynki - a którego w ogóle nie brała pod uwagę - nie mogła zrobić nic innego, jak tylko przytaknąć.
— Tak, to chyba też. A nawet zwłaszcza — przyznała Delaney rację, kłopocząc się nieco i łapiąc się na tym, że właśnie tak powinna myśleć i to określać. Która to dama w końcu cieszyłaby się z szaleńczej pogoni, (nie)bolesnego upadku, tańcu na grzbiecie wierzchowca, walki z własną równowagą... z orzeźwiającego zapachu mokrej ziemi, wijących się niczym wstęga, ciężkich, aksamitnych mgieł, ich lekkiego, wilgotnego dotyku na odsłoniętej zgrzanej skórze i...
Przykucającego przy niej lorda, który ze szczególną uwagą - i dotykiem zadziwiająco subtelnym jak na tak szorstkie dłonie - zajął się oględzinami jej ubłoconego lica. Powinna - jak zawsze p o w i n n a - się spiąć, choć minimalnie starać się odsunąć, zachować przyzwoity dystans. Tymczasem zwyczajnie, bez słowa czy najmniejszego gestu sprzeciwu poddała się jego działaniom - z naturalną ufnością i drobniutkim, wdzięcznym uśmiechem. Zapamiętywała. Niebieskie oczy zamgliły się, przybierając nieco nieobecny, rozmarzony wyraz - wcale nie maślany jednak, nie noszący choćby znamiona zapatrzenia. Bo Malodora w tej chwili nie patrzyła - a odczuwała, na krótką, mikrą chwilę tracąc kontakt z rzeczywistością.
Przynajmniej dopóki Carrow nie skończył - i nie zwrócił się do niej bezpośrednio. Źrenice zogniskowały na jego jasnych oczach - a na myśl przyszła jej barwa porannego nieba, zlewająca się na horyzoncie z taflą wody w jedno. Z niejakim opóźnieniem doszły do niej kolejne słowa Lorcana, gdy niemal bezwiednie podawała mu swoją drobną dłoń - w drugiej ściskając chusteczkę.
— Blizny podobno dodają charakteru, błoto więc - uroku? — rzuciła, rumieniąc się widocznie - nie mogąc powstrzymać jednak rozradowanego uśmiechu, kiedy wygładzała materiał swojej sukni. Gdzie ta fałszywa skromność, gdzie pruderia... Bardziej jednak niż nazwanie ją uroczą - jej ego połechtał fakt, że blondyn słyszał o jej talentach. Miast jednak podziękować skinięciem głowy i przykładnie się zakłopotać, zaczęła znowu pleść, gubiąc konwenanse:
— Mam pomysłów na najbliższy miesiąc! Te mgły są naprawdę... niecodzienne. Niesamowite, właściwie zmiennokształtne! Choć ciężko będzie uchwycić ich ulotność w rzeźbie. Ale mam inną koncepcję... Łatwiej byłoby z twoimi dłońmi, bardzo pewnie trzymasz lejce. Gdybyś tylko był w pobliżu Broadway Tower, mogłabym... — W tej właśnie chwili skierowała swój wzrok na Delaney - zgadując, że to właśnie ona zdążyła lordowi napomknąć o jednej z nielicznych dum młodej Parkinson. I orientując się, że właśnie porzuciła wszelkie formy grzecznościowe, zwróciła się do narzeczonego kuzynki per "Ty" i jeszcze niemal zaprosiła go niezobowiązująco do posiadłości Parkinsonów. Na wszystkie szaty Le Fay...
Zmroziło ją na moment, aż przygryzła pełną wargę i zamilkła - posyłając lady Bulstrode przepraszające, skruszone spojrzenie. Znowuż wychodziło z niej to, co było w niej najgorsze - a stanowiło doskonały kontrast do opanowania i taktu młodszej kuzynki. Malodora mogła jedynie pocieszyć się tym, że Delaney na jej tle wypadała doprawdy doskonale - i godnie.
— Wybacz lordzie tę impertynencję... — zaczęła zwyczajową formułkę - zaraz jednak, jak to ona, znów rozpraszając się, kiedy Carrow przywołał swoją klacz. — Siofra... ależ delikatna. "Mały elf"? Czy ona ma heterochromię? Nie. Nie, to tylko światło. Wspaniała... — sięgała właśnie do białych chrap wierzchowca, by je pogładzić - kiedy nagle, dosłownie straciła grunt pod nogami. Pisnęła krótko - niezwyczajna jednak do tylu nagłych zmian położenia w tak krótkim czasie.
Automatycznie przybrała odpowiednią pozę, łapiąc łęk siodła - i najwyższą siłą woli powstrzymując się od chichotu, poszła w ślady Delaney.
— D-Dziękuję lordzie — wymamrotała zza przyłożonej do wygiętych w uśmiechu ust, dłoni. Kątem oka obserwując kolejne ruchy Lorcana - w końcu skierowane wobec jej krewnej. Przez krótki moment poczuła się winna, że chcąc nie chcąc znalazła się w centrum tej całej przygody - przynajmniej dopóki nie uderzyło ją niewypowiedziane, zawoalowane napięcie między narzeczeństwem. Aż wciągnęła powietrze, przysłuchując się tej werbalnej bitwie - będąc jednocześnie pod wrażeniem i... czując się zupełnie nie na miejscu.
Dopóki nie dostrzegła rozdarcia w sukni Bulstrode.
— Laaane! — pretensja w jej głosie podszyta była prawdziwą goryczą, kiedy ruszyła konia, by sięgnąć do rozdartego materiału na udzie kuzynki. — Tego się nie naprawi, będę musiała uszyć nową...
Gość
Gość
Żadne z jej słów nie mogłoby teraz sprawić, by faktycznie poczuł się urażony. Nie, skoro całkiem świadomie i umyślnie sprowokował ją do tej niegroźnej, słownej potyczki. Nie zawiodła go swoją reakcją, wręcz przeciwnie – z trudem opanował szeroki uśmiech, choć jego ramiona zadrżały zdradziecko, gdy odsuwał się o krok, jak gdyby wyczuwając mordercze, głęboko skrywane zamiary lady Bulstrode. Trochę nawet żałował, że ograniczyła się zaledwie do dwóch przytyków.
Otrzepał ręce z błota, próbując dać sobie trochę czasu do namysłu. Zaraz potem uniósł dłonie, chcąc odruchowo wytrzeć je o jasny materiał kaftanu na piersi, jak nawykł robić w czasie pracy, jednak w ostatnim momencie zorientował się w swoich poczynaniach i zmarszczył nieelegancko brwi.
— Jestem rad, milady, że przejrzałaś mnie tak szybko — odparł, zupełnie niezrażony, na chwilę podchwytując jej spojrzenie. Zaraz potem rozejrzał się po okolicy, w poszukiwaniu… Czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc uporać się z brudem na palcach.
Westchnął ciężko, gdy zorientował się, że swoją chustkę, która idealnie by się do tego nadawała, powierzył wcześniej drugiej towarzyszce. Z braku lepszego pomysłu podszedł do wału ziemi na poboczu ścieżki i przykucnął, by zerwać spory kawał wilgotnego mchu. Dokładnie wytarł nim dłonie, odrzucając zielsko dopiero wtedy, gdy osiągnął względnie zadowalający efekt.
Jego uwagę przykuł kolejny okrzyk lady Parkinson. Podniósł na nią wzrok, z rozbawieniem rejestrując szczere rozżalenie na jej zazwyczaj pogodnej twarzy. Zaśmiał się, tym razem otwarcie i pokręcił głową, nie do końca rozumiał jakim cudem podarty materiał mógł wywołać takie zamieszanie, ale z zadowoleniem przyjął ogólną zmianę nastroju. Napięcie między nim, a Delaney bywało zabawne, ale w dłuższej perspektywie czasu również nieco męczące.
— No dobrze, moje panie — wtrącił łagodnie, zerkając to na jedną, to na drugą. — Krój i fason nowej sukni możecie omawiać w drodze powrotnej. Ja tymczasem pójdę po naszą zagubioną owieczkę… — oznajmił, oglądając się przez ramię na pokrytą wstęgami mgły drogę, gdzie wcześniej zniknął gniadosz. — Dogonię was, tylko proszę, nie zbaczajcie ze ścieżki — mruknął, wycofując się powoli. — Jeszcze jedno, lady Parkinson — dodał, tknięty nagłą myślą. — Jak powinienem się do niego zwracać?
Nie jak się wabi czy jak go nazwała. Jak powinien się do niego zwracać, gdyż istotnie - sposób, w jaki Lorcan przemawiał do koni przypominał zwykłą konwersację między dwoma druhami. Przynajmniej wtedy, gdy przebywał z nimi sam na sam.
— Bądź grzeczna — poprosił jeszcze, kierując swoje słowa do klaczy, którą dosiadała teraz Malodora, choć w ostatniej chwili jego wzrok umknął wymownie ku lady Bulstrode.
Nie zdołał jednak zarejestrować jej reakcji, gdyż w porę odwrócił się i kilka kroków później rozpłynął się we mgle.
Otrzepał ręce z błota, próbując dać sobie trochę czasu do namysłu. Zaraz potem uniósł dłonie, chcąc odruchowo wytrzeć je o jasny materiał kaftanu na piersi, jak nawykł robić w czasie pracy, jednak w ostatnim momencie zorientował się w swoich poczynaniach i zmarszczył nieelegancko brwi.
— Jestem rad, milady, że przejrzałaś mnie tak szybko — odparł, zupełnie niezrażony, na chwilę podchwytując jej spojrzenie. Zaraz potem rozejrzał się po okolicy, w poszukiwaniu… Czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc uporać się z brudem na palcach.
Westchnął ciężko, gdy zorientował się, że swoją chustkę, która idealnie by się do tego nadawała, powierzył wcześniej drugiej towarzyszce. Z braku lepszego pomysłu podszedł do wału ziemi na poboczu ścieżki i przykucnął, by zerwać spory kawał wilgotnego mchu. Dokładnie wytarł nim dłonie, odrzucając zielsko dopiero wtedy, gdy osiągnął względnie zadowalający efekt.
Jego uwagę przykuł kolejny okrzyk lady Parkinson. Podniósł na nią wzrok, z rozbawieniem rejestrując szczere rozżalenie na jej zazwyczaj pogodnej twarzy. Zaśmiał się, tym razem otwarcie i pokręcił głową, nie do końca rozumiał jakim cudem podarty materiał mógł wywołać takie zamieszanie, ale z zadowoleniem przyjął ogólną zmianę nastroju. Napięcie między nim, a Delaney bywało zabawne, ale w dłuższej perspektywie czasu również nieco męczące.
— No dobrze, moje panie — wtrącił łagodnie, zerkając to na jedną, to na drugą. — Krój i fason nowej sukni możecie omawiać w drodze powrotnej. Ja tymczasem pójdę po naszą zagubioną owieczkę… — oznajmił, oglądając się przez ramię na pokrytą wstęgami mgły drogę, gdzie wcześniej zniknął gniadosz. — Dogonię was, tylko proszę, nie zbaczajcie ze ścieżki — mruknął, wycofując się powoli. — Jeszcze jedno, lady Parkinson — dodał, tknięty nagłą myślą. — Jak powinienem się do niego zwracać?
Nie jak się wabi czy jak go nazwała. Jak powinien się do niego zwracać, gdyż istotnie - sposób, w jaki Lorcan przemawiał do koni przypominał zwykłą konwersację między dwoma druhami. Przynajmniej wtedy, gdy przebywał z nimi sam na sam.
— Bądź grzeczna — poprosił jeszcze, kierując swoje słowa do klaczy, którą dosiadała teraz Malodora, choć w ostatniej chwili jego wzrok umknął wymownie ku lady Bulstrode.
Nie zdołał jednak zarejestrować jej reakcji, gdyż w porę odwrócił się i kilka kroków później rozpłynął się we mgle.
Gość
Gość
Obserwowała Lorcana wraz z Malodorą z twarzą niezdradzającą prawdziwych odczuć, choć robiło jej się ciepło na duszy, kiedy wpatrywała się w swoją słodką kuzynkę. Jak można było jej nie pobłażać? Współczuła lady Parkinson. Że musiała sprowadzać Malodorę na ziemię. Delaney, choć trzymała się rezonu, choć podzielała nauki wszystkich wzorcowych dam, nie miałaby serca napominać Dorki. Wszystkich, ale nie Dorę, w istocie. Poniekąd dlatego, że widocznie ten mały, ciepły kątek w sercu lady Bulstrode, zarezerwowany był dla tej urokliwej złocistowłosej. Białogłowej, która właśnie urzekała swoim urokiem jej narzeczonego i... Delaney nie miała do niej o to żadnego żalu. Pokręciła głową, ledwie dostrzegalnie, przygryzając wewnętrzną stronę ust, żeby ukryć swoje rozbawienie. Jakby jednak mgła, opadająca na jej ramiona i twarz, ani uwolnione ze splotu koka, luźne pukle włosów, nie były odpowiednią osłoną dla tego gestu, dodatkowo uniosła ręce w górę. Gestem sprawiając wrażenie zaangażowanej w poprawienie upięcia włosów, choć naprawdę, przechylając głowę na bok, zasłoniła przedramieniem twarz, kiedy w końcu uśmiechnęła się kącikowo. Malodora... – pomyślała z rozczuleniem. Może jeśli los będzie łaskawy, Lorcan Carrow, urzeczony jej kuzynką, zapomni o zaręczynach, a ona uwolni swoją przyszłość od jego bezpruderyjności? Przemknęło lady Bulstrode przez myśl. Jeśli komuś mogła go oddać, to właśnie Malodorze. Tą bezczelność, wraz z wydatną szczęką i wyraźnymi dołeczkami, kiedy próbował ukryć uśmiech, albo właśnie się uśmiechał.
Tylko czy niewinna Malodora, nie dałaby się pochłonąć jego wulgarności i grubiańskiemu wychowaniu? Delaney targało teraz zwątpienie. Czy chciała wepchnąć Malo w objęcia przystojnego lorda, czy raczej ją z pod tych objęć uwolnić. Przezornie jednak, zanim podjęła tę decyzję, zbliżyła się do obojga. Przystając w połowie drogi, bo o to już Malodora pędziła do niej, szczodrze obdarowując ją reprymendą za porwanie sukni.
— Och...
Mało przejęte westchnienie opuściło usta lady Bulstrode, która... nie miała chyba nic na swoją obronę, a jednocześnie nie poczuwała się do winy.
— Gdyby lord... — zaczęła, chcąc zauważyć wcześniej nie opanował sytuacji, jak na dżentelmena przystało, ale urwała w ostatnim przebłysku rozsądku, zachowując tę myśl dla siebie. Zamiast tego, skinęła oszczędnie głową, przyjmując roszczenia lady Parkinson.
— Masz rację, Malodoro. To nie powinno mieć miejsca. Ale wiesz, jak lubię Twoje nowe kreacje...
Zrzuciła z siebie odpowiedzialność za swoje winy, postanawiając szczerze zakadzić swojej kuzynce. Stosowała odwróconą próbę proszenia o wybaczenie, poprzez komplementowanie talentów lady. Byłaby może jeszcze dodała, że rozerwanie sukni, myśląc o nowym projekcie lady Parkinson, było zbyt kuszące, kiedy wyobrażała sobie swój zachwyt nad nowym strojem, ale lord Carrow postanowił tę miłą pogawędkę przerwać. Przerzuciła łagodne spojrzenie, jakie dotychczas obejmowało twarz Malodory, w jego kierunku. Wyjątkowo pierwszy raz patrząc na niego z góry, z grzbietu konia. I postanowiła nawet nie ukrywać satysfakcji z tego powodu. Wyprostowała się pewnie w siodle, poprawiając dłonie na wodzach. Jeszcze dokładnie przez trzydzieści sekund czując się tak zdecydowanie. Zaraz, kiedy Lorcan zapowiedział swoje odejście, poruszyła się w siodle, a koń niespokojnie w miejscu razem z nią.
— Lordzie Carrow... — zaznaczyła jego tytuł tonem, jakiego wcześniej wobec niego nie używała. Brzmiał zdecydowanie bardziej miękko niż jeszcze moment temu. Z pewnością dlatego, że miała wobec niego teraz wysokie oczekiwania. — Lordzie Carrow, to nie będzie konieczne. Nie możemy pozwolić przecież lordowi samemu brodzić w lesie w błocie...
Tak naprawdę to nie jego bryczesy ją teraz martwiły, a wizja pozostawienia jej wraz z Malodorą samych sobie, w sercu buszu, w którym ginęło setki mugoli, a dziesiątki par zimnych oczu, mogło się teraz wpatrywać w ich sylwetki spomiędzy drzew. Co wyjaśniałoby nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, kiedy Lorcan, mimo sugestii, pozostawił je same...
— Nie wierzę... — szepnęła do siebie. A przecież nawet puściła jego przytyk mimo uszu!
— No nie wierzę — powtórzyła do siebie, ledwie słyszalnie, mimochodem zbliżając się teraz wraz ze swoim ogierem do Malodory. Tak blisko, dopóty nie poczuła ciepła jej (Lorcana) szkapy przy swoim udzie. Przymknęła oczy.
Nienawidziła zjaw. Nienawidziła duchów. Ich widok ją paraliżował już od dziecka, jako, że jeden z nich od zawsze krążył po ich domu i straszył ją po nocy. Przeklęła się w myślach, że postanowiła stawiać dzisiejszego dnia czoło swoim lękom. Jednakże, w żadnym z przewidzianych scenariuszy nie zakładała, że lord Carrow porzuci je same w lesie pełnym niebezpieczeństw. Zacisnęła dłonie na lejcach, uspokajając swoje myśli chłodną kalkulacją.
— Opowiedz mi o tych pewnych dłoniach Lorcana i wizycie w Broadway Tower, Doro.
Barwne słowa Malodory miały ją uspokoić. Wrócić jej racjonalne myślenie. Ponieważ pod wpływem chwili, zamiast ruszyć ścieżką, jak nakazał im Lorcan, ruszyła powoli za nim, licząc na to, że nie odszedł jeszcze daleko.
Tylko czy niewinna Malodora, nie dałaby się pochłonąć jego wulgarności i grubiańskiemu wychowaniu? Delaney targało teraz zwątpienie. Czy chciała wepchnąć Malo w objęcia przystojnego lorda, czy raczej ją z pod tych objęć uwolnić. Przezornie jednak, zanim podjęła tę decyzję, zbliżyła się do obojga. Przystając w połowie drogi, bo o to już Malodora pędziła do niej, szczodrze obdarowując ją reprymendą za porwanie sukni.
— Och...
Mało przejęte westchnienie opuściło usta lady Bulstrode, która... nie miała chyba nic na swoją obronę, a jednocześnie nie poczuwała się do winy.
— Gdyby lord... — zaczęła, chcąc zauważyć wcześniej nie opanował sytuacji, jak na dżentelmena przystało, ale urwała w ostatnim przebłysku rozsądku, zachowując tę myśl dla siebie. Zamiast tego, skinęła oszczędnie głową, przyjmując roszczenia lady Parkinson.
— Masz rację, Malodoro. To nie powinno mieć miejsca. Ale wiesz, jak lubię Twoje nowe kreacje...
Zrzuciła z siebie odpowiedzialność za swoje winy, postanawiając szczerze zakadzić swojej kuzynce. Stosowała odwróconą próbę proszenia o wybaczenie, poprzez komplementowanie talentów lady. Byłaby może jeszcze dodała, że rozerwanie sukni, myśląc o nowym projekcie lady Parkinson, było zbyt kuszące, kiedy wyobrażała sobie swój zachwyt nad nowym strojem, ale lord Carrow postanowił tę miłą pogawędkę przerwać. Przerzuciła łagodne spojrzenie, jakie dotychczas obejmowało twarz Malodory, w jego kierunku. Wyjątkowo pierwszy raz patrząc na niego z góry, z grzbietu konia. I postanowiła nawet nie ukrywać satysfakcji z tego powodu. Wyprostowała się pewnie w siodle, poprawiając dłonie na wodzach. Jeszcze dokładnie przez trzydzieści sekund czując się tak zdecydowanie. Zaraz, kiedy Lorcan zapowiedział swoje odejście, poruszyła się w siodle, a koń niespokojnie w miejscu razem z nią.
— Lordzie Carrow... — zaznaczyła jego tytuł tonem, jakiego wcześniej wobec niego nie używała. Brzmiał zdecydowanie bardziej miękko niż jeszcze moment temu. Z pewnością dlatego, że miała wobec niego teraz wysokie oczekiwania. — Lordzie Carrow, to nie będzie konieczne. Nie możemy pozwolić przecież lordowi samemu brodzić w lesie w błocie...
Tak naprawdę to nie jego bryczesy ją teraz martwiły, a wizja pozostawienia jej wraz z Malodorą samych sobie, w sercu buszu, w którym ginęło setki mugoli, a dziesiątki par zimnych oczu, mogło się teraz wpatrywać w ich sylwetki spomiędzy drzew. Co wyjaśniałoby nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, kiedy Lorcan, mimo sugestii, pozostawił je same...
— Nie wierzę... — szepnęła do siebie. A przecież nawet puściła jego przytyk mimo uszu!
— No nie wierzę — powtórzyła do siebie, ledwie słyszalnie, mimochodem zbliżając się teraz wraz ze swoim ogierem do Malodory. Tak blisko, dopóty nie poczuła ciepła jej (Lorcana) szkapy przy swoim udzie. Przymknęła oczy.
Nienawidziła zjaw. Nienawidziła duchów. Ich widok ją paraliżował już od dziecka, jako, że jeden z nich od zawsze krążył po ich domu i straszył ją po nocy. Przeklęła się w myślach, że postanowiła stawiać dzisiejszego dnia czoło swoim lękom. Jednakże, w żadnym z przewidzianych scenariuszy nie zakładała, że lord Carrow porzuci je same w lesie pełnym niebezpieczeństw. Zacisnęła dłonie na lejcach, uspokajając swoje myśli chłodną kalkulacją.
— Opowiedz mi o tych pewnych dłoniach Lorcana i wizycie w Broadway Tower, Doro.
Barwne słowa Malodory miały ją uspokoić. Wrócić jej racjonalne myślenie. Ponieważ pod wpływem chwili, zamiast ruszyć ścieżką, jak nakazał im Lorcan, ruszyła powoli za nim, licząc na to, że nie odszedł jeszcze daleko.
Delaney Bulstrode
Zawód : klejnot Bulstrode'ów, ambasadorka Domu Mody Parkinsonów
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Duma związana jest z tym, co co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skandaliczne wieści o rebeliantach i zdrajcach szukających schronienia w leśnych ostępach na ziemiach znajdujących się pod władaniem lordów Bulstrode nie pozwalała mu spać spokojnie – Ferrels Wood było uważane za nieprzeniknioną gęstwinę, raczej nieczęsto odwiedzaną w celach rekreacyjnych ze względu na niechlubne określenie mianem angielskiego trójkąta bermudzkiego. Łatwo było się tu zgubić, łatwo było błądzić bez końca, ale któż mógł być na tyle bezczelny, żeby uczynić z tego miejsca swoją kryjówkę? Maghnusa wyprowadzał z równowagi sam fakt, że jego lasy, lasy, po których poruszał się sprawnie jako Bulstrode będący u siebie, swojego czasu były tłumnie odwiedzane przez mugoli; tych co prawda było coraz mniej, lecz wciąż gdzieś byli, wciąż istnieli, a razem z nimi istniały szlamoluby skłonne ryzykować życie, by pomagać tym kreaturom. Niepojęte. Czy naprawdę tuż pod jego nosem kłębiło się gniazdo żmij? Musiał mieć pewność.
Gęsta mgła wciąż spowijała ściółkę lasu, gdy Maghnus pojawił się na obrzeżach Ferrels Wood jeszcze na parę chwil przed tym jak niebo rozświetliły pierwsze oznaki wyłaniającego się zza horyzontu słońca. Miniona noc była wyjątkowo chłodna i nic nie zwiastowało tego, by poranek miał być przyjemniejszy - zapiął najwyższy guzik grubego płaszcza, a dłonie wsunął w czarne, skórzane rękawiczki nim zbliżył się do linii drzew. Właśnie w tym miejscu umówił się na spotkanie z Ritą, oczekiwał więc aż wyjdzie spomiędzy obrośniętych mchem pni przynajmniej ze szczątkowymi informacjami na temat przeprowadzonych przez nią poszukiwań. Skoro nie było jej w ustalonym punkcie w momencie jego przybycia, nie miał wątpliwości, że nie marnowała czasu i otrzymawszy odpowiednią zachętę w postaci towarów deficytowych, takich jak tytoń i landrynki, przemierzała leśne ostępy wzdłuż i wszerz, używając wszystkich swoich zmysłów, by złapać odpowiedni trop. Uśmiechnął się krótko sam do siebie, czując pod skórą coś na ślad ekscytacji na myśl o zbliżającym się polowaniu i oczyszczeniu przynajmniej kawałka znajdującego się pod jego pieczą hrabstwa z plugastwa. Na niebie rozlała się krwista łuna, gdy dostrzegł majaczącą pomiędzy drzewami sylwetkę i ruszył w jej kierunku.
- Rito, dziękuję za pomoc - odezwał się do niej w ramach przywitania, choć oczywiście jej pomoc nie była charytatywna. Nie miał nic przeciwko płaceniu za skuteczność. - Co udało ci się ustalić? - przeszedł od razu do meritum, nie chcąc się rozdrabniać nad niewiele znaczącymi uprzejmościami i pogawędkami.
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrolowałam teren Ferrels Wood z góry, utrzymując się na mojej Komecie. Chociaż październikowy wiatr już dawno postrącał liście z drzew, to jednak odnalezienie człowieka pośród gąszczy starych drzew w środku nocy, było absolutnie niewykonalne. Musiałam zejść znacznie niżej, ale wtedy mogłabym pozostać zauważona. Zdecydowałam się więc zejść z miotły i przebrnąć przez powoli znikającą mgłę, w poszukiwaniu tropu. Z początku jedynym co zauważyłam, była czerwona nitka, która zaczepiła się o drzewo. Nie była stara, kolor nie wyblakł, a włókien niemal nie postrzępił wiatr. Ruszyłam więc na przód, rozglądając się czujnie na boki, aby rozpoznać okolicę. Wokół nie było żywej duszy i już przez chwilę myślałam, że trop został zgubiony, a ja będę musiała wrócić się wiele kroków w tył, gdy dostrzegłam kolejną nitkę. Znów w tym samym kolorze, znów tak samo świeżą. Drobny uśmiech spadł na moją twarz, a schowana za drzewem dostrzegłam w końcu w oddali jakiś ruch. Na początku mogłabym myśleć, że to jedynie zwierzyna polna, jakiej zapewne wiele w tych lasach, ale im więcej mijało czasu, tym wyraźniej widać było człowieka. Zbliżyłam się, nadal nie wychylając zza drzew, stąpając wyjątkowo cicho i uważając na każdy szelest, tak aby nie zauważyła mnie. Jego wygląd stawał się wyraźniejszy, był to może około 40-letni mężczyzna, który miał na sobie potarganą sztruksową marynarkę i przedarte a kolanie spodnie. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie żył w tym lesie od lat, a był jedynie chwilowym przybyszem. Z prowizorycznie zbudowanego szałasu wyłoniła się druga postać. Kobieta w podobnym mu wieku, której długie jasne włosy, swobodnie opadały na ramiona. Nie słyszałam ich rozmów, ale po ubraniu, okolicy i przede wszystkim ich zachowaniu, bez problemu mogłam wywnioskować, że to owi rebelianci, o których pisał mi Maghnus. Przeszukanie lasu trwało długo, ale chciałam zrobić z tym porządek dzisiaj. Oddaliłam się więc jak najdalej, a gdy zniknęli mi z pola widzenia, deportowałam się przed linię lasu, gdzie umówiona byłam z lordem tych terenów. Nie sądziłam, że pójdzie mi tak sprawnie, więc Bulstrode powinien być zadowolony z efektów. Czekał już tam, więc zjawiając się we wskazanym miejscu, nieco się zdziwiłam. Kiwnęłam głową na jego podziękowania. Ręka rękę myje, jak to mówią. - Więcej niż chciałam - podrapałam się za uchem, czując, że użarło mnie tam jakieś leśne stworzonko. - Dwójka ludzi, dobrze po trzydziestce. Nie byli przygotowani na przeprowadzkę, to widać. Jakieś 2 mile w głąb lasu - skupiłam spojrzenie na mężczyźnie. Czy on był w ogóle gotowy na to polowanie? Musiał być. - Jeśli chcesz, możemy pójść teraz, nie wyglądają na takich, którzy mogliby nam zaszkodzić - uśmiechnęłam się pod nosem. Było chłodno, ale nic tak nie rozgrzewało jak jucha szlamolubów spływająca na ziemię. - Jeśli mamy tam iść, będę szła przodem. Musimy być cicho, aby nie spłoszyć zwierzyny - dodałam.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
W minutach wypełnionych cierpliwym wyczekiwaniem, kalkulował w myślach wszystkie możliwe scenariusze na nadchodzące godziny, zastanawiając się przy tym która wersja najbardziej by mu przypadła do gustu. Ferrels Wood miało gigantyczną powierzchnię i ze względu na gęste zalesienie, widoczność w trakcie błądzenia pomiędzy z pozoru jednakowymi drzewami była bardzo umowna - wielce prawdopodobnym było zatem to, że nie znajdą żadnego tropu. Problem z głowy, mogłoby się zdawać, bo wtedy naturalną konkluzją byłoby stwierdzenie, że wieści, jakie zasłyszał, były po prostu niezgodne z prawdą. To jednak nie dawałoby Maghnusowi spokoju, wciąż gdzieś z tyłu głowy czułby przeświadczenie, że gdzieś tam skrywają się szumowiny i jedyne, co je ratuje to fakt, że w unikaniu bycia zauważonymi radziły sobie lepiej niż oni w poszukiwaniach. Przy odrobinie szczęścia mogliby iść po nitce do kłębka i odkryć całą kolonię leśnych zbiegów, co wymagałoby wzywania posiłków, by odpowiednio teren otoczyć przed samym uderzeniem, by mieć pewność, że nikt nie wydostanie się z korowodu i nie zniknie ponownie w gęstwinie. Szczerze liczył na drugą opcję i dlatego też zamiast wysłać do Ferrels Wood mało dyskretną obławę, zdecydował się zlecić zadanie Ricie, by w pojedynkę, z zachowaniem największej czujności, skradała się przez las. Nie miała w zwyczaju zawodzić, to wiedział już doskonale.
Ucieszyły go zatem jej słowa, gdy potwierdziła, że jej poszukiwania okazały się być wyjątkowo owocne. Przysłuchiwał się jej oszczędnym w słowa raportowi, który pomimo swej lakoniczności zawierał wszelkie niezbędne informacje. Dwójka ludzi, zaczynało się obiecująco; jeśli nie wyglądali na przygotowanych, pewnie zbiegli z miasta spontanicznie, być może dołączając do większej grupy. - Zanim się ich pozbędziemy, musimy dowiedzieć się gdzie są inni - oznajmił z namysłem, przestępując kilka kroków w kierunku Rity. Jeśli byli świadomi tego, że w lesie koczował ktoś jeszcze, z pewnością przy odrobinie odpowiedniej motywacji wyśpiewają wszystko, co wiedzą. - Oczywiście, że chcę - odpowiedział momentalnie; tę kwestię rozważył już wcześniej na tyle dokładnie, by nie musieć się nad nią zastanawiać ponownie. - Nie traćmy czasu, później musielibyśmy ich tropić ponownie - z pewnością rozpierzchliby się niczym robactwo, którym byli do czasu przybycia wezwanych osób. - Prowadź zatem - przystał na jej propozycję, ufając w pełni jej umiejętnościom tropiciela. Już po paru chwilach podążał za Runcorn we wskazanym przez nią kierunku, ostrożnie stawiając każdy z kroków, by w całkowitej ciszy przemieszczać się w jak najmniej inwazyjny sposób.
Ucieszyły go zatem jej słowa, gdy potwierdziła, że jej poszukiwania okazały się być wyjątkowo owocne. Przysłuchiwał się jej oszczędnym w słowa raportowi, który pomimo swej lakoniczności zawierał wszelkie niezbędne informacje. Dwójka ludzi, zaczynało się obiecująco; jeśli nie wyglądali na przygotowanych, pewnie zbiegli z miasta spontanicznie, być może dołączając do większej grupy. - Zanim się ich pozbędziemy, musimy dowiedzieć się gdzie są inni - oznajmił z namysłem, przestępując kilka kroków w kierunku Rity. Jeśli byli świadomi tego, że w lesie koczował ktoś jeszcze, z pewnością przy odrobinie odpowiedniej motywacji wyśpiewają wszystko, co wiedzą. - Oczywiście, że chcę - odpowiedział momentalnie; tę kwestię rozważył już wcześniej na tyle dokładnie, by nie musieć się nad nią zastanawiać ponownie. - Nie traćmy czasu, później musielibyśmy ich tropić ponownie - z pewnością rozpierzchliby się niczym robactwo, którym byli do czasu przybycia wezwanych osób. - Prowadź zatem - przystał na jej propozycję, ufając w pełni jej umiejętnościom tropiciela. Już po paru chwilach podążał za Runcorn we wskazanym przez nią kierunku, ostrożnie stawiając każdy z kroków, by w całkowitej ciszy przemieszczać się w jak najmniej inwazyjny sposób.
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O tym miejscu słyszałam już legendy. Byłam jednak człowiekiem praktycznym, co teraz wspomniał ostatnio Augustus, gdy okazało się, że za to odpowiada moja liczba drogi życia. Za praktykę i podnoszenie się z kolan. Nie pamiętałam teraz, jak brzmiała reszta definicji, ale to bez znaczenia. Ta liczba znaczyła, że będę patrzeć na świat poprzez jego funkcjonalność, ale nie oznaczała, że nie będę wierzyć w legendy. Cassandra zbyt dobrze nauczyła mnie już, czym są tajemnice magii, gdzie czyha śmierć gdy nie spodziewa jej się nikt inny. Ferrels Wood nie były tak przerażające, gdy nad horyzontem zawisło słońce. Dziwiłam się nawet, że szlamoluby wybrały to miejsce jako oazę spokoju, ale z drugiej strony zdawało się to niezwykle logicznym, o ile potrafili wykazać się sprytem. Na terenach takich jak te mało kto chciałby się zapuszczać, a już zwłaszcza głęboko w las. Ja mogłam, ja się nie bałam. - Tak, wiem - kiwnęłam głową na jego słowa, że mamy dowiedzieć się gdzie są inni. To była część mojej pracy i znałam się na niej jak nikt inny. Wyjątkowo lubiłam wywiad w terenie, a tu mogłam poszczycić się szybkimi efektami. Maghnus był władczy, ale chociaż nie był moim szefem, przytakiwałam mu. Był zleceniodawcą, a jak to mówią nasz klient nasz pan. Ja wiedziałam co mam robić i już przemierzałam las z różdżką w dłoni, wyciągniętą do przodu. Nie byłam pewna, czy Bulstrode nadąża, ale musiał. Sam twierdził, że nie powinniśmy tracić czasu, a już na pewno nie na zbyt wolne przemieszczanie się. Spacer musieliśmy odbyć w ciszy, ale gdy na horyzoncie dostrzegłam głowę mężczyzny, którego widziałam wcześniej, wszystko było jasne. Gestem dłoni zatrzymałam jeszcze towarzysza, wskazując mu drzewo, za którym powinien się skryć. - Są naprzeciwko nas - wyszeptałam, gdy akurat zerwał się mocniejszy wiatr, aby łajzy na pewno mnie nie usłyszały. - Przesłuchamy ich, gdy będą słabsi - zarządziłam jeszcze, wiedząc, że to najlepszy sposób. Musieli cierpieć, potem zyskać nadzieję, a potem zginąć. - Obejdę ich z drugiej strony, a potem zaatakujemy, zbliżając się do nich, aby zamknąć ich w środku. Zgadzasz się? - podałam mu mój pomysł. Samo przejście dookoła ich obozu pozostając niezauważoną, zajęłoby mi może 5, może 10 minut, które Maghnus musiałby wytrzymać w ciszy. To jednak dawałoby nam przewagę, sprawiając, że buntownicy rozpraszaliby się z każdym kolejnym zaklęciem. Dodatkowo mielibyśmy lepszy widok terenu. Prosta sprawa. Prosta i wyjątkowo wygodna. Jeśli Bulstrode był gotowy, byłam w stanie ruszyć na drugą stronę i rozpocząć polowanie.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
W każdej legendzie było ziarnko prawdy i w tym przypadku nie było mowy o żadnym wyjątku; Ferrels Wood nie przypominały innych lasów w okolicy, a gęsta roślinność i mlecznobiała mgła niemalże zawsze spowijająca ściółkę i niższe partie drzew sprawiały, że nie było to zbyt popularne miejsce na przyjemne polowanie na lisa w doborowym towarzystwie czy na rodzinny piknik. Maghnus musiał przyznać, że kryjówkę uciekinierzy wybrali sobie wyborną, licząc najwyraźniej, że nikt nie będzie ich szukał w gęstwinach, w których tak łatwo zabłądzić - przeliczyli się.
Przytaknął głową, słysząc potwierdzenie Rity. Nie wątpił ani przez chwilę, że w głowie już od rana miała gotowy plan działania, była wszak profesjonalistką, a on sowicie wynagradzał jej fatygę, lecz wciąż chciał mieć pewność, że są na tej samej stopie i że żadne przedwcześnie rzucone zaklęcie nie zakończy zbyt szybko rozpoznania sytuacji. Nie przerywał już niepotrzebnie ciszy, ściskając różdżkę w dłoni, podążał śladem Rity na tyle szybko, na ile pozwalały mu na to okoliczności - był od niej zdecydowanie wyższy i momentami ciężko mu było przecisnąć się pomiędzy niżej rozrośniętymi gałęziami, lecz nadrabiał ewentualne straty, przyspieszając kroku w mniej problematycznych miejscach, starając się przy tym nie robić hałasu niczym buchorożec w zaroślach. Na sygnał panny Runcorn zatrzymał się w miejscu i bezszelestnie wsunął się za gruby pień jednego z drzew, po czym przytaknął jej ledwie słyszalnym słowom, wysłuchawszy ich skwapliwie. Przesłuchamy ich, gdy będą słabsi. Brzmiało to jak rozsądny plan i, nie ukrywajmy, bardziej interesujący niż szybka kasacja zaklęciami rzuconymi z ukrycia.
- Będę wypatrywać sygnału od ciebie. Gdy tylko zaatakujesz, dołączę od drugiej strony. Będą w klinczu - potwierdził szeptem, przystając na jej propozycję. Ostatnim, czego chciał, to żeby ich zwierzyna rozpierzchła się w popłochu niczym karaluchy. Nie był fanem bezczynnego czekania, lecz uznawał wyższość Rity w dyskretnym podkradaniu się, dlatego też siedział schowany za drzewem, śledząc jej położenie zza gęstego listowia, dopóki nie zniknęła mu całkiem z pola widzenia, a następnie wbił spojrzenie czekoladowych tęczówek w znajdującego się nieopodal, niczego nieświadomego mężczyznę. Obracał chłodne drewno zitanowej różdżki w palcach i czekał cierpliwie, wypatrując i wysłuchując wszelkich znaków, że to już.
idziemy się bić do szafki zniknięć
Przytaknął głową, słysząc potwierdzenie Rity. Nie wątpił ani przez chwilę, że w głowie już od rana miała gotowy plan działania, była wszak profesjonalistką, a on sowicie wynagradzał jej fatygę, lecz wciąż chciał mieć pewność, że są na tej samej stopie i że żadne przedwcześnie rzucone zaklęcie nie zakończy zbyt szybko rozpoznania sytuacji. Nie przerywał już niepotrzebnie ciszy, ściskając różdżkę w dłoni, podążał śladem Rity na tyle szybko, na ile pozwalały mu na to okoliczności - był od niej zdecydowanie wyższy i momentami ciężko mu było przecisnąć się pomiędzy niżej rozrośniętymi gałęziami, lecz nadrabiał ewentualne straty, przyspieszając kroku w mniej problematycznych miejscach, starając się przy tym nie robić hałasu niczym buchorożec w zaroślach. Na sygnał panny Runcorn zatrzymał się w miejscu i bezszelestnie wsunął się za gruby pień jednego z drzew, po czym przytaknął jej ledwie słyszalnym słowom, wysłuchawszy ich skwapliwie. Przesłuchamy ich, gdy będą słabsi. Brzmiało to jak rozsądny plan i, nie ukrywajmy, bardziej interesujący niż szybka kasacja zaklęciami rzuconymi z ukrycia.
- Będę wypatrywać sygnału od ciebie. Gdy tylko zaatakujesz, dołączę od drugiej strony. Będą w klinczu - potwierdził szeptem, przystając na jej propozycję. Ostatnim, czego chciał, to żeby ich zwierzyna rozpierzchła się w popłochu niczym karaluchy. Nie był fanem bezczynnego czekania, lecz uznawał wyższość Rity w dyskretnym podkradaniu się, dlatego też siedział schowany za drzewem, śledząc jej położenie zza gęstego listowia, dopóki nie zniknęła mu całkiem z pola widzenia, a następnie wbił spojrzenie czekoladowych tęczówek w znajdującego się nieopodal, niczego nieświadomego mężczyznę. Obracał chłodne drewno zitanowej różdżki w palcach i czekał cierpliwie, wypatrując i wysłuchując wszelkich znaków, że to już.
idziemy się bić do szafki zniknięć
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mężczyzna zdychał, kobieta zdechła, Maghnus stał w piasku, a ja? A ja leciałam jak ptak przez przestworza, prosto pomiędzy gałęziami i to prosto w... No właśnie, gdzie? Różdżka wypadła mi z dłoni. Cholera, miotła leżała dalej, a nie pomiędzy moimi nogami. Przez chwilę nawet nie wiedziałam, co dokładnie ma miejsce, aż w końcu przyspieszyłam i nagle TRACH. - Aghr - zasyczałam, bo czułam, jakby kości w moim biodrze pokiereszowały się kompletnie. - Zajebie - zanuciłam pod nosem i podniosłam się z kolan. Będą siniaki, będzie boleć, będzie cholernie nie przyjemnie, ale nic nie mogłam z tym zrobić. Wzrok padł na mężczyznę, a zaraz potem na moją różdżkę, która teraz leżała niedaleko. Musiałam ją podnieść. - Unieruchom go - krzyknęłam do Maghnusa, a sama rzuciłam się po moją różdżkę, aby jak najszybciej ją zabrać. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że stary znajomy z Klubu Pojedynków postanowił zostać gęsią, która taplała się w piaskownicy. Eh. Nie jego wina, nie powinnam się irytować i właściwie to nie irytowałam się. Byłam wściekła, że zaklęcia tamtego babska trafiły. Na szczęście była martwa. - Leż śmieciu - krzyknęłam jeszcze do mężczyzny, gdy czułam, że moja różdżka już niemal jest w moich palcach. Trzymaj się tam, Maghnusie. Następnym ruchem nie musiało być zabicie tego gnojka, nie mogło być zabicie go. Potrzebowałam go jeszcze żywego. Gdy więc chwyciłam swoją różdżkę, zadałam mu pytanie. - Gdzie jest reszta was? - przecież wiedział, o kogo chodziło. - Oszczędzę cię, jak powiesz, gdzie się chowacie - mówiłam spokojnie i powoli, ale nie pobłażliwie, musiał wiedzieć, w jakiej sytuacji się znalazł. - Oszczędzę cię i pozwolę odejść, ale musisz wskazać mi, gdzie są inni - różdżką celowałam w jego twarz i oczekiwałam na to, co mi odpowie. Mogłam go legilimentować, ale jeden nieudany ruch i coś złego mogło się stać, a teraz to informacje były najważniejsze. - Powiedz mi, gdzie są inni, a puszczę cię wolno, mów! Już - intensywny słowotok, miał nie pozwolić mu zareagować, przemyśleć sytuacji, miał po prostu wskazać mi to miejsce i potem, może przeżyć. Wątpię... Ale może... - Liczę do trzech! - dłoń mi się trzęsła, a przez to potłuczone biodro ciężko było stać.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Powiedzieć, że ten dzień nie wyglądał tak jak Bulstrode go sobie wyobrażał, to nie powiedzieć nic. Gdyby tylko mógł, cofnąłby się w czasie aż do wczesnych godzin porannych, gdy pierwsze promienie jutrzenki przebijały się przez spowijający las mrok i zacząłby wszystko od początku - tym razem najchętniej unikając złośliwych zaklęć kobiety, zaklęć, które jakimś cudem sprawiały mu problemy, ośmieszyły go i poważnie nadwyrężyły jego szlachecką dumę. Vivienne z pewnością będzie zachwycona, na bardzo długi czas nie będzie miała konkurencji w jedzeniu duszonych w białym winie ślimaków. Obrzydliwy smak wciąż siedział mu w gardle i żałował, że nie zabrał ze sobą piersiówki, by przepłukać usta napojem wyskokowym. Może odrobinę wstydu też by z siebie zmył w ten sposób. Gotując się z bezsilnej złości uwolnił się ostatecznie z ruchomych piasków i ocenił sytuację, mogąc w końcu skupić się na czymś innym niż bezsensowna walka z najbliższym otoczeniem zatrzymującym go w miejscu. - Jesteś cała? - zapytał pospiesznie Ritę, która z głuchym tąpnięciem wylądowała ładny kawałek dalej. Była poobijana, to pewne, ale jeśli nie złamała kości biodrowej, a tylko ją obiła, z jego pomocą da radę opuścić las bez konieczności wzywania na miejsce uzdrowiciela. Chwilę później był już przy rozpaczającym mężczyźnie, który kuląc się nad wykrwawionym ciele towarzyszki, nie próbował już dłużej walczyć. Bulstrode wytrącił mu stopą różdżkę z dłoni i nadepnął silnie, aż do usłyszenia charakterystycznego trzasku. Teraz Ollie był prawdziwie bezbronny i zdany na ich łaskę - lub raczej niełaskę. - Esposas - mruknął, celując w mężczyznę, by go unieruchomić, ale nic się nie wydarzyło. - Esposas - powtórzył zniecierpliwiony; magia naprawdę była dziś w jego władaniu wyjątkowo kapryśna. Zaklęcie nie odniosło pełnego zamierzonego efektu, skuwając kajdanami wyłącznie nogi mężczyzny, ale właściwie na tę chwilę więcej nie potrzebowali. Nie miał jak się bronić, nie miał jak uciekać, nawet gdyby nagle zmienił zdanie i odnalazł w sobie wolę do dalszej walki po śmierci ukochanej. Zbieg nie odpowiadał jednak na pytania zadawane przez Ritę, zdawał się w ogóle nie reagować na groźby, a oni musieli przecież dowiedzieć się, gdzie znajduje się prawdziwe kłębowisko węży, gdzie skryte jest leże zdrajców. Ferrels Wood było zbyt gęste, zbyt przepastne, by szukać igły w stogu siana - skrupulatne przeszukanie całej powierzchni, każdego zakątka wymagałoby zaangażowania ogromnej ilości ludzi i trwałoby całe tygodnie, może miesiące. Nie mieli tyle czasu.
Maghnus ukradkiem wycelował różdżkę w ciało kobiety i niewerbalnie zainkantował Animiatio, sprawiając tym samym, że Jeannine nagłym ruchem uniosła rękę w kierunku Olliego i ścisnęła jego ramię. Mężczyzna osłupiał. - Twoja towarzyszka może do ciebie powrócić, jeśli będziesz współpracował - oznajmił Bulstrode przyjemnym dla ucha głosem, obiecująco - kłamiąc w żywe oczy. Dwójka rebeliantów widziała wcześniej, że szlachcicowi nie są obce arkana czarnej magii, dlaczego więc nie miałby uwierzyć, że możliwe jest wskrzeszenie kobiety? Dalej, Ollie, mów co wiesz i kończmy zabawę.
| rzuty: Esposas, powtórka Esposas, Animiatio
| Esposas połowicznie udane (67/70) → połowiczne skucie Olliego
| perswazja I, kłamstwo II
Maghnus ukradkiem wycelował różdżkę w ciało kobiety i niewerbalnie zainkantował Animiatio, sprawiając tym samym, że Jeannine nagłym ruchem uniosła rękę w kierunku Olliego i ścisnęła jego ramię. Mężczyzna osłupiał. - Twoja towarzyszka może do ciebie powrócić, jeśli będziesz współpracował - oznajmił Bulstrode przyjemnym dla ucha głosem, obiecująco - kłamiąc w żywe oczy. Dwójka rebeliantów widziała wcześniej, że szlachcicowi nie są obce arkana czarnej magii, dlaczego więc nie miałby uwierzyć, że możliwe jest wskrzeszenie kobiety? Dalej, Ollie, mów co wiesz i kończmy zabawę.
| rzuty: Esposas, powtórka Esposas, Animiatio
| Esposas połowicznie udane (67/70) → połowiczne skucie Olliego
| perswazja I, kłamstwo II
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie stało mi się właściwie nic, gdyby nie fakt, że obite biodro teraz pulsowało, a ja byłam pewna, że niedługo pojawi mi się na nim potężny siniak. Nie miałam pojęcia czemu ten czar tak zadziałał. Wciąż starałam się rozwijać w kwestii numerologii, czytałam książki, podpytywałam Augustusa, ale za nic nie byłam na tym poziomie, by móc zrozumieć kwestie nieudanego zaklęcia i jego konsekwencje. Gdzieś w okolice kości wbiła mi się szyszka, która zostawiła w skórze głęboką wyrwę, ale każdy ból musiał kiedyś minąć. Wściekła bardziej na samą siebie i nieudaną własną magię, niż na tego człowieka, którego miałam pod różdżką i który ledwo co dyszał. Maghnus zjawił się obok, w porę zamykając go w kajdanach i dodając swoje trzy grosze (i to całkiem przekonujące) do naszych argumentów. Widziałam, jak człowiekowi drżała dolna warga, jak powieka nerwowo drgała, a dłonie ściśnięte z tyłu w kajdanach usiłowały wyrwać się i polecieć do tej głupiej kobiety, gdy Bulstrode wprawił jej ciało w ruch. Ja wciąż mu groziłam, ale czekaliśmy, aż zacznie mówić. Miał przecież wybór — życie lub śmierć. Stawka była zbyt wysoka, by mógł sobie pozwolić na siedzenie cicho. W końcu otworzył usta, ale nie padło z nich żadne słowo. Byłam gotowa tu i teraz wbić się w jego głowę, ale w końcu wypowiedział pierwsze słowo. - Koryto rzeki - wydusił tylko z nieukrywanym bólem, że musi to zrobić. - Na w-wschód, przy korycie rzeki, w niedźwiedziej jamie - niewiele mi to mówiło, nie byłam przecież z tych okolic. Z jakiegoś jednak powodu zapewne lord Bulstrode był tym lordem. Wydawało mi się, że oni dobrze znali swoje tereny. Spojrzałam więc na mężczyznę z nieukrywanym zaciekawieniem i w oczekiwaniu na odpowiedź czy wie, gdzie to jest. Jeśli tak, szlama nie była nam już do niczego potrzebna, jeśli nie - przecież mogła nas tam zaprowadzić i umrzeć na oczach sprzymierzeńców. Obawiałam się tylko, czy to, aby na pewno najlepszy moment, by atakować resztę. Na pewno należało zrobić to szybko, nawet tego samego dnia, zanim wieści rozniosą się dalej, ale może nie we dwójkę? Może nie tuż po tym, gdy Maghnus stał w ruchomych piaskach zmieniony w gęś. Nie było mi z tego powodu szczególnie do śmiechu, widziałam już na pojedynkach gorsze rzeczy, bardziej upokarzające, czy też straszniejsze. Ci mugole zostali środkiem do celu, ale bronili się dobrze, a ja jeszcze długo będę czuła ból stawów i stłuczone biodro. - Jeśli wiesz, gdzie to jest, to zechcesz czynić honory? - powiedziałam do Bulstroda, z każdym słowem dysząc coraz mniej, tak jakby martwe ciało obok uspokajało mnie. - Nie okłamał nas, możesz go oszczędzić - dodałam jeszcze, nie w formie rozkazu, a propozycji, przecież to były jego ziemie, jego zlecenie dla mnie, jego zabawa, w której ja mogłam uczestniczyć, chociaż za to biodro i utrzymanie pojedynku po naszej stronie chyba poprosiłam o za mało tytoniu.
test sporny na wykrycie kłamstwa i stata (Rita: k100+4xU [legilimencja]), szlama: k100 + kłamstwo (I).
[bylobrzydkobedzieladnie]
test sporny na wykrycie kłamstwa i stata (Rita: k100+4xU [legilimencja]), szlama: k100 + kłamstwo (I).
[bylobrzydkobedzieladnie]
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Ostatnio zmieniony przez Rita Runcorn dnia 20.07.21 22:25, w całości zmieniany 1 raz
Ferrels Wood
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Northamptonshire