Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Stoliki w pobliżu sceny
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Stoliki w pobliżu sceny
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W obskurnym kącie tawerny ustawiono prowizoryczne podwyższenie, na którym dają występy portowe dziewki nie obawiające się towarzystwa upojonych rumem marynarzy i pracowników portu. Poza tym niewielkim elementem, ta część sali jest tak samo zaniedbana jak cała reszta. Niewielkie stoliki są odrapane i lepkie od warstwy brudu i rozlanego alkoholu, a gęsty dym papierosowy wraz z ciężkim zapachem męskiego potu jeszcze bardziej dławi w gardło niż w pobliżu drzwi. Pomimo to co wieczór właśnie te stoliki są najszybciej zajmowane przez mężczyzn żądnych uciech dla oka.
W obskurnym kącie tawerny ustawiono prowizoryczne podwyższenie, na którym dają występy portowe dziewki nie obawiające się towarzystwa upojonych rumem marynarzy i pracowników portu. Poza tym niewielkim elementem, ta część sali jest tak samo zaniedbana jak cała reszta. Niewielkie stoliki są odrapane i lepkie od warstwy brudu i rozlanego alkoholu, a gęsty dym papierosowy wraz z ciężkim zapachem męskiego potu jeszcze bardziej dławi w gardło niż w pobliżu drzwi. Pomimo to co wieczór właśnie te stoliki są najszybciej zajmowane przez mężczyzn żądnych uciech dla oka.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
|wieczór 10 marca
Ciężki oddech świszczał między szczękającym zębami, niemal równie głośno, jak dudniły głosy portowych zakapiorów, rubasznie śmiejących się z wulgarnych żartów. Avery ich nie słyszał lub traciły dla niego sens: przestał pojmować zdania, a wkrótce nawet i pojedyncze słowa stanowiły dla mężczyzny niemożliwą do rozwikłania zagadkę. W głowie mu huczało od nadmiaru bezsensownych myśli, których nie mógł wykrzyczeć, których nie mógł się pozbyć. Były jak natrętne muchy, krążące wokół niego, narzucając się, brzęcząc nieustannie, wywołując mdłości. Robiło mu się niedobrze jeszcze nim wyszedł z Ludlow, a świeże powietrze pachniało zgnilizną. Smród stęchlizny, odór rozkładu, nieprzyjemna woń klęski ścigała go aż do granicy hrabstwa. Masochistycznie olbrzymią odległość pokonał idąc pieszo, maszerując podmokłym gruntem i wpuszczając do płuc trujące powietrze. Chciał się zarazić i umrzeć, paść twarzą na ziemię, nie wybudzić się już nigdy więcej. To było bardzo proste, ale wiedział, że on wciąż żyje dla świata i żyje dla swojej małej córeczki. Laidan odeszła i choć Avery także tracił część siebie - istniał dalej. Z dziurą, ciemną wyrwą ziejącą gdzieś z boku, niewidoczną, niewidzialną, łatwą do przeoczenia. Nie wyglądał jak człowiek-tragedia: rozglądając się po brudnym wnętrzu obskurnego baru dochodził do wniosku, że trzymał się nieźle. O kiepskim stanie świadczyła wyłącznie samotność oraz ilość pustych butelek zalegających na drewnianym blacie - dwie stały prosto, kilka innych przewróciło się, a ciemne piwo kapało powoli na lepki stół i ściekało na kamienną podłogę. Avery oglądał ten naturalny spektakl niby najciekawsze teatralne przedstawienie, odrywając niechętny wzrok od wyzywająco pomalowanych, skąpo ubranych dziewuch pokazujących nogi na scenie. Nie wypił jeszcze dość, by podziwiać to marne widowisko dla niewymagających klientów. Alkohol szumiał w głowie, piwo w żyłach zawierało ślady krwi, lecz to wciąż było mało. Zauważał za to podniecenie portowych opojów, niewybredne komentarze, zmrużone świńskie oczka wpatrzone w konkretną dziewczynę z wydętymi ustami, swobodne zachowanie, zsuwanie dłoni zdecydowanie za nisko podczas konfrontacji z niedomytymi kelnerkami.
Avery'ego brzydziła atmosfera tego miejsca: klejące stoły, kufle z ciemnymi smugami zaschniętego alkoholu po poprzednim użytkowniku przyprawiały go o mdłości, a dziewczęta w kusych spódnicach, tłustych włosach i nieświeżym oddechu sprawiały, że wzdrygał się, szybciej pijąc kolejną butelkę. Ale miało uśmierzyć ból, zesłać na niego sen, błogą nieświadomość, cudowną wolność, zapomnienie nurtujących go pytań.
Pozostawał jednak przytomny. Na złość, na przekór, organizm Samaela opornie opierał się przed szybkim zjazdem, przed miłym snem odwlekającym nieuchronne spojrzenie prawdzie w oczy. Wolał być ślepy i dlatego wlewał sobie alkohol do gardła na siłę, mimo że podejrzewał, iż za chwilę znajdzie swoja wnętrzności na brudnej podłodze.
Drgnął na dźwięk skrzypiących drzwi i powiewu wiatru, siejącego pogrom w źle ogrzewanej sali. Instynktownie powędrował spojrzeniem ku wejściu, w pierwszym momencie jej nie rozpoznając. Jednak percepcja została zburzona, a przynajmniej - naruszona - ofiarowując Avery'emu namiastkę tej beztroski. W końcu rozszyfrował to szczupłe ciało, smukłe nogi, klatkę piersiową bez żadnych wypukłości. Bez słowa wstał z miejsca, rzucił kilka monet na stół, chwiejnym krokiem przepchnął się obok rosłego mężczyzny i zakleszczył rękę na dłoni Seliny. Władczo ciągnąc ją za sobą ku drewnianej ścianie z wystającymi gwoźdźmi, do której zwyczajnie ją przyparł, po czym gwałtownie pocałował. Krew dudniła mu w uszach, a obraz stał się nagle niepokojąco wyraźny: ciepłe, drobne ciało pod nim, spierzchnięte usta, ostre zęby. Koił swoje rany ranami Seliny, wdzierając się językiem w jej usta bez pozwolenia, atakując ją bez uprzedzenia, tak bardzo po męsku. Nie obchodziło go nic, ale potrzebował momentu wytchnienia i kobiecych ust, przyjmujących zaborczą, ostrą, brutalną pieszczotę.
Ciężki oddech świszczał między szczękającym zębami, niemal równie głośno, jak dudniły głosy portowych zakapiorów, rubasznie śmiejących się z wulgarnych żartów. Avery ich nie słyszał lub traciły dla niego sens: przestał pojmować zdania, a wkrótce nawet i pojedyncze słowa stanowiły dla mężczyzny niemożliwą do rozwikłania zagadkę. W głowie mu huczało od nadmiaru bezsensownych myśli, których nie mógł wykrzyczeć, których nie mógł się pozbyć. Były jak natrętne muchy, krążące wokół niego, narzucając się, brzęcząc nieustannie, wywołując mdłości. Robiło mu się niedobrze jeszcze nim wyszedł z Ludlow, a świeże powietrze pachniało zgnilizną. Smród stęchlizny, odór rozkładu, nieprzyjemna woń klęski ścigała go aż do granicy hrabstwa. Masochistycznie olbrzymią odległość pokonał idąc pieszo, maszerując podmokłym gruntem i wpuszczając do płuc trujące powietrze. Chciał się zarazić i umrzeć, paść twarzą na ziemię, nie wybudzić się już nigdy więcej. To było bardzo proste, ale wiedział, że on wciąż żyje dla świata i żyje dla swojej małej córeczki. Laidan odeszła i choć Avery także tracił część siebie - istniał dalej. Z dziurą, ciemną wyrwą ziejącą gdzieś z boku, niewidoczną, niewidzialną, łatwą do przeoczenia. Nie wyglądał jak człowiek-tragedia: rozglądając się po brudnym wnętrzu obskurnego baru dochodził do wniosku, że trzymał się nieźle. O kiepskim stanie świadczyła wyłącznie samotność oraz ilość pustych butelek zalegających na drewnianym blacie - dwie stały prosto, kilka innych przewróciło się, a ciemne piwo kapało powoli na lepki stół i ściekało na kamienną podłogę. Avery oglądał ten naturalny spektakl niby najciekawsze teatralne przedstawienie, odrywając niechętny wzrok od wyzywająco pomalowanych, skąpo ubranych dziewuch pokazujących nogi na scenie. Nie wypił jeszcze dość, by podziwiać to marne widowisko dla niewymagających klientów. Alkohol szumiał w głowie, piwo w żyłach zawierało ślady krwi, lecz to wciąż było mało. Zauważał za to podniecenie portowych opojów, niewybredne komentarze, zmrużone świńskie oczka wpatrzone w konkretną dziewczynę z wydętymi ustami, swobodne zachowanie, zsuwanie dłoni zdecydowanie za nisko podczas konfrontacji z niedomytymi kelnerkami.
Avery'ego brzydziła atmosfera tego miejsca: klejące stoły, kufle z ciemnymi smugami zaschniętego alkoholu po poprzednim użytkowniku przyprawiały go o mdłości, a dziewczęta w kusych spódnicach, tłustych włosach i nieświeżym oddechu sprawiały, że wzdrygał się, szybciej pijąc kolejną butelkę. Ale miało uśmierzyć ból, zesłać na niego sen, błogą nieświadomość, cudowną wolność, zapomnienie nurtujących go pytań.
Pozostawał jednak przytomny. Na złość, na przekór, organizm Samaela opornie opierał się przed szybkim zjazdem, przed miłym snem odwlekającym nieuchronne spojrzenie prawdzie w oczy. Wolał być ślepy i dlatego wlewał sobie alkohol do gardła na siłę, mimo że podejrzewał, iż za chwilę znajdzie swoja wnętrzności na brudnej podłodze.
Drgnął na dźwięk skrzypiących drzwi i powiewu wiatru, siejącego pogrom w źle ogrzewanej sali. Instynktownie powędrował spojrzeniem ku wejściu, w pierwszym momencie jej nie rozpoznając. Jednak percepcja została zburzona, a przynajmniej - naruszona - ofiarowując Avery'emu namiastkę tej beztroski. W końcu rozszyfrował to szczupłe ciało, smukłe nogi, klatkę piersiową bez żadnych wypukłości. Bez słowa wstał z miejsca, rzucił kilka monet na stół, chwiejnym krokiem przepchnął się obok rosłego mężczyzny i zakleszczył rękę na dłoni Seliny. Władczo ciągnąc ją za sobą ku drewnianej ścianie z wystającymi gwoźdźmi, do której zwyczajnie ją przyparł, po czym gwałtownie pocałował. Krew dudniła mu w uszach, a obraz stał się nagle niepokojąco wyraźny: ciepłe, drobne ciało pod nim, spierzchnięte usta, ostre zęby. Koił swoje rany ranami Seliny, wdzierając się językiem w jej usta bez pozwolenia, atakując ją bez uprzedzenia, tak bardzo po męsku. Nie obchodziło go nic, ale potrzebował momentu wytchnienia i kobiecych ust, przyjmujących zaborczą, ostrą, brutalną pieszczotę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/marcowy wieczór
Kolejna noc z rzędu spędzona poza domem. Uciekała przed ciemnością i samotnością, gdzie momentalnie jej ciało przechodziło dreszczem, a usta drżały samoistnie, kiedy na plecy wspinały się obce, ciężkie cienie, wabiąc ją głębiej szeptami. Bała się im odmówić, choć jednocześnie wcale nie chciała. Powodowała nią fascynacja, która ją samą przerażała do szpiku kości. Głosy mieszały jej w głowie. Z czasem przestała je rozpoznawać. W jednej chwili były takie zachęcające i przyjemne, obiecując jej każdą przyjemność tego świata, że grzechem byłoby się nie skusić, by w kolejnej rozszarpać jej duszę, spętać ciało niezdolne do ruchu pod wrażeniem strachu i pozostawić w jej uszach tylko niemy, obezwładniający wrzask. Zdarte gardło. Jej własne. Jej własne krzyki.
Biegła zamiast tego w tłum, zagłuszając myśli szmerami rozmów, brzdękiem butelek, kiepską muzyką, za tło biorąc sobie plecy innych ludzi, obskurne bary i brudne szkło. Dobrze znane jej zło. Miejsce, gdzie demony jej nie dopadną, topione z każdym kolejnym ostrym łykiem w butelce. Nawet, jeśli po alkoholu umysł był o wiele mniej odporny, to jednak było to zbyt miękkie miejsce do zasiedlenia się dla czerni. Bariery zbyt mocno się zacierały, by zostały zauważone. Wpływanie na wymajaczoną głowę miało tyle samo sensu ile mówienie do głuchego - mógł tylko obserwować, ale nie w pełni przetworzyć informacje, jakie mu podawano. Zagwarantowała sobie więc obronę idealną. Powinna znaleźć tą śmieszną, kolorową dziewuchę i powiedzieć jej o tej złotej solucji. Przy okazji mogłaby jej udowodnić, że się myliła albo miała niewiarygodne szczęście - po pierwsze, demony zawsze chodziły w niezliczonych grupach, nie występowały pojedynczo, a po drugie, o wiele bardziej wolały towarzystwo cieni jak czyichś pleców. To były potwierdzone informacje. Ale może nie powinna wierzyć zwierzeniom obłąkanej kobiety, która nawet wyglądem sugerowała brak równowagi psychicznej. To w sumie całkiem ciekawa konkluzja. Ale powinna jej też wyjawić, że tak naprawdę nie ma sensu przed nimi uciekać - tylko sama jeszcze nie miała na tyle odwagi, by przestać to robić. W końcu zawsze wolała światło od ciemności, z taką fascynacją celebrując nawet głupie błyski fleszy czy blade migotanie świec. Czasem była taka niemądra, próbując walczyć z czymś, co przecież wcale jej nie zagrażało. Wszystko zaczęło się tylko od (nie)zwykłej książki, prawda? Dostała ją z jakiegoś powodu, a przecież nic nie działo się bez przyczyny. Na szczęście - jak sobie pomyślała - od czegoś miała zawsze to cudowne jutro.
Odór, jaki ją powitał, nie odzwierciedlał jej wewnętrznego optymizmu, zachęcając ją raczej do wycofania się, jak przekroczenia nogą progu. Miała jednak to do siebie, że robiła wszystko wbrew - nawet samej sobie. Nie szukała znajomych twarzy. Zacisnęła szczękę, prześlizgując się wzrokiem po na wpół roznegliżowanych sylwetkach kobiet i obłapujących ich mężczyzn. Zdołała zrobić dwa kroki, kątem oka tylko zauważając jak jakiś dryblas niekontrolowanie przechyla się do tyłu, jakby pod wpływem pchnięcia, kiedy chwilę później na jej własnej dłoni zacisnęła się obca, a jej nozdrza napadł znany zapach, kompletnie odmienny od tego, który powitał ją po wejściu tutaj. Zanim mogła jakkolwiek zareagować, mimo że rozpoznawała osobę, która postanowiła zgwałcić jej przestrzeń osobistą, dech odebrało jej na moment gwałtowne zetknięcie ze ścianą, a żałosna próba zaczerpnięcia powietrza została przerwana przez atak gorzkiego smaku, tak odmiennego od słodkich pozostałościach po winie, które ciągle pozostawało na jej języku. Syknęła, czując ból w ramieniu, zapewne nadziewając się na jeden z zardzewiałych gwoździ, które tak radośnie wystawały z desek. Mimo wszystko to ciągle inwazyjne ciało było bardziej absorbujące od ewentualnych uszczerbków, które przyciskało ją twardo do powierzchni (prawie) płaskiej, wysławiając gestami prymitywną, niemą potrzebę. Niewiele pamiętała z ich ostatniego spotkania. Głównie wrażenia, których nie potrafiła nazwać. Zupełnie tak, jak teraz, mimo że zaborczość i zdecydowanie w kombinacji z tym szturmem tworzyły u niej myślowy misz-masz. Nie potrafiła tego nazwać.
Dłonie momentalnie uniosły się i nacisnęły na intruza, chcąc wyznaczyć mu granicę i odepchnąć od siebie, choć szyja posłusznie wygięła się do góry, a usta rozchyliły, głównie w próbie złapania oddechu, tak bezczelnie wykorzystana przez bezwzględne pożądanie. Jej gardło wydało z siebie coś na rodzaj warkotu, kiedy zęby przez moment nie wiedziały czy gryźć czy na moment odpuścić, celebrując chwile zapomnienia. W końcu pchnęła mocno, by zwiesić głowę i wypuścić oddech. Wargi lśniły od wilgoci, a szpary między zębami wypełniły się szkarłatną cieczą. Oczy błyszczały wściekle, kiedy klatka podnosiła się szybko, a płuca starały się wyrównać swoją pracę, serce zwolnić szybki bieg. Patrzyła na niego nieco spode łba, nie ruszając się jednak ani o cal.
-Potrzebowałeś odwagi, by to zrobić?-zapytała oszczerczo, opuszkami palców ścierając kropelki krwi z ust. Przez moment przyglądała się tym śladom, by w końcu się zaśmiać, kiedy odchylała głowę do tyłu.-Te panienki nie spełniają twoich wymagań?-zapytała, nie musząc odszukiwać prostytutek wzrokiem, by wiedział o kim mówi.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dotąd fascynujący świat ukryty za szkłem był dla niego tajemnicą, zupełnie nieznaną, acz wcale nie pociągającą. Uwielbiał obserwować go z drugiej strony, sycić oczy widokiem tracenia kontroli, ścierania się hamulców, bezbożne oddanie się w szpony lejącej cieczy, która w kilka godzin potrafiła zawładnąć umysłem najsilniejszego nawet człowieka. Wzbudzało to w Averym nieme przerażenie: te powyginane członki były kiedyś ciałem, te usta radziły sobie z najtrudniejszymi pieszczotami, z tych warg spływały najcięższe słowa, a ten wzrok prześwietlał go do zupełnej nagości. Napój uzależniający i magiczny, bo powalał równie skutecznie jak okrutne zaklęcia, lecz przy akompaniamencie nie płaczu, a śmiechu. Mógłby wsiąknąć weń, stać się ulotny i lekki, zapomnieć kim był, kim się stał, kim będzie - i pozwolić zamknąć się w barwionej butelczynie, uznając ją za bezpieczną przystań, tak długo, póki nie zostanie rozbita. Szaleńczy uśmiech wykrzywił przystojną twarz Avery'ego - zaniedbaną, jeszcze ze śladami pobicia. Czuł się mężniejszy, potrzebując tego wyimaginowanego wsparcia, aby zadrzeć z demonami i spróbować utopić się w fantazji, której skrycie się obawiał. Zamiast się rozluźnić ciało uparcie było spięte, sztywne i powolne, reagując maszynowo na rzucane mimochodem komendy. Niezgrabne ruchy kolaborowały z mętnym spojrzeniem, już nieco zdezorientowanym - wiedział, co się dzieje, ale przestał kontrolować sytuację, stając się żywym manekinem, sterowanym przez coś nieokreślonego. Nie miał już nad sobą żadnej władzy i choć normalnie wpadłby w panikę, to czuł się dziwnie uspokojony. Żadnych konsekwencji, żadnych wniosków, żadnych podejrzeń, żadnych wyrzutów sumienia, żadnych niewygodnych pytań. Nie był już sobą, nie on wychylał kufel do dna, nie on potykał się na prostej podłodze, nie on uderzał w szczękę obcego mężczyznę.
Posiniaczona twarz należała do Avery'ego, lecz mężczyzna odpływał w zbawiennym(?) szoku, odpychając od siebie realność sceny. Przebywał w swoim urojeniu, nie znał tu nikogo i kroczył na szpilkach przez wyboistą drogę. Był żałosny i upity - prawie pluł sobie w brodę, że nie poczyni stosownych uwag, że nie wykorzysta swych własnych błędów do celów perfidnych. Ostro mieszało mu się w głowie, skoro próbował podjąć się misji uprzykrzenia sobie życia, lecz i tak podstawiał sobie nogę. Może i zupełnie nieświadomie - na szczęście nie upadł - lekko się tylko chybocząc na nieoheblowanej podłodze. Stukały kufle i butelki, głoski rozmywały się za zasłoną pijackich rechotów, a z jego gardła nie wydobywał się żaden odgłos, prócz cichego, rytmicznego oddechu. Czuł się głodny, patrząc na jej bladą szyję i szczupłe ramiona: wystające obojczyki prowokowały niebezpiecznie, choć Selina się broniła, a tamte z radością pozwoliłyby się traktować jak szmaty. Nagle ogarnęła go dziwna słabość do tej alternatywnej rzeczywistości, gdzie mógł zachowywać się inaczej, gdzie nie istniały sankcje, a ten ciemny płyn burzący się w żyłach zapewniał wyjątkowy spokój, a nie stany przedagonalne. Nie czynił rozróżnień w smaku pocałunku i w smaku piwa; po czwartym wszystko smakowało jak stara podeszwa, ale jej wargi przynajmniej były ciepłe i miękkie. Rozsmakowywał się w nich zachłannie, popędliwie, szybko, grając o najwyższa stawkę. Czas. Kiedy odzyska świadomość i sam ją odepchnie lub kiedy ona zrobi to pierwsza, plując mu w twarz, czy też uciekając. Obojętnie; teraz jednak nadal należała do niego, a Avery zawłaszczał ją bez pytania, nie uciekając się do ckliwego romantyzmu. Wpychał jej język do gardła i pieścił jak lalkę - ale odpowiedź mu się spodobała. Równie stanowcza, równie łakoma i nareszcie mógł znowu się z kimś przepychać, wiedząc, że wygra. Krew, ślina, dłoń wygięta pod dziwnym kątem i oparta o ścianę: musieli stwarzać świetne widowisko spleceni w dziwacznym uścisku, choć nikt nie reagował. Samael i tak by tego nie słyszał, zajęty Seliną i jej ustami, które nagle zaczęły faktycznie przypominać usta, a nie kształt przeznaczony do dotykania dla przyjemności. Tak zaatakował z nową falą pasji, gubiąc dziwaczny rytm, wybijany przez pocałunki, którymi zdążył się już znudzić.
Odpuszczał powoli, nie przestając napierać na nią intensywnie ustami, by pozwolić liznąć tej zuchwałej dziewczynie smak triumfu, by sądziła, że z nim wygrała - zachwiał się, odchodząc krok w tył, wypuszczając ją z czułego, choć mocnego uścisku i mierząc chmurnym spojrzeniem. Czujnym, oceniającym, lubieżnym. Podobała mu się wulgarna i wyuzdana, gdy z niezadowolonych warg ścierała krople swojej (jego?) krwi. Chciał ją rozerwać, ale musiał jeszcze chwilę wstrzymać się z działaniem, mimo że czekała na niego w wyzwaniu skrytym w stojącym na baczność ciele.
-Proszę - rzekł, po czym urwał, zbliżając się znowu i skracając ten budujący dystans - nie pierdol tyle - bo to było bezsensu, kiedy nachylał się nad nią i ciepłym oddechem pieścił jej szyję. Mocne dłonie zaciskały się na niewidocznych piersiach, błądziły po ciele, a Avery oddychał powietrzem z ust innej kobiety od Laidan. I żył. Nareszcie kurwa czuł, że żył.
Posiniaczona twarz należała do Avery'ego, lecz mężczyzna odpływał w zbawiennym(?) szoku, odpychając od siebie realność sceny. Przebywał w swoim urojeniu, nie znał tu nikogo i kroczył na szpilkach przez wyboistą drogę. Był żałosny i upity - prawie pluł sobie w brodę, że nie poczyni stosownych uwag, że nie wykorzysta swych własnych błędów do celów perfidnych. Ostro mieszało mu się w głowie, skoro próbował podjąć się misji uprzykrzenia sobie życia, lecz i tak podstawiał sobie nogę. Może i zupełnie nieświadomie - na szczęście nie upadł - lekko się tylko chybocząc na nieoheblowanej podłodze. Stukały kufle i butelki, głoski rozmywały się za zasłoną pijackich rechotów, a z jego gardła nie wydobywał się żaden odgłos, prócz cichego, rytmicznego oddechu. Czuł się głodny, patrząc na jej bladą szyję i szczupłe ramiona: wystające obojczyki prowokowały niebezpiecznie, choć Selina się broniła, a tamte z radością pozwoliłyby się traktować jak szmaty. Nagle ogarnęła go dziwna słabość do tej alternatywnej rzeczywistości, gdzie mógł zachowywać się inaczej, gdzie nie istniały sankcje, a ten ciemny płyn burzący się w żyłach zapewniał wyjątkowy spokój, a nie stany przedagonalne. Nie czynił rozróżnień w smaku pocałunku i w smaku piwa; po czwartym wszystko smakowało jak stara podeszwa, ale jej wargi przynajmniej były ciepłe i miękkie. Rozsmakowywał się w nich zachłannie, popędliwie, szybko, grając o najwyższa stawkę. Czas. Kiedy odzyska świadomość i sam ją odepchnie lub kiedy ona zrobi to pierwsza, plując mu w twarz, czy też uciekając. Obojętnie; teraz jednak nadal należała do niego, a Avery zawłaszczał ją bez pytania, nie uciekając się do ckliwego romantyzmu. Wpychał jej język do gardła i pieścił jak lalkę - ale odpowiedź mu się spodobała. Równie stanowcza, równie łakoma i nareszcie mógł znowu się z kimś przepychać, wiedząc, że wygra. Krew, ślina, dłoń wygięta pod dziwnym kątem i oparta o ścianę: musieli stwarzać świetne widowisko spleceni w dziwacznym uścisku, choć nikt nie reagował. Samael i tak by tego nie słyszał, zajęty Seliną i jej ustami, które nagle zaczęły faktycznie przypominać usta, a nie kształt przeznaczony do dotykania dla przyjemności. Tak zaatakował z nową falą pasji, gubiąc dziwaczny rytm, wybijany przez pocałunki, którymi zdążył się już znudzić.
Odpuszczał powoli, nie przestając napierać na nią intensywnie ustami, by pozwolić liznąć tej zuchwałej dziewczynie smak triumfu, by sądziła, że z nim wygrała - zachwiał się, odchodząc krok w tył, wypuszczając ją z czułego, choć mocnego uścisku i mierząc chmurnym spojrzeniem. Czujnym, oceniającym, lubieżnym. Podobała mu się wulgarna i wyuzdana, gdy z niezadowolonych warg ścierała krople swojej (jego?) krwi. Chciał ją rozerwać, ale musiał jeszcze chwilę wstrzymać się z działaniem, mimo że czekała na niego w wyzwaniu skrytym w stojącym na baczność ciele.
-Proszę - rzekł, po czym urwał, zbliżając się znowu i skracając ten budujący dystans - nie pierdol tyle - bo to było bezsensu, kiedy nachylał się nad nią i ciepłym oddechem pieścił jej szyję. Mocne dłonie zaciskały się na niewidocznych piersiach, błądziły po ciele, a Avery oddychał powietrzem z ust innej kobiety od Laidan. I żył. Nareszcie kurwa czuł, że żył.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało mu się, że to będzie kolejny, nic nieznaczący w jego życiu wieczór, nędzna namiastka rozrywki, niosąca złudne wrażenie dobrego humoru. Tkwił gdzieś w pobliżu sceny, nie mogąc się do końca zdecydować, czy zostać, czy iść stąd. W końcu dopił już resztki swojego taniego trunku, który wciąż palił go w gardle. Patrzył w przód, na lokalne dziewki, które wywijały swoimi patyczkowatymi nogami tuż przed nim i nie widział w nich nic interesującego. Zaczynał się nudzić.
I wtem, niczym w jednej z baśni rozwarły się wrota do tego prymitywnego królestwa, a w ich progu stanęła królowa. Boginii. Wyłoniła się z morskiej piany. Oczami wyobraźni widział ją na swoim okręcie (okręcie, którym pływał ze swoim kapitanem). Miała w sobie jakąś dzikość w spojrzeniu, ikrę, którą z przyjemnością, by przetestował w trudnych warunkach, a najlepiej podczas kołyszącego statkiem sztormu.
Prawie sięgał w jej kierunku ręką, bezgłośnie wypowiadał jej wymyślone imię, które podpowiadało mu zapijaczone wewnętrzne "ja", kiedy ktoś tyrpnął go nieprzyjemnie, przeciskając się w jej kierunku. Wychudzony, kiepsko wyglądający dryblas za bardzo poczuł się jak w domu, jak u mamusi na garnuszku. Nawet się nie obrócił, nie spojrzał na niego. Cham. Pospolity cham i prostak.
Peter był rosłym mężczyzną. Był silny i dobrze zbudowany, jak na każdego żeglarza przystało (poza szlachiurami, którzy traktowali swoje wyprawy jak rozrywkę). Splunął w bok, czując potworną urazę do jegomościa. Ktoś powinien nauczyć go wreszcie kultury.
Ruszył zaraz za nim, patrząc jak mężczyzna źle traktuje jego kobietę. Oczywiście, w jego wyobraźni już należała do niego i nie wyobrażał sobie, by mógł kiedykolwiek traktować ją tak przedmiotowo jak on. Nie była jego własnością. Była boginią, której winien był szacunek i delikatność, a nie brutalność i traktowanie gorsze od nokturnowego kundla. Gdy tylko do niego dotarł, chwycił go mocno za ramiona i odciągnął od niewiasty.
— Bałamucenia ci się zachciało, chłoptasiu?— warknął i splunął w bok, podwijając rękawy. Oczywiście, miał przy sobie różdżkę, ale nim jej użyje odkształci jego gębę własną pięścią, tak aby do niej pasowała. Zamachnął się, by wykonać prawy sierpowy.
I wtem, niczym w jednej z baśni rozwarły się wrota do tego prymitywnego królestwa, a w ich progu stanęła królowa. Boginii. Wyłoniła się z morskiej piany. Oczami wyobraźni widział ją na swoim okręcie (okręcie, którym pływał ze swoim kapitanem). Miała w sobie jakąś dzikość w spojrzeniu, ikrę, którą z przyjemnością, by przetestował w trudnych warunkach, a najlepiej podczas kołyszącego statkiem sztormu.
Prawie sięgał w jej kierunku ręką, bezgłośnie wypowiadał jej wymyślone imię, które podpowiadało mu zapijaczone wewnętrzne "ja", kiedy ktoś tyrpnął go nieprzyjemnie, przeciskając się w jej kierunku. Wychudzony, kiepsko wyglądający dryblas za bardzo poczuł się jak w domu, jak u mamusi na garnuszku. Nawet się nie obrócił, nie spojrzał na niego. Cham. Pospolity cham i prostak.
Peter był rosłym mężczyzną. Był silny i dobrze zbudowany, jak na każdego żeglarza przystało (poza szlachiurami, którzy traktowali swoje wyprawy jak rozrywkę). Splunął w bok, czując potworną urazę do jegomościa. Ktoś powinien nauczyć go wreszcie kultury.
Ruszył zaraz za nim, patrząc jak mężczyzna źle traktuje jego kobietę. Oczywiście, w jego wyobraźni już należała do niego i nie wyobrażał sobie, by mógł kiedykolwiek traktować ją tak przedmiotowo jak on. Nie była jego własnością. Była boginią, której winien był szacunek i delikatność, a nie brutalność i traktowanie gorsze od nokturnowego kundla. Gdy tylko do niego dotarł, chwycił go mocno za ramiona i odciągnął od niewiasty.
— Bałamucenia ci się zachciało, chłoptasiu?— warknął i splunął w bok, podwijając rękawy. Oczywiście, miał przy sobie różdżkę, ale nim jej użyje odkształci jego gębę własną pięścią, tak aby do niej pasowała. Zamachnął się, by wykonać prawy sierpowy.
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Nie wiedział, jak wiele wypił, ile szklanych kufli opróżnił, ile złotych galeonów zostawił na kontuarze brudnego baru. Z pewnością dość, by nabrał śmiałości i rozkołysał swój krok, nie zatracając przy tym specyficznej elegancji. Nikt nie mógł odmówić mu gracji, kiedy przyciskał Selinę do twardej ściany, szukając właściwie podpory dla siebie - tak bardzo egoistycznie - ale skoro dawał jej to, o co prosiła już dawno, nie powinna mieć mu za złe drobnego dyskomfortu. Och, nie łudził się zupełnie: prowokowała go (albo była tak potwornie pijana, że nie wiedziała, iż ten skórzany pasek owinięty wokół jej dłoni niebezpiecznie go podnieca) od tamtej pamiętnej rozmowy, gdy udzielił jej fachowej pomocy. I nie dał niczego więcej.
Teraz pragnęła się na nim odegrać, odkuć, sprawić by zapłonął ogniem większym niż ten, który trawił wnętrzności po wypiciu butelki Ognistej? Trząsł się cały, lecz nie z pożądania - to leczył natychmiastowo, zabiegając dzikiej febrze i całując Selinę gwałtownie, mocno, aż w końcu zaczęła odpowiadać na te pocałunki, z jakimś nienaturalnym sprzeciwem, ale pieściła jego wargi, rozrywając je do krwi. Nie planował takiego finału, nie zamierzał mieć żadnej kobiety, ale teraz pragnął upić się właśnie nią i zdobyć ją, w chorym odwecie za własną stratę. Mocne dłonie zacisnęły się na jej biodrach, wbiły się w nie i przygwoździły silniej do ściany, podczas gdy ciało napierało, nie ustępowało, pragnąc wywalczyć sobie reakcję. Na nieszczęście kogoś postronnego, obcego, zbędnego. Najpierw poczuł czyjeś szorstkie ręce spadające ciężko na jego ramiona, potem zaskoczony pozwolił się odciągnąć, oderwany od Seliny i jej ust - tych żałował najbardziej - i już mierzył wzrokiem postawnego draba, którego całkiem niedawno potrącił barkiem. Nie zrozumiał słów mężczyzny, zamroczony alkoholem, ale pogardliwe splunięcie i gest podwijanych rękawów był już całkiem oczywisty. Nie uchylił się jednak przed ciosem, wręcz złakniony pulsującego bólu. Skamander nie zapewnił mu odpowiednich wrażeń, więc musiał ich szukać w portowej spelunie? Kto by jednak pomyślał, że przyczyną sporu okaże się Selina Lovegood?
Avery cofnął się chwiejnie o kilka kroków i spoglądając na swego przeciwnika spod puchnącego w szybkim tempie oka. Wyglądał na zaciętego, ale on również był przecież spragniony wrażeń, dlatego na tyle sprawnie, na ile pozwalała mu jego koordynacja ruchowa, doskoczył do mężczyzny, aby trzasnąć go pięścią prosto w twarz.
Teraz pragnęła się na nim odegrać, odkuć, sprawić by zapłonął ogniem większym niż ten, który trawił wnętrzności po wypiciu butelki Ognistej? Trząsł się cały, lecz nie z pożądania - to leczył natychmiastowo, zabiegając dzikiej febrze i całując Selinę gwałtownie, mocno, aż w końcu zaczęła odpowiadać na te pocałunki, z jakimś nienaturalnym sprzeciwem, ale pieściła jego wargi, rozrywając je do krwi. Nie planował takiego finału, nie zamierzał mieć żadnej kobiety, ale teraz pragnął upić się właśnie nią i zdobyć ją, w chorym odwecie za własną stratę. Mocne dłonie zacisnęły się na jej biodrach, wbiły się w nie i przygwoździły silniej do ściany, podczas gdy ciało napierało, nie ustępowało, pragnąc wywalczyć sobie reakcję. Na nieszczęście kogoś postronnego, obcego, zbędnego. Najpierw poczuł czyjeś szorstkie ręce spadające ciężko na jego ramiona, potem zaskoczony pozwolił się odciągnąć, oderwany od Seliny i jej ust - tych żałował najbardziej - i już mierzył wzrokiem postawnego draba, którego całkiem niedawno potrącił barkiem. Nie zrozumiał słów mężczyzny, zamroczony alkoholem, ale pogardliwe splunięcie i gest podwijanych rękawów był już całkiem oczywisty. Nie uchylił się jednak przed ciosem, wręcz złakniony pulsującego bólu. Skamander nie zapewnił mu odpowiednich wrażeń, więc musiał ich szukać w portowej spelunie? Kto by jednak pomyślał, że przyczyną sporu okaże się Selina Lovegood?
Avery cofnął się chwiejnie o kilka kroków i spoglądając na swego przeciwnika spod puchnącego w szybkim tempie oka. Wyglądał na zaciętego, ale on również był przecież spragniony wrażeń, dlatego na tyle sprawnie, na ile pozwalała mu jego koordynacja ruchowa, doskoczył do mężczyzny, aby trzasnąć go pięścią prosto w twarz.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Patrzył na niego cielęcym wzrokiem, a przynajmniej tak odbierał jego nie do końca trzeźwe spojrzenie. Ha! Na pewno się bał. Na pewno wiedział już, że spotyka się ze swoim przeznaczeniem. Zamachnął się i uderzył go, czując pod swoimi palcami, jak jego twarz nagle dopasowuje się do niego niczym kupka gliny. Zapiekły go knykcie, na których zostały zaczerwienienia po ciosie z przyzwoitą siłą. I nie zamierzał na tym poprzestawać. Z niesmakiem, niechęcią i rosnącą wściekłością zlustrował go spojrzeniem. Chciał go powalić na ziemię, skopać jak psa, bo właśnie na to zasługiwał, traktując tak jego boginię. Musiał być jej bohaterem, może z nieco niepasującej powieści, bo w końcu chciał ją ostatecznie zgarnąć dla siebie, zabrać na łajbę i tam spędzić z nią upojną noc. Ale nie mógł pozwolić komuś traktować ją jak dziwkę, skoro już sobie upatrzył ptaszynę.
Najwyraźniej coś przeoczył. Umknął mu fakt, że jegomość może chcieć mu oddać w napadzie szału lub zrodzonej chęci zemsty. Ze zdziwieniem patrzył jak się na niego zamierza, zaciska palce w pięść i celuje w jego twarz, stojąc nieruchomo jak góra, gotów by przyjąć patyczkowy cios. Uderzył go, niezbyt mocno. Wystarczająco, by obrócił głowę pod wpływem uderzenia, a z jego warga pękła, choć nie na tyle mocno, by broda zalała się krwią. Oblizał ją i uśmiechnął się, ukazując wybrakowany rządek zębów.
Chciał mu oddać, więc złapał go za ubranie, ponownie prawą ręką celując w twarz. Nos tym razem. Liczył na to, że połamie mu kości.
Najwyraźniej coś przeoczył. Umknął mu fakt, że jegomość może chcieć mu oddać w napadzie szału lub zrodzonej chęci zemsty. Ze zdziwieniem patrzył jak się na niego zamierza, zaciska palce w pięść i celuje w jego twarz, stojąc nieruchomo jak góra, gotów by przyjąć patyczkowy cios. Uderzył go, niezbyt mocno. Wystarczająco, by obrócił głowę pod wpływem uderzenia, a z jego warga pękła, choć nie na tyle mocno, by broda zalała się krwią. Oblizał ją i uśmiechnął się, ukazując wybrakowany rządek zębów.
Chciał mu oddać, więc złapał go za ubranie, ponownie prawą ręką celując w twarz. Nos tym razem. Liczył na to, że połamie mu kości.
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Źle wymierzył cios, ale i tak zdołał dosięgnąć osiłka i rozerwać jego wargę. Było mu jednak mało: pulsujący ból głowy oraz piekąca pięść nakręcała na więcej i mocniej. Avery zaczynał odczuwać powolną satysfakcję z tej brudnej bójki w brudnym miejscu z brudnym mężczyzną, prowokującym walkę. O co, o kogo? O Selinę, która pod wpływem adrenaliny już dawno odeszła w zapomnienie? Kontakt z twardym ciałem, fizyczność tego rodzaju okazała mu się bliższa aniżeli nieśmiałe pocałunki za drewnianym filarem. Czuł się pobudzony, w końcu patrzył trzeźwo, widząc realne zagrożenie, może nieco rozmazane, może chwiejące się na trzech, a nie dwóch nogach, może stojące w rzeczywistości bliżej, niż podejrzewał, lecz dostarczające Samaelowi na tyle trzepiących bodźców, by ten w końcu reagował. Drwiący uśmiech jegomościa przeważył szalę; z obrzydzeniem skrzywił się patrząc na ziejące dziury w jamie ustnej, nadal zauważając prozaiczne szczegóły w trakcie burdy, kiedy to powinien skupić się tylko na nim. Na sobie. Na jego oczach, w których rysowały się przecież taktyczne plany wszystkich uderzeń. Gdy tylko kątem podpuchniętego i załzawionego oka ujrzał, że mężczyzna znowu zamierza się na niego z pięścią, tym razem spróbował uniknąć ciosu. Szybko odskoczył w bok, z niejasną myślą, że być może drab zamiast w jego twarz trzaśnie ręką wprost w drewnianą ścianę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Nim się jednak spostrzegł, cios go dosięgnął. Mocny, solidny; czuł fakturę zgrubiałej skóry - stwardniałej od wieloletniej pracy na statku czy praktyce w portowych bijatykach? - i zachwiał się nieco, mimowolnie sięgając dłońmi do twarzy. Gdy odjął je od oblicza, były całe zakrwawione, wytarł je więc o szatę, starając się nie zachłysnąć. Przeszył go nikły ból, nos z pewnością został złamany, lecz nie myślał w tej chwili o jego nastawieniu, zminimalizowaniu skutków tej drapieżnej walki. Twarz pobladła mu gwałtownie i wciąż spływały z niej stróżki czerwonej krwi, dziwnie skontrastowanej z papierową bielą skóry, jednak Avery nie chciał dać za wygraną (pragnął więcej doświadczeń, więcej bólu, na który sobie zasłużył, pozwalając jej odejść?), więc sprawnie zbliżył się do niemalże nietkniętego mężczyzny, aby mocnym prawym sierpowym przyłożyć mu w skroń.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Myślał, że może mu uciec? Sądził, że zdoła się uchylić? Trzymał go w końcu za szaty, zaciskał swoje opuchnięte, pokryte bliznami i tatuażami palce na jego ubraniach, przytrzymując go blisko siebie. Wykonał cios, któremu towarzyszył przyjemny dla ucha dźwięk. Coś chrupnęło, coś strzyknęło w jego twarzy. Najpierw z jego nosa puściła się czerwona ciecz, która zalała mu brodę i pierś, a później zaczerwieniony nos zaczął puchnąć, jak gąbka, chłonąca coraz więcej wody. Był w miarę usatysfakcjonowany. Myślał, że zrezygnuje, wycofa się, zostawiając go ze ślicznotką (która pewnie zdążyła ich już zostawić samych?). Ale ten był narwany, szalony. Żądny krwi. Chora pasja buchała z jego opuchniętych oczu.
Cofnął się o krok, ale on za cholerę nie chciał upaść na ziemię i odpłynąć. Chciał się bić. Dobrze. Kiedy się na niego zamierzył, chciał się cofnąć, uchylając przed jego kolejnym ciosem.
Cofnął się o krok, ale on za cholerę nie chciał upaść na ziemię i odpłynąć. Chciał się bić. Dobrze. Kiedy się na niego zamierzył, chciał się cofnąć, uchylając przed jego kolejnym ciosem.
I show not your face but your heart's desire
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stoliki w pobliżu sceny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer