Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Stoliki w pobliżu sceny
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Stoliki w pobliżu sceny
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W obskurnym kącie tawerny ustawiono prowizoryczne podwyższenie, na którym dają występy portowe dziewki nie obawiające się towarzystwa upojonych rumem marynarzy i pracowników portu. Poza tym niewielkim elementem, ta część sali jest tak samo zaniedbana jak cała reszta. Niewielkie stoliki są odrapane i lepkie od warstwy brudu i rozlanego alkoholu, a gęsty dym papierosowy wraz z ciężkim zapachem męskiego potu jeszcze bardziej dławi w gardło niż w pobliżu drzwi. Pomimo to co wieczór właśnie te stoliki są najszybciej zajmowane przez mężczyzn żądnych uciech dla oka.
W obskurnym kącie tawerny ustawiono prowizoryczne podwyższenie, na którym dają występy portowe dziewki nie obawiające się towarzystwa upojonych rumem marynarzy i pracowników portu. Poza tym niewielkim elementem, ta część sali jest tak samo zaniedbana jak cała reszta. Niewielkie stoliki są odrapane i lepkie od warstwy brudu i rozlanego alkoholu, a gęsty dym papierosowy wraz z ciężkim zapachem męskiego potu jeszcze bardziej dławi w gardło niż w pobliżu drzwi. Pomimo to co wieczór właśnie te stoliki są najszybciej zajmowane przez mężczyzn żądnych uciech dla oka.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
| 29 czerwca
Tęskno mu chyba było za zapachem starego tłuszczu i ryb, za widokiem moczymord, co chwilowo spoczęli na stałym lądzie, co wyrwali się z chyboczących łajb. Albo za zduszonym w powietrzu zapachem soli, obrazem skrzepniętej krwi, która skapywała z obitych gęb, smrodem wypalanych wagonów tanich, przemyconych szlugów. Istotnie coś go ciągnęło do tawerny, coś wyróżniało ją spośród wszystkich portowych spelun; może to obecność znajomej barmanki, może osobliwego odoru, który przyprawiał o dręczący ból głowy. Wcale jednak nie wracał tu z ckliwym sentymentem, wcale nie dla przeklętych wrzasków czy marynarskich przyśpiewek; zaledwie parę dni temu zupełnie przypadkiem skosił tu porządny łup, choć faktyczny skarb umknął lepkim łapom. Zburzyło mu to nieco wkurwiającą rutynę, nie mógł zresztą na to narzekać, przy okazji przyniosło także kilka satysfakcjonujących miedziaków; lepiej być nie mogło, pragmatyczny łeb cieszył się z jednorazowej zmiany, jakby była to absolutna metamorfoza, ale nie było w tym nawet skrawka niepoprawności. Doceniał małe rzeczy, ostatnio też trochę ze wszystkim w życiu luzował, toteż uległ naturalnej inspiracji i łapczywej zachłanności; cieniutki, prawie że babski, skręt z dodatkiem specjalnym drapał w gardło, ale też podsuwał materialistycznemu umysłowi paraliżujące idee. Bynajmniej nie durne, bo bazujące na ostatnich wydarzeniach; Scaletta podążał drogą empiryzmu, zwłaszcza gdy naczytał się ambitnych rozpraw o starożytnych filozofiach. Proste kryminały poszły w odstawkę, teraz relaks wiązał się z dogłębną analizą wzniosłych wypocin. Choć nie zawsze pojmował przyswajane słowo, dumnie poczuwał się w roli niewinnego intelektualisty, filozofa-inteligenta. Bezwstydnie dokarmiał swe przejedzone ego, ale to nic, w samotni czterech ścian nikomu to przecież nie szkodziło. I tak w szczytnej wędrówce doświadczeń i kreatywnego szału doszedł do wniosku, że sprytne kanty przy karcianym stole podpitych morskich wilków to czysty zysk, przy tym element znamiennej adrenaliny i nietypowej rozrywki. Dość miał już ulicznych łowów, w tych czasach prędzej było o niechlubną wizytę w Tower, niż złamanego knuta; pokerowe układy znał natomiast całkiem nieźle, równie dobrze zdołał przyswoić niegdyś sprytne techniki gry, co to zapewniały mu dobre, acz wciąż niepodejrzane rozdanie. Sprawdził to ostatnio, wyszło średnio, bo spostrzegawczy ważniak wypatrzył to niewielkie szachrajstwo; no tak, bilans wskazywał, by znów spróbować swych sił w zgubnym hazardzie. Wparował do Pasażera, jakby z nadzieją na doborowe towarzystwo, na chacie rozgrzał jeszcze paluchy (i to bynajmniej nie w ten sposób, zaledwie pobawił się wysłużoną talią kart); prawie jak mugolski iluzjonista, chociaż on był przecież najprawdziwszym magikiem. Jest to jakaś alternatywa na przyszłość, jakby złodziejstwo znudziło go doszczętnie i pragnął zacząć zgarniać szmal legalnie; wojna kiedyś musi się skończyć, niemagiczni wrócą do łask, a on mógłby pokręcić się wśród tłumów ze swoimi sztuczkami, byleby tylko chcieli podrzucać mu za to kasę. Śnił na jawie, świrował, albo chuj wie co, ale pomysły miewał ostatnio dziwne. Taki to właśnie był zmienny humorek, zwykle posępny wśród ulicznych mroków, niekiedy przesadnie rozweselony po lolku albo kielichu sikacza z podrzędnego lokalu. Gładka koszulka ciasno w spodniach, skórzany pasek w szlufkach, buty przykurzone, a zelówki starte; krok dynamiczny, statura swobodna, włosy nawet jakoś ułożone, mina beznamiętna. Taki sobie, raczej nijaki, zadbany chłopaczek, któremu dobrze z oczu patrzyło, daleki pozie cwaniaka i sympatii do ruletek, ale to przecież tylko pozory. Z papieroskiem w ustach wstąpił do środka, rozejrzał się przelotnie, chwilę później poprosił o szklaneczkę podłego rumu. Zaraz potem dosiadł się do wesołej bandy przy scenie, burknął coś na przywitanie do nieznajomej watahy podchmielonych majtków, bez pytania wtrącił się do gry. Opróżnił brudne szkło jednym haustem, obrzydliwe to było cholerstwo. Skrzywił się mimowolnie, grymas długo tkwił na twarzy, najpierw z powodu alkoholu, potem na sztynk, który zalatywał od młokosa obok. Osobliwa kompania, nie ma co.
— Dawajta tu, co kitracie po gaciach, szczęście wyjątkowo mi sprzyja — stwierdził podstarzały kraken, szczerząc się od ucha do ucha. Wygrał jedno rozdanie, już myślał zachłannie, że zgarnie dziś wszystkie fanty, że stanie się panem całego morza, gotów był nawet sprzedać tu własną żonę. — Nie ciesz się zawczasu, bydlaku — odburknął inny, brodaty, z przeciwnego krańca stołu. Trzasnął przy tym pięścią w stół, chwycił niechlujnie za kufel piwska; łyknął trochę, nie starł piany z bujnego wąsa. Fuksiarz, roztargniony ekstazą sukcesu, przeliczał już tylko brzęczące miedziaki; sfrustrowana załoga żarliwie oglądała ten przesadzony teatrzyk, zazdroszcząc łebkowi ulotnej chwili zwycięstwa. A on, sprytnie i jakby niezauważenie, dyktował losy nowego rozdania; w swe zręczne dłonie złapał karty, cudacznie nimi manipulował, ale bez karykaturalnej szopki czy podejrzliwego tonu. Pomajtał palcami tu i ówdzie, kątem oka upatrzył sobie pożądany kolor i symbole, potasował według sprzyjającego schematu. Skompletuje pod siebie, zbierze sprzyjające fanty, wymiksuje się zawodów z równie zawrotną szybkością. Plan niemalże idealny. Chrząknął cicho, obstawił swój zakład, dopilnował też reszty, potem wyrzucił przed każdym sklecony układ, mimiką nie zdradzał aktorstwa. Po pięć zaplutych kart, pierwsza runda, rozpoczęte licytacje, krzykliwe mordy. Scaletta dorzucił do stawki parę własnych miedziaków, rozgrywka drżała gorącym napięciem, a on bezwstydnie podliczał nowe łupy. Nie pieprzył się z uwikłaną strategią, bynajmniej nie był też uczciwym pionkiem; spontanicznie wykonywał ruchy, w spokoju zamartwiał się o przyszły los, bo nie wierzył w hazard i własne grzeszki. Któryś dureń podbił stawkę, szczerząc się głupawo do podyktowanego układu. Hipotetyczne zwycięstwo utożsamiał już z długowiecznym szczęściem, społecznym awansem, życiowym osiągnięciem.
— Ten skurwysyn pewnie ma parę, a cieszy się jak na widok baby po tygodniowych morskich wojażach — mruknął z przekąsem ten, który siedział na przeciwnym krańcu stołu, po czym rzucił karty z impetem na blat, zapijając porażkę paskudnym rumem. Zadowolony, nazwany jeszcze wcześniej Jackiem, stracił nieco pewność siebie, chowając twarz za wachlarzem kolorowych prostokątów. Gierka nabrała po tym tempa, do stosu wkroczył wiekowy sygnet, jakieś fikuśne fajeczki, niezidentyfikowana substancja, co to ponoć mieszała morskim wilkom w głowach, a najtańsza wcale nie była, parę złocistych galeonów. Aż w końcu nastąpił rychły finisz tejże rundy, Scaletta wyłożył cwanie wyliczony układ, przebił tym samym pozostałe.
— Ten gówniarz to obcy, w życiu morza nie poczuł, a wtargnął nam do gry i sprytnie oskubał — skomentował dziad, co to wyglądał na kapitana; oddał jednak postawione przez siebie fanty, z wyraźną niechęcią i niezadowoleniem, chciwym wzrokiem, w sceptycznym tonie. Po chwili dodał: — Smith, rozdawaj. Zobaczymy, jak teraz pójdzie młodemu. — Michael zgarnął manatki z zadowoleniem, w obliczu ewidentnej rozrywki i tak żądał kolejnego rozdania, nawet jeśli wiedział, iż nad tym już, w dyktatorskiej pozie, bynajmniej nie zapanuje. Zgodnie z zasadami uiścił ante, w międzyczasie dokupił jeszcze kieliszek ostrej wódeczki, przelotnie ocenił startowe ręce. Już żałował zakładu w ciemno, już czuł nadchodzącą przegraną, w głowie wybrzmiewał już głośno żałosny pas. No nic, straci parę sykli, wygraną resztę przyoszczędzi na dniach, a pozostałe pierdółki opchnie u znajomego pasera. Tak też się stało, nieciekawa karta podeszła w zastałej rozgrywce, a on, poirytowany, skąpany w duszącym dymie, głupawych tekstach marynarzy, opuścił stoliczek bez słowa, zasiadłszy chwilowo przy barze. Pozwolił sobie wydać grosz na paskudny trunek, dokończyć w spokoju żarzącego szluga, określić w myślach straty i zyski. Potem już tylko podnosił się leniwie ze stołeczka, uwalniał się z ograniczającej przestrzeni, zaczerpnął rześkiego, wciąż ciepłego powietrza, kierował się w stronę enigmatycznych kamienic Crimson Street. Po cichu przekroczył próg mieszkania numer dwa, po drodze napotykając upierdliwego sąsiada. W kawalerce było ciemno, tlił się jedynie niewielki płomień połowicznie stopionej już świecy, z kuchni dobiegała komercyjna melodyjka z radia. Wywalił na blat te przeklęte pieniądze, przekąsił coś dalekie pierwszej świeżości, podliczył całość, pod uwagę wziął pierścień i nieokreślone ćpanie. Zawsze parę miedziaków więcej, sakiewka nie usychała już przynajmniej z głuchej nieobecności monet, a on wyszedł między ludzi. Taka to była terapeutyczna manipulacja i satysfakcjonujący zarobek z dozą rozrywki w jednym, bo czemu by nie?
zt
Tęskno mu chyba było za zapachem starego tłuszczu i ryb, za widokiem moczymord, co chwilowo spoczęli na stałym lądzie, co wyrwali się z chyboczących łajb. Albo za zduszonym w powietrzu zapachem soli, obrazem skrzepniętej krwi, która skapywała z obitych gęb, smrodem wypalanych wagonów tanich, przemyconych szlugów. Istotnie coś go ciągnęło do tawerny, coś wyróżniało ją spośród wszystkich portowych spelun; może to obecność znajomej barmanki, może osobliwego odoru, który przyprawiał o dręczący ból głowy. Wcale jednak nie wracał tu z ckliwym sentymentem, wcale nie dla przeklętych wrzasków czy marynarskich przyśpiewek; zaledwie parę dni temu zupełnie przypadkiem skosił tu porządny łup, choć faktyczny skarb umknął lepkim łapom. Zburzyło mu to nieco wkurwiającą rutynę, nie mógł zresztą na to narzekać, przy okazji przyniosło także kilka satysfakcjonujących miedziaków; lepiej być nie mogło, pragmatyczny łeb cieszył się z jednorazowej zmiany, jakby była to absolutna metamorfoza, ale nie było w tym nawet skrawka niepoprawności. Doceniał małe rzeczy, ostatnio też trochę ze wszystkim w życiu luzował, toteż uległ naturalnej inspiracji i łapczywej zachłanności; cieniutki, prawie że babski, skręt z dodatkiem specjalnym drapał w gardło, ale też podsuwał materialistycznemu umysłowi paraliżujące idee. Bynajmniej nie durne, bo bazujące na ostatnich wydarzeniach; Scaletta podążał drogą empiryzmu, zwłaszcza gdy naczytał się ambitnych rozpraw o starożytnych filozofiach. Proste kryminały poszły w odstawkę, teraz relaks wiązał się z dogłębną analizą wzniosłych wypocin. Choć nie zawsze pojmował przyswajane słowo, dumnie poczuwał się w roli niewinnego intelektualisty, filozofa-inteligenta. Bezwstydnie dokarmiał swe przejedzone ego, ale to nic, w samotni czterech ścian nikomu to przecież nie szkodziło. I tak w szczytnej wędrówce doświadczeń i kreatywnego szału doszedł do wniosku, że sprytne kanty przy karcianym stole podpitych morskich wilków to czysty zysk, przy tym element znamiennej adrenaliny i nietypowej rozrywki. Dość miał już ulicznych łowów, w tych czasach prędzej było o niechlubną wizytę w Tower, niż złamanego knuta; pokerowe układy znał natomiast całkiem nieźle, równie dobrze zdołał przyswoić niegdyś sprytne techniki gry, co to zapewniały mu dobre, acz wciąż niepodejrzane rozdanie. Sprawdził to ostatnio, wyszło średnio, bo spostrzegawczy ważniak wypatrzył to niewielkie szachrajstwo; no tak, bilans wskazywał, by znów spróbować swych sił w zgubnym hazardzie. Wparował do Pasażera, jakby z nadzieją na doborowe towarzystwo, na chacie rozgrzał jeszcze paluchy (i to bynajmniej nie w ten sposób, zaledwie pobawił się wysłużoną talią kart); prawie jak mugolski iluzjonista, chociaż on był przecież najprawdziwszym magikiem. Jest to jakaś alternatywa na przyszłość, jakby złodziejstwo znudziło go doszczętnie i pragnął zacząć zgarniać szmal legalnie; wojna kiedyś musi się skończyć, niemagiczni wrócą do łask, a on mógłby pokręcić się wśród tłumów ze swoimi sztuczkami, byleby tylko chcieli podrzucać mu za to kasę. Śnił na jawie, świrował, albo chuj wie co, ale pomysły miewał ostatnio dziwne. Taki to właśnie był zmienny humorek, zwykle posępny wśród ulicznych mroków, niekiedy przesadnie rozweselony po lolku albo kielichu sikacza z podrzędnego lokalu. Gładka koszulka ciasno w spodniach, skórzany pasek w szlufkach, buty przykurzone, a zelówki starte; krok dynamiczny, statura swobodna, włosy nawet jakoś ułożone, mina beznamiętna. Taki sobie, raczej nijaki, zadbany chłopaczek, któremu dobrze z oczu patrzyło, daleki pozie cwaniaka i sympatii do ruletek, ale to przecież tylko pozory. Z papieroskiem w ustach wstąpił do środka, rozejrzał się przelotnie, chwilę później poprosił o szklaneczkę podłego rumu. Zaraz potem dosiadł się do wesołej bandy przy scenie, burknął coś na przywitanie do nieznajomej watahy podchmielonych majtków, bez pytania wtrącił się do gry. Opróżnił brudne szkło jednym haustem, obrzydliwe to było cholerstwo. Skrzywił się mimowolnie, grymas długo tkwił na twarzy, najpierw z powodu alkoholu, potem na sztynk, który zalatywał od młokosa obok. Osobliwa kompania, nie ma co.
— Dawajta tu, co kitracie po gaciach, szczęście wyjątkowo mi sprzyja — stwierdził podstarzały kraken, szczerząc się od ucha do ucha. Wygrał jedno rozdanie, już myślał zachłannie, że zgarnie dziś wszystkie fanty, że stanie się panem całego morza, gotów był nawet sprzedać tu własną żonę. — Nie ciesz się zawczasu, bydlaku — odburknął inny, brodaty, z przeciwnego krańca stołu. Trzasnął przy tym pięścią w stół, chwycił niechlujnie za kufel piwska; łyknął trochę, nie starł piany z bujnego wąsa. Fuksiarz, roztargniony ekstazą sukcesu, przeliczał już tylko brzęczące miedziaki; sfrustrowana załoga żarliwie oglądała ten przesadzony teatrzyk, zazdroszcząc łebkowi ulotnej chwili zwycięstwa. A on, sprytnie i jakby niezauważenie, dyktował losy nowego rozdania; w swe zręczne dłonie złapał karty, cudacznie nimi manipulował, ale bez karykaturalnej szopki czy podejrzliwego tonu. Pomajtał palcami tu i ówdzie, kątem oka upatrzył sobie pożądany kolor i symbole, potasował według sprzyjającego schematu. Skompletuje pod siebie, zbierze sprzyjające fanty, wymiksuje się zawodów z równie zawrotną szybkością. Plan niemalże idealny. Chrząknął cicho, obstawił swój zakład, dopilnował też reszty, potem wyrzucił przed każdym sklecony układ, mimiką nie zdradzał aktorstwa. Po pięć zaplutych kart, pierwsza runda, rozpoczęte licytacje, krzykliwe mordy. Scaletta dorzucił do stawki parę własnych miedziaków, rozgrywka drżała gorącym napięciem, a on bezwstydnie podliczał nowe łupy. Nie pieprzył się z uwikłaną strategią, bynajmniej nie był też uczciwym pionkiem; spontanicznie wykonywał ruchy, w spokoju zamartwiał się o przyszły los, bo nie wierzył w hazard i własne grzeszki. Któryś dureń podbił stawkę, szczerząc się głupawo do podyktowanego układu. Hipotetyczne zwycięstwo utożsamiał już z długowiecznym szczęściem, społecznym awansem, życiowym osiągnięciem.
— Ten skurwysyn pewnie ma parę, a cieszy się jak na widok baby po tygodniowych morskich wojażach — mruknął z przekąsem ten, który siedział na przeciwnym krańcu stołu, po czym rzucił karty z impetem na blat, zapijając porażkę paskudnym rumem. Zadowolony, nazwany jeszcze wcześniej Jackiem, stracił nieco pewność siebie, chowając twarz za wachlarzem kolorowych prostokątów. Gierka nabrała po tym tempa, do stosu wkroczył wiekowy sygnet, jakieś fikuśne fajeczki, niezidentyfikowana substancja, co to ponoć mieszała morskim wilkom w głowach, a najtańsza wcale nie była, parę złocistych galeonów. Aż w końcu nastąpił rychły finisz tejże rundy, Scaletta wyłożył cwanie wyliczony układ, przebił tym samym pozostałe.
— Ten gówniarz to obcy, w życiu morza nie poczuł, a wtargnął nam do gry i sprytnie oskubał — skomentował dziad, co to wyglądał na kapitana; oddał jednak postawione przez siebie fanty, z wyraźną niechęcią i niezadowoleniem, chciwym wzrokiem, w sceptycznym tonie. Po chwili dodał: — Smith, rozdawaj. Zobaczymy, jak teraz pójdzie młodemu. — Michael zgarnął manatki z zadowoleniem, w obliczu ewidentnej rozrywki i tak żądał kolejnego rozdania, nawet jeśli wiedział, iż nad tym już, w dyktatorskiej pozie, bynajmniej nie zapanuje. Zgodnie z zasadami uiścił ante, w międzyczasie dokupił jeszcze kieliszek ostrej wódeczki, przelotnie ocenił startowe ręce. Już żałował zakładu w ciemno, już czuł nadchodzącą przegraną, w głowie wybrzmiewał już głośno żałosny pas. No nic, straci parę sykli, wygraną resztę przyoszczędzi na dniach, a pozostałe pierdółki opchnie u znajomego pasera. Tak też się stało, nieciekawa karta podeszła w zastałej rozgrywce, a on, poirytowany, skąpany w duszącym dymie, głupawych tekstach marynarzy, opuścił stoliczek bez słowa, zasiadłszy chwilowo przy barze. Pozwolił sobie wydać grosz na paskudny trunek, dokończyć w spokoju żarzącego szluga, określić w myślach straty i zyski. Potem już tylko podnosił się leniwie ze stołeczka, uwalniał się z ograniczającej przestrzeni, zaczerpnął rześkiego, wciąż ciepłego powietrza, kierował się w stronę enigmatycznych kamienic Crimson Street. Po cichu przekroczył próg mieszkania numer dwa, po drodze napotykając upierdliwego sąsiada. W kawalerce było ciemno, tlił się jedynie niewielki płomień połowicznie stopionej już świecy, z kuchni dobiegała komercyjna melodyjka z radia. Wywalił na blat te przeklęte pieniądze, przekąsił coś dalekie pierwszej świeżości, podliczył całość, pod uwagę wziął pierścień i nieokreślone ćpanie. Zawsze parę miedziaków więcej, sakiewka nie usychała już przynajmniej z głuchej nieobecności monet, a on wyszedł między ludzi. Taka to była terapeutyczna manipulacja i satysfakcjonujący zarobek z dozą rozrywki w jednym, bo czemu by nie?
zt
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
27 lipca?
Lato trwało w pełni, lato było beztroskie, mieszało w głowach, nakłaniało do frywolności. Mnie jednak mieszała w głowie szklanka ognistej, a tu, pod samą sceną, jak zwykle było najgoręcej. Trudno stwierdzić jednoznacznie, czy ze względu na panny wywijające nad nami długimi nogami, czy na ilość stłoczonych pod sceną mężczyzn, ciężko sapiących na widok tancerek, czy może jednak z uwagi na obecność moją i Philippy, żywego diamentu w koronie Parszywego. Porzuciłam ciężkie szaty na rzecz luźnej koszuli z lnu, ściśniętej w talii grubym, skórzanym paskiem oraz odsłaniającej szyję i fragment wytatuowanych pleców; ale nawet taki strój nie uchronił mnie przed falą gorąca, otulającą wszystkich wokół i skraplającą na skórze strużki potu. Słony posmak na ustach mógł przywodzić na myśl otwarte morze, ale jego pochodzenie było znacznie bardziej prozaiczne. Jeszcze przed chwilą tańczyłam w drugim końcu sali, a gdybym była damą i nosiła pantofle, z pewnością zostałabym dziś kopciuszkiem, której bucik przykleił się do zalanych piwem desek, a kopany przez przypadkowych przechodniów zawędrował do księcia - nie koniecznie tego wymarzonego i nie koniecznie tego z bajki. W Parszywym trudno było znaleźć towarzysza o pełnym uzębieniu.
Lubiłam tu przychodzić. Tutaj nie było wojny, tutaj każdy wiedział, jak pachną cele w Tower, i jakie obierać ścieżki, aby nie natknąć się na patrol Ministerstwa. W Parszywym można było stać się wymarzoną wersja samego siebie; opowieści snute po kątach zwykle były mocno koloryzowane, okraszone etanolową nutą, dyktującą najlepsze symfonie. Albo raczej - kakofonie.
I w końcu wreszcie - tutaj nie miałam za sobą żadnego ogona. Żadnej niechlubnej przeszłości, żadnej skazy na nazwisku rodziny, żadnego martwego męża i żadnej utraconej kariery. Nikt nie pytał - a więc i ja z łatwością zapominałam.
W chwili dla złapania oddechu i zwilżenia gardła towarzyszyła mi właśnie Philippa, za moją prośbą przynosząc zestaw kości. Nigdy nie przodowałam w grach karcianych, ani w szachach, ani żadnej innej grze, która nie polegała na odbijaniu tłuczka. Moss za to zdawała się być w tej dziedzinie utalentowana - jak w wielu innych, które przydawały się w ścianach Parszywego. Papieros szybko powędrował między moje wargi, a paczkę mimowolnie podsunęłam w kierunku towarzyszki.
- Powiedzmy, że łapię ogólne zasady. Rozumiem jednak, że sens nie leży w bezmyślnym rzucaniu opierającym się na szczęściu. Gdzieś tutaj musi być większa strategia. - Zniżyłam podbródek, patrząc to na Phils, to na kości leżące na stole, klejącym się równie mocno co podłoga.
Lato trwało w pełni, lato było beztroskie, mieszało w głowach, nakłaniało do frywolności. Mnie jednak mieszała w głowie szklanka ognistej, a tu, pod samą sceną, jak zwykle było najgoręcej. Trudno stwierdzić jednoznacznie, czy ze względu na panny wywijające nad nami długimi nogami, czy na ilość stłoczonych pod sceną mężczyzn, ciężko sapiących na widok tancerek, czy może jednak z uwagi na obecność moją i Philippy, żywego diamentu w koronie Parszywego. Porzuciłam ciężkie szaty na rzecz luźnej koszuli z lnu, ściśniętej w talii grubym, skórzanym paskiem oraz odsłaniającej szyję i fragment wytatuowanych pleców; ale nawet taki strój nie uchronił mnie przed falą gorąca, otulającą wszystkich wokół i skraplającą na skórze strużki potu. Słony posmak na ustach mógł przywodzić na myśl otwarte morze, ale jego pochodzenie było znacznie bardziej prozaiczne. Jeszcze przed chwilą tańczyłam w drugim końcu sali, a gdybym była damą i nosiła pantofle, z pewnością zostałabym dziś kopciuszkiem, której bucik przykleił się do zalanych piwem desek, a kopany przez przypadkowych przechodniów zawędrował do księcia - nie koniecznie tego wymarzonego i nie koniecznie tego z bajki. W Parszywym trudno było znaleźć towarzysza o pełnym uzębieniu.
Lubiłam tu przychodzić. Tutaj nie było wojny, tutaj każdy wiedział, jak pachną cele w Tower, i jakie obierać ścieżki, aby nie natknąć się na patrol Ministerstwa. W Parszywym można było stać się wymarzoną wersja samego siebie; opowieści snute po kątach zwykle były mocno koloryzowane, okraszone etanolową nutą, dyktującą najlepsze symfonie. Albo raczej - kakofonie.
I w końcu wreszcie - tutaj nie miałam za sobą żadnego ogona. Żadnej niechlubnej przeszłości, żadnej skazy na nazwisku rodziny, żadnego martwego męża i żadnej utraconej kariery. Nikt nie pytał - a więc i ja z łatwością zapominałam.
W chwili dla złapania oddechu i zwilżenia gardła towarzyszyła mi właśnie Philippa, za moją prośbą przynosząc zestaw kości. Nigdy nie przodowałam w grach karcianych, ani w szachach, ani żadnej innej grze, która nie polegała na odbijaniu tłuczka. Moss za to zdawała się być w tej dziedzinie utalentowana - jak w wielu innych, które przydawały się w ścianach Parszywego. Papieros szybko powędrował między moje wargi, a paczkę mimowolnie podsunęłam w kierunku towarzyszki.
- Powiedzmy, że łapię ogólne zasady. Rozumiem jednak, że sens nie leży w bezmyślnym rzucaniu opierającym się na szczęściu. Gdzieś tutaj musi być większa strategia. - Zniżyłam podbródek, patrząc to na Phils, to na kości leżące na stole, klejącym się równie mocno co podłoga.
Długie nogi dogadzały męskim oczom. Czasem tylko w przerwie stopy zdawały się wysuwać zbyt mocno w stronę wygłodniałych łap. Dawały się wtedy głaskać, ale umykały szybko, jeszcze zanim jakaś paszcza zdołałaby się zarumienić za bardzo. Gdy trwali zahipnotyzowani, inne dusze czuwały, aby nie zabrakło im alkoholu, aby szklaneczki uzupełniały się, pozwalając im tonąć w tym przedłużającym się upojeniu. Typowe morskie przyśpiewki przerywano, a wtedy nogi poruszały się w zupełnie nowych melodiach. Publika jednak nie słuchała. Skupiona była wciąż na obserwacji. Tęskne były to spojrzenia, przymglone, wilgotne. Wielu marzyło, ale byli i tacy, którzy w nosie mieli piękne dziewczęta. Moss dobrze wiedziała, co się w którym kącie działo i na kim warto było zatrzymać spojrzenie na dłużej. Pilnowała swojego terenu, choć coraz trudniej było jej powstrzymać się przed wejściem na podest i dołączeniem do powabnych tancereczek. Te były nowiutkie, perełki wytrącone z dna oceanu. Nie miała bladego pojęcia, skąd pani Boyle je wytrzasnęła. Były młodziutkie, nawet zdolne. Radziły sobie całkiem nieźle, chociaż wspólnie z Penelopą wlały w nie po kieliszku przed samym występem. Przecież tutejszych samców nie dało się znieść na trzeźwo. Niektórzy tylko czekali, aż słodkie ramionka spłyną ze sceny i wpadną prosto w ich sieć. Duszno robiło się przy scenie. Czuła gęsty zapach męskiego potu, czuła kłęby papierochów i dobrze słyszała brzęk śliskich monet. Działo się. Zabawowe nastroje towarzyszyły piratom niezmiennie, zupełnie jakby wszędzie wokół nie truła mieszkańców Londynu wojna. Tu było tak zawsze. Zawsze parszywie. Pozornie wraz z początkiem kwietnia nie zmieniło się nic.
Mimo tego nie powinna tracić czujności. Pamiętała akcję sprzed miesiąca, kiedy to ministerialne służby śmiało wkroczyły do morskiego królestwa i zakuły w kajdany jej przyjaciół. Weszli tu, choć nigdy nie powinni tego robić. Jeśli jednak lokal miał służyć marynarzom dalej, nie mogli się temu sprzeciwić. Wcale jej się to nie podobało. Ściskała w dłoniach kostki i zastanawiała się, który z cwaniaczków pierwszy dziś rozpocznie burdę. Póki panienki świeciły na scenie, nic się nie wydarzy, ale za dobrze znała swoich klientów. Powietrze zaczynało dusić szorstkimi emocjami. Coś wyraźnie było na rzeczy. I tylko skupienie się na tłumaczeniu Jade zasad gry pozwoliło jej oderwać się od tych myśli. Na chwilę odłożyła tacę. Chyba nikt nie będzie miał jej za złe, jeśli odpuści sobie służenie za barem, na rundkę, może dwie. Chętnie sięgnęła po fajkę, choć tak w zasadzie to nie paliła. Tytoniową końcówkę przystawiła do płomyka świecy, a potem zatruła wnętrze tawerny szarymi oparami. Bosko. – Są na to sposoby. Możesz ułożyć odpowiednio kostkę w palcach, możesz użyć mniejszej, większej siły. Potrząsnąć specjalnie. Albo ufać swemu szczęściu, Jade. Zdolne paluszki potrafią jednak ustawić grę. I nie tylko – rzuciła cwanie, uśmiechając się do niej znacząco. Nachyliła się nad stolikiem, by przysunąć usta bliżej jej ucha. – I nie zapomnij o rozkojarzeniu przeciwnika. Szczególnie gdy jest nim mężczyzna – szepnęła jej, jakby faktycznie była to wielka tajemnica. Ha, właściwie to o tej sztuce wiedziały wszystkie portowe spryciule, ale ta tutaj dopiero zaczynała się bawić.
Powróciła do pierwotnej pozycji, pod stołem zakładając nogę na nogę. Poprawiła brzeg sukienki i popatrzyła z wyzwaniem na towarzyszącą jej kobietę. Kątem oka wyłapywała ciekawskie spojrzenia. Nie rozmawiały ze sobą tutaj po raz pierwszy, ale nie wszyscy dokowi chłopcy mieli przyjemność poznać Jade. Niektórzy najwyraźniej bardzo tego pragnęli. Wiedziała, że powinny korzystać, póki jeszcze żaden natręt tu nie przylazł. – To jak? Próbujesz? Może najpierw się napij… To nie byle co. Ostatni ładunek z ameryki południowej. Świeża flaszka. Daje kopa – oznajmiła, pchając paluszkiem w jej stronę szklaneczkę wypełnioną tajemniczym płynem. Opłacało się życie w zgodzie z hojnymi kapitanami.
Mimo tego nie powinna tracić czujności. Pamiętała akcję sprzed miesiąca, kiedy to ministerialne służby śmiało wkroczyły do morskiego królestwa i zakuły w kajdany jej przyjaciół. Weszli tu, choć nigdy nie powinni tego robić. Jeśli jednak lokal miał służyć marynarzom dalej, nie mogli się temu sprzeciwić. Wcale jej się to nie podobało. Ściskała w dłoniach kostki i zastanawiała się, który z cwaniaczków pierwszy dziś rozpocznie burdę. Póki panienki świeciły na scenie, nic się nie wydarzy, ale za dobrze znała swoich klientów. Powietrze zaczynało dusić szorstkimi emocjami. Coś wyraźnie było na rzeczy. I tylko skupienie się na tłumaczeniu Jade zasad gry pozwoliło jej oderwać się od tych myśli. Na chwilę odłożyła tacę. Chyba nikt nie będzie miał jej za złe, jeśli odpuści sobie służenie za barem, na rundkę, może dwie. Chętnie sięgnęła po fajkę, choć tak w zasadzie to nie paliła. Tytoniową końcówkę przystawiła do płomyka świecy, a potem zatruła wnętrze tawerny szarymi oparami. Bosko. – Są na to sposoby. Możesz ułożyć odpowiednio kostkę w palcach, możesz użyć mniejszej, większej siły. Potrząsnąć specjalnie. Albo ufać swemu szczęściu, Jade. Zdolne paluszki potrafią jednak ustawić grę. I nie tylko – rzuciła cwanie, uśmiechając się do niej znacząco. Nachyliła się nad stolikiem, by przysunąć usta bliżej jej ucha. – I nie zapomnij o rozkojarzeniu przeciwnika. Szczególnie gdy jest nim mężczyzna – szepnęła jej, jakby faktycznie była to wielka tajemnica. Ha, właściwie to o tej sztuce wiedziały wszystkie portowe spryciule, ale ta tutaj dopiero zaczynała się bawić.
Powróciła do pierwotnej pozycji, pod stołem zakładając nogę na nogę. Poprawiła brzeg sukienki i popatrzyła z wyzwaniem na towarzyszącą jej kobietę. Kątem oka wyłapywała ciekawskie spojrzenia. Nie rozmawiały ze sobą tutaj po raz pierwszy, ale nie wszyscy dokowi chłopcy mieli przyjemność poznać Jade. Niektórzy najwyraźniej bardzo tego pragnęli. Wiedziała, że powinny korzystać, póki jeszcze żaden natręt tu nie przylazł. – To jak? Próbujesz? Może najpierw się napij… To nie byle co. Ostatni ładunek z ameryki południowej. Świeża flaszka. Daje kopa – oznajmiła, pchając paluszkiem w jej stronę szklaneczkę wypełnioną tajemniczym płynem. Opłacało się życie w zgodzie z hojnymi kapitanami.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Drobne dziewczęta o zgrabnych nogach unoszonych raz po raz znacznie wyżej niż portowi bywalcy mogli zadrzeć zapijaczone mordy nie miały w sobie powabności baletnic La Fantasmagorii. Nie miały ich uroku, wdzięku i czaru, ale przecież nikt by ich tu nie docenił. Portowym pijusom wystarczył odsłonięty kawałek skóry, naga kostka, wyeksponowana kibić, by zadurzyć się bez opamiętania. Przyrzec takiej miłość i wierność po świt. Nie był szczególnym koneserem piękna; nie zachwycał się ani baletem tam, ani tańcem tu. Port był skarbnicą wiedzy o tym, co działo się w półświatku, gdzieś między krainą, budowanych przez niego pozorów, a tą, w której pozwalał swoim demonom wyleźć na zewnątrz i bez opamiętania siać spustoszenie. Patrzył z zainteresowaniem w stronę pląsających nóg, które jakimś cudem wciąż miały właścicielki, przyrównując je do siebie wyglądem, kształtem twarzy, kolorem i długością wilgotnych od potu włosów, ramion — mniej lub bardziej odstających od reszty ciała. Siedząc z brzegu, prócz wszechobecnego zapachu potu od gorąca i nadmiaru testosteronu, towarzyszyła mu mieszanina piżma, cytrusów, skóry i tytoniu, ciężkiej, głębokiej woni wody kolońskiej, intensywniejszej przez temperaturę panującą wewnątrz Parszywego. Powietrze było gęste i parne, rozpięta ciemna koszula nie niosła mu żadnej ulgi. Zaczynała mu się powoli lepić do pleców. Oddychał powoli, przysłuchując się toczonym pomiędzy sprośnymi krzykami rozmowom. Dla niego, tu było zbyt gorąco, ale choć tęsknił za przyjemnym chłodem, nie chciał jeszcze wychodzić. Usta przepłukał whisky, która zostawiła na wargach słodki posmak destylowanego zboża, opróżniając szklankę z alkoholu i podniósł się z krzesła, od razu po tym szturchniętego przez jednego z otaczających go marynarzy. Spojrzał na Theodore'a tylko przelotnie, dając mu jednocześnie znak, że po powrocie z toalety zadba o trunki. Musiał przemyć twarz zimną wodą, schłodzić rozpalony kark. Nim jednak tam dotarł, minął stolik, przy którym usłyszał kilka mało rzeczowych, choć wyjątkowo interesujących porad dotyczących kościanego pokera. Uniósł brew i obrócił oblicze ku kobietom, oczywistym znawcom hazardu.
Zatrzymał się obok, pozornie, po to by zmacać ubranie w poszukiwaniu papierosów.
— Kiedy mężczyźni zajęci są obserwowaniem nagich kobiet, kobiety ogałacają ich z resztek godności. I portfela— odezwał się niepytany, odpalając w końcu znalezionego papierosa. Spojrzał po jednej i drugiej, po czym odsunął sobie krzesło.— Mogę? — nie poczekał jednak na odpowiedź, dosiadł się jeszcze zanim zdecydowały się spiorunować go spojrzeniem. Z kieszeni wyciągnął kilka monet i położył je na środku stołu. To była propozycja, zwycięzca miał zgarnąć wszystko. Nie uśmiechał się, przyglądał się kobietom ze spokojem, bez szczególnych emocji na twarzy, a jednak prowokacyjnie.
| Stawiam 10pm
Zatrzymał się obok, pozornie, po to by zmacać ubranie w poszukiwaniu papierosów.
— Kiedy mężczyźni zajęci są obserwowaniem nagich kobiet, kobiety ogałacają ich z resztek godności. I portfela— odezwał się niepytany, odpalając w końcu znalezionego papierosa. Spojrzał po jednej i drugiej, po czym odsunął sobie krzesło.— Mogę? — nie poczekał jednak na odpowiedź, dosiadł się jeszcze zanim zdecydowały się spiorunować go spojrzeniem. Z kieszeni wyciągnął kilka monet i położył je na środku stołu. To była propozycja, zwycięzca miał zgarnąć wszystko. Nie uśmiechał się, przyglądał się kobietom ze spokojem, bez szczególnych emocji na twarzy, a jednak prowokacyjnie.
| Stawiam 10pm
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
W Parszywym robiło się coraz ciekawiej. Ba, można powiedzieć, że nawet coś się działo. Upalne lato i niebywały smród rozkładających się trupów w portowej dzielnicy wcale nie zachęcały do działania, ale jeśli Hagrid miał jakoś przetrzymać ten czas to musiał tyrać. Tyranie było nawet przyjemne, bo oznaczało oderwanie się od ponurych myśli, a takich miał wiele. Zaczynając od wszystkiego powiedziała mu zaledwie miesiąc temu kuzynka, a kończąc na tym, że nie był już nawet pewien ile jego przyjaciół ze szkoły zginęło, tylko dlatego, że mieli nie taką krew jaka się tym szumowinom podobała. W pracy o tym nie rozmawiał, Tonks ostrzegł go by trzymał język za zębami, a skoro mówił to sam auror to na pewno była to dobra rada. Obserwował więc port i Parszywego, ale jedyne co wyróżniało się w Londynie na tle tej całej pożogi to ciepłe serce pani Boyle, która dała mu pracę. Gdzie indziej dostałby tak dobrze płatną posadkę jaką było bycie ochroniarzem? Twarze się powtarzały, nawet jeśli Hagrid był tam jedynie tydzień to pewne charakterystyczne gęby rzucały się w oczy. Pani Boyle zresztą wskazała mu na kogo należy uważać bardziej, a na kogo mniej. Głównym celem było w końcu zabezpieczenie tego miejsca na tyle by jego właścicielka była zadowolona, a w środku panował względny spokój.
Siedział w kącie, tuż obok sceny, dłubiąc kawałkiem wykałaczki pod paznokciami. Barmanki krzątały się zblazowane życiem, a niektórzy faceci wlepiali w nie gały jakby świeże kiełbaski zobaczyli. Philippa rozglądając się podejrzliwie po lokalu chyba postanowiła zrobić sobie przerwę od usługiwania oblechom i zasiadła z jakąś damą niedaleko sceny dopóki nie dosiadł się do nich podejrzany typ. Hagrid zmrużył oczy przypatrując się mu, bo skądś tę gębę kojarzył. To stalowe spojrzenie wpatrujące się w niego lata temu gdy zmuszony był nie przez swoje winy opuścić Hogwart. To stalowe spojrzenie zawsze trzymające się tego kłamliwego ślizgońskiego chłopca, który bez żadnych dowodów i z czystej złośliwości o wszystko oskarżył biednego Aragoga. To stalowe spojrzenie które właśnie spoglądało na Philippe. Rubeus odruchowo wstał, a narastająca w nim złość i wspomnienia brały górę. Mógł się mylić, oczywiście, że tak. Lata go nie widział, a chociaż wzrok miał dobry, to bardziej w czasach szkoły skupiał się zwierzątkach krążących po Zakazanym Lesie niż innych uczniach. Stalowe spojrzenie mogło zresztą nie należeć do tego chłopca sprzed lat, mógł to być zupełnie inny czarodziej. Ale jeśli by się okazało, że to ten sam, że wie, że to nie Hagrid wtedy w tej komnacie, że tą biedną dziewuszkę to nie Aragog... Może mógłby coś powiedzieć, może nawet by dobre imię Hagrida oczyścił.
Wystarczyły trzy kroki by znalazł się obok stolika, chociaż przez chwilę nie wiedział co powiedzieć.
- Philippa, wszystko jest w porządeczku? - musiał zaznaczyć swoją obecność, upewnić się, że barmance nic nie grozi.
Przecież takie było jego zadanie.
Siedział w kącie, tuż obok sceny, dłubiąc kawałkiem wykałaczki pod paznokciami. Barmanki krzątały się zblazowane życiem, a niektórzy faceci wlepiali w nie gały jakby świeże kiełbaski zobaczyli. Philippa rozglądając się podejrzliwie po lokalu chyba postanowiła zrobić sobie przerwę od usługiwania oblechom i zasiadła z jakąś damą niedaleko sceny dopóki nie dosiadł się do nich podejrzany typ. Hagrid zmrużył oczy przypatrując się mu, bo skądś tę gębę kojarzył. To stalowe spojrzenie wpatrujące się w niego lata temu gdy zmuszony był nie przez swoje winy opuścić Hogwart. To stalowe spojrzenie zawsze trzymające się tego kłamliwego ślizgońskiego chłopca, który bez żadnych dowodów i z czystej złośliwości o wszystko oskarżył biednego Aragoga. To stalowe spojrzenie które właśnie spoglądało na Philippe. Rubeus odruchowo wstał, a narastająca w nim złość i wspomnienia brały górę. Mógł się mylić, oczywiście, że tak. Lata go nie widział, a chociaż wzrok miał dobry, to bardziej w czasach szkoły skupiał się zwierzątkach krążących po Zakazanym Lesie niż innych uczniach. Stalowe spojrzenie mogło zresztą nie należeć do tego chłopca sprzed lat, mógł to być zupełnie inny czarodziej. Ale jeśli by się okazało, że to ten sam, że wie, że to nie Hagrid wtedy w tej komnacie, że tą biedną dziewuszkę to nie Aragog... Może mógłby coś powiedzieć, może nawet by dobre imię Hagrida oczyścił.
Wystarczyły trzy kroki by znalazł się obok stolika, chociaż przez chwilę nie wiedział co powiedzieć.
- Philippa, wszystko jest w porządeczku? - musiał zaznaczyć swoją obecność, upewnić się, że barmance nic nie grozi.
Przecież takie było jego zadanie.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
19 października 1957 r.
Wcisnęła stopę w kałużę, a za plecami zatrzasnęły się tyle drzwi do Parszywego Pasażera. Jesienny chłód prześlizgnął się po jej rozgrzanych ramionach. Delikatny but przemókł, między palce natychmiast wdarła się wilgoć i Moss dobrze wiedziała, że w tym miejscu lepiej nie dociekać pochodzenia tego płytkiego potoku, który między szparami w chodniku spływał gdzieś pewnie aż do Tamizy. W dwóch krokach znalazła się przed dużym śmietnikiem, uniosła klapę i przerzuciła do ciemnego, gnijącego wnętrza całą zawartość trzymanego wiadra. Buchnęło smrodem tawernowych resztek. Trudno nie zauważyć, że od jakiegoś czasu marynarze dojadali bardziej i pluli mniej. Ceny podskoczyły, a każdy kawałek chleba stał się cenniejszy. Przez lokal wciąż przewijały się rzesze ulubionych klientów, ale coś się zmieniło, nieco przygasł hałas przekrzykiwanych się głosów, chociaż muzyka wciąż grała, przywołując wspomnienie przeżytych już morskich podróży i tych, które dopiero miały nadejść. Przełknęła woń cuchnącej ryby, zignorowała własne mdłości i powróciła pod dach tawerny, spodziewając się dzisiaj wytęsknionej załogi, powracających z dalekich oceanów zbójów, którym należało się dużo rumu i cierpliwe ucho, które wysłucha wszystkich wielkich opowieści. Oby tym razem złowili między falami coś więcej niż obficie obdarzoną ciałem syrenę. Te historyjki znała na pamięć. Morskie potwory, pirackie statki i ni to kobiety, ni ryby śpiewające po to, by nęcić męskie dusze. Och, tak, mieli przecież takie udręki na tych siedmiu morzach. Uśmiechnęła się jednak pod nosem, a wraz z kolejnymi krokami w ciasnym korytarzu niknął wilgotny ślad buta.
Za barem przemyła ręce lodowatą wodą i dość krytycznym okiem oceniła zapas zgromadzonych tam flaszek. Popatrzyła na Penelopę, która w kącie, na klęczkach próbowała coś wydobyć z samego dna szafki. Dobrze, że jej poza pozostała niewidoczna dla spragnionych wrażeń bywalców, bo zaraz zrobiłoby się zbiegowisko.
– Łajba Rocksa dzisiaj ląduje w Londynie – podpowiedziała jej. Z drewnianych kątów skrytki dotarł jednak do niej wyłącznie zduszony pomruk. Obecność wspomnianej załogi zmuszała je do przygotowania odpowiednich ilości rumu – tak by w trakcie akcji nie musiały co chwila biegać do piwniczki po zapasy. Hagrida dzisiaj nie było, a Moss w tym miesiącu naprawdę starała się nie przemęczać i organizować pracę tak, by uniknąć wzmożonego wysiłku. Tylko czy w tej tawernie w ogóle było to możliwe? – Przygotuję im stolik w kącie, przy syrenim obrazie. Jak zawsze. Jakimś cudem wciąż są odporni na uroki dziewcząt ze sceny. Chyba nie lubią się dzielić, przyjdą pewnie ze swoją własną świtą. Albo poproszą o nasze – kontynuowała, wyłapując, że Penelopa najpewniej wydobywała zdobycz i powoli zaczynała się wycofywać. Gdy stanęła już na nogach i przygładziła barmański fartuch, uśmiechnęła się do Moss, dobrze wiedząc, że miały przed sobą intensywny wieczór. Odgarnęła włosy z czoła i wsunęła na blat dwie tajemnicze, przykurzone buteleczki. Philippa aż uniosła brew, szybko orientując się, co to w ogóle było. – Syrop malinowy? Skąd ty to wzięłaś? Nie widziałam go tu chyba od wiosny… - zwróciła się do koleżanki, natychmiast łapiąc w dłoń wspomniane szkło. Rudowłosa barmanka uśmiechnęła się cwanie. – Tylko się tym nie chwal, Moss. To teraz, wiesz, rarytas. Na specjalną okazję… - oznajmiła, a jej paznokcie charakterystycznie postukały w lepką powierzchnię roboczego stołu. Czujne oczy Philippy zarejestrowały ciepły promień wspinający się po równie zmęczonej twarzy. Wiedziała o relacji Peny z jednym z członków owej załogi, domyślała się więc, skąd dziś rzadko wyciągana z szafy sukienka, skąd burza zakręconych loków wypływających z charakterystycznego upięcia. Specjalna okazja, specjalnie udekorowana Penelopa. Jej siwiejący marynarz wkrótce przekroczyć miał próg Parszywego. Moss wyrzuciła w jej stronę wilgotną szmatę. – Tylko mi nie odpływaj, Peny, dokończ wycieranie, a ja zajmę się tym stołem. Potem ustalimy, co z alkoholem i… O, Barry, jeszcze jedna dolewka, co? – Nagle bowiem przy kontuarze błysnął złoty ząb podstarzałego pirata, a ta drewniana kończyna postukała w odwieczną konstrukcję, domagając się uwagi. Coraz mniej tu takich było – prawdziwych ludzi morza, tych z faktyczną klęską i naprawdę złotym skarbem w długiej historii podróży. Zarechotał, próbując zalotnie zafalować krzaczastymi brwiami. Sięgnęła po wielki kufel i nalała mu piwa. Kiedyś z dziewczynami śmiały się, że rum już dawno wyżarł mu duszę, wiec teraz została tylko chmielowa piana. Tak łagodnie, by jeszcze trochę pożyć. – Łap, mój piracie. I do dna. – W jego stronę popchnęła wypełnione szkło i szybko zgarnęła monetę. Tego przecież trzeba było pilnować.
Spod spódnicy wyjęła różdżkę i przemknęła między stolikami, przy okazji sprawdzając, czy któryś jeszcze nie potrzebował płynnego uzupełnienia. Wielu było takich wygodnickich, którym nie chciało się ruszyć tyłka ze stołka, którzy czekali, aż zwinna kiecka sama się do nich przyczepi i zaoferuje usługę. Albo żar rozmów zaczynał się naprawdę iskrzyć i sami nie wiedzieli, kiedy alkohol zniknął z podsuniętego pod czerwony nochal naczynia. Względny spokój, jeszcze. Tym bardziej powinna wykorzystać ten moment na przygotowania. Tamta ekipa nie musiała się nawet zapowiadać. Wystarczyła wieść o powrocie. Zawsze zjawiali się w Parszywym ze skrzynią niespodzianek i wyjątkowo suchymi gardłami.
Pod obrazem syreny znajdowało się kilka stolików, teraz pustych. Odciągnęła krzesła, jednocześnie w myśli zastanawiając się, ile miejsc zajęli ostatnim razem. Lewitujące siedziska pomknęły w jedno miejsce, dając tym samym Philippie możliwość właściwego ułożenia stołów. Złączyła kilka z nich, niektóre były wyższe, inne niższe, szerokie i wąskie. Spróbowała dobrać je tak, by jak najmniej się różniły poziomem, ale Parszywy nie był jednym z tych ekskluzywnych lokali, gdzie ława do krzesła pasowała idealnie, gdzie każdy mebel odnajdywał się w jednej harmonii z pozostałymi. Tutaj trzeba było kombinować. Byle blisko do kibla, byle dobrze widoczni z baru, ale niezbyt wystawieni na widok całej marynarskiej świty. Choć nietrudno się domyślić, że gdy wejdą, usłyszy o nich każdy zakamarek. Gdy załatwiła blaty, kwestia siedzenia wydawała się już dość prosta. Krzesła szybko znalazły się na właściwych miejscach. Dla niektórych z nich była to ostatnia noc. Skrytą w kieszeni fartucha szmatą przetarła jeszcze powierzchnie stołów, choć i tak żaden z morskich wilków nie zwróci na to uwagi. Będą głodni i spragnieni, rozpalą fajki i wygodnie rozsiądą się w ulubionej miejscówce. Nie zapowiadało się jednak na zadymę, nie z nimi. Ostatnim okiem przyjrzała się tylko temu ułożeniu. Nie było sensu tkwić tu dalej, więc zaraz wróciła za bar. Po drodze zgarnęła jeszcze kilka pustych kielichów i wytargała znajomy łeb.
Wokół wodopoju gromadziła się kolejka zbyt trzeźwych zbójów. Penelopa miała ręce pełne roboty i pewnie nawet nie dokończyła tamtego zajęcia. Stadami. Zwykle zjawiali się stadami, albo był niesamowity, wręcz podejrzany spokój. Jej powrót za bar został zauważony i przyjęty kilkoma zniecierpliwionymi mrugnięciami. Znała ich na tyle, by wiedzieć, czego potrzebują.
– Podwójna, już się robi. Usiądź wygodnie, Tony. Bo jak wypijesz to, co zaraz ci wyczaruję, to może tobą zachwiać – zwróciła się do jednego z młodszych knypków. Bystry, ciekawski i szybko wpadający w towarzystwo o wiele starszych gęb. Każdy kiedyś zaczynał. Był trochę jak młody Bojczuk. Wszędzie go pełno i wciąż przesuwał granicę. Obficie wypełniła szklankę płynem, a ten nieszczęsny słodki syrop w zamieszaniu rąk i szkieł został zepchnięty gdzieś w bok. Żadna z nich nie miała teraz czasu myśleć o wielkim wejściu tamtej załogi. Skupione wspólnie przygotowywały zamówienia. Z dość długą listą zniknęła za drzwiami do kuchni, gdzie zdenerwowana wyraźnie Cristina walczyła z przypaloną pieczenią. Podrzuciła jej spis, ale nie zaoferowała pomocy, bo tam na sali działo się nagle zbyt wiele. A przecież nie zdążyły jeszcze przygotować wszystkiego, a przecież zaraz trzeba było zejść do wilgotnej piwniczki i przyprowadzić kilka skrzyń z zielonym szkłem. Rozgrzane usta klientów nie przestawały zagadywać barmanek, a gdzieś za szerokimi męskimi barami grała ta magiczna szafa, ale w zamieszaniu nikt już nie usłyszał szant.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
|09.11.1957
Nie wiem, po co właściwie tu przyszłam. Mogłam zostać w domu, zawinąć się w koc i gapić się jak ogień z kominka tańczy w na wpół wypitej butelce. Ale był problem. Bo nie było napoczętej butelki. W ogóle nie było żadnej pieprzonej butelki. Listopad i tak nie zaczął się wyjątkowo przyjemnie, a tu jeszcze to. Na myśl o braku procentów mój organizm aż skręcało w supeł.
Jebany Londyn.
Jebane życie.
No i zawinęłam się w kurtkę i wyruszyłam w miasto. Nie chciałam widzieć żadnych nokturnowych mord, bo zaraz ktoś by chciał dać mi jakieś zlecenie, czy tam coś... A ja nie mam czasu, bo każdy wolny czas poświęcam, napierdalając jak mały żądlibąk po całym Durham w poszukiwaniu kitrających się mugoli. Na szczęście dziś zrobiłam chwilę przerwy od tych atrakcji, żeby się porządnie domyć… napić.
Niech to szlag.
Nogi same poprowadziły mnie przez wyludnione miasto w stronę miejsca, które w pewien pokrętny sposób zaczęło mnie obchodzić. Widziałam już naloty na różne miejsca - mieszkania, domy, bary i drukarnie. Tamten nalot na Parszywego Pasażera nie różnił się zbytnio od tamtych. Nie rozumiałam, czy było mi szkoda pani szefowej lokalu, dziewczyn, tam pracujących czy samego baru, do którego, jak szarańcza, władowali się funkcjonariusze. Może wszystkich? Może nikogo? A może sytuacja z nalotem przypomniała mi o domu? Chuj go wie.
Więc oto jestem. Stoję na progu knajpy, co mogłaby o tej porze już tętnić życiem. Władowuję się do środka, uważnie przyglądając się wnętrzu. No… grubo sobie tu poszaleli. Ale, w sumie, zawsze mogło być gorzej. Na przykład mogli to spalić w cholerę i zaorać fundamenty. W pomieszczeniu było pusto. Ani duszy. Może po prostu ich w tym pierdlu jeszcze trzymają albo w ogóle upierdolili im głowy?
-Ej, jest tu kto? - podnoszę głos i odpowiada mi echo.
Chociaż, kurwa, może to i nie jest źle, że wszyscy się stąd zabrali. Może gdzieś na zapleczu… albo pod barem została jakaś miła buteleczka? Taka mała i samotna… tylko czekająca aż ktoś ja przytuli do serduszka? Jak ja mogłabym jej odmówić? Nic przecież nie może się marnować, a już w szczególności alkohol!
Nie wiem, po co właściwie tu przyszłam. Mogłam zostać w domu, zawinąć się w koc i gapić się jak ogień z kominka tańczy w na wpół wypitej butelce. Ale był problem. Bo nie było napoczętej butelki. W ogóle nie było żadnej pieprzonej butelki. Listopad i tak nie zaczął się wyjątkowo przyjemnie, a tu jeszcze to. Na myśl o braku procentów mój organizm aż skręcało w supeł.
Jebany Londyn.
Jebane życie.
No i zawinęłam się w kurtkę i wyruszyłam w miasto. Nie chciałam widzieć żadnych nokturnowych mord, bo zaraz ktoś by chciał dać mi jakieś zlecenie, czy tam coś... A ja nie mam czasu, bo każdy wolny czas poświęcam, napierdalając jak mały żądlibąk po całym Durham w poszukiwaniu kitrających się mugoli. Na szczęście dziś zrobiłam chwilę przerwy od tych atrakcji, żeby się porządnie domyć… napić.
Niech to szlag.
Nogi same poprowadziły mnie przez wyludnione miasto w stronę miejsca, które w pewien pokrętny sposób zaczęło mnie obchodzić. Widziałam już naloty na różne miejsca - mieszkania, domy, bary i drukarnie. Tamten nalot na Parszywego Pasażera nie różnił się zbytnio od tamtych. Nie rozumiałam, czy było mi szkoda pani szefowej lokalu, dziewczyn, tam pracujących czy samego baru, do którego, jak szarańcza, władowali się funkcjonariusze. Może wszystkich? Może nikogo? A może sytuacja z nalotem przypomniała mi o domu? Chuj go wie.
Więc oto jestem. Stoję na progu knajpy, co mogłaby o tej porze już tętnić życiem. Władowuję się do środka, uważnie przyglądając się wnętrzu. No… grubo sobie tu poszaleli. Ale, w sumie, zawsze mogło być gorzej. Na przykład mogli to spalić w cholerę i zaorać fundamenty. W pomieszczeniu było pusto. Ani duszy. Może po prostu ich w tym pierdlu jeszcze trzymają albo w ogóle upierdolili im głowy?
-Ej, jest tu kto? - podnoszę głos i odpowiada mi echo.
Chociaż, kurwa, może to i nie jest źle, że wszyscy się stąd zabrali. Może gdzieś na zapleczu… albo pod barem została jakaś miła buteleczka? Taka mała i samotna… tylko czekająca aż ktoś ja przytuli do serduszka? Jak ja mogłabym jej odmówić? Nic przecież nie może się marnować, a już w szczególności alkohol!
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Po naprawdę wyczerpującym emocjonalnie spotkaniu, naprawdę potrzebował się przejść, a rozejrzenie po okolicy brzmiało jak dobry plan. Nie zauważył nawet, że zamiast swojej kurtki i kaszkietu zabrał tę Jamesowe, ale to była raczej nieszkodliwa pomyłka, prawda?
Szedł ulicami, raczej w lepszym niż dobry nastroju. Chyba niewiele rzeczy mogłoby mu go popsuć! W końcu po dwóch latach dowiedział się, że jego najbliższa rodzina żyje... I że to nie do końca tak, że go nienawidzą. Miał jeszcze szansę na naprawienie tego, co te dwa lata temu zepsuł... No i poczucie, że w końcu mógł rozmawiać ze starymi znajomymi z Hogwartu, też go raczej uspokajało. Nikt nie wiedział o tym, co się wydarzyło, nikt nie miał zamiaru go oceniać i wypominać - a on mógł się skupić na tym, żeby jednak być lepszym bratem. No i musiał znaleźć też sposób jak naprawić tę krzywdę, którą wyrządził Eve, a to nie było łatwym zadaniem, jeśli w ogóle osiągalnym.
Kroki w końcu go doprowadziły do Parszywego Pasażera, o którym James coś wspominał... Cóż, może dobrze było się przyjrzeć miejscu, w którym miał miejsce nalot? Lepiej wiedzieć na co można się przygotować, co zrobić żeby temu zaradzić. Musiał o tym pomyśleć, a gdzie jest lepsze miejsce do namysłu niż spojrzenie na lokal, w którym to już miało miejsce?
Wszedł do środka, tym bardziej widząc kilka chwil przed tym, że ktoś inny tam i wszedł. Może było tam już więcej ludzi? Zawsze była to okazja do zapoznania się z lokalnymi, bo kto inny by się zapuszczał do takiego miejsca jeśli nie oni? Tym bardziej po tym co miało miejsce...
Przynajmniej tak to sobie Tomek tłumaczył, przechodząc przez próg chwilę po tym jak chyba mógł usłyszeć głos nieznajomej. Nie wiedział o co wołała, ale kiedy wszedł to aż stanął w lekkim osłupieniu i gwizdnął. Wsunął ręce do kieszeni, rozglądając się po tym miejscu... Stanowczo nie było potraktowane lekko.
- Raczej nie ma co liczyć na obsługę... Chyba, że samo - rzucił luźno, nie zawieszając wzroku na kobiecie. Bardziej rozglądał się czy ktoś inny tutaj im towarzyszył, czy mógł kogoś dostrzec, a później po prostu kopnął leżące nieopodal szkło.
Powoli ruszył wgłąb lokalu, dopiero po tym uśmiechając się do kobiety, która o kilka chwil ubiegła go w wejściu do Parszywego. Chwilę jej się przyjrzał, zaraz zatrzymując się i zamaszystym ruchem zdejmując kaszkiet, a także kłaniając się jej.
- Nie powiedziałbym, że to typowe miejsce na spotkania, ale na towarzystwo nigdy nie narzekam - rzucił, po tym się prostując i podchodząc do stołów (czy raczej tego co z nich zostało), zaraz wchodząc na jeden zdający się wyglądać na bardziej wytrzymały, jakby spojrzenie na ten bałagan z góry miałoby mu pomóc w dostrzeżeniu czegoś - chociaż chyba na pewno było to bezpieczniejsze w kwestii unikania rozbitego na podłodze szkła.
1. Stół zaraz po wejściu na niego załamuje się i Tomek kończy z zadrapaniami.
2. Tomek dostrzega potencjalnie pełną butelkę alkoholu gdzieś w kącie pokoju pod deską - a przynajmniej całą i nierozbitą.
3. Tomek chodząc po blacie nie zauważa krawędzi stołu, przez co traci równowagę i przewraca się na Zlatę.
Szedł ulicami, raczej w lepszym niż dobry nastroju. Chyba niewiele rzeczy mogłoby mu go popsuć! W końcu po dwóch latach dowiedział się, że jego najbliższa rodzina żyje... I że to nie do końca tak, że go nienawidzą. Miał jeszcze szansę na naprawienie tego, co te dwa lata temu zepsuł... No i poczucie, że w końcu mógł rozmawiać ze starymi znajomymi z Hogwartu, też go raczej uspokajało. Nikt nie wiedział o tym, co się wydarzyło, nikt nie miał zamiaru go oceniać i wypominać - a on mógł się skupić na tym, żeby jednak być lepszym bratem. No i musiał znaleźć też sposób jak naprawić tę krzywdę, którą wyrządził Eve, a to nie było łatwym zadaniem, jeśli w ogóle osiągalnym.
Kroki w końcu go doprowadziły do Parszywego Pasażera, o którym James coś wspominał... Cóż, może dobrze było się przyjrzeć miejscu, w którym miał miejsce nalot? Lepiej wiedzieć na co można się przygotować, co zrobić żeby temu zaradzić. Musiał o tym pomyśleć, a gdzie jest lepsze miejsce do namysłu niż spojrzenie na lokal, w którym to już miało miejsce?
Wszedł do środka, tym bardziej widząc kilka chwil przed tym, że ktoś inny tam i wszedł. Może było tam już więcej ludzi? Zawsze była to okazja do zapoznania się z lokalnymi, bo kto inny by się zapuszczał do takiego miejsca jeśli nie oni? Tym bardziej po tym co miało miejsce...
Przynajmniej tak to sobie Tomek tłumaczył, przechodząc przez próg chwilę po tym jak chyba mógł usłyszeć głos nieznajomej. Nie wiedział o co wołała, ale kiedy wszedł to aż stanął w lekkim osłupieniu i gwizdnął. Wsunął ręce do kieszeni, rozglądając się po tym miejscu... Stanowczo nie było potraktowane lekko.
- Raczej nie ma co liczyć na obsługę... Chyba, że samo - rzucił luźno, nie zawieszając wzroku na kobiecie. Bardziej rozglądał się czy ktoś inny tutaj im towarzyszył, czy mógł kogoś dostrzec, a później po prostu kopnął leżące nieopodal szkło.
Powoli ruszył wgłąb lokalu, dopiero po tym uśmiechając się do kobiety, która o kilka chwil ubiegła go w wejściu do Parszywego. Chwilę jej się przyjrzał, zaraz zatrzymując się i zamaszystym ruchem zdejmując kaszkiet, a także kłaniając się jej.
- Nie powiedziałbym, że to typowe miejsce na spotkania, ale na towarzystwo nigdy nie narzekam - rzucił, po tym się prostując i podchodząc do stołów (czy raczej tego co z nich zostało), zaraz wchodząc na jeden zdający się wyglądać na bardziej wytrzymały, jakby spojrzenie na ten bałagan z góry miałoby mu pomóc w dostrzeżeniu czegoś - chociaż chyba na pewno było to bezpieczniejsze w kwestii unikania rozbitego na podłodze szkła.
1. Stół zaraz po wejściu na niego załamuje się i Tomek kończy z zadrapaniami.
2. Tomek dostrzega potencjalnie pełną butelkę alkoholu gdzieś w kącie pokoju pod deską - a przynajmniej całą i nierozbitą.
3. Tomek chodząc po blacie nie zauważa krawędzi stołu, przez co traci równowagę i przewraca się na Zlatę.
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Kroki i gwizdnięcie, które usłyszałam za swoimi plecami, zmusiły mnie do szybkiej reakcji - już miałam wyciągać rękę, aby rzucić odpowiednie zaklęcie, które poskłada intruza, jednak w porę powstrzymałam ten odruch. Dzieciak wygląda jakoś znajomo. Czy to nie ten młody, któremu ten gnój Sallow grzebał w głowie?
-Ta. - rzucam tylko jako potwierdzenie jego słów. Pomieszczenie było srogo rozjebane. Już z tej odległości widziałam pęknięcia na drewnianych meblach.
Idę dalej, nawet nie omijam odłamków szkła, które chrupią pod podeszwami moich butów, jak ten śnieg na mrozie. Podłoga lepi się bardziej, niż zapamiętałam. Prędzej od alkoholu niż krwi. A zresztą, chuj go wie, co oni jeszcze tu robili.
-Już ci lepiej, że tak się panoszysz? - unoszę lekko prawą brew, obserwując, jak chłopaczek odstawia swój teatrzyk. - Główka już przestała boleć?
Nie ukrywam wschodniego akcentu. Tym razem pozwalam sobie na odrobinę swobody, bo pilnowanie perfekcyjne angielszczyzny klas średnich zaczęło solidnie mnie wkurwiać. Młody też nie brzmi jak jakiś paniczyk, więc pierdolić próby udawania miejscowego.
-Porządnie tu wszystko rozjebali. Właścicielkę już ścieli, czy jak? - sprawdzam, czy mam przy sobie fajki. Jak już coś tu znajdę, to miło będzie do procentów, uraczyć się dymem o smaku chuj wie czego. Kurwa, czy w tym mieście zamiast w magazynie, tytoń przetrzymuje się w czyjejś dupie? To chyba jedyne wytłumaczenie, dlaczego każde fajki jebią jak skurwysyn.
-Ktoś to będzie naprawiać, jak nikt jeszcze nie puścił tego z dymem? - patrzę na scenę, z której wyłamano parę desek - prawdopodobnie sprawdzali, czy nie ma tam jakichś mugoli. Ha. Znajome widoki. Cholernie znajome.
Ale nie mam kiedy przyjrzeć się wszystkiemu uważniej, bo nagle słyszę trzask, po czym coś ciężkiego, a mianowicie mój nowy towarzysz, ląduje wprost na mnie. A ja ląduje na dywanie z rozbitych butelek.
-Сука... - syczę przez zaciśnięte zęby. Nie wiem, jak bardzo pocięłam sobie łeb. Nie czułam znajomego szczypania i ciepła krwi. Na razie. Ale był inny problem - moja lewa dłoń nadziała się na ostry kawałek drewna, który wcześniej był chyba elementem jakiegoś mebla i teraz gruba drzazga wystawała z drugiej strony.
Kurwa. Jebana. Mać. Nowe rękawiczki w pizdu i jeszcze protezę rozmontowywać...
Wściekła chwytam młodego za włosy i mocno ciągnę w bok, żeby w odpowiedni sposób zmotywować go do tego, by ze mnie zlazł.
-Jeszcze raz coś takiego zrobisz, to pożałujesz, że się urodziłeś. I twoi koledzy również pożałują, że się urodzili. Zrozumiano? - wypowiadam słowa powoli, pozbawiając je jakichkolwiek emocji, żeby brzmiały chłodno i wiarygodnie. W końcu czuję, jak powoli po moim karku zaczyna spływać wąska stróżka krwi.
-Kurwa. - tym razem przekleństwo pada w miejscowym języku.
-Ta. - rzucam tylko jako potwierdzenie jego słów. Pomieszczenie było srogo rozjebane. Już z tej odległości widziałam pęknięcia na drewnianych meblach.
Idę dalej, nawet nie omijam odłamków szkła, które chrupią pod podeszwami moich butów, jak ten śnieg na mrozie. Podłoga lepi się bardziej, niż zapamiętałam. Prędzej od alkoholu niż krwi. A zresztą, chuj go wie, co oni jeszcze tu robili.
-Już ci lepiej, że tak się panoszysz? - unoszę lekko prawą brew, obserwując, jak chłopaczek odstawia swój teatrzyk. - Główka już przestała boleć?
Nie ukrywam wschodniego akcentu. Tym razem pozwalam sobie na odrobinę swobody, bo pilnowanie perfekcyjne angielszczyzny klas średnich zaczęło solidnie mnie wkurwiać. Młody też nie brzmi jak jakiś paniczyk, więc pierdolić próby udawania miejscowego.
-Porządnie tu wszystko rozjebali. Właścicielkę już ścieli, czy jak? - sprawdzam, czy mam przy sobie fajki. Jak już coś tu znajdę, to miło będzie do procentów, uraczyć się dymem o smaku chuj wie czego. Kurwa, czy w tym mieście zamiast w magazynie, tytoń przetrzymuje się w czyjejś dupie? To chyba jedyne wytłumaczenie, dlaczego każde fajki jebią jak skurwysyn.
-Ktoś to będzie naprawiać, jak nikt jeszcze nie puścił tego z dymem? - patrzę na scenę, z której wyłamano parę desek - prawdopodobnie sprawdzali, czy nie ma tam jakichś mugoli. Ha. Znajome widoki. Cholernie znajome.
Ale nie mam kiedy przyjrzeć się wszystkiemu uważniej, bo nagle słyszę trzask, po czym coś ciężkiego, a mianowicie mój nowy towarzysz, ląduje wprost na mnie. A ja ląduje na dywanie z rozbitych butelek.
-Сука... - syczę przez zaciśnięte zęby. Nie wiem, jak bardzo pocięłam sobie łeb. Nie czułam znajomego szczypania i ciepła krwi. Na razie. Ale był inny problem - moja lewa dłoń nadziała się na ostry kawałek drewna, który wcześniej był chyba elementem jakiegoś mebla i teraz gruba drzazga wystawała z drugiej strony.
Kurwa. Jebana. Mać. Nowe rękawiczki w pizdu i jeszcze protezę rozmontowywać...
Wściekła chwytam młodego za włosy i mocno ciągnę w bok, żeby w odpowiedni sposób zmotywować go do tego, by ze mnie zlazł.
-Jeszcze raz coś takiego zrobisz, to pożałujesz, że się urodziłeś. I twoi koledzy również pożałują, że się urodzili. Zrozumiano? - wypowiadam słowa powoli, pozbawiając je jakichkolwiek emocji, żeby brzmiały chłodno i wiarygodnie. W końcu czuję, jak powoli po moim karku zaczyna spływać wąska stróżka krwi.
-Kurwa. - tym razem przekleństwo pada w miejscowym języku.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
- Już…? Przestała… - zaczął powtarzać za nieznajomą, marszcząc brwi i zupełnie nie rozumiejąc o czym ona mówiła. Zaraz zaczął się jej jednak przyglądać bardziej - bo może skądś ją kojarzył, skądś przeoczył jej obecność? Nie był tak do końca pewny. Tym bardziej nie do takiego stopnia, aby mieli mieć jakieś wspólne pole do rozmowy na jakieś bóle głowy.
- Nie mam pojęcia. Pierwszy raz tu jestem i słyszałem tylko z drugiej ręki, co się zadziało. Trochę szkoda, podobno dobre miejsce do poznania ludzi w porcie - stwierdził, wzruszając jednak ramionami. Jak nie tutaj, to zaraz pozna gdzie indziej… Chociaż na razie stanowczo przyjazne poznawanie innych mu nie wyszło, kiedy przewrócił się na nieznajomą. Już chciał przepraszać, już chciał zacząć się miotać aby przeprosić czy znaleźć może jakąś szmatkę, kiedy tylko została na nim użyta dość brutalna siła.
- Ała, ała.. Przepraszam, już, już schodzę - zaczął w odruchu odpowiadać, rzeczywiście schodząc na podłogę obok kobiety, zerkając na nią niepewnie. Cóż, to nie było najlepsze rozpoczęcie znajomości. Zaraz też wstał, zaczynając rozglądać się po pomieszczeniu za czymkolwiek, co mogłoby się tutaj przydać do zatamowania krwawienia - bo chociaż do tego powinien się przydać.
Uśmiechnął się przepraszająco znów do kobiety, zaraz wstając i ruszając szukać czegoś za ladą. Jakakolwiek ścierka, cokolwiek…
- Wybacz, jeśli chcesz moja siostra może ci z tym pomóc… A, poczekaj, może nie wykonuj gwałtownych ruchów? Zaraz uprzątnę jakieś krzesło… Albo stół, może się tym razem nie załamie - rzucił, znajdując niezbyt dobrze prezentujące się szmatki, ale było to lepsze niż nic, prawda? Tym bardziej jeśli krwawienie miałoby się nasilić!
Zaraz wrócił do kobiety, podając jej rękę aby mogła wstać z podłogi, na której było mnóstwo śmieci i szkła, i drewna… Wszystkiego.
- Zrozumiano, nie trzeba mi powtarzać… Okej, może… może spróbuję poszukać czegoś do przemyciła tutaj? - rzucił, chociaż bardziej myślał na głos niż pytał się nieznajomej. Był skory do pomocy jej aby mogła usiąść bardziej przy stole na jednym z jeszcze dobrze zachowanych krzeseł, a po tym zabrał się do przebierania i odsuwania co większych śmieci z podłogi. Cóż, nie przypuszczał, że wyprawa do Parszywego Pasażera, żeby sprawdzić jak to wszystko wyglądało po opowieści Jamesa o tym co tu się wydarzyło, skończy się jego zamiataniem podłogi i względnym sprzątaniem.
- Nie mam pojęcia. Pierwszy raz tu jestem i słyszałem tylko z drugiej ręki, co się zadziało. Trochę szkoda, podobno dobre miejsce do poznania ludzi w porcie - stwierdził, wzruszając jednak ramionami. Jak nie tutaj, to zaraz pozna gdzie indziej… Chociaż na razie stanowczo przyjazne poznawanie innych mu nie wyszło, kiedy przewrócił się na nieznajomą. Już chciał przepraszać, już chciał zacząć się miotać aby przeprosić czy znaleźć może jakąś szmatkę, kiedy tylko została na nim użyta dość brutalna siła.
- Ała, ała.. Przepraszam, już, już schodzę - zaczął w odruchu odpowiadać, rzeczywiście schodząc na podłogę obok kobiety, zerkając na nią niepewnie. Cóż, to nie było najlepsze rozpoczęcie znajomości. Zaraz też wstał, zaczynając rozglądać się po pomieszczeniu za czymkolwiek, co mogłoby się tutaj przydać do zatamowania krwawienia - bo chociaż do tego powinien się przydać.
Uśmiechnął się przepraszająco znów do kobiety, zaraz wstając i ruszając szukać czegoś za ladą. Jakakolwiek ścierka, cokolwiek…
- Wybacz, jeśli chcesz moja siostra może ci z tym pomóc… A, poczekaj, może nie wykonuj gwałtownych ruchów? Zaraz uprzątnę jakieś krzesło… Albo stół, może się tym razem nie załamie - rzucił, znajdując niezbyt dobrze prezentujące się szmatki, ale było to lepsze niż nic, prawda? Tym bardziej jeśli krwawienie miałoby się nasilić!
Zaraz wrócił do kobiety, podając jej rękę aby mogła wstać z podłogi, na której było mnóstwo śmieci i szkła, i drewna… Wszystkiego.
- Zrozumiano, nie trzeba mi powtarzać… Okej, może… może spróbuję poszukać czegoś do przemyciła tutaj? - rzucił, chociaż bardziej myślał na głos niż pytał się nieznajomej. Był skory do pomocy jej aby mogła usiąść bardziej przy stole na jednym z jeszcze dobrze zachowanych krzeseł, a po tym zabrał się do przebierania i odsuwania co większych śmieci z podłogi. Cóż, nie przypuszczał, że wyprawa do Parszywego Pasażera, żeby sprawdzić jak to wszystko wyglądało po opowieści Jamesa o tym co tu się wydarzyło, skończy się jego zamiataniem podłogi i względnym sprzątaniem.
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pomyliłam go z kimś? Dziwne. Chłopak wyglądał zupełnie jak tamten, co go ten w dupę jebany politruk dopadł. Ale z drugiej strony te dzieciaki są takie podobne do siebie - wszystkie brudne, chude i w zniszczonych ciuchach.
-No proszę. Pierwszy raz? No to wiele cię ominęło. - przekrzywiam głowę i wpatruję się w niego, nie mrugając. - Łapanka była. Dziewuchę jakąś wywlekli, chłopaczka-gazeciarza i wielkoluda. Przy okazji całą resztę klienteli. Podobno młoda zaatakowała jakiegoś urzędasa, ale nie wiem, ile w tym prawdy.
Ponownie spoglądam na pobojowisko.
-Pewnie po prostu potrzebowali pretekstu, żeby się na kimś wyżyć. Normalka.
Kiedy wspominam tamten dzień, to chce mi się śmiać. Naprawdę, kurwa, nie mogli już wymyślić bardziej wiarygodnej bajeczki? Mogliby po prostu przyjść i bez zbędnego pierdolenia powiedzieć, że rozkazy mają, bo przyszedł donos, że ukrywają wrogów reżimu. Cholerni Angole nawet tak prostej rzeczy nie umieją zrobić.
-Chuj go wie. - wzruszam ramionami. - Byłam tu ze dwa razy. Ale w porównaniu do innych miejscówek - nie było tu najgorzej. I piwo nie smakowało jak szczyny.
Moglibyśmy dłużej tak gadać i porównywać miejscowe lokale gastronomiczne na mapie Londynu, gdyby gnojek na mnie nie spadł.
-Co się miotasz? - pytanie brzmi bardziej jak warknięcie.
Skupiłam się na tym, żeby wydostać pieprzony kawałek drewna z ręki, ale siedział tak mocno, że nie byłam go w stanie poruszyć nawet na milimetr. Пиздец. Miałam dziś pecha.
Jebać rozwaloną głowę - miewałam ja w gorszym stanie. Bardziej martwiłam się o protezę. Owszem, to była solidna goblińska robota, ale o rzeczy trzeba dbać, aby długo służyły, a kawałek drewna wetknięty między delikatne elementy temu zupełnie nie służył. Mogłabym próbować usunąć to magicznie, ale nie miałam pewności, czy zaklęcie bardziej czegoś nie uszkodzi, z magicznymi rzeczami jak z uszkodzonym kablem - trzeba, kurwa, ostrożnie. Nie pomagało też to, że rękawiczka zasłaniała kluczowe miejsce, przez co nie dało się określić, jak bardzo proteza została uszkodzona.
Podnoszę się z ziemi o własnych siłach, kompletnie ignorując rękę, jaką chłopak do mnie wyciągnął, ale zajmuję miejsce na krześle, które ten znalazł.
-Najpierw pomóż mi to wydostać. - na te słowa unoszę dłoń, żeby zaprezentować, prawdziwą skalę problemu. - A później zajmiemy się wódą.
Aż nie chce mi się wierzyć, że to mówię.
-No proszę. Pierwszy raz? No to wiele cię ominęło. - przekrzywiam głowę i wpatruję się w niego, nie mrugając. - Łapanka była. Dziewuchę jakąś wywlekli, chłopaczka-gazeciarza i wielkoluda. Przy okazji całą resztę klienteli. Podobno młoda zaatakowała jakiegoś urzędasa, ale nie wiem, ile w tym prawdy.
Ponownie spoglądam na pobojowisko.
-Pewnie po prostu potrzebowali pretekstu, żeby się na kimś wyżyć. Normalka.
Kiedy wspominam tamten dzień, to chce mi się śmiać. Naprawdę, kurwa, nie mogli już wymyślić bardziej wiarygodnej bajeczki? Mogliby po prostu przyjść i bez zbędnego pierdolenia powiedzieć, że rozkazy mają, bo przyszedł donos, że ukrywają wrogów reżimu. Cholerni Angole nawet tak prostej rzeczy nie umieją zrobić.
-Chuj go wie. - wzruszam ramionami. - Byłam tu ze dwa razy. Ale w porównaniu do innych miejscówek - nie było tu najgorzej. I piwo nie smakowało jak szczyny.
Moglibyśmy dłużej tak gadać i porównywać miejscowe lokale gastronomiczne na mapie Londynu, gdyby gnojek na mnie nie spadł.
-Co się miotasz? - pytanie brzmi bardziej jak warknięcie.
Skupiłam się na tym, żeby wydostać pieprzony kawałek drewna z ręki, ale siedział tak mocno, że nie byłam go w stanie poruszyć nawet na milimetr. Пиздец. Miałam dziś pecha.
Jebać rozwaloną głowę - miewałam ja w gorszym stanie. Bardziej martwiłam się o protezę. Owszem, to była solidna goblińska robota, ale o rzeczy trzeba dbać, aby długo służyły, a kawałek drewna wetknięty między delikatne elementy temu zupełnie nie służył. Mogłabym próbować usunąć to magicznie, ale nie miałam pewności, czy zaklęcie bardziej czegoś nie uszkodzi, z magicznymi rzeczami jak z uszkodzonym kablem - trzeba, kurwa, ostrożnie. Nie pomagało też to, że rękawiczka zasłaniała kluczowe miejsce, przez co nie dało się określić, jak bardzo proteza została uszkodzona.
Podnoszę się z ziemi o własnych siłach, kompletnie ignorując rękę, jaką chłopak do mnie wyciągnął, ale zajmuję miejsce na krześle, które ten znalazł.
-Najpierw pomóż mi to wydostać. - na te słowa unoszę dłoń, żeby zaprezentować, prawdziwą skalę problemu. - A później zajmiemy się wódą.
Aż nie chce mi się wierzyć, że to mówię.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
- Aha, pierwszy. Dopiero od niedawna jestem w Londynie, ale brat wspomniał słowem, że coś się tutaj zadziało - wyjaśnił krótko, nie mając pojęcia czy rozmówczynie znała Jamesa, czy raczej nie. Nie mógł wiedzieć jakie znajomości jego młodszy brat miał w tym mieście - on wciąż się czuł jakby nie znał nikogo. Z jednej strony miał wrażenie, że jest to problematyczne, ale za to już z kolejnej… no cóż, zawsze kogoś mógł poznać, prawda? Nic nie stało mu na przeszkodzie w tej kwestii, tym bardziej że raczej był bardziej niż mniej towarzyski.
A w sytuacjach jak ta, zazwyczaj starał się zachować bycie neutralnym - nie bardzo się miotać, odsunąć i nie ryzykować potencjalnej zemsty. I prawdopodobnie postąpiłby bardzo podobnie, gdyby nie kwestia niekoniecznie spotykanego wyglądu ręki kobiety, w który zaczął się wpatrywać z niezrozumieniem. Dorastał w magicznym świecie, i dorastał w tym mugolskim - był w stanie pojąć wiele rzeczy na raz, ale coś takiego stanowczo wychodziło poza jego najśmielsze wyobrażania. A był przecież człowiekiem bardzo kreatywnym, który rzadko miewał z podobnymi rzeczami problemy!
Więc dlaczego teraz…
Otrząsnął się nieco, słysząc prośbę. Miał tego… dotknąć? Wyciągnąć…
- Jasne, już, poczekaj… Mogę..? - rzucił, przyglądając się przez chwilę protezie, choć nie dotykając jej jeszcze i próbując znaleźć sposób jak mógłby coś takiego wydostać. W końcu do podobnych rzeczy była potrzebna precyzyjna robota, a nie dało się ukryć, że w tym momencie jego rozmówczyni miała szczęście w nieszczęściu, że to właśnie ten starszy z braci Doe znalazł się przy niej. Nawet jeśli to on był sprawcą zamieszania, miał doświadczenie w tego typu precyzyjnej robocie z zaangażowaniem rąk. Nie jeden raz w życiu już rozbrajał zamki i zabezpieczenia - zarówno magiczne jak i mugolskie. Wiedział jak posługiwać się wytrychami i innymi podobnymi…
Ale tutaj potrzebował czegoś bardziej precyzyjnego.
Zaraz chwycił swoją różdżkę, sięgając po pobliski kawałek drewna.
- Acus - rzucił zaklęcie, a przedmiot w jego dłoni zaczął się przemieniać w pęsetę idealną do zadania.
Spojrzał zaraz z lekkim uśmiechem na kobietę.
- Będzie łatwiej… Na coś szczególnego mam uważać? - zapytał, nie musząc raczej ukrywać, że z podobną mechaniczną ręką miał pierwszy raz w życiu do czynienia.
A w sytuacjach jak ta, zazwyczaj starał się zachować bycie neutralnym - nie bardzo się miotać, odsunąć i nie ryzykować potencjalnej zemsty. I prawdopodobnie postąpiłby bardzo podobnie, gdyby nie kwestia niekoniecznie spotykanego wyglądu ręki kobiety, w który zaczął się wpatrywać z niezrozumieniem. Dorastał w magicznym świecie, i dorastał w tym mugolskim - był w stanie pojąć wiele rzeczy na raz, ale coś takiego stanowczo wychodziło poza jego najśmielsze wyobrażania. A był przecież człowiekiem bardzo kreatywnym, który rzadko miewał z podobnymi rzeczami problemy!
Więc dlaczego teraz…
Otrząsnął się nieco, słysząc prośbę. Miał tego… dotknąć? Wyciągnąć…
- Jasne, już, poczekaj… Mogę..? - rzucił, przyglądając się przez chwilę protezie, choć nie dotykając jej jeszcze i próbując znaleźć sposób jak mógłby coś takiego wydostać. W końcu do podobnych rzeczy była potrzebna precyzyjna robota, a nie dało się ukryć, że w tym momencie jego rozmówczyni miała szczęście w nieszczęściu, że to właśnie ten starszy z braci Doe znalazł się przy niej. Nawet jeśli to on był sprawcą zamieszania, miał doświadczenie w tego typu precyzyjnej robocie z zaangażowaniem rąk. Nie jeden raz w życiu już rozbrajał zamki i zabezpieczenia - zarówno magiczne jak i mugolskie. Wiedział jak posługiwać się wytrychami i innymi podobnymi…
Ale tutaj potrzebował czegoś bardziej precyzyjnego.
Zaraz chwycił swoją różdżkę, sięgając po pobliski kawałek drewna.
- Acus - rzucił zaklęcie, a przedmiot w jego dłoni zaczął się przemieniać w pęsetę idealną do zadania.
Spojrzał zaraz z lekkim uśmiechem na kobietę.
- Będzie łatwiej… Na coś szczególnego mam uważać? - zapytał, nie musząc raczej ukrywać, że z podobną mechaniczną ręką miał pierwszy raz w życiu do czynienia.
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-No ciekawe, ciekawe, że o tym nie słyszałeś. Cały port huczał po tej akcji. Przynajmniej przez pewną chwilę - wzruszam ramionami. Trochę dziwne, że młokos nie słyszał o całej akcji… ale równie dobrze mogła się zagubić w gąszczu innych plotek o nalotach, łapankach i innych tego typu chujstwach. Tak już jest, że w pewnej chwili wpierdol staje się codziennością, na który nie zwracasz już uwagi.
Ktoś przepadł? Kogoś zajebali? No cóż, brzmi jak wtorek.
Ale dla mnie wtorkiem nie była prawie rozjebana ręka. Krew z rozwalonej głowy i owszem. Ale nie ona. Nie pamiątka po największym błędzie mojego życia. Pewnie, gdybym rzuciła złotem w dobrego magomedyka, to może mógłby mi odtworzyć taką prawdziwą - z krwi, kości, ścięgien i bliżej nieokreślonych płynów. Jednak nigdy na to się nie zdecydowałam, woląc mieć pamiątkę po swoich pomyłkach przed oczami każdego dnia.
-Nie zadawaj głupich pytań, tylko działaj - mówię przez zaciśnięte zęby. "Mogę?". Chuja możesz. Musisz. Musisz to naprawić.
To miejsce musiało być pechowe. Najpierw wjazd psów, a teraz to. Chyba może trzeba to zaorać. Spalić, wyrównać, posypać solą. Dla pewności.
Młody chyba przyjął sobie do serca zadanie, bo nawet wyczarował odpowiednie narzędzie. Tyle wygrać, że nie poszedł gmerać brudnymi paluchami w mojej ręce. To w sumie ciekawe, bo ludzie zawsze i wszędzie lezą z łapami. To rodzi pytanie, czym właściwie młody zajmuje się na co dzień? Chociaż to raczej pytanie retoryczne.
-Masz uważać, żeby nie popsuć. To delikatny mechanizm - wbijam w chłopaczka wzrok. - I teraz robimy tak. Ty dostajesz drzazgę i nie niszczysz mojej własności, a ja nie przetrącę ci twoich sprytnych paluszków. Jasne?
Jeszcze mocniej zaciskam szczęki, kiedy na chwile kolory przed moimi oczami stają się ciut ciemniejsze. Kurwa. Chyba przyjebałam czachą mocniej, niż sądziłam.
-I jeszcze jedno. Jak się sprawdzisz i wydostaniesz drzazgę, a jeszcze znajdziesz mi po wszystkim alkohol, to oprócz tego, że nie zrobię z ciebie kaleki, to dostaniesz ciepły obiad - zmieniam ton, na taki zwyczajny, zupełnie jakbym mówiła o pogodzie. - Mam w domu gar tłustej zupy mięsnej.
Ktoś przepadł? Kogoś zajebali? No cóż, brzmi jak wtorek.
Ale dla mnie wtorkiem nie była prawie rozjebana ręka. Krew z rozwalonej głowy i owszem. Ale nie ona. Nie pamiątka po największym błędzie mojego życia. Pewnie, gdybym rzuciła złotem w dobrego magomedyka, to może mógłby mi odtworzyć taką prawdziwą - z krwi, kości, ścięgien i bliżej nieokreślonych płynów. Jednak nigdy na to się nie zdecydowałam, woląc mieć pamiątkę po swoich pomyłkach przed oczami każdego dnia.
-Nie zadawaj głupich pytań, tylko działaj - mówię przez zaciśnięte zęby. "Mogę?". Chuja możesz. Musisz. Musisz to naprawić.
To miejsce musiało być pechowe. Najpierw wjazd psów, a teraz to. Chyba może trzeba to zaorać. Spalić, wyrównać, posypać solą. Dla pewności.
Młody chyba przyjął sobie do serca zadanie, bo nawet wyczarował odpowiednie narzędzie. Tyle wygrać, że nie poszedł gmerać brudnymi paluchami w mojej ręce. To w sumie ciekawe, bo ludzie zawsze i wszędzie lezą z łapami. To rodzi pytanie, czym właściwie młody zajmuje się na co dzień? Chociaż to raczej pytanie retoryczne.
-Masz uważać, żeby nie popsuć. To delikatny mechanizm - wbijam w chłopaczka wzrok. - I teraz robimy tak. Ty dostajesz drzazgę i nie niszczysz mojej własności, a ja nie przetrącę ci twoich sprytnych paluszków. Jasne?
Jeszcze mocniej zaciskam szczęki, kiedy na chwile kolory przed moimi oczami stają się ciut ciemniejsze. Kurwa. Chyba przyjebałam czachą mocniej, niż sądziłam.
-I jeszcze jedno. Jak się sprawdzisz i wydostaniesz drzazgę, a jeszcze znajdziesz mi po wszystkim alkohol, to oprócz tego, że nie zrobię z ciebie kaleki, to dostaniesz ciepły obiad - zmieniam ton, na taki zwyczajny, zupełnie jakbym mówiła o pogodzie. - Mam w domu gar tłustej zupy mięsnej.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
- Skupiłem się na… innych rzeczach. I wciąż tu jestem nowy - wyjaśnił spokojnie, bo i nie widział powodów do kłamstwa w tej kwestii. Warto czasem było się dowiedzieć, co się działo z plotek, ale nie miał na to ostatnio czasu - nie, od kiedy odnalazł brata, i siostrę. I bratową. Nie miał jeszcze szans rozeznać się we wszystkim co tylko tutaj było.
Czasy były takie, że każdy zajmował się tym czym tylko mógł i jak mógł - i czasem było nie wnikać dokładnie w to, co to tak właściwie znaczyło. Tam kradzież, tam pomoc na budowie, tam jeszcze co innego. Można było powiedzieć, że Thomas prawdopodobnie jak każdy sprawny chłopak w jego mu podobnym wieku korzystał z fizycznych możliwości i giętkości. Czasem przydawały się sprawne dłonie, sprawne palce, bo kto wiedział kiedy będzie trzeba rozbroić jakiś zamek czy zapleść siostrze warkocza?
Przełknął ślinę nerwowo, zaraz uśmiechając się od ucha do ucha, jakby starał się sprzedać najlepszą ze swoich wizytówek - szeroki uśmiech, zapewniający o swoich umiejętnościach. Powinien być pewny siebie, nawet jeśli nieznajoma go przerażała. Ale kogo on się nie bał, szczególnie w tych czasach? Stanowczo strach był dobrym motywatorem.
- Idealnie - odpowiedział, zaraz nachylając się z pincetą do ręki półgoblinki, wciąż dziwiąc się nad tym mechanizmem. Nie widywał takich, i wciąż nie wiedział czy było to coś magicznego, czy jednak mugolskiego. Ale to chyba miało w tym momencie najmniejsze znaczenie, kiedy narzędzie dedykowane do tak precyzyjnych działań znalazło się między delikatnym mechanizmem, aby powoli i ostrożnie uchwycić pałętającą się drzazgę. Chociaż na słowa o zupie, Thomas wyraźnie się nieco spiął. Jedzenie w końcu zawsze było dla niego całkiem dobrym motywatorem i tutaj wcale nie było inaczej.
Uśmiechnął się lekko, kiwając głową. Cóż, prawdą było że Sheila mogła być na niego zła, ale… przecież nie powinien odmawiać jedzenia, a korzystać z tego co się trafiało mu w życiu! I to nie tak, że nie doceniał kuchni siostry, bo była najlepsza pod słońcem - a przynajmniej według niego - ale nie mogli odmawiać darmowemu posiłkowi, szczególnie w takich czasach, kiedy sami mieli problem z pożywieniem. Chociaż kto nie miał w czasach wojny?
Zajęło to dłuższą chwilę, nieco nerwów i porządnego skupienia Tomka, a jego twarz dla tych którzy go znali, z pewnością mogła wyglądać komicznie. W końcu kto by przypuszczał, że mógł być aż tak śmiertelnie poważny?
Z drugie strony, jeśli by się jego przyjaciele dowiedzieli, że na szali była zupa, z pewnością nikt nie miałby więcej pytań.
Zaraz jednak pinceta nie tylko prześlizgnęła się poza mechanizm ręki, ale także wyraźnie pociągnęła za sobą niechcianą drzazgę.
- Wszystko działa? - dopytał niepewnie, nie wiedząc w końcu czego miał się spodziewać po nieznanej ręce - jakiejś dziwnej maszynerii, która stanowczo wykraczała wizją poza jego i tak dość mocno wybujałą wyobraźnię.
Czasy były takie, że każdy zajmował się tym czym tylko mógł i jak mógł - i czasem było nie wnikać dokładnie w to, co to tak właściwie znaczyło. Tam kradzież, tam pomoc na budowie, tam jeszcze co innego. Można było powiedzieć, że Thomas prawdopodobnie jak każdy sprawny chłopak w jego mu podobnym wieku korzystał z fizycznych możliwości i giętkości. Czasem przydawały się sprawne dłonie, sprawne palce, bo kto wiedział kiedy będzie trzeba rozbroić jakiś zamek czy zapleść siostrze warkocza?
Przełknął ślinę nerwowo, zaraz uśmiechając się od ucha do ucha, jakby starał się sprzedać najlepszą ze swoich wizytówek - szeroki uśmiech, zapewniający o swoich umiejętnościach. Powinien być pewny siebie, nawet jeśli nieznajoma go przerażała. Ale kogo on się nie bał, szczególnie w tych czasach? Stanowczo strach był dobrym motywatorem.
- Idealnie - odpowiedział, zaraz nachylając się z pincetą do ręki półgoblinki, wciąż dziwiąc się nad tym mechanizmem. Nie widywał takich, i wciąż nie wiedział czy było to coś magicznego, czy jednak mugolskiego. Ale to chyba miało w tym momencie najmniejsze znaczenie, kiedy narzędzie dedykowane do tak precyzyjnych działań znalazło się między delikatnym mechanizmem, aby powoli i ostrożnie uchwycić pałętającą się drzazgę. Chociaż na słowa o zupie, Thomas wyraźnie się nieco spiął. Jedzenie w końcu zawsze było dla niego całkiem dobrym motywatorem i tutaj wcale nie było inaczej.
Uśmiechnął się lekko, kiwając głową. Cóż, prawdą było że Sheila mogła być na niego zła, ale… przecież nie powinien odmawiać jedzenia, a korzystać z tego co się trafiało mu w życiu! I to nie tak, że nie doceniał kuchni siostry, bo była najlepsza pod słońcem - a przynajmniej według niego - ale nie mogli odmawiać darmowemu posiłkowi, szczególnie w takich czasach, kiedy sami mieli problem z pożywieniem. Chociaż kto nie miał w czasach wojny?
Zajęło to dłuższą chwilę, nieco nerwów i porządnego skupienia Tomka, a jego twarz dla tych którzy go znali, z pewnością mogła wyglądać komicznie. W końcu kto by przypuszczał, że mógł być aż tak śmiertelnie poważny?
Z drugie strony, jeśli by się jego przyjaciele dowiedzieli, że na szali była zupa, z pewnością nikt nie miałby więcej pytań.
Zaraz jednak pinceta nie tylko prześlizgnęła się poza mechanizm ręki, ale także wyraźnie pociągnęła za sobą niechcianą drzazgę.
- Wszystko działa? - dopytał niepewnie, nie wiedząc w końcu czego miał się spodziewać po nieznanej ręce - jakiejś dziwnej maszynerii, która stanowczo wykraczała wizją poza jego i tak dość mocno wybujałą wyobraźnię.
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Stoliki w pobliżu sceny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer