Aneks kuchenny
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Aneks kuchenny
Skromny aneks kuchenny znajduje się na prawej, patrząc od strony wejścia, ścianie jedynego pokoju. To zaledwie dwie szafki wypchane garnuszkami i czajniczkami wraz z miejscem na kociołek; naczynia, szklanki, talerze, dwie miski, dwie szklaneczki na whisky i jeden mały kieliszek znajdują się na podłużnej półeczce wiszącej nad szafkami. W buteleczkach poustawianych wzdłuż blatu suszą się świeże zioła, a w puszkach przechowywane są herbaty oraz ingrediencje niezbędne do domowej nauki eliksirów.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Popełnianie zawsze było jej nie w smak. Musiała osiągnąć więcej, udowodnić więcej niż inni płeć męska w departamencie. Była kobietą, a to znaczy, że każda porażka, każdy błąd liczone były podwójnie, każdy źle postawiony krok – potrójnie. A może to tylko jej się tak wydawało. Może to były tylko podszepty urażonej dumy, która wzrastała przy wiecznym niezadowoleniu i dezaprobacie ojca. Cokolwiek to było, zawsze toczyło się krok za nią, zawsze boleśnie szczypało i irytowało. A kiedy porażka goniła porażkę, wzrastała w niej złość. Nie potrafiła jeszcze odnaleźć równowagi między świadomością własnych słabości, nad którymi musiała pracować a bezradnością przegranej. Ale szukała wciąż ścieżek, które doprowadziłyby ją do celu.
W takich sytuacjach jak ta, czuła się o krok bliżej. Mimo drgających z gniew szczęk, widziała przed sobą ścieżkę. Jedną z wielu.
– Nie mogłam być taka niska. Sprawia ci to satysfakcję, co? – burknęła rozdrażniona, podążając wzrokiem za nożem, który podnosił. Spojrzała mu w oczy, ale nie odnalazła w nich oznak samobójczych popędów. Potem źrenice zogniskowały się na czerwonych śladach na jego stopach. Chciała już spytać o chęci odkrojenia sobie jej dla równowagi, ale w porę się powstrzymała. Naprawdę wiele potrafiła przetrwać, ale rozmowa z Brendanem Weasleyem, w której grała rolę karzełka z głosem skradzionym piszczałce, naprawdę była ponad jej siły. Nikt nie chciał postawić się w takiej sytuacji, jeśli po drugiej stronie stałaby tak silna osobowość.
Dlatego zdecydowała się pójść za nim i skorzystać z książki, jaką jej podsunął, a potem wdrapać się z trudem na krzesło. Rozumiała już, jak potężnym zaklęciem było Diminuendo – najpierw zgnieć wroga upokorzeniem, zmniejsz razem z nim jego różdżkę, a na sam koniec zmuś go do wdrapywania się na krzesło. Plan doskonały. O ile jesteś wprawiony ze sztuką transmutacji.
Przyglądała się cały czas Weasleyowi, z cichym, skrytym za beznamiętnym wyrazem twarzy uznaniem. Wybitnie szybko przystosował się do nowej sytuacji. Brak ręki wciąż mu przeszkadzał, ale radził sobie z tym całkiem dobrze. Nie licząc krwi na ostrzu noża i jego stopie.
Nie odezwała się, odnotowując w pamięci, że kiedy odzyska głos, odpowie na wszystkie pytania i prowokacje. Mimowolnie zamknęła oczy, gdy pierwsze zgłoski zostały utrwalone przez jego głos, by za chwilę wyraźnie zakołysać się w dźwięcznej inkantacji. Zaklęcie zadziałało natychmiast. Zmiana położenia jej ciała okazała się dziwniejsza, niż sądziła, ale nie otworzyła oczu, dopóki nie poczuła, że przestała rosnąć. Uchyliła powieki, niemal od razu trafiając spojrzeniem na sylwetkę Brendana. Przepłynęła po niej, na dłuższą chwilę zatrzymując się na jego twarzy. Podniosła się, jakby ostrożnie, niepewnie. Wzięła głęboki wdech.
– Po pierwsze: jestem wdzięczna za pomoc – Jackie szybko wstawała na nogi, nie lubiła roztkliwiać się nad cudownością nowonarodzenia, choć to zjawisko na pewno zasługiwało na podziw. – Po drugie: dobrze cię widzieć, chciałeś sobie odkroić stopę dla równowagi? – musiała. – Po trzecie: mogę krzyczeć na ciebie bez potrzeby próby przeskakiwania najwyższych rejestrów, zawsze i wszędzie, nawet nie musisz o to prosić. I po czwarte – nie zauważyła, kiedy wstała i zaczęła chodzić od jednej ściany do drugiej. – To był fatalny błąd, Brendan, absolutnie fatalny błąd. Pozwoliłam sobie na głupotę. Absolutną, fatalną głupotę.
Zazwyczaj nie była gadułą. Zazwyczaj nie atakowała Brendana w jego własnym mieszkaniu.
Zazwyczaj nie przebywała z nim tak długo sam na sam.
W takich sytuacjach jak ta, czuła się o krok bliżej. Mimo drgających z gniew szczęk, widziała przed sobą ścieżkę. Jedną z wielu.
– Nie mogłam być taka niska. Sprawia ci to satysfakcję, co? – burknęła rozdrażniona, podążając wzrokiem za nożem, który podnosił. Spojrzała mu w oczy, ale nie odnalazła w nich oznak samobójczych popędów. Potem źrenice zogniskowały się na czerwonych śladach na jego stopach. Chciała już spytać o chęci odkrojenia sobie jej dla równowagi, ale w porę się powstrzymała. Naprawdę wiele potrafiła przetrwać, ale rozmowa z Brendanem Weasleyem, w której grała rolę karzełka z głosem skradzionym piszczałce, naprawdę była ponad jej siły. Nikt nie chciał postawić się w takiej sytuacji, jeśli po drugiej stronie stałaby tak silna osobowość.
Dlatego zdecydowała się pójść za nim i skorzystać z książki, jaką jej podsunął, a potem wdrapać się z trudem na krzesło. Rozumiała już, jak potężnym zaklęciem było Diminuendo – najpierw zgnieć wroga upokorzeniem, zmniejsz razem z nim jego różdżkę, a na sam koniec zmuś go do wdrapywania się na krzesło. Plan doskonały. O ile jesteś wprawiony ze sztuką transmutacji.
Przyglądała się cały czas Weasleyowi, z cichym, skrytym za beznamiętnym wyrazem twarzy uznaniem. Wybitnie szybko przystosował się do nowej sytuacji. Brak ręki wciąż mu przeszkadzał, ale radził sobie z tym całkiem dobrze. Nie licząc krwi na ostrzu noża i jego stopie.
Nie odezwała się, odnotowując w pamięci, że kiedy odzyska głos, odpowie na wszystkie pytania i prowokacje. Mimowolnie zamknęła oczy, gdy pierwsze zgłoski zostały utrwalone przez jego głos, by za chwilę wyraźnie zakołysać się w dźwięcznej inkantacji. Zaklęcie zadziałało natychmiast. Zmiana położenia jej ciała okazała się dziwniejsza, niż sądziła, ale nie otworzyła oczu, dopóki nie poczuła, że przestała rosnąć. Uchyliła powieki, niemal od razu trafiając spojrzeniem na sylwetkę Brendana. Przepłynęła po niej, na dłuższą chwilę zatrzymując się na jego twarzy. Podniosła się, jakby ostrożnie, niepewnie. Wzięła głęboki wdech.
– Po pierwsze: jestem wdzięczna za pomoc – Jackie szybko wstawała na nogi, nie lubiła roztkliwiać się nad cudownością nowonarodzenia, choć to zjawisko na pewno zasługiwało na podziw. – Po drugie: dobrze cię widzieć, chciałeś sobie odkroić stopę dla równowagi? – musiała. – Po trzecie: mogę krzyczeć na ciebie bez potrzeby próby przeskakiwania najwyższych rejestrów, zawsze i wszędzie, nawet nie musisz o to prosić. I po czwarte – nie zauważyła, kiedy wstała i zaczęła chodzić od jednej ściany do drugiej. – To był fatalny błąd, Brendan, absolutnie fatalny błąd. Pozwoliłam sobie na głupotę. Absolutną, fatalną głupotę.
Zazwyczaj nie była gadułą. Zazwyczaj nie atakowała Brendana w jego własnym mieszkaniu.
Zazwyczaj nie przebywała z nim tak długo sam na sam.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Rzeczywiście nie potrafił powstrzymać uśmiechu - drobna, skurczona Jackie kontrastowała wyglądam zarówno ze swoim charakterem, jak i podejściem do świata. Nigdy nie traktował jej jak wrażliwej niewiasty ani też nie jak damę oczekującej na wybawienie przez rycerza, nie przypominała mu nigdy jednej z wielu zagubionych dziewcząt, które nie rozumiały brutalności świata i deklarowały swoją niezależność wbrew wszystkiemu, a przede wszystkim wbrew samym sobie. Nie, Jackie była wojowniczką, silną, odważną i skorą do poświęceń, o otwartym sercu i szlachetnym duchu. Nie było łatwo traktować jej jak równą sobie, kiedy ciałem przypominała dziecko, ale naprawdę usiłował powstrzymać to drżenie rozbawionych wargi - pech chciał, że naprawdę nie potrafił tego robić.
- Każdy był kiedyś taki niski, Jackie - miała też dziwną skłonność do negowania swoich przywar, a to nigdy nie było dobrą ścieżką. Był w tym momencie jednorękim bandytą i nie próbował zaprzeczyć rzeczywistości, obwieszczając wszem i owszem światu, że ręce miał dwie. Słabości istniały, o sile człowieka świadczyło to, jak sobie z nimi potrafił poradzić, a nie to, jak niewiele ich miał. Człowiek bez słabości był jedynie człowiekiem żyjącym w zaprzeczeniu. - Nie - dodał, zgodnie z resztą z prawdą - przeważnie się jej trzymał, nie tylko dlatego, że kłamstwo nie było jego mocną stroną. Patrzenie na nią z góry nie sprawiało mu satysfakcji. - Dlaczego miałoby? - O to pytać nie musiał, wiedział, bo znał ją przecież nie od dzisiaj. Świat był dla niej torem przeszkód, pełnym pułapek, w które łatwo wskoczyć: niepotrzebnie szukała ich u niego. Otrzymała wszak pomoc, której najwyraźniej szukała.
Obserwował ją - rosnącą do pierwotnej postaci - tak naprawdę wolał ją widzieć w pełnej krasie, piskliwy głos odejmował jej chmurnemu spojrzeniu buntowniczego gniewu, którego ogień mimo wszystko godny był podziwu. Rozłożył ręce, zaklęcie zadziałało perfekcyjnie - po jej reakcji sądził, że skala problemu była większa, a rozprawienie się z klątwą zajmie im nieco więcej czasu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił ją, wchodząc jej w słowo, złowieszcze po pierwsze zapowiadało kontynuację, co do której nie był wcale pewien, czy miał ochotę jej słuchać. Powiększona Jackie może nie wydawała mu się groźniejsza, ale na pewno była znacznie głośniejsza. - Bez nogi wciąż byłoby mnie więcej, niż ciebie - może chciałem nam wyrównać szanse? - Ściągnął spojrzenie na stopę, z której faktycznie sączyły się krople krwi - niedbale otarł ją o nogawkę spodni. Miał nadzieję, że jego akrobacje pozostaną pozbawione świadków, a skoro już się takowy znalazł - nie zamierzał się z nich tłumaczyć. Był prawie pewien, że Jackie nie byłaby w stanie zrozumieć tej zabawy. Na punkt trzeci - przytknął dłoń do skroni w żołnierskim meldunku, zapewniając, że przyjął ów fakt do wiadomości. - Potrafisz krzyczeć na najwyższych rejestrach również w tej formie? - Wolał się upewnić: kiedyś słyszał, że odpowiednio wysokimi dźwiękami można było stłuc szkło. Zawsze go zastanawiało, czy był to tylko mit, czy prawda - a Jackie obsadzona w roli śpiewaczki nagle wydała mu się bardzo zabawna.
- Błąd z pewnością - przytaknął, zakładając ręce na piersi - nagle spoważniał, w kwestii pracy nie żartował nigdy. Mieli zbyt ważne zadanie do wykonania, choć w tej materii nie mógł mieć pewności, czy nie chodziło o coś więcej: o Zakon. - Kto cię tak urządził? - A po jej reakcji był już całkiem pewien, że tę opowieść wręcz musiał usłyszeć. Człowiek popełniał błędy po to, by móc na nich uczyć - siebie i innych.
- Wiesz, ja... nieczęsto przyjmuję tutaj gości - Być może powinien też wytłumaczyć się z wszechobecnej ciasnoty i bałaganu. Cóż, zawsze musiał być ten pierwszy raz. - Napijesz się czego? - Co się właściwie proponowało w takiej sytuacji? Whisky? Wbrew pozorom była kobietą - nie wypadało, a wina przecież nie miał. - Kawy? - zaryzykował więc w ciemno.
- Każdy był kiedyś taki niski, Jackie - miała też dziwną skłonność do negowania swoich przywar, a to nigdy nie było dobrą ścieżką. Był w tym momencie jednorękim bandytą i nie próbował zaprzeczyć rzeczywistości, obwieszczając wszem i owszem światu, że ręce miał dwie. Słabości istniały, o sile człowieka świadczyło to, jak sobie z nimi potrafił poradzić, a nie to, jak niewiele ich miał. Człowiek bez słabości był jedynie człowiekiem żyjącym w zaprzeczeniu. - Nie - dodał, zgodnie z resztą z prawdą - przeważnie się jej trzymał, nie tylko dlatego, że kłamstwo nie było jego mocną stroną. Patrzenie na nią z góry nie sprawiało mu satysfakcji. - Dlaczego miałoby? - O to pytać nie musiał, wiedział, bo znał ją przecież nie od dzisiaj. Świat był dla niej torem przeszkód, pełnym pułapek, w które łatwo wskoczyć: niepotrzebnie szukała ich u niego. Otrzymała wszak pomoc, której najwyraźniej szukała.
Obserwował ją - rosnącą do pierwotnej postaci - tak naprawdę wolał ją widzieć w pełnej krasie, piskliwy głos odejmował jej chmurnemu spojrzeniu buntowniczego gniewu, którego ogień mimo wszystko godny był podziwu. Rozłożył ręce, zaklęcie zadziałało perfekcyjnie - po jej reakcji sądził, że skala problemu była większa, a rozprawienie się z klątwą zajmie im nieco więcej czasu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił ją, wchodząc jej w słowo, złowieszcze po pierwsze zapowiadało kontynuację, co do której nie był wcale pewien, czy miał ochotę jej słuchać. Powiększona Jackie może nie wydawała mu się groźniejsza, ale na pewno była znacznie głośniejsza. - Bez nogi wciąż byłoby mnie więcej, niż ciebie - może chciałem nam wyrównać szanse? - Ściągnął spojrzenie na stopę, z której faktycznie sączyły się krople krwi - niedbale otarł ją o nogawkę spodni. Miał nadzieję, że jego akrobacje pozostaną pozbawione świadków, a skoro już się takowy znalazł - nie zamierzał się z nich tłumaczyć. Był prawie pewien, że Jackie nie byłaby w stanie zrozumieć tej zabawy. Na punkt trzeci - przytknął dłoń do skroni w żołnierskim meldunku, zapewniając, że przyjął ów fakt do wiadomości. - Potrafisz krzyczeć na najwyższych rejestrach również w tej formie? - Wolał się upewnić: kiedyś słyszał, że odpowiednio wysokimi dźwiękami można było stłuc szkło. Zawsze go zastanawiało, czy był to tylko mit, czy prawda - a Jackie obsadzona w roli śpiewaczki nagle wydała mu się bardzo zabawna.
- Błąd z pewnością - przytaknął, zakładając ręce na piersi - nagle spoważniał, w kwestii pracy nie żartował nigdy. Mieli zbyt ważne zadanie do wykonania, choć w tej materii nie mógł mieć pewności, czy nie chodziło o coś więcej: o Zakon. - Kto cię tak urządził? - A po jej reakcji był już całkiem pewien, że tę opowieść wręcz musiał usłyszeć. Człowiek popełniał błędy po to, by móc na nich uczyć - siebie i innych.
- Wiesz, ja... nieczęsto przyjmuję tutaj gości - Być może powinien też wytłumaczyć się z wszechobecnej ciasnoty i bałaganu. Cóż, zawsze musiał być ten pierwszy raz. - Napijesz się czego? - Co się właściwie proponowało w takiej sytuacji? Whisky? Wbrew pozorom była kobietą - nie wypadało, a wina przecież nie miał. - Kawy? - zaryzykował więc w ciemno.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bystry wzrok dostrzegł ten drgający łuk ust – powstrzymywany uśmiech był dostatecznym powodem, by potwierdzić pokładane w nim zaufanie. Nie miał zamiaru zaśmiać jej się w twarz, a to podniosło ją na duchu, czego bardzo nie chciała pokazać. Była przed nim, przed Brendanem, jak małe dziecko, które na przekór wszystkiemu i wszystkim próbuje utrzymać rozeźloną minę, chociaż dorosły, ku pocieszeniu, podaje jej do dłoni słodkiego lizaka. Bo przecież Weasley nie chciał źle, nigdy nie postąpiłby wobec niej nieprofesjonalnie. Daleko mu było do reakcji szukających ofiar nastolatków, których widok we wspomnieniach wciąż przyprawiał Jackie o dreszcze i alergiczny szczękościsk. Wyrósł z tego. A może nigdy nie zdołał dorosnąć do tego momentu? Nie potrafiła wyobrazić sobie Brendana w takiej masce. W jakiejkolwiek. Był żywym posągiem, który ktoś kiedyś postawił na hołd tej prawdziwej szlacheckiej godności i poświęceniu, jakiego nikt inny nie był zdolny dokonać. I była cholernie dumna z tego, że to akurat on krył w sobie pytania, na które nie chciała odpowiadać.
Myśli zaczynały już wić niedbale gniazdo na jej głowie, złożone z jednorakich elementów stanowiło tylko (nie)chciany dystraktor, więc zatrzymywała na jego sylwetce spojrzenie tylko na urywek chwili, zaraz uciekając nim na bok, na łóżko, na szklane naczynia stojące na półce, na ubrania, które zmieniły miejsce, na podłogę i jej drewniane elementy, gdzieniegdzie tworzące dziurawą mozaikę podłużnych wnęk i rys, na drobne przedmioty wskazujące wyraźnie na obecność kobiety w tym mieszkaniu. Podobnej do niego, jak sądziła (a może nie? akta pod tym względem niezręcznie milczały). Nawet, kiedy urosła, niemal natychmiast odrzucając od siebie istnienie działania Diminuendo, ciało nie chciało się uspokoić. Serce waliło o żebra w rytmie bębnów wojennych, jakby wciąż chciało ruszyć do walki; dłonie były spocone, irytująco zimne na kostkach i knykciach.
– Wyrównać szanse? – irlandzki akcent podniósł wypowiedź na wyżyny zbyt jaskrawego niedowierzania. Kontynuowała dalej, doceniając zręczną ripostę Weasleya. – Nie obrażaj mnie – wzrok na chwilę znów padł na stopę, ale usta niestrudzenie toczyły rozmowę dalej. A raczej monolog – na tę chwilę. – Nie próbowałam jeszcze. Chcesz być pierwszym, który się przekona? – miała nadzieję, że powie „nie”, bo sama nie chciała tego słuchać. Przypomniało jej się wtedy dzieciństwo, kiedy męczyła ojca piskiem do momentu, aż zgodził się zabrać ją do wesołego miasteczka, a potem zachrypła na kilka dni. Nie rozumiała tego wtedy, nie rozumiała dzisiaj.
Szczęki same się zacisnęły, kiedy drążył temat dalej. Rozumiała to jednak, chociaż coś wewnątrz niej zapierało się rękami i nogami przed opowiedzeniem pokręconej historii. Wzięła w końcu głębszy, szybki wdech i tak samo szybki wydech oddała.
– Skamander znowu wpadł na trop Harry’ego – zaczęła jakoś niespokojnie, nerwowo. – Samuel, nie Anthony, ale on też w tym uczestniczył – podniosła wzrok na Brendana, gdy zapytał o to, co pije. Uniosła brwi, to pytanie zbiło ją odrobinę z pantałyku, ale szybko się zreflektowała. – Nie masz ognistej? Kawa może być. Słaba. Bez mleka. – była pewna, że słuchał dalej, więc wróciła do opowieści. – Wpadł na trop Harry’ego, tak. Harry the Twin. Kojarzysz? Ostatnio w Biurze było o nim głośno. On i jego banda porywali dzieciaki, żeby potem wykorzystywać je jako obiekty w swoich doświadczeniach. Krew najwyraźniej nie miała tu znaczenie, bo nie porywali tylko mugolaków, dzieci półkrwi czarodziejów, nie gardzili też dziećmi czystymi – coś w niej prychnęło wściekle. Co to znaczy „czystymi”? Słodki Godryku. – W trójkę postanowiliśmy zbadać ostatni jego ślad, po czym okazało się do niego wrócił. Zaczął uciekać – sam, wtedy tak, był sam. Chudzielec ma nogi dłuższe niż wiosenny zając. Pościg nie trwał długo. Trafiliśmy w końcu do ruin Mer-Akha, co było z jego strony okrutnie cwane, stare gruzy dawnej chwały blokują możliwość teleportacji – skrzywiła się widocznie, mocniej marszcząc brwi. Znów chodziła od ściany do ściany jak ślepy pies. Ognista na pewno by się przydała, bo pewnie rozkazałaby jej usiąść. Nikt mądry nie pił alkoholu w czasie wysiłku. – Wszystko doprowadziło nas do groty, która, jestem tego pewna, jest legowiskiem węży. I mam podstawy, żeby tak twierdzić – ostry ton, jakim okrasiła ostatnie zdanie, mógł wydać się agresywny. – Masywne drzwi, które prowadziły dalej, były zabezpieczone. Zbyt dobrze jak na Harry'ego. Runy wydrążone na całym ich obwodzie. To one… to przeze mnie tak się stało. Ostatnio przeglądałam akta sprawy z niewłaściwym rozprawieniem się z tego typu szyframi w Gringotcie. Sądziłam, że pamięć rysunkowa pomoże mi przełamać zaklęcie, ale zamiast tego przysporzyła nam kłopotów. Nieszczęsne finie odbiło się od zamkniętego przejścia i poraziło całą naszą trójkę – pod koniec historii zaczynała już nieprzyjemnie chrypnąć, chociaż podejrzewała, że to nie wina ilości wypowiedzianych słów, a niekontrolowanych rejestrów, jakie osiągała podczas werbalizowania ich. – Zaschło mi w gardle. W każdym razie tak to wszystko wyglądało. Mogliśmy się cofnąć. Nieprzygotowanie nigdy dawało nam przewagi nad wrogiem. Cholera.
Usiadła w końcu na krześle, spojrzała na swoje dłonie. Palce jednej z nich niemal mimowolnie uciekły do kieszeni jej ciepłej, granatowej szaty. Zdawało jej się, że czarny bez niemal parzył jej palce.
Myśli zaczynały już wić niedbale gniazdo na jej głowie, złożone z jednorakich elementów stanowiło tylko (nie)chciany dystraktor, więc zatrzymywała na jego sylwetce spojrzenie tylko na urywek chwili, zaraz uciekając nim na bok, na łóżko, na szklane naczynia stojące na półce, na ubrania, które zmieniły miejsce, na podłogę i jej drewniane elementy, gdzieniegdzie tworzące dziurawą mozaikę podłużnych wnęk i rys, na drobne przedmioty wskazujące wyraźnie na obecność kobiety w tym mieszkaniu. Podobnej do niego, jak sądziła (a może nie? akta pod tym względem niezręcznie milczały). Nawet, kiedy urosła, niemal natychmiast odrzucając od siebie istnienie działania Diminuendo, ciało nie chciało się uspokoić. Serce waliło o żebra w rytmie bębnów wojennych, jakby wciąż chciało ruszyć do walki; dłonie były spocone, irytująco zimne na kostkach i knykciach.
– Wyrównać szanse? – irlandzki akcent podniósł wypowiedź na wyżyny zbyt jaskrawego niedowierzania. Kontynuowała dalej, doceniając zręczną ripostę Weasleya. – Nie obrażaj mnie – wzrok na chwilę znów padł na stopę, ale usta niestrudzenie toczyły rozmowę dalej. A raczej monolog – na tę chwilę. – Nie próbowałam jeszcze. Chcesz być pierwszym, który się przekona? – miała nadzieję, że powie „nie”, bo sama nie chciała tego słuchać. Przypomniało jej się wtedy dzieciństwo, kiedy męczyła ojca piskiem do momentu, aż zgodził się zabrać ją do wesołego miasteczka, a potem zachrypła na kilka dni. Nie rozumiała tego wtedy, nie rozumiała dzisiaj.
Szczęki same się zacisnęły, kiedy drążył temat dalej. Rozumiała to jednak, chociaż coś wewnątrz niej zapierało się rękami i nogami przed opowiedzeniem pokręconej historii. Wzięła w końcu głębszy, szybki wdech i tak samo szybki wydech oddała.
– Skamander znowu wpadł na trop Harry’ego – zaczęła jakoś niespokojnie, nerwowo. – Samuel, nie Anthony, ale on też w tym uczestniczył – podniosła wzrok na Brendana, gdy zapytał o to, co pije. Uniosła brwi, to pytanie zbiło ją odrobinę z pantałyku, ale szybko się zreflektowała. – Nie masz ognistej? Kawa może być. Słaba. Bez mleka. – była pewna, że słuchał dalej, więc wróciła do opowieści. – Wpadł na trop Harry’ego, tak. Harry the Twin. Kojarzysz? Ostatnio w Biurze było o nim głośno. On i jego banda porywali dzieciaki, żeby potem wykorzystywać je jako obiekty w swoich doświadczeniach. Krew najwyraźniej nie miała tu znaczenie, bo nie porywali tylko mugolaków, dzieci półkrwi czarodziejów, nie gardzili też dziećmi czystymi – coś w niej prychnęło wściekle. Co to znaczy „czystymi”? Słodki Godryku. – W trójkę postanowiliśmy zbadać ostatni jego ślad, po czym okazało się do niego wrócił. Zaczął uciekać – sam, wtedy tak, był sam. Chudzielec ma nogi dłuższe niż wiosenny zając. Pościg nie trwał długo. Trafiliśmy w końcu do ruin Mer-Akha, co było z jego strony okrutnie cwane, stare gruzy dawnej chwały blokują możliwość teleportacji – skrzywiła się widocznie, mocniej marszcząc brwi. Znów chodziła od ściany do ściany jak ślepy pies. Ognista na pewno by się przydała, bo pewnie rozkazałaby jej usiąść. Nikt mądry nie pił alkoholu w czasie wysiłku. – Wszystko doprowadziło nas do groty, która, jestem tego pewna, jest legowiskiem węży. I mam podstawy, żeby tak twierdzić – ostry ton, jakim okrasiła ostatnie zdanie, mógł wydać się agresywny. – Masywne drzwi, które prowadziły dalej, były zabezpieczone. Zbyt dobrze jak na Harry'ego. Runy wydrążone na całym ich obwodzie. To one… to przeze mnie tak się stało. Ostatnio przeglądałam akta sprawy z niewłaściwym rozprawieniem się z tego typu szyframi w Gringotcie. Sądziłam, że pamięć rysunkowa pomoże mi przełamać zaklęcie, ale zamiast tego przysporzyła nam kłopotów. Nieszczęsne finie odbiło się od zamkniętego przejścia i poraziło całą naszą trójkę – pod koniec historii zaczynała już nieprzyjemnie chrypnąć, chociaż podejrzewała, że to nie wina ilości wypowiedzianych słów, a niekontrolowanych rejestrów, jakie osiągała podczas werbalizowania ich. – Zaschło mi w gardle. W każdym razie tak to wszystko wyglądało. Mogliśmy się cofnąć. Nieprzygotowanie nigdy dawało nam przewagi nad wrogiem. Cholera.
Usiadła w końcu na krześle, spojrzała na swoje dłonie. Palce jednej z nich niemal mimowolnie uciekły do kieszeni jej ciepłej, granatowej szaty. Zdawało jej się, że czarny bez niemal parzył jej palce.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie była jak tajfun, który nagle wtargnął do jego mieszkania, dziki, nieposkromiony, trochę nieobliczalny i przede wszystkim zagadkowy. Nie do końca potrafił ją zrozumieć, w ogóle nie rozumiał formy, w której się u niego znalazła i w ogóle nie rozumiał, jak znalazła drogę do jego mieszkania - ale to wszystko odchodziło w dal, jako kwestia nieistotna, kiedy ten tajfun po raz kolejny rozbijał się prosto o niego.
- Za kogo ty mnie masz? Nie obrażam ani kobiet ani dzieci - zastrzegł, niewinnie przemycając szpilę wbitą w poprzednią formę aurorki, lekko unosząc przed siebie dłoń w przeczącym geście. - Chcę - odparł też bez zawahania, choć tak naprawdę nie chciał, nigdy nie tolerował dobrze wysokich tonów: choć nie mógł mieć pewności, jak wysokie była w stanie wydać z siebie Jackie. Czuł, że na swój sposób rzucała mu wyzwanie - a on miał zamiar je podjąć, bo nigdy się nie wycofywał. Na swój sposób, w bardzo pokręcony sposób, była to groźba, a takim przecież nigdy nie ulegał. Ale ta kwestia - musiała poczekać, źródło problemu było ważniejsze niż prywatne przepychanki. Klątwa mimo swojej śmieszności była bardzo poważna, ktoś musiał za to odpowiadać. Musiał się skoncentrować, żeby ze zbyt szybko wypowiadanych słów, naznaczonych nietutejszym akcentem, wyciągnąć sedno.
- Kojarzę - mruknął, zgodnie z resztą z prawdą, sprawa Skamanderów była wstrząsająca, jak każda, w której ofiarami były dzieci. Widywał wiele, widywał śmierć, zadawał ją, widywał krzywdę, widywał wynaturzenia powstałe przy pomocy najmroczniejszej ze sztuk magicznych. I nigdy, ale to nigdy, nie był w stanie przyzwyczaić się do krzywdy dokonanej na dzieciach, trzeba było mieć chory umysł, żeby być do tego zdolnym. - Każdy zrobiłby wszystko, żeby dopaść tego skurwiela - stwierdził bez zawahania, nie dbając o to, że rzucone przez niego słowo być może było nieco zbyt mocne, zasługiwał na to miano jak mało kto. - Mogli nawet robić dla Grindelwalda - stwierdził, wspierając się bokiem o pobliską ścianę, ich działalność zaskakująco mocno zbiegała się ze sprawą Hogwartu, którą wykrył Zakon Feniksa. - Wiele bym oddał za to, żeby móc ich przesłuchać - Chociażby po to, żeby obić im pyski i sprawić, że pożałowaliby każdego dnia swojej zwyrodniałej działalności, zobaczyć w ich oczach strach - kiedy będą już znów małymi ludźmi z dłońmi upiętymi w zbyt zimnych kajdanach. Wcześniej - musieli czuć się nadludźmi. Nienawidził ich wszystkich. - Czystej krwi - poprawił ją machinalnie, dziecko czyste brzmiało kuriozalnie, podobnie jak zwrot czysta krew, a jednak ten drugi zdawał się mieć łagodniejszą konotację. Krew Brendana była ponoć szlachetna, ale zarzekłby się, że miał wśród przodków przynajmniej kilku mugoli - podobnie jak każdy inny spośród dwudziestu siedmiu rodów. Dawno powinni wykreślić Weasleyów z tego śmiesznego skorowidzu, nikt od nich nie był nim zainteresowany - za wyjątkiem niezbyt mądrej siostry Garretta. - Węży? Co masz na myśli? - Węże nigdy nie były zwiastunem dobrego, ani realne, ani metaforyczne. W ich świecie były symbolem złego, symbolem Salazara, symbolem Slytherina i jego dziedziców, a czarnoksiężnicy z lubością ten symbol utrwalali, wybór kryjówki mógł nie być przypadkowy. Wsłuchiwał się w słowa Jackie, tym samym wycofując się do kuchennych szafek, z jednej znajdujących się wyżej wyjąwszy butelkę ognistej. - Mam - mruknął przez ramię, musiał się upewnić, odkąd jego dłoń pokryła blizna gwardii, z rozwagą podchodził do wszystkich form przyćmiewania umysłu, wróg mógł czaić się wszędzie. W żaden sposób nie zareagował na jej propozycję, fakt, że ją wysunęła, jedynie ułatwił mu sprawę. Rozlał alkohol do dwóch szklanek, wypełniając je do połowy. Wręczył jedno z naczyń Jackie - do ręki, nieelegancko, ale nie miał stołu. Przeważnie nie zapraszał gości do domu. Cóż, Jackie też nie zaprosił.
- Czekaj - przerwał jej, stając naprzeciw - wpatrując się w jej oczy z niedowierzaniem wymalowanym na jego twarzy tak jasno, jak na twarzy dziecka. Ściągnął brew, skrzywił lekko usta, oczy otworzył szeroko, w zaskoczeniu. - Czy ja cię dobrze zrozumiałem? - Zawsze był odpowiedzialny. Owszem, brawura była mu bliska, ryzykował, ryzykował często i rzadko tego żałował, zawsze robił wszystko, co mógł, żeby domknąć śledztwo - lub zajść w nim jak najdalej się dało. Ale nigdy, przenigdy nie porywał się na sprawy, o których nie miał pojęcia. - Stwierdziłaś, że zdejmiesz z wejścia silną klątwę, bo widziałaś obrazki, na których ktoś robił to źle? - Odetchnął, głęboko, wypijając zawartość swojej szklanki - na raz. - Gdzie miałaś głowę, Jackie? - zapytał wprost, z lekka bezradnością; sama sprowadziła na siebie ten wypadek i miała ogromne szczęście w nieszczęściu, że zaklęcie nie było groźne. Ofensywne, owszem, osłabiało ją, ale dało się je ściągnąć stosunkowo prosto - mogło ją zabić. Martwił się o nią. Zważył w dłoni pustą szklankę, zastanawiając się, czy nie roztrzaskać jej o pobliską ścianę - ale tego nie zrobił, zamiast tego raz jeszcze pokręcił przecząco głową. - Nie wierzę - stwierdził, nieco oskarżycielsko, powracając spojrzeniem ku jej oczom. - Mieliście go na wyciągnięcie ręki - mówił powoli, zupełnie jakby sądził, że Jackie o tym wszystkim nie wie, z niedowierzaniem, żalem, zawodem - I zawaliliście po całej linii. Zamiast wrócić się po specjalistę, który potrafiłby chociaż odczytać te runy, wolałaś wziąć się za to sama. Szlag - zaklął, to było niesprawiedliwe, ten człowiek zrobił zbyt wiele złego, by to wszystko tak po prostu uszło mu płazem. - Teraz wiedzą, że ich kryjówka jest spalona. Nie wrócą tam, nie ma szans. Kiedy znowu ktoś natrafi na ich ślad, powinien za nimi ruszyć ktoś bardziej doświadczony - rzucił, nim zdążył pomyśleć, przecierając pulsującą skroń dłonią.
- Za kogo ty mnie masz? Nie obrażam ani kobiet ani dzieci - zastrzegł, niewinnie przemycając szpilę wbitą w poprzednią formę aurorki, lekko unosząc przed siebie dłoń w przeczącym geście. - Chcę - odparł też bez zawahania, choć tak naprawdę nie chciał, nigdy nie tolerował dobrze wysokich tonów: choć nie mógł mieć pewności, jak wysokie była w stanie wydać z siebie Jackie. Czuł, że na swój sposób rzucała mu wyzwanie - a on miał zamiar je podjąć, bo nigdy się nie wycofywał. Na swój sposób, w bardzo pokręcony sposób, była to groźba, a takim przecież nigdy nie ulegał. Ale ta kwestia - musiała poczekać, źródło problemu było ważniejsze niż prywatne przepychanki. Klątwa mimo swojej śmieszności była bardzo poważna, ktoś musiał za to odpowiadać. Musiał się skoncentrować, żeby ze zbyt szybko wypowiadanych słów, naznaczonych nietutejszym akcentem, wyciągnąć sedno.
- Kojarzę - mruknął, zgodnie z resztą z prawdą, sprawa Skamanderów była wstrząsająca, jak każda, w której ofiarami były dzieci. Widywał wiele, widywał śmierć, zadawał ją, widywał krzywdę, widywał wynaturzenia powstałe przy pomocy najmroczniejszej ze sztuk magicznych. I nigdy, ale to nigdy, nie był w stanie przyzwyczaić się do krzywdy dokonanej na dzieciach, trzeba było mieć chory umysł, żeby być do tego zdolnym. - Każdy zrobiłby wszystko, żeby dopaść tego skurwiela - stwierdził bez zawahania, nie dbając o to, że rzucone przez niego słowo być może było nieco zbyt mocne, zasługiwał na to miano jak mało kto. - Mogli nawet robić dla Grindelwalda - stwierdził, wspierając się bokiem o pobliską ścianę, ich działalność zaskakująco mocno zbiegała się ze sprawą Hogwartu, którą wykrył Zakon Feniksa. - Wiele bym oddał za to, żeby móc ich przesłuchać - Chociażby po to, żeby obić im pyski i sprawić, że pożałowaliby każdego dnia swojej zwyrodniałej działalności, zobaczyć w ich oczach strach - kiedy będą już znów małymi ludźmi z dłońmi upiętymi w zbyt zimnych kajdanach. Wcześniej - musieli czuć się nadludźmi. Nienawidził ich wszystkich. - Czystej krwi - poprawił ją machinalnie, dziecko czyste brzmiało kuriozalnie, podobnie jak zwrot czysta krew, a jednak ten drugi zdawał się mieć łagodniejszą konotację. Krew Brendana była ponoć szlachetna, ale zarzekłby się, że miał wśród przodków przynajmniej kilku mugoli - podobnie jak każdy inny spośród dwudziestu siedmiu rodów. Dawno powinni wykreślić Weasleyów z tego śmiesznego skorowidzu, nikt od nich nie był nim zainteresowany - za wyjątkiem niezbyt mądrej siostry Garretta. - Węży? Co masz na myśli? - Węże nigdy nie były zwiastunem dobrego, ani realne, ani metaforyczne. W ich świecie były symbolem złego, symbolem Salazara, symbolem Slytherina i jego dziedziców, a czarnoksiężnicy z lubością ten symbol utrwalali, wybór kryjówki mógł nie być przypadkowy. Wsłuchiwał się w słowa Jackie, tym samym wycofując się do kuchennych szafek, z jednej znajdujących się wyżej wyjąwszy butelkę ognistej. - Mam - mruknął przez ramię, musiał się upewnić, odkąd jego dłoń pokryła blizna gwardii, z rozwagą podchodził do wszystkich form przyćmiewania umysłu, wróg mógł czaić się wszędzie. W żaden sposób nie zareagował na jej propozycję, fakt, że ją wysunęła, jedynie ułatwił mu sprawę. Rozlał alkohol do dwóch szklanek, wypełniając je do połowy. Wręczył jedno z naczyń Jackie - do ręki, nieelegancko, ale nie miał stołu. Przeważnie nie zapraszał gości do domu. Cóż, Jackie też nie zaprosił.
- Czekaj - przerwał jej, stając naprzeciw - wpatrując się w jej oczy z niedowierzaniem wymalowanym na jego twarzy tak jasno, jak na twarzy dziecka. Ściągnął brew, skrzywił lekko usta, oczy otworzył szeroko, w zaskoczeniu. - Czy ja cię dobrze zrozumiałem? - Zawsze był odpowiedzialny. Owszem, brawura była mu bliska, ryzykował, ryzykował często i rzadko tego żałował, zawsze robił wszystko, co mógł, żeby domknąć śledztwo - lub zajść w nim jak najdalej się dało. Ale nigdy, przenigdy nie porywał się na sprawy, o których nie miał pojęcia. - Stwierdziłaś, że zdejmiesz z wejścia silną klątwę, bo widziałaś obrazki, na których ktoś robił to źle? - Odetchnął, głęboko, wypijając zawartość swojej szklanki - na raz. - Gdzie miałaś głowę, Jackie? - zapytał wprost, z lekka bezradnością; sama sprowadziła na siebie ten wypadek i miała ogromne szczęście w nieszczęściu, że zaklęcie nie było groźne. Ofensywne, owszem, osłabiało ją, ale dało się je ściągnąć stosunkowo prosto - mogło ją zabić. Martwił się o nią. Zważył w dłoni pustą szklankę, zastanawiając się, czy nie roztrzaskać jej o pobliską ścianę - ale tego nie zrobił, zamiast tego raz jeszcze pokręcił przecząco głową. - Nie wierzę - stwierdził, nieco oskarżycielsko, powracając spojrzeniem ku jej oczom. - Mieliście go na wyciągnięcie ręki - mówił powoli, zupełnie jakby sądził, że Jackie o tym wszystkim nie wie, z niedowierzaniem, żalem, zawodem - I zawaliliście po całej linii. Zamiast wrócić się po specjalistę, który potrafiłby chociaż odczytać te runy, wolałaś wziąć się za to sama. Szlag - zaklął, to było niesprawiedliwe, ten człowiek zrobił zbyt wiele złego, by to wszystko tak po prostu uszło mu płazem. - Teraz wiedzą, że ich kryjówka jest spalona. Nie wrócą tam, nie ma szans. Kiedy znowu ktoś natrafi na ich ślad, powinien za nimi ruszyć ktoś bardziej doświadczony - rzucił, nim zdążył pomyśleć, przecierając pulsującą skroń dłonią.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie potrafiła przy nim wykonać kroku do przodu. Przesuwała się według granicy, którą sam określał, a którą ona tylko lekko weryfikowała. Ich przekomarzanie się było jak gra w szachy. Ja wykonam jeden ruch, ty wykonaj następny, będziemy tak grać, dopóki jedno z nas nie postawi w szachu drugiego. Pasowało to jej, zaskakująco dobrze się w tym odnajdywała. Dlatego, że był lustrzanym odbiciem jej ojca. Jej matka nigdy nie miała szansy przekazać jej pewne rady – nigdy nie wybieraj mężczyzn podobnych do swojego ojca, bo źle się to dla ciebie skończy.
– Może kiedyś będziesz miał taką okazję. To na pewno niesamowite przeżycie – odparła, identycznie jak on nie mając zamiaru wycofywać się z podjętej walki na słowa.
Oboje jednak rozumieli priorytet, który posiadał podejmowany za chwilę temat. Każdą sprawę musieli doprowadzić do końca – najlepiej takiego, gdzie czarnoksiężnik kończył w Azkabanie, odprowadzany przez bardziej doświadczonych, odporniejszych, mogących obronić się przed zimną aurą dementorów, nieśmiertelnych strażników miejsca, gdzie nadzieja w pełni uciekała. Dyskusja, która miała sprowadzić Jackie do parteru, rozpoczęła się między nimi niemal od razu. Proste łączenie faktów, jeszcze prostsze wysnuwanie wniosków.
– To metafora, ale niezwykle trafna. Harry nie był tam sam, gromadził zaufanych ludzi, którzy mieli pomagać mu w próbach na dzieciakach – przyjęła od niego szklankę z ognistą, natychmiast opróżniając ją do dna. Znała się na alkoholu, potrafiła go pić, ale odporności jeszcze nie wyrobiła, by chwalić się nią przed jakimkolwiek mężczyzną. Zasłoniła usta przedramieniem, zacisnęła powieki na krótką chwilę, ale natychmiast je otworzyła, kiedy palące ogniki trunku przestały lizać jej gardło.
Przez zaciśnięte szczęki przebrnęło nieprzyjemne drgnięcie, aż poczuła je w koniuszkach palców. Mrowienie szybko przeszło na całą dłoń, w której trzymała szklankę. Oddechy stały się głębsze. Napięcie rosło w całym jej ciele.
I w jednym momencie puściło.
– Wiem, jasna cholera, WIEM! – wrzasnęła mu prosto w twarz, nie spuszczając rozwścieczonego wzroku z jego oczu. Tęczówki nabrały barwy rdzy, były ciemne; jasne, ogniste akcenty zniknęły, pochłonięte przez złość. Doskonale wiedziała, że Brendan ma rację. Straciła głowę. W czasie pościgu albo w momencie, kiedy odłączyła się od chłopaków, kusząc los. Adrenalina tak długo krążyła w jej żyłach, że nawet nie pamiętała o guzie. – To było durne ryzyko, ale chcieliśmy się go podjąć, bo nie było już innego wyjścia, rozumiesz?! – mięśnie coraz mocniej spinały się na szklance. Czuła, że jeszcze chwila i będzie mu ją winna. Odeszła od niego, znalazła jakąś pionową powierzchnię. Może to był blat. Nie wiedziała. Może krzesło. To nie miało znaczenia. Zasłoniła oczy dłonią, chcąc się uspokoić. To nic nie dało. Zaciśnięta pięść przecięła w powietrze i uderzyła głucho w ścianę. – Gdybyśmy wrócili po specjalistę, zniknęliby stamtąd! Wiedzieli, że tu jesteśmy. Że gonimy Harry’ego. Wyszłoby na to samo, a stracilibyśmy tylko cenny czas!
Wargi błądziły, próbowały odnaleźć pozycję właściwą dla wbijających się w skroń szpikulców myśli. Nozdrza na zmianę rozchylały się i kurczyły jak u konających na lądzie ryb. Czuła się przed nim rozebrana, obdarta ze wszystkich najbardziej intymnych odczuć. Ze wstydu, który wypływał z niej pod postacią krzyku; z bezradności, przez którą nie mogła znów podnieść na niego wzroku; z głupoty, którą próbowała za wszelką cenę ukryć pod zgarbionymi, ociężałymi ramionami.
Dokładnie tak, jak przed ojcem.
– Może kiedyś będziesz miał taką okazję. To na pewno niesamowite przeżycie – odparła, identycznie jak on nie mając zamiaru wycofywać się z podjętej walki na słowa.
Oboje jednak rozumieli priorytet, który posiadał podejmowany za chwilę temat. Każdą sprawę musieli doprowadzić do końca – najlepiej takiego, gdzie czarnoksiężnik kończył w Azkabanie, odprowadzany przez bardziej doświadczonych, odporniejszych, mogących obronić się przed zimną aurą dementorów, nieśmiertelnych strażników miejsca, gdzie nadzieja w pełni uciekała. Dyskusja, która miała sprowadzić Jackie do parteru, rozpoczęła się między nimi niemal od razu. Proste łączenie faktów, jeszcze prostsze wysnuwanie wniosków.
– To metafora, ale niezwykle trafna. Harry nie był tam sam, gromadził zaufanych ludzi, którzy mieli pomagać mu w próbach na dzieciakach – przyjęła od niego szklankę z ognistą, natychmiast opróżniając ją do dna. Znała się na alkoholu, potrafiła go pić, ale odporności jeszcze nie wyrobiła, by chwalić się nią przed jakimkolwiek mężczyzną. Zasłoniła usta przedramieniem, zacisnęła powieki na krótką chwilę, ale natychmiast je otworzyła, kiedy palące ogniki trunku przestały lizać jej gardło.
Przez zaciśnięte szczęki przebrnęło nieprzyjemne drgnięcie, aż poczuła je w koniuszkach palców. Mrowienie szybko przeszło na całą dłoń, w której trzymała szklankę. Oddechy stały się głębsze. Napięcie rosło w całym jej ciele.
I w jednym momencie puściło.
– Wiem, jasna cholera, WIEM! – wrzasnęła mu prosto w twarz, nie spuszczając rozwścieczonego wzroku z jego oczu. Tęczówki nabrały barwy rdzy, były ciemne; jasne, ogniste akcenty zniknęły, pochłonięte przez złość. Doskonale wiedziała, że Brendan ma rację. Straciła głowę. W czasie pościgu albo w momencie, kiedy odłączyła się od chłopaków, kusząc los. Adrenalina tak długo krążyła w jej żyłach, że nawet nie pamiętała o guzie. – To było durne ryzyko, ale chcieliśmy się go podjąć, bo nie było już innego wyjścia, rozumiesz?! – mięśnie coraz mocniej spinały się na szklance. Czuła, że jeszcze chwila i będzie mu ją winna. Odeszła od niego, znalazła jakąś pionową powierzchnię. Może to był blat. Nie wiedziała. Może krzesło. To nie miało znaczenia. Zasłoniła oczy dłonią, chcąc się uspokoić. To nic nie dało. Zaciśnięta pięść przecięła w powietrze i uderzyła głucho w ścianę. – Gdybyśmy wrócili po specjalistę, zniknęliby stamtąd! Wiedzieli, że tu jesteśmy. Że gonimy Harry’ego. Wyszłoby na to samo, a stracilibyśmy tylko cenny czas!
Wargi błądziły, próbowały odnaleźć pozycję właściwą dla wbijających się w skroń szpikulców myśli. Nozdrza na zmianę rozchylały się i kurczyły jak u konających na lądzie ryb. Czuła się przed nim rozebrana, obdarta ze wszystkich najbardziej intymnych odczuć. Ze wstydu, który wypływał z niej pod postacią krzyku; z bezradności, przez którą nie mogła znów podnieść na niego wzroku; z głupoty, którą próbowała za wszelką cenę ukryć pod zgarbionymi, ociężałymi ramionami.
Dokładnie tak, jak przed ojcem.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
W innych okolicznościach zapewne drgnęłyby mu usta lub zapewniłby ją, że nikt jej whiskey nie wypije, kiedy nie będzie patrzyła, w innych okolicznościach zapewne przyjrzałby się jej gestom dłużej, bez trudu odczytując ich znaczenie przepełnione lękiem, zawodem i złością- na samą siebie. W innych okolicznościach, w tych: najważniejsze było to, do czego dopuściła Jackie, popełniając błąd, którego popełnić nigdy nie powinna. Nadmierna pewność siebie prowadzi do zguby, czarodziej odpowiedzialny za innych - a taka była rola aurorów - musiał mieć na uwadze przede wszystkim powodzenie misji. Potrafić oszacować, kiedy ryzyko jest zbędne i nie warte zachodu. Krzyk Jackie zdał się nie zrobić na nim żadnego wrażenia, stał naprzeciw niej, nawet nie drgnąwszy, patrząc jej prosto w oczy. Nie przerywał jej, pozwolił jej skończyć, nie wtrącając się w ani jedno słowo - być może ten krzyk był jej w jakiś sposób potrzebny; być może potrzebowała go, żeby wykrzyczeć z siebie złość, ale mimo to, nie mogła wypierać się błędów, które popełniła ani sądzić, że krzykiem zagłuszy wyrzuty.
- Nie, Jackie, nie rozumiem - odparł ze złością, choć nie podnosząc głosu, wycofując się, by odłożyć na pobliski blat pustą już szklankę, uderzając nią o powierzchnię z cichym brzdękiem. - Właśnie o to chodzi, że nie rozumiem. - Nie była przecież żółtodziobem, pracowała w zawodzie już ładnych parę lat - jak mogła popełniać błędy tak karygodne? Auror nie mógł sobie na to pozwalać - to od jego decyzji zależało czasem ludzkie życie. Zachowała się lekkomyślnie, nie było na to wytłumaczenia. Pociągnął spojrzeniem za świstem jej pięści, wciąż nie mógł uwierzyć. Zawsze istniało inne wyjście - wierzyć, że nie, to usprawiedliwiać tamtą noc. Noc, podczas której otworzyli skrzynię, która zniszczyła wszystko, bo nie było innego wyjścia. Licząc na mniejsze zło, otrzymali większe. - To nie miało żadnych szans na powodzenie, nie mogło się udać. Trzeba być głupim, żeby igrać z tak potężnymi mocami, nie mając o nich pojęcia. - Pokręcił głową, uniósł się, czuł falę krwi napływającą do głowy, nie potrafił skupić myśli - na niczym prócz złości, złości za zmarnowaną szansę. Ten człowiek był zwyrodnialcem i zasługiwał na Azkaban jak mało kto - a oni to po prostu... - Gdybyście wrócili po specjalistę, być może wciąż by tam był. Tak dobrze zabezpieczonej kryjówki nie opuszcza się po godzinie ani nie spędza się tam jednej nocy, takie kryjówki służą im czasem miesiącami. - Przecież o tym wiedziała, nie była na swojej pierwszej misji. - Być może zniknęliby i wrócili za jakiś czas. Skąd możesz wiedzieć, że nie sądzili, że was zgubili? Cholera, Jackie, mogliście kogoś wysłać po pomoc i zostać pod tą cholerną kryjówką, póki pomoc nie przybędzie! - nawet nie zauważył, kiedy jego głos się uniósł, przyjmując ostrzejszy ton; jeśli istniało coś, co wzbudzało w nim takie emocje, jak ucieczka tych, którzy zasługiwali na najgorsze, to była to bezmyślność aurorów. - To gra zespołowa, nie możesz wierzyć, że sama poradzisz sobie ze wszystkim. - Próbowała coś udowodnić? Pokazać światu? Nie była już małą dziewczynką, żeby zachowywać się tak infantylnie. Krew wrzała w jego żyłach, myśli koncentrowały się tylko na jednym, ciche pulsowanie zdradzało nerwy, to naprawdę było ważne.
- Co jest z tobą nie tak? - zapytał ciszej, z lekkim zawodem, patrząc jej prosto w oczy. Coś musiało być nie tak, przecież przeważnie nie postępowała tak lekkomyślnie. Miał nadzieję, że nie. - Jak zamierzasz teraz spojrzeć w oczy rodzicom tych dzieci, kiedy przyjdą do nas po raz kolejny? Nie możemy pozwalać sobie na błędy, Jackie, nie my. Tylko nam ufają jeszcze ludzie. - Całe Ministerstwo przesiąknięte jest podłą propagandą, tylko biuro aurorów przez cały czas działało najlepiej, jak potrafiło. Dbał o to Rogers, dba o to Bones, setkami lat pracowali na swoją reputację. Nie po to, żeby ktoś zniszczył to szczeniackim zachowaniem. - Jesteśmy ich ostatnią nadzieją - jako Zakon Feniksa, jako aurorzy. - A może byliśmy - bo zawodzili na każdym kroku.
- Nie, Jackie, nie rozumiem - odparł ze złością, choć nie podnosząc głosu, wycofując się, by odłożyć na pobliski blat pustą już szklankę, uderzając nią o powierzchnię z cichym brzdękiem. - Właśnie o to chodzi, że nie rozumiem. - Nie była przecież żółtodziobem, pracowała w zawodzie już ładnych parę lat - jak mogła popełniać błędy tak karygodne? Auror nie mógł sobie na to pozwalać - to od jego decyzji zależało czasem ludzkie życie. Zachowała się lekkomyślnie, nie było na to wytłumaczenia. Pociągnął spojrzeniem za świstem jej pięści, wciąż nie mógł uwierzyć. Zawsze istniało inne wyjście - wierzyć, że nie, to usprawiedliwiać tamtą noc. Noc, podczas której otworzyli skrzynię, która zniszczyła wszystko, bo nie było innego wyjścia. Licząc na mniejsze zło, otrzymali większe. - To nie miało żadnych szans na powodzenie, nie mogło się udać. Trzeba być głupim, żeby igrać z tak potężnymi mocami, nie mając o nich pojęcia. - Pokręcił głową, uniósł się, czuł falę krwi napływającą do głowy, nie potrafił skupić myśli - na niczym prócz złości, złości za zmarnowaną szansę. Ten człowiek był zwyrodnialcem i zasługiwał na Azkaban jak mało kto - a oni to po prostu... - Gdybyście wrócili po specjalistę, być może wciąż by tam był. Tak dobrze zabezpieczonej kryjówki nie opuszcza się po godzinie ani nie spędza się tam jednej nocy, takie kryjówki służą im czasem miesiącami. - Przecież o tym wiedziała, nie była na swojej pierwszej misji. - Być może zniknęliby i wrócili za jakiś czas. Skąd możesz wiedzieć, że nie sądzili, że was zgubili? Cholera, Jackie, mogliście kogoś wysłać po pomoc i zostać pod tą cholerną kryjówką, póki pomoc nie przybędzie! - nawet nie zauważył, kiedy jego głos się uniósł, przyjmując ostrzejszy ton; jeśli istniało coś, co wzbudzało w nim takie emocje, jak ucieczka tych, którzy zasługiwali na najgorsze, to była to bezmyślność aurorów. - To gra zespołowa, nie możesz wierzyć, że sama poradzisz sobie ze wszystkim. - Próbowała coś udowodnić? Pokazać światu? Nie była już małą dziewczynką, żeby zachowywać się tak infantylnie. Krew wrzała w jego żyłach, myśli koncentrowały się tylko na jednym, ciche pulsowanie zdradzało nerwy, to naprawdę było ważne.
- Co jest z tobą nie tak? - zapytał ciszej, z lekkim zawodem, patrząc jej prosto w oczy. Coś musiało być nie tak, przecież przeważnie nie postępowała tak lekkomyślnie. Miał nadzieję, że nie. - Jak zamierzasz teraz spojrzeć w oczy rodzicom tych dzieci, kiedy przyjdą do nas po raz kolejny? Nie możemy pozwalać sobie na błędy, Jackie, nie my. Tylko nam ufają jeszcze ludzie. - Całe Ministerstwo przesiąknięte jest podłą propagandą, tylko biuro aurorów przez cały czas działało najlepiej, jak potrafiło. Dbał o to Rogers, dba o to Bones, setkami lat pracowali na swoją reputację. Nie po to, żeby ktoś zniszczył to szczeniackim zachowaniem. - Jesteśmy ich ostatnią nadzieją - jako Zakon Feniksa, jako aurorzy. - A może byliśmy - bo zawodzili na każdym kroku.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ten błąd w nią wsiąkał, zaczynał zmieniać swój kształt gdzieś w jej głowie, w jej sercu. Lepszy kierunek, który powinna obrać. Stare wspomnienia z kursu aurorskiego, kiedy przez naukę oklumencji zatraciła się w sobie niemal całkowicie. To wciąż nie była płaszczyzna sztywna, twarda – każda sytuacja sprawiała, że uczyła się jeszcze lepiej kontrolować siebie i swoje emocje – je zwłaszcza, bo przecież to one rządziły światem. To one rządziły samą Jackie i były w tej chwili jej największym wrogiem.
Złości nie dało się opanować tak po prostu. Ludzie kłamali mówiąc, że znika, jeśli policzy się do dziesięciu, do stu, do tysiąca; że staje się bledsza, gdy pomyśli się o wymierzonej oprawcy karze; że oddechy są dla niej jak kubeł zimnej wody wylany na płonące ognisko. Bujdy. Wciąż istniała, była jak choroba. Jedynym sposobem było odcięcie się od jej źródeł, izolacja od bodźców, które działały tak newralgicznie.
Chciała wyjść i trzasnąć drzwiami – chciała jak wtedy, gdy mury jednego z mieszkań na Hartlake Road drżały od wojny między ojcem a córką; jak wtedy, gdy Kieran uświadamiał jej, jak wiele błędów popełniła i jak bardzo zniszczyła nie tylko siebie, ale też i to, co zdołała osiągnąć. To wszystko potoczyło się nie tak, jak tego chcieli – zarówno wtedy, jak i teraz.
Zaciskała dłonie w pięści, chodząc w te i we w te, nauczona słuchania – słuchając, co ma do powiedzenia Bren. I każde pojedyncze słowo wciskało się w jej skronie jak lodowe szpikulce. Mroziło myśli, nie pozwalało skupić się już na logicznym rozłożeniu sytuacji na części pierwsze. Widziała tylko błędy – tylko swoje. Nie było już odpowiedzialności Samuela, który był wyżej rangą, nie było intencji Anthony’ego. Była tylko ona i jej niepotrzebna brawura. Odgrodzenie się od zewnętrznej strony jej ciała zniknęło, załamało się, zmętniało upiornie.
– Pomyliłam się, tak, doszliśmy do tego w końcu?! – wrzask znów rozciął gotujące się nad nimi powietrze. Rzadko widziała go, żeby podnosił swój głos. Nie była parszywym uczniakiem, którego mógł tak strofować, a jednak… odkryła się na tyle, że tak ją potraktował. Zatrzymała się w końcu, oddychając głęboko, ignorując uparcie pulsujący w dłoni ból. – Mogłam zrobić wszystko inaczej, no tak, jak mogłam być taka głupia! – ton przesycony był wręcz jadowitą ironią. – Mogłam wysłać patronusa do jednostki, mogłam powstrzymać Skamanderów przed zejściem na dół, mogłam sprawdzić, czy nie ma innego wejścia! Mogłam zrobić cokolwiek innego! Mogłam się powstrzymać. Upragniony konsensus! – słowa wypływały z niej same, jakby w końcu runęła tama. – Jesteś jak on. Jak ojciec. Widzisz tylko błędy i usiłujesz zmienić przeszłość, która do nich doprowadziła. A przeszłości już zmienić się nie da. – chwilowe warczenie zmieniło się w twardy, nieprzyjemnie chłodny tembr. Stała już w miejscu, chociaż jej ciału bardzo to nie odpowiadało. Potrzebowała znaleźć miejsce, gdzie zastanowi się, co dalej. Gdzie odetnie się od natłoku zdarzeń i słów. Przyznawała mu rację, ale mimo to nie potrafiła się skruszyć do końca, ugiąć. I wciąż nie mogła uwierzyć w to, że tak naprawdę pragnie, żeby to właśnie on pchał ją do przodu, do zdobywania kolejnych szczytów, do kontrolowania swojego ciała i umysłu tak, jak kontrolować je powinna. – Nie powiem, że to ostatni raz, bo mnóstwo zdarzy się sytuacji, z których nie wyjdziemy obronną ręką. Mnóstwo zdarzy się sytuacji, w których podejmiemy złą decyzję. Tylko mnie nauczy to rozwagi na następny raz, a ciebie? Wciąż będziesz rozpamiętywał to do usranej śmierci?
Złości nie dało się opanować tak po prostu. Ludzie kłamali mówiąc, że znika, jeśli policzy się do dziesięciu, do stu, do tysiąca; że staje się bledsza, gdy pomyśli się o wymierzonej oprawcy karze; że oddechy są dla niej jak kubeł zimnej wody wylany na płonące ognisko. Bujdy. Wciąż istniała, była jak choroba. Jedynym sposobem było odcięcie się od jej źródeł, izolacja od bodźców, które działały tak newralgicznie.
Chciała wyjść i trzasnąć drzwiami – chciała jak wtedy, gdy mury jednego z mieszkań na Hartlake Road drżały od wojny między ojcem a córką; jak wtedy, gdy Kieran uświadamiał jej, jak wiele błędów popełniła i jak bardzo zniszczyła nie tylko siebie, ale też i to, co zdołała osiągnąć. To wszystko potoczyło się nie tak, jak tego chcieli – zarówno wtedy, jak i teraz.
Zaciskała dłonie w pięści, chodząc w te i we w te, nauczona słuchania – słuchając, co ma do powiedzenia Bren. I każde pojedyncze słowo wciskało się w jej skronie jak lodowe szpikulce. Mroziło myśli, nie pozwalało skupić się już na logicznym rozłożeniu sytuacji na części pierwsze. Widziała tylko błędy – tylko swoje. Nie było już odpowiedzialności Samuela, który był wyżej rangą, nie było intencji Anthony’ego. Była tylko ona i jej niepotrzebna brawura. Odgrodzenie się od zewnętrznej strony jej ciała zniknęło, załamało się, zmętniało upiornie.
– Pomyliłam się, tak, doszliśmy do tego w końcu?! – wrzask znów rozciął gotujące się nad nimi powietrze. Rzadko widziała go, żeby podnosił swój głos. Nie była parszywym uczniakiem, którego mógł tak strofować, a jednak… odkryła się na tyle, że tak ją potraktował. Zatrzymała się w końcu, oddychając głęboko, ignorując uparcie pulsujący w dłoni ból. – Mogłam zrobić wszystko inaczej, no tak, jak mogłam być taka głupia! – ton przesycony był wręcz jadowitą ironią. – Mogłam wysłać patronusa do jednostki, mogłam powstrzymać Skamanderów przed zejściem na dół, mogłam sprawdzić, czy nie ma innego wejścia! Mogłam zrobić cokolwiek innego! Mogłam się powstrzymać. Upragniony konsensus! – słowa wypływały z niej same, jakby w końcu runęła tama. – Jesteś jak on. Jak ojciec. Widzisz tylko błędy i usiłujesz zmienić przeszłość, która do nich doprowadziła. A przeszłości już zmienić się nie da. – chwilowe warczenie zmieniło się w twardy, nieprzyjemnie chłodny tembr. Stała już w miejscu, chociaż jej ciału bardzo to nie odpowiadało. Potrzebowała znaleźć miejsce, gdzie zastanowi się, co dalej. Gdzie odetnie się od natłoku zdarzeń i słów. Przyznawała mu rację, ale mimo to nie potrafiła się skruszyć do końca, ugiąć. I wciąż nie mogła uwierzyć w to, że tak naprawdę pragnie, żeby to właśnie on pchał ją do przodu, do zdobywania kolejnych szczytów, do kontrolowania swojego ciała i umysłu tak, jak kontrolować je powinna. – Nie powiem, że to ostatni raz, bo mnóstwo zdarzy się sytuacji, z których nie wyjdziemy obronną ręką. Mnóstwo zdarzy się sytuacji, w których podejmiemy złą decyzję. Tylko mnie nauczy to rozwagi na następny raz, a ciebie? Wciąż będziesz rozpamiętywał to do usranej śmierci?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Założył ręce na piersi, przyglądając się jej spacerowi tam i z powrotem, krytycznie, bez współczucia, wciąż ze złością; zachowywała się, jakby dopiero przystąpiła do kursu, a przecież miała już swoje lata - i miała też pewne doświadczenie jako aurorka. Powinna wiedzieć, że błędów nie da się puścić w niepamięć: bo każdy jeden miał swoje konsekwencje, niejednokrotnie bardzo trudne.
- Najwyraźniej - odparł na jej słowa, nieco prowokacyjnie, bo on widział jej błąd od początku, ona najwyraźniej nie do końca. Jej krzyk nie robił na nim większego wrażenia, Jackie nie mogła go wystraszyć. Patrzył na nią z kamienną twarzą, kiedy powtarzała jego słowa jadowitą ironią, a przez jego usta, oczy, nie przemknął nawet najlichszy grymas świadczący o zwątpieniu we własne słowa lub wstydzie za to, że je wypowiedział. Wreszcie brzmiała, jakby przemawiał przez nią rozsądek: bo, owszem, mogła to wszystko zrobić, choć nie uczyniła żadnej ze wspomnianych rzeczy. I choć wyrzuty sunęły w jego stronę jak woda z rozwartej tamy, Brendan się nie ugiął, jedynie wpatrując się w nią, z zza założonych rąk, z grymasem wyrażającym coś pomiędzy zawodem a irytacją, rzeczywiście nieco jak na nieudolnego lub niesfornego kursanta.
- Powinienem być wdzięczny za to porównanie? - Żywił szacunek do starszych, potrafił pokłonić się autorytetom, oddawał respekt doświadczeniu. Porównanie do Kierana żadnym sposobem nie było dla niego uwłaczające, nie było ku temu powodów. Jeśli tylko ojciec Jackie również nie pozwalał zapomnieć jej o błędach - tym lepiej. Bo ci, wobec których te błędy się popełniło, w tym przypadku rodzice zakatowanych dzieci, błędów nie wybaczą nigdy. I słusznie, bo był to błąd niewybaczalny. - Uspokój się, Jackie - Ponoszą cię emocje, tracisz panowanie nad tym, co mówisz, tracisz zdrowy rozsądek. Ton jego głosu z pewnością nie pomagał się uspokoić - nie był łagodny, wciąż ciął powietrze jak nóż, ostro, rozkazem, do wydawania którego nie miał żadnego prawa. - Nie próbuję niczego zmienić - To ostatnie, co można mu było zarzucić: doskonale wiedział, że przeszłości zmienić się nie dało. Gdyby się dało, cofnąłby się na początek maja i zatrzymałby to wszystko, zanim się wydarzyło. Ale przeszłości zmienić się nie da - trzeba żyć, z ciężarem swoich decyzji, pod którym uginają się barki. Z dziesiątkami rannych, dziesiątkami martwych, setkami zniszczonych budynków, zrujnowanymi miastami, z niestabilną, dziką magią, która zniszczyła wszystko. To był cholerny błąd. - Co ty możesz o tym wiedzieć? - Nie potrafił udawać, nie potrafił kłamać, Bathilda Bagshot kazała im milczeć, a on się łamał - to wszystko wydarzyło się przez nich; przyłożył dłoń do skroni, przecierając skórę nieco zbyt mocno, musiał wziąć się w garść i trzymać język za zębami.
- To jest ostatni raz - poprawił ją, chłodniejszym tonem, za którym skrył skrawki emocji, unosząc ku niej spojrzenie. - Mówisz mi, że wyciągniesz z tego lekcję, a jednocześnie zapewniasz mnie, że błędów popełnisz jeszcze wiele - gdzie tkwi w tym nauka? Nie możemy pozwalać sobie na błędy. Nasze błędy mają swoją cenę, a każdą cenę trzeba zapłacić, czasem słono - Sentymentalne rozpamiętywanie nie miało tutaj nic do rzeczy, chodziło o zrozumienie: zrozumienie wagi swojego czynu, wypowiadał swoje słowa zbyt szybko, porwany emocjami. Dopiero po chwili - wziął głęboki oddech, tylko na krótki moment uciekając wzrokiem. - Trwa wojna, Jackie. Wiesz, czym ostatecznie okupimy błędy? - Jej tęczówki barwy ciemnego bursztynu wyrażały gniew, to dobrze. Ale kierowała go w złą stronę. - Porażką. Przegraną bitwą. A przegrane bitwy - zbudują przegraną wojnę, która na zawsze pogrąży świat w mroku - dokładnie tak, jak stało się to początkiem maja. - To nie jest trening - nadeszła próba ostateczna. - To nie jest zabawa - nie będzie drugiej szansy. - Każdy nasz błąd to uśmiech wroga.
- Najwyraźniej - odparł na jej słowa, nieco prowokacyjnie, bo on widział jej błąd od początku, ona najwyraźniej nie do końca. Jej krzyk nie robił na nim większego wrażenia, Jackie nie mogła go wystraszyć. Patrzył na nią z kamienną twarzą, kiedy powtarzała jego słowa jadowitą ironią, a przez jego usta, oczy, nie przemknął nawet najlichszy grymas świadczący o zwątpieniu we własne słowa lub wstydzie za to, że je wypowiedział. Wreszcie brzmiała, jakby przemawiał przez nią rozsądek: bo, owszem, mogła to wszystko zrobić, choć nie uczyniła żadnej ze wspomnianych rzeczy. I choć wyrzuty sunęły w jego stronę jak woda z rozwartej tamy, Brendan się nie ugiął, jedynie wpatrując się w nią, z zza założonych rąk, z grymasem wyrażającym coś pomiędzy zawodem a irytacją, rzeczywiście nieco jak na nieudolnego lub niesfornego kursanta.
- Powinienem być wdzięczny za to porównanie? - Żywił szacunek do starszych, potrafił pokłonić się autorytetom, oddawał respekt doświadczeniu. Porównanie do Kierana żadnym sposobem nie było dla niego uwłaczające, nie było ku temu powodów. Jeśli tylko ojciec Jackie również nie pozwalał zapomnieć jej o błędach - tym lepiej. Bo ci, wobec których te błędy się popełniło, w tym przypadku rodzice zakatowanych dzieci, błędów nie wybaczą nigdy. I słusznie, bo był to błąd niewybaczalny. - Uspokój się, Jackie - Ponoszą cię emocje, tracisz panowanie nad tym, co mówisz, tracisz zdrowy rozsądek. Ton jego głosu z pewnością nie pomagał się uspokoić - nie był łagodny, wciąż ciął powietrze jak nóż, ostro, rozkazem, do wydawania którego nie miał żadnego prawa. - Nie próbuję niczego zmienić - To ostatnie, co można mu było zarzucić: doskonale wiedział, że przeszłości zmienić się nie dało. Gdyby się dało, cofnąłby się na początek maja i zatrzymałby to wszystko, zanim się wydarzyło. Ale przeszłości zmienić się nie da - trzeba żyć, z ciężarem swoich decyzji, pod którym uginają się barki. Z dziesiątkami rannych, dziesiątkami martwych, setkami zniszczonych budynków, zrujnowanymi miastami, z niestabilną, dziką magią, która zniszczyła wszystko. To był cholerny błąd. - Co ty możesz o tym wiedzieć? - Nie potrafił udawać, nie potrafił kłamać, Bathilda Bagshot kazała im milczeć, a on się łamał - to wszystko wydarzyło się przez nich; przyłożył dłoń do skroni, przecierając skórę nieco zbyt mocno, musiał wziąć się w garść i trzymać język za zębami.
- To jest ostatni raz - poprawił ją, chłodniejszym tonem, za którym skrył skrawki emocji, unosząc ku niej spojrzenie. - Mówisz mi, że wyciągniesz z tego lekcję, a jednocześnie zapewniasz mnie, że błędów popełnisz jeszcze wiele - gdzie tkwi w tym nauka? Nie możemy pozwalać sobie na błędy. Nasze błędy mają swoją cenę, a każdą cenę trzeba zapłacić, czasem słono - Sentymentalne rozpamiętywanie nie miało tutaj nic do rzeczy, chodziło o zrozumienie: zrozumienie wagi swojego czynu, wypowiadał swoje słowa zbyt szybko, porwany emocjami. Dopiero po chwili - wziął głęboki oddech, tylko na krótki moment uciekając wzrokiem. - Trwa wojna, Jackie. Wiesz, czym ostatecznie okupimy błędy? - Jej tęczówki barwy ciemnego bursztynu wyrażały gniew, to dobrze. Ale kierowała go w złą stronę. - Porażką. Przegraną bitwą. A przegrane bitwy - zbudują przegraną wojnę, która na zawsze pogrąży świat w mroku - dokładnie tak, jak stało się to początkiem maja. - To nie jest trening - nadeszła próba ostateczna. - To nie jest zabawa - nie będzie drugiej szansy. - Każdy nasz błąd to uśmiech wroga.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jackie była jak burza, owszem. Ale nawet burze miały swój koniec. Ta zasada dotyczyła i samej Rineheart – zwłaszcza wtedy, kiedy zdawała sobie sprawę z tego, co robiła źle; albo ktoś jej to niezwykle trafnie uświadamiał. Mogła wrzeszczeć i krzyczeć, mogła wierzgać nogami i obrażać się sam Merlin wie za co, ale w którymś momencie musiała się obudzić. Z amoku, z transu, w jaki wpadała przez wściekłość. Czasami wystarczyło jedno słowo, czasami zdanie, innym razem po prostu spojrzenie. W gruncie rzeczy dobrze znała hierarchię przywilejów i obowiązków w Biurze i nie miała zamiaru jej zaburzać. Nawet, jeśli spotkali się na stopie prywatnej – w jego domu, wśród prywatnych rzeczy, wśród intymności. Naruszyła ją, to prawda. Nie chciała? Ciężko stwierdzić.
Zacisnęła zęby, kiedy tak bezczelnie (jej głowa była w tej chwili pełna złych skojarzeń, zupełnie błędnych) spytał o honor, który przysługuje mu z tytułu porównania go do ojca. W tej chwili to miała być obelga – Kieran posiadał mnóstwo cech, które zawsze jej w nim przeszkadzały, były traumą dla niej jako dla córki. Ale nie miała prawa też uważać go za złego człowieka, który zgorzkniał do samych kości, stał się okrutny, bezwzględny i pełen powierzchowności. Znała go. Zbyt dobrze go znała. Obowiązek stawiał ponad wszystko, jego odwaga i pewność działania zawsze sprawiały, że chciała osiągać jeszcze więcej, a hart ducha porównywała tylko do skał przy rwących rzekach – skał na tyle twardych, by wytrzymały siłę strumienia i nie poddały się, chociaż lata płynęły. Nie musiała się wysilać, żeby dostrzec te same cechy u Brendana.
I nigdy nie musiała długo myśleć nad tym, jak bardzo były one ważne w ich rozpadającym się świecie.
– Spokój w tej sytuacji jest ostatnią rzeczą, na którą bym się zdecydowała – wymamrotała pod nosem, po raz kolejny zatrzymując się w miejscu. Znów wlepiła w jego twarz spojrzenie, bo stanowił jej punkt odniesienia. Wyrzuciła z siebie wszystkie zarzuty, grubą linią obrysowała winy. Czego jeszcze chciał? – To naturalna kolej rzeczy! I chociaż popełniamy tych błędów całe mnóstwo, żyjemy, to wstajemy po upadkach, wstajemy silniejsi, Merlinie! Wiem, co zrobiłam źle! I naprawię to, cholera!
Nie wytrzymała w końcu i twardym krokiem ruszyła w stronę drzwi, chcąc wyrwać się z gniazda, w którym, jak widać, zaczynała tonąć. Bez pożegnania, bez podziękowań, chociaż należały mu się w pełni. Już miała chwycić za klamkę, kiedy do jej uszu doszło kilka słów. Zatrzymała się. Wszystko w niej zamarło, zwiędło. Każda komórka jej ciała skurczyła się pod ciężarem prawdy, jaką niósł za sobą głos Weasleya. Błędy okupimy porażkami. Całym mnóstwem porażek, które zarzekałaś się, że będziesz popełniać. Z porażek zbudujemy przegrane bitwy i doprowadzimy do tego, by świat zaczął rozpadać się na naszych oczach. Przegrane bitwy z kolei stworzą piękne podwaliny pod równie piękną, przegraną wojnę. A jeśli do tego dojdzie, najgorsze obawy się ziszczą. Rządy zaprowadzi ból, przelana krew i śmierć, która nie zawaha się zasiąść na czarnym tronie.
I co wtedy, Rineheart? Co się wtedy stanie?
Zbladła. Czarne włosy, splecione słabo w kitkę, stały się kontrastem dla jej twarzy. Zerknęła w bok, w głąb pomieszczenia, ale nie odważyła się podnieść tęczówek wyżej, na sylwetkę aurora. Spokój przyszedł sam. Pozwolił chwycić za klamkę, zwyczajnie, niemal łagodnie, i ściągnąć ją w dół; pozwolił ciału wyjść na korytarz. Pozwolił zniknąć. Zapaść się pod ziemię.
Burza przeminęła. Ucichła jak ręką odjął.
| zt
Zacisnęła zęby, kiedy tak bezczelnie (jej głowa była w tej chwili pełna złych skojarzeń, zupełnie błędnych) spytał o honor, który przysługuje mu z tytułu porównania go do ojca. W tej chwili to miała być obelga – Kieran posiadał mnóstwo cech, które zawsze jej w nim przeszkadzały, były traumą dla niej jako dla córki. Ale nie miała prawa też uważać go za złego człowieka, który zgorzkniał do samych kości, stał się okrutny, bezwzględny i pełen powierzchowności. Znała go. Zbyt dobrze go znała. Obowiązek stawiał ponad wszystko, jego odwaga i pewność działania zawsze sprawiały, że chciała osiągać jeszcze więcej, a hart ducha porównywała tylko do skał przy rwących rzekach – skał na tyle twardych, by wytrzymały siłę strumienia i nie poddały się, chociaż lata płynęły. Nie musiała się wysilać, żeby dostrzec te same cechy u Brendana.
I nigdy nie musiała długo myśleć nad tym, jak bardzo były one ważne w ich rozpadającym się świecie.
– Spokój w tej sytuacji jest ostatnią rzeczą, na którą bym się zdecydowała – wymamrotała pod nosem, po raz kolejny zatrzymując się w miejscu. Znów wlepiła w jego twarz spojrzenie, bo stanowił jej punkt odniesienia. Wyrzuciła z siebie wszystkie zarzuty, grubą linią obrysowała winy. Czego jeszcze chciał? – To naturalna kolej rzeczy! I chociaż popełniamy tych błędów całe mnóstwo, żyjemy, to wstajemy po upadkach, wstajemy silniejsi, Merlinie! Wiem, co zrobiłam źle! I naprawię to, cholera!
Nie wytrzymała w końcu i twardym krokiem ruszyła w stronę drzwi, chcąc wyrwać się z gniazda, w którym, jak widać, zaczynała tonąć. Bez pożegnania, bez podziękowań, chociaż należały mu się w pełni. Już miała chwycić za klamkę, kiedy do jej uszu doszło kilka słów. Zatrzymała się. Wszystko w niej zamarło, zwiędło. Każda komórka jej ciała skurczyła się pod ciężarem prawdy, jaką niósł za sobą głos Weasleya. Błędy okupimy porażkami. Całym mnóstwem porażek, które zarzekałaś się, że będziesz popełniać. Z porażek zbudujemy przegrane bitwy i doprowadzimy do tego, by świat zaczął rozpadać się na naszych oczach. Przegrane bitwy z kolei stworzą piękne podwaliny pod równie piękną, przegraną wojnę. A jeśli do tego dojdzie, najgorsze obawy się ziszczą. Rządy zaprowadzi ból, przelana krew i śmierć, która nie zawaha się zasiąść na czarnym tronie.
I co wtedy, Rineheart? Co się wtedy stanie?
Zbladła. Czarne włosy, splecione słabo w kitkę, stały się kontrastem dla jej twarzy. Zerknęła w bok, w głąb pomieszczenia, ale nie odważyła się podnieść tęczówek wyżej, na sylwetkę aurora. Spokój przyszedł sam. Pozwolił chwycić za klamkę, zwyczajnie, niemal łagodnie, i ściągnąć ją w dół; pozwolił ciału wyjść na korytarz. Pozwolił zniknąć. Zapaść się pod ziemię.
Burza przeminęła. Ucichła jak ręką odjął.
| zt
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
W gruncie rzeczy nie dziwiła. się jej złości, nie potrafiłby być w podobnej sytuacji spokojny – i bardziej zdenerwowałaby go, gdyby pozostała na przeszłą, niezbyt chwalebną sytuację obojętna. Sam zresztą był zdenerwowany – mieli na wyciągnięcie ręki kawał sukinsyna i mogli go – wreszcie! – dorwać, zakończyć niesione przez niego krwawe żniwa, dokonać zemsty za wszystkich, których zabił, wywołać płacz u tego, który dotąd płacz wyłącznie budził; zasługiwał na bolesny, tragiczny koniec, a zamiast tego otrzymał kolejną szansę. Ludzie nie zasługiwali na kolejne szanse. Ani drugie, ani trzecie, ani tym bardziej dziesiąte, kto raz zwrócił się na przestępczą krwawą drogę, przeważnie nie miał już żadnych szans z niej zawrócić. Był w tym pewien smutek i było też nieszczęście, ale Brendan czuł jedynie złość. Nigdy nie współczuł tym, którzy zawiedli, błędy można było puścić w niepamięć, o ile nastanie zadośćuczynienie. Należał go Gwardii Zakonu Feniska, odpowiadał za powodzenie – za wschód słońca nad czarodziejskim światem – a jednak dotąd nie wydarzyło się jeszcze nic, co dałoby nadzieję. Oni, aurorzy, walczyli w tej wojnie na dwóch różnych frontach, niby równoległych, a jednak tak od siebie innych.
Dostrzegł ją z wolna zmierzającą do drzwi, milczącą, czując niezrozumiały ścisk w gardle, ścisk, pomimo którego nie wypowiedział ani słowa. Całe życie był outsiderem, zrozumienie emocji tak własnych, jak cudzych, było dla niego trudne. Dopuszczenie ich do siebie – jeszcze trudniejsze. Wpierw nawet na nią nie spojrzał, wsłuchując się jedynie w miarowy stukot kroków; uniósł ku niej spojrzenie dopiero wówczas, gdy na własnej twarzy poczuł jej. Przez chwilę patrzył jej prosto w źrenice, szczere i zdeterminowane, by dopaść sprawcę. Znał ją przecież, znał jej lwie serce, wiedział, że się nie ulęknie i wiedział, że nie zrezygnuje. Bez tego nie byłaby sobą, ani Jackie, ani aurorką, ani zakonniczką.
- Zrób to – wypowiedział jednak na głos ostro, krótko i oschle, wciąż patrząc jej w oczy. Słowa są niczym, Jackie, słowa są pustymi frazesami i obietnicami bez pokrycia, Brendan nie miał zwyczaju ich składać, a kiedy to już robił – zawsze znaczyły dla niego wiele. Nigdy jednak nie obiecywał tego, o czym nie mógł wiedzieć, czy na pewno to spełni. Jackie może trafi na jego trop, a może nie. Ale zobowiązała się to zrobić – był przeciwny używaniu słów typu „spróbuję” w podobnych sytuacjach. Błędy przestawały być błędami, kiedy ich konsekwencje znikały. – Zanim znajdzie kolejną ofiarę – O ile konsekwencje dało się usunąć; śmierci wszak żadne z nich odwrócić nie potrafiło.
Dostrzegł jej bielejącą się skórę, strach? Może wstyd? To dobrze, strach był oznaką zrozumienia: zrozumienia tego, że szkolenie skończyło się dawno temu, że czas na zabawę minął i że czas na błędy również już minął. Musieli podejść do swoich obowiązków poważnie.
Drgnął, kiedy położyła dłoń na klamce, lecz wciąż nie rozumiał, dlaczego – nie wypowiedział przy tym ani słowa, w milczeniu patrzył na jej plecy, z wolna znikające w ciemnościach korytarza za drzwiami, które zatrzasnęły się za nią chwilę później. Burza wcale nie przeminęła, burza, która przemija, pozostawia po sobie słodki zapach ulgi i orzeźwienie, ale jasne chmury wzejdą na niebo dopiero wtedy, kiedy ostatni cholerny czarnoksiężnik zostanie zamknięty w Azkabanie. Opadł na krzesło, wsuwając dłonie między włosy, ciasno na skronie, z wolna uświadamiając sobie, jak bardzo zawodzili wszyscy po kolei, jak bardzo oddalali się od zwycięstwa i jak bardzo byli zagubieni w chaosie wszechobecnych anomalii.
Sprowadzonych na świat przez niego samego.
zt
Dostrzegł ją z wolna zmierzającą do drzwi, milczącą, czując niezrozumiały ścisk w gardle, ścisk, pomimo którego nie wypowiedział ani słowa. Całe życie był outsiderem, zrozumienie emocji tak własnych, jak cudzych, było dla niego trudne. Dopuszczenie ich do siebie – jeszcze trudniejsze. Wpierw nawet na nią nie spojrzał, wsłuchując się jedynie w miarowy stukot kroków; uniósł ku niej spojrzenie dopiero wówczas, gdy na własnej twarzy poczuł jej. Przez chwilę patrzył jej prosto w źrenice, szczere i zdeterminowane, by dopaść sprawcę. Znał ją przecież, znał jej lwie serce, wiedział, że się nie ulęknie i wiedział, że nie zrezygnuje. Bez tego nie byłaby sobą, ani Jackie, ani aurorką, ani zakonniczką.
- Zrób to – wypowiedział jednak na głos ostro, krótko i oschle, wciąż patrząc jej w oczy. Słowa są niczym, Jackie, słowa są pustymi frazesami i obietnicami bez pokrycia, Brendan nie miał zwyczaju ich składać, a kiedy to już robił – zawsze znaczyły dla niego wiele. Nigdy jednak nie obiecywał tego, o czym nie mógł wiedzieć, czy na pewno to spełni. Jackie może trafi na jego trop, a może nie. Ale zobowiązała się to zrobić – był przeciwny używaniu słów typu „spróbuję” w podobnych sytuacjach. Błędy przestawały być błędami, kiedy ich konsekwencje znikały. – Zanim znajdzie kolejną ofiarę – O ile konsekwencje dało się usunąć; śmierci wszak żadne z nich odwrócić nie potrafiło.
Dostrzegł jej bielejącą się skórę, strach? Może wstyd? To dobrze, strach był oznaką zrozumienia: zrozumienia tego, że szkolenie skończyło się dawno temu, że czas na zabawę minął i że czas na błędy również już minął. Musieli podejść do swoich obowiązków poważnie.
Drgnął, kiedy położyła dłoń na klamce, lecz wciąż nie rozumiał, dlaczego – nie wypowiedział przy tym ani słowa, w milczeniu patrzył na jej plecy, z wolna znikające w ciemnościach korytarza za drzwiami, które zatrzasnęły się za nią chwilę później. Burza wcale nie przeminęła, burza, która przemija, pozostawia po sobie słodki zapach ulgi i orzeźwienie, ale jasne chmury wzejdą na niebo dopiero wtedy, kiedy ostatni cholerny czarnoksiężnik zostanie zamknięty w Azkabanie. Opadł na krzesło, wsuwając dłonie między włosy, ciasno na skronie, z wolna uświadamiając sobie, jak bardzo zawodzili wszyscy po kolei, jak bardzo oddalali się od zwycięstwa i jak bardzo byli zagubieni w chaosie wszechobecnych anomalii.
Sprowadzonych na świat przez niego samego.
zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
|30 sierpnia
Żył w różnych światach dzieląc swój czas na żyjącego w Sandal przykładnego szlachcica, na tego kręcącego się po Mungu zaradnego ordynatora, a dziś - mieszającego się w świat przyziemny, nieodpowiedni lordom, lecz potrzebującego doświadczonej ręki uzdrowiciela. Z tego też powodu mknął w tym momencie londyńskimi ulicami wyglądając zza okna błędnego. Jedną dłonią trzymał się poręczy, drugą owinął wokół rękojeści walizki. Szarpnięcia i brak jednostajnego tempa kierowcy zdawały się nie robić na nim wrażenia - nie jeden aetonan zdołał mu zapewnić ciekawsze przygody. Szatę miał schludną, lecz pozbawioną ekstrawaganckich barw czy zdobień. Była prosta, jednolicie czarna, wciąż odznaczająca się jeszcze w otaczającym ulice zmierzchu. Po kwadransie aktywnej jazdy wytoczył się na nią pozdrawiając brawurowego kierowcę skinięciem głowy i poruszeniem znajdującego się na głowie kapelusza. Brukowy chodnik zaprowadził go pod odpowiednią kamienicę. Nim przekroczył próg klatki chodowej upewnił się jeszcze, że adres się zgadza. Chwilę później wystukał dłonią znak przybycia Brendanowi, który w tym momencie powinien być już po służbie. Ciężko było ustalić czas w którym oboje mogliby się zgrać i to było tez powodem dla którego wszystko się tak nieszczęśliwie przeciągnęło w czasie - cała wizyta polegająca na podarowaniu Brendanowi pomocnej w tych ciężkich czasach dłoni. Dosłownie.
- Witaj, Brendanie - powitał Weasleya gdy tylko drzwi się rozchyliły. Wolną ręką ściągnął nakrycie głowy nie dając w tym momencie żadnych złudzeń co do tego kim był - Z godnie z zapowiedzią przybyłem wraz z nią. Myślę, że możemy dziś dokonać ostatniej przymiarki. Mógłbym zatem wejść? - zachowywał się uprzejmie czekając na choćby sygnał zaproszenia. Nie do końca mieściło się mu w głowie by pomimo zapowiedzi czuć się uprawnionym do swobodnego wdzierania się w głąb mieszkania. Naturalnie wspominając o niej miał na myśli zawartość walizki która zamajaczyła chybotliwie gdzieś przy jego udzie. Odwiedzał Brendana już kilkakrotnie w związku z nią przez wzgląd na potrzebę wprowadzania odpowiednich poprawek. Dzisiejsze spotkanie prawdopodobnie miało się obejść bez nich.
Żył w różnych światach dzieląc swój czas na żyjącego w Sandal przykładnego szlachcica, na tego kręcącego się po Mungu zaradnego ordynatora, a dziś - mieszającego się w świat przyziemny, nieodpowiedni lordom, lecz potrzebującego doświadczonej ręki uzdrowiciela. Z tego też powodu mknął w tym momencie londyńskimi ulicami wyglądając zza okna błędnego. Jedną dłonią trzymał się poręczy, drugą owinął wokół rękojeści walizki. Szarpnięcia i brak jednostajnego tempa kierowcy zdawały się nie robić na nim wrażenia - nie jeden aetonan zdołał mu zapewnić ciekawsze przygody. Szatę miał schludną, lecz pozbawioną ekstrawaganckich barw czy zdobień. Była prosta, jednolicie czarna, wciąż odznaczająca się jeszcze w otaczającym ulice zmierzchu. Po kwadransie aktywnej jazdy wytoczył się na nią pozdrawiając brawurowego kierowcę skinięciem głowy i poruszeniem znajdującego się na głowie kapelusza. Brukowy chodnik zaprowadził go pod odpowiednią kamienicę. Nim przekroczył próg klatki chodowej upewnił się jeszcze, że adres się zgadza. Chwilę później wystukał dłonią znak przybycia Brendanowi, który w tym momencie powinien być już po służbie. Ciężko było ustalić czas w którym oboje mogliby się zgrać i to było tez powodem dla którego wszystko się tak nieszczęśliwie przeciągnęło w czasie - cała wizyta polegająca na podarowaniu Brendanowi pomocnej w tych ciężkich czasach dłoni. Dosłownie.
- Witaj, Brendanie - powitał Weasleya gdy tylko drzwi się rozchyliły. Wolną ręką ściągnął nakrycie głowy nie dając w tym momencie żadnych złudzeń co do tego kim był - Z godnie z zapowiedzią przybyłem wraz z nią. Myślę, że możemy dziś dokonać ostatniej przymiarki. Mógłbym zatem wejść? - zachowywał się uprzejmie czekając na choćby sygnał zaproszenia. Nie do końca mieściło się mu w głowie by pomimo zapowiedzi czuć się uprawnionym do swobodnego wdzierania się w głąb mieszkania. Naturalnie wspominając o niej miał na myśli zawartość walizki która zamajaczyła chybotliwie gdzieś przy jego udzie. Odwiedzał Brendana już kilkakrotnie w związku z nią przez wzgląd na potrzebę wprowadzania odpowiednich poprawek. Dzisiejsze spotkanie prawdopodobnie miało się obejść bez nich.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W zasadzie ledwie zdjął płaszcz - nie zdążył zrzucić z nóg butów - kiedy rozległo się pukanie do drzwi, spodziewał się gościa i radowało go, że zdążył do domu przed nim. Pomimo wstrętu i niechęci do wszelkiego rodzaju lordowskich tytułów nie wyzbył się podstawowych zasad taktu i dobrego wychowania - w tym zasad rządzących gościnnością. Choć z natury nie ufał nikomu, kto wywodził się z domów kultywujących starodawne tradycje skupione przede wszystkim na mordowaniu mugoli, Adrien podobnie jak Fox zaskarbił sobie już jego zaufanie - a przez ostatnie tygodnie również wdzięczność, wizja tego, że mógł wrócić do dawnej sprawności - z pewnością nie w całkowitym stopniu, ale chociaż w częściowym - rokowała na przyszłość olbrzymie nadzieje. I jeszcze niedawno - wydawała się niemożliwa. Dzięki połączeniu nauki i magii niemożliwe jednak czasem się działo, tak miało być i w tym przypadku. Cud - wiedział, że jego moc nie powróci do prawej dłoni pomimo wykonania protezy, jednak bez wątpienia poprawi się jego naturalna równowaga - no i będzie mógł się podrapać, kiedy najdzie go na to ochota. To jak postrzegał to żelastwo przy ciele plasowało się gdzieś pomiędzy uwierającą drzazgą a brzydkim kolczykiem i choć obawiał się zmian, jakaś część jego chciała to już mieć za sobą i uczynić go znów kompletnym. A przede wszystkim skutecznym: bez tego nie byłoby to nigdy możliwe.
- Adrienie - powitał go po otworzeniu drzwi, kiedy tylko ten ściągnął kapelusz, wycofując się, by wpuścić go do środka. Wskazał ramieniem wnętrze pomieszczenia, gestem zapraszając starszego czarodzieja do mieszkania. - Pewnie - dodał, po chwili, ale szybko, jakby ocucił się ze snu - wizja ostatnich przymiarek brzmiała abstrakcyjnie. To już - będą mogli przymocować je na stałe? - Napijesz się czegoś? - rzucił, wciąż zmieszany, zamykając drzwi i zapraszając Adriena na jedyne wolne krzesło. Ciasna klitka, w której mieszkali, nie sprzyjała domowym wizytom - brakowało stołu, wygodnego miejsca, trochę też porządku, zbyt mała przestrzeń nie pozwalała na wygodne przechowywanie dobytku. Brendan rzadko o tym myślał - rzadko miał gości i rzadko bywał w domu, traktując go raczej jak czasowy hotel niż mieszkanie, w którym należałoby zadbać o jego ducha. Wsparłszy się tyłem o jedną ze ścian wysunął prawą dłoń, owiniętą bandażem, by nie burzyć spokoju innych, rozwijając materiał - wiedząc, że jej swoboda będzie konieczna. - Ostatnie przymiarki - powtórzył za nim jak echo - to znaczy, że może być już dziś gotowa? - Nie niecierpliwił się, uzdrowiciel okazał mu wiele życzliwości, podejrzewał jednak, że do obecności dłoni będzie przyzwyczajał się równie długo, co do jej braku.
- Adrienie - powitał go po otworzeniu drzwi, kiedy tylko ten ściągnął kapelusz, wycofując się, by wpuścić go do środka. Wskazał ramieniem wnętrze pomieszczenia, gestem zapraszając starszego czarodzieja do mieszkania. - Pewnie - dodał, po chwili, ale szybko, jakby ocucił się ze snu - wizja ostatnich przymiarek brzmiała abstrakcyjnie. To już - będą mogli przymocować je na stałe? - Napijesz się czegoś? - rzucił, wciąż zmieszany, zamykając drzwi i zapraszając Adriena na jedyne wolne krzesło. Ciasna klitka, w której mieszkali, nie sprzyjała domowym wizytom - brakowało stołu, wygodnego miejsca, trochę też porządku, zbyt mała przestrzeń nie pozwalała na wygodne przechowywanie dobytku. Brendan rzadko o tym myślał - rzadko miał gości i rzadko bywał w domu, traktując go raczej jak czasowy hotel niż mieszkanie, w którym należałoby zadbać o jego ducha. Wsparłszy się tyłem o jedną ze ścian wysunął prawą dłoń, owiniętą bandażem, by nie burzyć spokoju innych, rozwijając materiał - wiedząc, że jej swoboda będzie konieczna. - Ostatnie przymiarki - powtórzył za nim jak echo - to znaczy, że może być już dziś gotowa? - Nie niecierpliwił się, uzdrowiciel okazał mu wiele życzliwości, podejrzewał jednak, że do obecności dłoni będzie przyzwyczajał się równie długo, co do jej braku.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Jeżeli potrzebowałeś chwili dla siebie dzisiejszego wieczoru to wystarczyło posłać mi sowę, Brendanie - zwrócił się do aurora dobrodusznie odnosząc wrażenie, że być może swoim najściem wybudził go ze snu. Wiedział, że ten czas był niespokojny dla ludzi w jego zawodzie. Zmiany i godziny pracy przestawały mieć znaczenie. Wszystko się zacierało, nabierało ciągłości, zlewało się z obowiązkami nie tylko zawodowymi, lecz również tymi przypisywanym gwardzistom. Nie współczuł jednak, nie użalał się nad Weasleyem - co to, to nie. Czarodziej przed nim stojący był w jego oczach rozsądnym młodzieńcem. Nawet jeżeli brał na siebie więcej niż powinien, niż był w stanie dźwignąć wątpił by ten nie zdawał sobie sprawy że tak będzie mogła wyglądać jego rzeczywistość. Każdy był kowalem swego losu. Adrien to rozumiał i tylko (bądź aż) tym zrozumieniem pozwalał sobie emanować.
- Nie, lecz dziękuję za propozycję - postąpił w głąb mieszkania odnajdując w nim cel swej przechadzki po nim w stronę wskazanego krzesła na którego oparciu złożył wierzchnią część szaty, na jego krańcu zaś kapelusz. Umościł się potem na nim rozkładając na kolanach walizkę.
Nie było na jego twarzy zniesmaczenia czy też zszokowania niskim stanem życia Brendana. Z łatwością powstrzymał też się od ostentacyjnego rozglądania się po kawalerce. Takie prymitywne odruchy w tym wieku z łatwością poskramiał. Zwłaszcza, gdy jego oczy zdarzyły się naoglądać nędzniejszych widoków. Nie tylko w Mungu.
- W rzeczy samej - ostatnie - powtórzył za nim - To znaczy, mam taką nadzieję, że ostatnie - dodał po chwili naprędce. Klapy walizki trzasnęły, a on odchylił wieko odsłaniając protezę, której wygląd niewiele się zmienił od ostatniego razu - Doszlifowałem części zgodnie z ostatnimi spostrzeżeniami. Powinna teraz ściślej przylegać do skóry co nie powinno wywoływać już zaburzeń w przepływie magi oraz problemach w reakcji na twoją wolę. Prawdopodobnie po dłuższym użytkowaniu może pojawić się potrzeba drobnej kalibracji, jednak na chwilę obecną... przymierzmy - zaproponował spoglądając z entuzjazmem na aurora. Jakby nie było był poniekąd podekscytowany efektem końcowym - Twoja siostra korzysta z ostatnich dni wakacji? - zapytał od tak chcąc wypełnić ciszę, która ostatnimi czas nieprzyjemnie mu się nastręczała. Odstawił pustą walizkę na ziemię, a samą protezę przygotowywał do umieszczenia na kikucie - odczepiał klamry i zapięcia. Czekał tym samym na Weasleya, który miał w tym momencie za zadanie jakoś wygospodarować kawałek przestrzeni w najbliższym otoczeniu uzdrowiciela i zdjąć bandaż z ręki nie posiadającej swego zwieńczenia.
- Nie, lecz dziękuję za propozycję - postąpił w głąb mieszkania odnajdując w nim cel swej przechadzki po nim w stronę wskazanego krzesła na którego oparciu złożył wierzchnią część szaty, na jego krańcu zaś kapelusz. Umościł się potem na nim rozkładając na kolanach walizkę.
Nie było na jego twarzy zniesmaczenia czy też zszokowania niskim stanem życia Brendana. Z łatwością powstrzymał też się od ostentacyjnego rozglądania się po kawalerce. Takie prymitywne odruchy w tym wieku z łatwością poskramiał. Zwłaszcza, gdy jego oczy zdarzyły się naoglądać nędzniejszych widoków. Nie tylko w Mungu.
- W rzeczy samej - ostatnie - powtórzył za nim - To znaczy, mam taką nadzieję, że ostatnie - dodał po chwili naprędce. Klapy walizki trzasnęły, a on odchylił wieko odsłaniając protezę, której wygląd niewiele się zmienił od ostatniego razu - Doszlifowałem części zgodnie z ostatnimi spostrzeżeniami. Powinna teraz ściślej przylegać do skóry co nie powinno wywoływać już zaburzeń w przepływie magi oraz problemach w reakcji na twoją wolę. Prawdopodobnie po dłuższym użytkowaniu może pojawić się potrzeba drobnej kalibracji, jednak na chwilę obecną... przymierzmy - zaproponował spoglądając z entuzjazmem na aurora. Jakby nie było był poniekąd podekscytowany efektem końcowym - Twoja siostra korzysta z ostatnich dni wakacji? - zapytał od tak chcąc wypełnić ciszę, która ostatnimi czas nieprzyjemnie mu się nastręczała. Odstawił pustą walizkę na ziemię, a samą protezę przygotowywał do umieszczenia na kikucie - odczepiał klamry i zapięcia. Czekał tym samym na Weasleya, który miał w tym momencie za zadanie jakoś wygospodarować kawałek przestrzeni w najbliższym otoczeniu uzdrowiciela i zdjąć bandaż z ręki nie posiadającej swego zwieńczenia.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Skąd - zaprzeczył stanowczo, od razu, rozkojarzenie wywołane namacalną wizją protezy było zapewne widoczne, ale tak naprawdę Weasley cieszył się z wizyty Adriena - gdzieś w głębi ducha, gdzie wracała do niego także wizja kompletności. Utrata istotnej części kończyny doskwierała mu wystarczająco długo, nadszedł najwyższy czas, by doprowadzić z tym siebie do porządku. Stałego porządku. Jednocześnie przepełnione stanowczością dobrze cię widzieć nie mogło przejść mu przez gardło - przymiarki protezy nie należały do najprzyjemniejszych, wizja ustrojstwa wbitego w jego ciała zamiast owego ciała wydawała się oderwana od rzeczywistości, a jednak z każdym dniem coraz bardziej namacalna. Skinął głową, słysząc odmowę.
Wysłuchał słów uzdrowiciela w milczeniu, zdrową ręką odsłaniając zabandażowany kikut spod fałd rękawa białej koszuli - naciągnął ją wyżej na ramię, by umożliwić Carrowowi swobodny dostęp do jego ręki - choć w przeszłości nigdy by nie pomyślał, że pozwoli się jakiemukolwiek arystokracie z przeciwnego obozu zbliżyć tak blisko i w sposób tak otwarty. Tym samym ostrożnym, choć szybkim ruchem - nabierał w tym coraz większej wprawy - odwinął bandaż. Nie było pewności - dobrze, ze wspomniał o tym już na początku, być może czekanie będzie trzeba odłożyć na dłużej. - Na czym będzie polegała ta... kalibracja? - Będzie musiał oddać dłoń - znów? Czy na długo? Może to potrwa chwilę - bez jej zabierania? Kopniakiem przysunął do siebie jeden z większych kufrów na ubrania i przysiadł na nim okrakiem naprzeciw Adriena - wysuwając ku niemu kończynę. Spojrzenie utkwił w samej protezie, przesuwając spojrzeniem po jej kształcie, zapięciach, formie; dziwnie było widzieć niekompletny kawałek siebie poza swoim ciałem. Minie trochę czasu, nim zacznie o tym myśleć jak o swojej dłoni.
- Neala chyba nie przepada za wakacjami - stwierdził po chwili zastanowienia, w odpowiedzi na słowa Carrowa. Była mądrą i pracowitą dziewczynką, nie lubiła marnotrawić danego jej czasu - być może razem wynieśli to z rodzinnego demu. - Nieprzewidywalne anomalie pogodę mogą odmienić z dnia na dzień - lub utrzymać letnią aż po styczeń. - Przynajmniej jeśli do tego czasu nic z nimi nie zrobimy. - A za bezczynnością nie przepada - wyjaśnił, bardziej tonem grzecznościowej pogawędki, niż sądząc, że Adriena to faktycznie interesuje. - Lubi się uczyć - dodał, w lekkim zamyśleniu - wracając do pierwszej myśli tej rozmowy:
- Macie coś? - o anomaliach, o rozwiązaniu, o ratunku; Adrien należał do najtęższych umysłów Zakonu - jeśli oni nie rozwikłają tej zagadki, nie uczyni tego nikt.
Wysłuchał słów uzdrowiciela w milczeniu, zdrową ręką odsłaniając zabandażowany kikut spod fałd rękawa białej koszuli - naciągnął ją wyżej na ramię, by umożliwić Carrowowi swobodny dostęp do jego ręki - choć w przeszłości nigdy by nie pomyślał, że pozwoli się jakiemukolwiek arystokracie z przeciwnego obozu zbliżyć tak blisko i w sposób tak otwarty. Tym samym ostrożnym, choć szybkim ruchem - nabierał w tym coraz większej wprawy - odwinął bandaż. Nie było pewności - dobrze, ze wspomniał o tym już na początku, być może czekanie będzie trzeba odłożyć na dłużej. - Na czym będzie polegała ta... kalibracja? - Będzie musiał oddać dłoń - znów? Czy na długo? Może to potrwa chwilę - bez jej zabierania? Kopniakiem przysunął do siebie jeden z większych kufrów na ubrania i przysiadł na nim okrakiem naprzeciw Adriena - wysuwając ku niemu kończynę. Spojrzenie utkwił w samej protezie, przesuwając spojrzeniem po jej kształcie, zapięciach, formie; dziwnie było widzieć niekompletny kawałek siebie poza swoim ciałem. Minie trochę czasu, nim zacznie o tym myśleć jak o swojej dłoni.
- Neala chyba nie przepada za wakacjami - stwierdził po chwili zastanowienia, w odpowiedzi na słowa Carrowa. Była mądrą i pracowitą dziewczynką, nie lubiła marnotrawić danego jej czasu - być może razem wynieśli to z rodzinnego demu. - Nieprzewidywalne anomalie pogodę mogą odmienić z dnia na dzień - lub utrzymać letnią aż po styczeń. - Przynajmniej jeśli do tego czasu nic z nimi nie zrobimy. - A za bezczynnością nie przepada - wyjaśnił, bardziej tonem grzecznościowej pogawędki, niż sądząc, że Adriena to faktycznie interesuje. - Lubi się uczyć - dodał, w lekkim zamyśleniu - wracając do pierwszej myśli tej rozmowy:
- Macie coś? - o anomaliach, o rozwiązaniu, o ratunku; Adrien należał do najtęższych umysłów Zakonu - jeśli oni nie rozwikłają tej zagadki, nie uczyni tego nikt.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Aneks kuchenny
Szybka odpowiedź