Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Opuszczona portiernia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona portiernia
Opuszczona portiernia jest ulokowanym tuż obok bramy dwupiętrowym budynkiem, z którego rozciąga się doskonały widok zarówno na cały plac i magazyny, jak i na otaczającą ten przybytek okolicę. Nietrudno więc dostrzec stąd ewentualne zagrożenie, zwłaszcza podczas nocnych eskapad lub poszukiwania kryjówek.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Baczna obserwacja napływającej fali portowych opryszków zdawała się fantastyczną rozrywką. Wracając do bezpiecznego kąta, stanął odrobinę bliżej chcąc jeszcze dokładniej przyjrzeć się potencjalnym rywalom. Wzrok spod ciasno zmarszczonych brwi wydawał się przenikliwy, szczegółowy, analizujący najdrobniejsze wyróżniki twarzy, postury, sposobu bycia. Pojedyncze elementy potrafiły zdradzić tak wiele; obnażyć słabość porywczego przeciwnika, który nie zdawał sobie sprawy z zbyt dużego ujawnienia. Atmosfera zrobiła się gęstsza, upalna. Gruba kurtka ukrywająca ramiona, zdawała się ciążyć, przyklejać do wilgotnej skóry. Wypuścił powietrze wydobywając chłodny, kojący podmuch na opadające kosmyki. Wcześniejsze silne wątpliwości odpłynęły wraz z ostatnią strużką niebieskawego dymu. Adrenalina dodała pewności siebie. Świadomość nowego wyzwania zagrzewała do walki. Zmierzając ku opuszczonej, obskurnej budowli nie zastanawiał się nad właściwym celem uczestnictwa – czyżby chciał coś udowodnić? Zaprezentować światu? Zbadać umiejętności, hardość ducha? Sprawdzić czy potrafi wyzwolić inną, twardszą, dzikszą osobowość skrywaną pod zbyt grubą warstwą niepasujących cech? Był przygotowany na wszystko. Nie bał się porażki, podświadomie łaknął zwycięstwa, poczucia wyższości. Nie obawiał się siniaków, otarć, połamanych kości – miały wybudzić, otrzeźwić, wyzwolić. Przywołać do konkursu zupełnie nowego, mocniejszego rywala.
Stojąc na twardym podłożu, omotał wzrokiem tych zdecydowanych. Zarządzający turniejem wymienił odpowiednią kolejność, dlatego jeszcze bardziej wysunął się na przód, trącając łokciem nieznajomego bydlaka. Postawa wskazywała niedbałość, lekką nonszalancję. Patrzył jak znajome rysy dawnego przyjaciela przemykają wśród tłumu. Czyżby go ignorował? A może udawał? Pokręcił głową prychając pod nosem. Czy to ważne? Kto wie, może będzie miał okazję, aby zająć miejsce obok niego? Jednakże, po krótkiej chwili ktoś inny przykuł jego uwagę. Rosła, męska postać, której nie wyłapał wśród ciasnej plątaniny ludzkich ciał. Kompan dawnej, odległej eskapady. Powiernik podróżniczych rozterek. Uniósł brew w wymownym zaciekawieniu. Co takiego przyciągnęło go do tak obrzydliwego miejsca? Czym się teraz zajmował? Czy miał w tym jakiś interes? Specyficzny wzrok zielonkawych tęczówek zatrzymał się na jego profilu – odwzajemnił podejrzliwe spojrzenie widząc ten kpiący uśmiech. Czyżby było to wyzwanie? Gdy mężczyzna wrócił do szeregu, leniwie wysunął się w stronę prowadzącego. Zerknął na zapełnioną listę i dopisał pseudonim pod nieznaną ksywą. Ciekawe, kto stanie się dzisiejszym, bezwzględnym oprawcą?
| C6
Stojąc na twardym podłożu, omotał wzrokiem tych zdecydowanych. Zarządzający turniejem wymienił odpowiednią kolejność, dlatego jeszcze bardziej wysunął się na przód, trącając łokciem nieznajomego bydlaka. Postawa wskazywała niedbałość, lekką nonszalancję. Patrzył jak znajome rysy dawnego przyjaciela przemykają wśród tłumu. Czyżby go ignorował? A może udawał? Pokręcił głową prychając pod nosem. Czy to ważne? Kto wie, może będzie miał okazję, aby zająć miejsce obok niego? Jednakże, po krótkiej chwili ktoś inny przykuł jego uwagę. Rosła, męska postać, której nie wyłapał wśród ciasnej plątaniny ludzkich ciał. Kompan dawnej, odległej eskapady. Powiernik podróżniczych rozterek. Uniósł brew w wymownym zaciekawieniu. Co takiego przyciągnęło go do tak obrzydliwego miejsca? Czym się teraz zajmował? Czy miał w tym jakiś interes? Specyficzny wzrok zielonkawych tęczówek zatrzymał się na jego profilu – odwzajemnił podejrzliwe spojrzenie widząc ten kpiący uśmiech. Czyżby było to wyzwanie? Gdy mężczyzna wrócił do szeregu, leniwie wysunął się w stronę prowadzącego. Zerknął na zapełnioną listę i dopisał pseudonim pod nieznaną ksywą. Ciekawe, kto stanie się dzisiejszym, bezwzględnym oprawcą?
| C6
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chciał, żeby pojedynkowe koło ruszyło już do właściwego punktu. Cierpliwości nabierał przez lata, ale tę serwował w pracy, szczególnie przy dumie magicznych stworzeń - hipogryfach. Te wymagały niezbitej puli opanowania i szacunku, który okazywał bez zawahania. Zasługiwały na to. Z czarodziejami... bywało rożnie. Nie każdy mógł liczyć na podobne uznanie i miał bardzo głęboko w.. podobno istniejącej duszy, co myśleli o nim inni. Zachowywał się tak, jakby mu nie zależało wcale. Drwił z przezwisk, które mu serwowano, często - tym samym - napędzając kłopotów. Prowokował. Lubił to. Ale wszystko miało swój cel.
Papierosowy (i nie tylko) dym, tworzył coraz gęstszą aureolę wokół zebranych. Ostre wonie potu i alkoholu mieniły się, dodając całości znajomego wydźwięku. A odchodząc od wąsatego kretyna i rzucając kośćmi na stoliku, na moment uśmiechnął się głupio, bardziej do siebie. Ale ten sam uśmiech, już naznaczony lekceważeniem posłał Danowi, gdy ten szarpnął się na jego miejsce. Nie przyglądał się wynikowi, ale wystarczyło usłyszeć zwiększony szum, by wiedzieć, że paskudnik czymś błysnął. Wciągnął w płuca mdłe powietrze i w tej chwili pożałował, że nie pali nałogowo. Zmrużył powieki i sięgnął po alkohol, który akurat serwowano w pobliżu. Nic specjalnego, wykrzywiało gębę, ale ostry posmak whiskey przyjemnie gasił (albo palił) suchość gardła. Przechylił do ust niewielką zawartość nadkruszonej szklanki i odstawił na murek, związując ramiona przed sobą tylko na chwilę, bo przyszła mu kolej niewielkiego już wyboru w ustalanej klasyfikacji walk. Wyzywające spojrzenie, które otrzymał do wąsatego osiłka przyjął - a jakże - z kolejnym kwadratowym uśmiechem. Nie dziwił się, że niewielu chętnych było na rozgrywkę z Wrońskim oprychem. Cokolwiek nie mówić, parę w szerokich łapach miał już kiedyś. Sądząc po posturze, skurwiel nabrał jej więcej. I dobrze. Walka z silniejszym przeciwnikiem dawała większą satysfakcję i więcej powodów do życia. Ból i tak był taki sam. Przypominał, orzeźwiał, wlewał - absurdalną wersję nadziei.
Odsunął się od rozpiski, rzucając pióro na stolik i nie patrząc już na wybór, przecisnął się przez tłum, stając pod ścianą. Po drodze mijając raz jeszcze znajoma sylwetkę, która niosła ze sobą stłumioną niechęć - Połamania nosa, Mądralo - mruknął, mijając Rinehearta na moment krzyżując z nim spojrzenie. W jakiś sposób, czarodziej zyskał w oczach Kaia. Nigdy nie podejrzewając chudego kujona o zapędy do bójek. Zmieniło się jak widać więcej, niż się spodziewał. Albo, nie chciał dostrzec. Nieważne. Już za chwilę wszelkie niepotrzebne myśli miały zniknąć, zepchnięte dudniącą pod skórą adrenaliną i posmakiem krwi w ustach.
| A2
Papierosowy (i nie tylko) dym, tworzył coraz gęstszą aureolę wokół zebranych. Ostre wonie potu i alkoholu mieniły się, dodając całości znajomego wydźwięku. A odchodząc od wąsatego kretyna i rzucając kośćmi na stoliku, na moment uśmiechnął się głupio, bardziej do siebie. Ale ten sam uśmiech, już naznaczony lekceważeniem posłał Danowi, gdy ten szarpnął się na jego miejsce. Nie przyglądał się wynikowi, ale wystarczyło usłyszeć zwiększony szum, by wiedzieć, że paskudnik czymś błysnął. Wciągnął w płuca mdłe powietrze i w tej chwili pożałował, że nie pali nałogowo. Zmrużył powieki i sięgnął po alkohol, który akurat serwowano w pobliżu. Nic specjalnego, wykrzywiało gębę, ale ostry posmak whiskey przyjemnie gasił (albo palił) suchość gardła. Przechylił do ust niewielką zawartość nadkruszonej szklanki i odstawił na murek, związując ramiona przed sobą tylko na chwilę, bo przyszła mu kolej niewielkiego już wyboru w ustalanej klasyfikacji walk. Wyzywające spojrzenie, które otrzymał do wąsatego osiłka przyjął - a jakże - z kolejnym kwadratowym uśmiechem. Nie dziwił się, że niewielu chętnych było na rozgrywkę z Wrońskim oprychem. Cokolwiek nie mówić, parę w szerokich łapach miał już kiedyś. Sądząc po posturze, skurwiel nabrał jej więcej. I dobrze. Walka z silniejszym przeciwnikiem dawała większą satysfakcję i więcej powodów do życia. Ból i tak był taki sam. Przypominał, orzeźwiał, wlewał - absurdalną wersję nadziei.
Odsunął się od rozpiski, rzucając pióro na stolik i nie patrząc już na wybór, przecisnął się przez tłum, stając pod ścianą. Po drodze mijając raz jeszcze znajoma sylwetkę, która niosła ze sobą stłumioną niechęć - Połamania nosa, Mądralo - mruknął, mijając Rinehearta na moment krzyżując z nim spojrzenie. W jakiś sposób, czarodziej zyskał w oczach Kaia. Nigdy nie podejrzewając chudego kujona o zapędy do bójek. Zmieniło się jak widać więcej, niż się spodziewał. Albo, nie chciał dostrzec. Nieważne. Już za chwilę wszelkie niepotrzebne myśli miały zniknąć, zepchnięte dudniącą pod skórą adrenaliną i posmakiem krwi w ustach.
| A2
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| D7
A więc został gnidą?
Uroczo. Uśmiechnął się paskudnie w odpowiedzi, rzucając bukieciarzowi spojrzenie, które skłonić miało Vincenta do tego, by wybrał do walki właśnie jego, jeśli w trakcie losowania dopisze mu więcej szczęścia i będzie mógł wybrać sobie miejsce wcześniej; nie miał jednak pewności, czy ciskający w niego gromy spojrzeń mężczyzna w ogóle to zobaczy, znowu zniknął gdzieś Burroughsowi w tłumie, a ten nieszczególnie miał ochotę łowić kątem oka jego cień.
Gdzieś obok przemknął Goyle, któremu skinął głową, jakby zupełnie nic się nie zmieniło w tym, przez jaki pryzmat spogląda teraz na niego Keaton. Przy okazji otaksował krótko wzrokiem zarówno jego, jak i rozmawiającego z nim mężczyznę. Pojawienie się Goyle'a na walkach kiedyś by go nie zaskoczyło, ale minęło już trochę czasu, odkąd ostatnim razem widział go w porcie. Może więc kapitan nie zniknął tak całkiem z doków. Keat nie miał pojęcia, co się z nim działo, prawdopodobnie po prostu zmienił zwyczajowe miejsce cumowania, ale kiedy Burroughs przechodził w pobliżu dalby, gdzie zazwyczaj kotwiczył znajomy statek rycerza, na jego miejscu znajdowała się jakaś zagraniczna łajba. Kusiło go, by podejść do kapitana, i chwilę z nim porozmawiać, lecz żeby to zrobić, musiałby przecisnąć się przez tłum, a to nie wyglądałoby na przypadkowe zagajenie. Może trochę później będzie miał okazję, by stworzyć pozory i wpaść na niego mimochodem.
Znalazł się na szarym końcu; kości mu nie sprzyjały, nie miał już zbyt wielkiego wyboru i choć rwał się do walki, przyjdzie mu trochę poczekać na swoją kolej - do obstawienia pozostały już tylko ostatnie miejsca. Prześlizgnął się spojrzeniem po pseudonimach, ciekaw, czy rozpozna którykolwiek; czy ten, który pojawił się obok jego nazwiska, skądś już kojarzy.
Na razie jednak pozostawał on tylko enigmę; przekona się na ringu, z kim przyjdzie mu się zmierzyć. Koślawymi literami przyozdobił tablicę, po czym zrobił miejsce nieszczęśnikowi, któremu rzut kośćmi poszedł jeszcze gorzej.
A więc został gnidą?
Uroczo. Uśmiechnął się paskudnie w odpowiedzi, rzucając bukieciarzowi spojrzenie, które skłonić miało Vincenta do tego, by wybrał do walki właśnie jego, jeśli w trakcie losowania dopisze mu więcej szczęścia i będzie mógł wybrać sobie miejsce wcześniej; nie miał jednak pewności, czy ciskający w niego gromy spojrzeń mężczyzna w ogóle to zobaczy, znowu zniknął gdzieś Burroughsowi w tłumie, a ten nieszczególnie miał ochotę łowić kątem oka jego cień.
Gdzieś obok przemknął Goyle, któremu skinął głową, jakby zupełnie nic się nie zmieniło w tym, przez jaki pryzmat spogląda teraz na niego Keaton. Przy okazji otaksował krótko wzrokiem zarówno jego, jak i rozmawiającego z nim mężczyznę. Pojawienie się Goyle'a na walkach kiedyś by go nie zaskoczyło, ale minęło już trochę czasu, odkąd ostatnim razem widział go w porcie. Może więc kapitan nie zniknął tak całkiem z doków. Keat nie miał pojęcia, co się z nim działo, prawdopodobnie po prostu zmienił zwyczajowe miejsce cumowania, ale kiedy Burroughs przechodził w pobliżu dalby, gdzie zazwyczaj kotwiczył znajomy statek rycerza, na jego miejscu znajdowała się jakaś zagraniczna łajba. Kusiło go, by podejść do kapitana, i chwilę z nim porozmawiać, lecz żeby to zrobić, musiałby przecisnąć się przez tłum, a to nie wyglądałoby na przypadkowe zagajenie. Może trochę później będzie miał okazję, by stworzyć pozory i wpaść na niego mimochodem.
Znalazł się na szarym końcu; kości mu nie sprzyjały, nie miał już zbyt wielkiego wyboru i choć rwał się do walki, przyjdzie mu trochę poczekać na swoją kolej - do obstawienia pozostały już tylko ostatnie miejsca. Prześlizgnął się spojrzeniem po pseudonimach, ciekaw, czy rozpozna którykolwiek; czy ten, który pojawił się obok jego nazwiska, skądś już kojarzy.
Na razie jednak pozostawał on tylko enigmę; przekona się na ringu, z kim przyjdzie mu się zmierzyć. Koślawymi literami przyozdobił tablicę, po czym zrobił miejsce nieszczęśnikowi, któremu rzut kośćmi poszedł jeszcze gorzej.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł powiedzieć, że się tego nie spodziewał. Że Goyle przepuściłby okazję do ponownego zmierzenia się jak wtedy, gdy natrafili na siebie całkowicie przypadkowo w jakimś norweskim porcie, gdzie znużeni długim rejsem żeglarze szukali rozrywki. Lyall w tym czasie obserwował próbujących przepychać się mężczyzn bez większego zainteresowania. Już nie pamiętał, po co siedział w tej zapyziałej miejscówce. Był w drodze rzecz jasna, ale złapała go jakaś burza, miał spotkanie z informatorem? Ciężko było powiedzieć. Sęk w tym, że ich pierwsze spotkanie odbywało się na podobnych warunkach jak to teraz - w dokach pomiędzy skandującymi, dokowymi szulerami, którzy łaknęli wrażeń i ucieczki przed trudną rzeczywistością. Bo chociaż na Lupinie aktualne sytuacje nie robiły wrażenia, słyszał o niepokojach, które trawiły innych. Jak na przykład jego głupiego brata, który z własnej woli dal się wmieszać w jakieś niezłe gówno. O nim jednak nie chciał Lyall w ogóle myśleć, bo próba zrozumienia Randalla nie miała żadnego sensu - młodszy z bliźniaków nigdy nie miał pojąć działań starszego. Musiał to przyjąć do wiadomości. Zresztą ich drogi już dawno temu się rozeszły, chociaż brygadzista przez jakiś czas jeszcze wierzył, że uda im się być tą samą dwójką sprzed lat. Randy wybrał swoją ścieżkę, on swoją. Dlatego właśnie Lyall znajdował się w dokach, podczas gdy jego brat za niebezpieczną granicą miasta Londyn. Łączyło ich jednak coś jeszcze - ostatnia wspólna wyprawa. Priorytetowa dla Lupina, który nie tylko chciał zagłuszyć własne myśli, ale być przed tym wszystkim w trybie, który mu najbardziej odpowiadał. Tropienie ludzi nie różniło się tak bardzo od szukania wilkołaczej zwierzyny - brygadziści uczyli się też tropić ich w ludzkich skórach. Jeśli więc tej jebany skurwiel miał się tu pojawić tej nocy, czarodziej nie miał tego przepuścić. Morderca Betty jeśli tam był, miał zostać zauważony. Pytanie było tylko takie - czy faktycznie miał się pojawić? Pierwsza walka dobiegała końca, a Lyall dalej nie widział odpowiedniej twarzy. Gdy w końcu wywołano imię, pod którym się przedstawił, zdjął kurtkę i koszulę, wiedząc, że Goyle nie miał być łatwym przeciwnikiem. Uraziłoby to dumę brygadzisty, gdyby było inaczej - o ile w ogóle takową posiadał.
|zt Lyall do szafki
|zt Lyall do szafki
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłem wdzięczny znajomemu za to, że mnie wciągną w cały biznes. Nie wiedziałem jeszcze czy chciałem by cała ta feta stała się moją codziennością, czy też jednak miało być to coś bardziej jednorazowego, na dorobienie. W tym momencie o tym nie myślałem - może kiedy siądę z rzeczonym kumplem na spokojnie, po wszystkim rozmówię, to wtedy też zmuszę kijem szare komórki do jakiejś pracy, a tak... cóż... Brałem co mi dawano. Nie myślałem o wojnie, o wiążących się z nią komplikacjach, o Bertim, o reszcie ściganych przez rząd przyjaciołach i gotującej się we mnie krwi na myśl o ich skrytej rebelii. Skupiłem się na swoim małym, portowym świecie - tak jak najwyraźniej oni na swoim. Było mi dzięki temu lepiej. Może na tym powinienem się skupić od samego początku. Na sobie samym.
Uniosłem kąciki ust wyżej widząc prawdopodobnie lekkie rozczarowanie na twarzy Wrońskiego dla którego szczęśliwe oczka na kości w ostatecznym rozrachunku nie miały tak wiele do zaoferowania jakby się wydawało. Tak właściwie największe pole wyboru mieli ci z uśrednionymi wynikami. Pierwsi musieli kisić się w niepewności w oczekiwaniu na wybory reszty, a ostatni zmuszeni do brania tego co zostało. Zabawnie cię czytało przy tym ich miny, szyte na twarzy grubymi nićmi myśli, kiedy zdawali sobie z tego sprawę. Najważniejsze było jednak w tym wszystkim to, że właściwie odwalili za mnie robotę, a ja nie przyłożyłem do tego palca! Podciągnąłem do siebie uzupełnioną drabinkę walk drapiąc się po brodzie w zastanowieniu drugą ręką. Przebiegłem po nich oceniającym spojrzeniem podsumowując ten mój spacer potakującym skinieniem głowy skierowanym do samego siebie.
- No, w porządku... dziś ruszamy z pierwszym etapem eliminacji tak więc możecie się już nastawiać, że dziś wszyscy dostaniecie mniejszy lub większy wpierdziel. Nie musicie na niego czekać w sztywniutkiej kolejce. Wystarczy, że będziecie znajdowali się na terenie budynku. Do każdej walki będę wywoływał, po tym będzie przewidziana chwila na zakłady więc jak się lekko spóźnicie to nie będzie tragedii, lecz jeżeli przyjdzie wasza kolej, a znajdę któregoś zarzyganego w kącie to niech się liczy z tym, że żadnych pieniędzy nawet nie powącha przez moją kieszeń. Raz jeszcze przypominam, że różdżki pozostają poza ringiem, tak więc nie róbcie panowie kłopotów jak któryś z moich chłopców weźmie je na przechowanie. Tak poza tym to wszystkie chwyty dozwolone. Jeżeli któryś już teraz przewiduje, że przytomny z walki nie wyjdzie to mogę zorganizować transport tego co z niego zostało do Parszywego ale to tyle i oczywiście nie darmo. Tak więc, powodzenia... - zasalutowałem im odsuwając się spacerowym krokiem w stronę prowizorycznego ringu. Zawiesiłem ramię na barkach jednego z lichwiarzy mającego prowadzić zakłady. Wręczyłem mu listę osób, podyskutowałem z nim jeszcze z kilka minut, a następnie przykładając palce do ust gwizdnąłem skupiając na sobie uwagę wszystkich - Panowie, czas rozhulać sztorm w tej ponurej sadzawce... - zacząłem entuzjastycznie z rozłożonymi ramionami typując pierwszych wojowników zachęcając przy tym do zakładów...
|w zasadzie możecie pisać teraz w dowolnej kolejności, ilości, znikać do szafek, wychodzić z nich i umierać gdzieś pod ścianą, doglądać cudzej walki i tak dalej. Myślę, że kolejny post wrzucę jak będziemy po pierwszej turze walk. Powodzenia!
Uniosłem kąciki ust wyżej widząc prawdopodobnie lekkie rozczarowanie na twarzy Wrońskiego dla którego szczęśliwe oczka na kości w ostatecznym rozrachunku nie miały tak wiele do zaoferowania jakby się wydawało. Tak właściwie największe pole wyboru mieli ci z uśrednionymi wynikami. Pierwsi musieli kisić się w niepewności w oczekiwaniu na wybory reszty, a ostatni zmuszeni do brania tego co zostało. Zabawnie cię czytało przy tym ich miny, szyte na twarzy grubymi nićmi myśli, kiedy zdawali sobie z tego sprawę. Najważniejsze było jednak w tym wszystkim to, że właściwie odwalili za mnie robotę, a ja nie przyłożyłem do tego palca! Podciągnąłem do siebie uzupełnioną drabinkę walk drapiąc się po brodzie w zastanowieniu drugą ręką. Przebiegłem po nich oceniającym spojrzeniem podsumowując ten mój spacer potakującym skinieniem głowy skierowanym do samego siebie.
- No, w porządku... dziś ruszamy z pierwszym etapem eliminacji tak więc możecie się już nastawiać, że dziś wszyscy dostaniecie mniejszy lub większy wpierdziel. Nie musicie na niego czekać w sztywniutkiej kolejce. Wystarczy, że będziecie znajdowali się na terenie budynku. Do każdej walki będę wywoływał, po tym będzie przewidziana chwila na zakłady więc jak się lekko spóźnicie to nie będzie tragedii, lecz jeżeli przyjdzie wasza kolej, a znajdę któregoś zarzyganego w kącie to niech się liczy z tym, że żadnych pieniędzy nawet nie powącha przez moją kieszeń. Raz jeszcze przypominam, że różdżki pozostają poza ringiem, tak więc nie róbcie panowie kłopotów jak któryś z moich chłopców weźmie je na przechowanie. Tak poza tym to wszystkie chwyty dozwolone. Jeżeli któryś już teraz przewiduje, że przytomny z walki nie wyjdzie to mogę zorganizować transport tego co z niego zostało do Parszywego ale to tyle i oczywiście nie darmo. Tak więc, powodzenia... - zasalutowałem im odsuwając się spacerowym krokiem w stronę prowizorycznego ringu. Zawiesiłem ramię na barkach jednego z lichwiarzy mającego prowadzić zakłady. Wręczyłem mu listę osób, podyskutowałem z nim jeszcze z kilka minut, a następnie przykładając palce do ust gwizdnąłem skupiając na sobie uwagę wszystkich - Panowie, czas rozhulać sztorm w tej ponurej sadzawce... - zacząłem entuzjastycznie z rozłożonymi ramionami typując pierwszych wojowników zachęcając przy tym do zakładów...
|w zasadzie możecie pisać teraz w dowolnej kolejności, ilości, znikać do szafek, wychodzić z nich i umierać gdzieś pod ścianą, doglądać cudzej walki i tak dalej. Myślę, że kolejny post wrzucę jak będziemy po pierwszej turze walk. Powodzenia!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zawahał się, gdy czyjeś łapsko sięgnęło po jego różdżkę, ale nie oponował przesadnie, wiedząc, że protesty i tak na nic się nie zdadzą. Mruknął coś tylko pod nosem, że lepiej, żeby nic się z nią nie stało, i zrobił bysiorowi miejsce, by mógł zgarnąć różdżkę od następnego uczestnika.
Kącik ust drgnął nieznacznie, kiedy Bott wspomniał zgromadzonym o transporcie do Pasażera; zapomniał dodać, że pani Boyle też zgarnie swoją część, podnosząc cenę za to, że wysmarują jej pościel krwią i innymi wylewającymi się z ciała płynami ustrojowymi.
Nim dotarł w pobliże ringu, zahaczył o lichwiarza, bez wahania opróżniając kieszeń, żeby obstawić zwycięzcę. Nie zastanawiał się przesadnie długo, pewny był, że w finale znajdzie się Dan i najprawdopodobniej to również on wygra walki. Z bólem serca rozstał się z ostatnim knutem, powracając do stanu doskonale sobie znanego. Miał doświadczenie w byciu całkowicie spłukanym.
Jako że i tak znalazł się na samym końcu, zajął dalsze miejsce, przyglądając się Wąsowi w akcji. Popisał się kilkoma konkretnymi ciosami, zaczynając od takiego uderzenia w splot słoneczny przeciwnika, że niejeden by się po tym już nie podniósł.
Nie słyszał co prawda ich powarkiwania pomiędzy sobą, ale napięcie dało się wyczuć i z końca sali; panowie mieli ze sobą jakieś nieskończone porachunki, które najpewniej w ogóle nie były związane z dokowym podziemnym kręgiem.
Docisnął głowę do prawego barku, potem do lewego, żeby rozruszać trochę kości; nie chciało mu się już dłużej siedzieć, roznosiła go energia; stanął gdzieś z tyłu, krążąc od ściany do ściany i kątem oka rejestrując kolejne mordercze ciosy Wrońskiego. Jego przeciwnik walczył zawzięcie, ale ostatecznie i tak przytulił się do podłogi, odpływając całkiem.
No, Wroński, to jeszcze dwie walki i wygramy obaj.
Zerknął na kolejnych wchodzących na ring; Baldur okazał się być Goyle'em we własnej osobie; jego rywala widział chyba po raz pierwszy w życiu - niemniej, początek zdawał się być wyrównany.
zt do szafki
Kącik ust drgnął nieznacznie, kiedy Bott wspomniał zgromadzonym o transporcie do Pasażera; zapomniał dodać, że pani Boyle też zgarnie swoją część, podnosząc cenę za to, że wysmarują jej pościel krwią i innymi wylewającymi się z ciała płynami ustrojowymi.
Nim dotarł w pobliże ringu, zahaczył o lichwiarza, bez wahania opróżniając kieszeń, żeby obstawić zwycięzcę. Nie zastanawiał się przesadnie długo, pewny był, że w finale znajdzie się Dan i najprawdopodobniej to również on wygra walki. Z bólem serca rozstał się z ostatnim knutem, powracając do stanu doskonale sobie znanego. Miał doświadczenie w byciu całkowicie spłukanym.
Jako że i tak znalazł się na samym końcu, zajął dalsze miejsce, przyglądając się Wąsowi w akcji. Popisał się kilkoma konkretnymi ciosami, zaczynając od takiego uderzenia w splot słoneczny przeciwnika, że niejeden by się po tym już nie podniósł.
Nie słyszał co prawda ich powarkiwania pomiędzy sobą, ale napięcie dało się wyczuć i z końca sali; panowie mieli ze sobą jakieś nieskończone porachunki, które najpewniej w ogóle nie były związane z dokowym podziemnym kręgiem.
Docisnął głowę do prawego barku, potem do lewego, żeby rozruszać trochę kości; nie chciało mu się już dłużej siedzieć, roznosiła go energia; stanął gdzieś z tyłu, krążąc od ściany do ściany i kątem oka rejestrując kolejne mordercze ciosy Wrońskiego. Jego przeciwnik walczył zawzięcie, ale ostatecznie i tak przytulił się do podłogi, odpływając całkiem.
No, Wroński, to jeszcze dwie walki i wygramy obaj.
Zerknął na kolejnych wchodzących na ring; Baldur okazał się być Goyle'em we własnej osobie; jego rywala widział chyba po raz pierwszy w życiu - niemniej, początek zdawał się być wyrównany.
zt do szafki
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Średnio podobało mu się oddawanie w czyjekolwiek ręce swojej różdżki. Dosłowne przedłużenie ręki wielokrotnie ratowało mu skórę w sytuacjach, gdy wydawało się być już beznadziejnie. Ale dzisiejszy wieczór był zarezerwowany na zupełnie inną rozrywkę, w której magia drewienka nie była potrzebna. Oddał różdżkę patrząc jednak na byczka, który bez wyrazu wsunął zdobycz do pierwszych zebranych. Kai liczył dziś na zupełnie inne wrażenia, chociaż w perspektywie walki z przygłupim osiłkiem, czuł więcej złości niż znajomego rozluźnienia, które przecież zdążyło go na chwile owładnąć. Złudna nadzieja. Tym bardziej, że na własne życzenie leciał już na pierwszą turę rozgrywek. I jak się miało okazać niedługo - nie było mu dane oglądać niczyjej innej walki.
Całkowicie zignorował obecność Wrońskiego, wystarczająco miał się napatrzyć na te parszywą gębę na ringu. Skupił się na standardowej "procedurze". Rozruszał barki, owiązał dłonie, popijając szklanicą alkoholu, który ktoś przyjazny podsunął mu pod nos. Dostrzegł też rzucone mu spojrzenie, ni to z podziwem, ni... z czymś innym. Aż taką bijacką renomę wyrobił sobie Dan, że zasługiwał na podobne zachowania? Splunął po nogi, ale ni szukał rzeczonego. Przepłukał usta i tym razem nie wypijał całości, łykami zwilżając gardło i spierzchnięte wargi. Przez moment nawet obserwował ich gospodarza i wodzireja. Chociaż nie wyglądał jak jeden z towarzyszących mu karków, to miał solidne przeczucie, że niejednego przeciągną twarzą po podłodze. I to do niego ostatecznie zwrócił się z prośbą, by w razie konieczności, przenieść jego zewłok do Parszywego i zadbać o mniejszy procent bólu. Na miejscu już mógł liczyć na odpowiednią pomoc.
Tym razem, wolał nie wołać znajomej uzdrowicielki. Nie tylko ze względu na samą strukturę dzisiejszego wydarzenia, ale i dla jej bezpieczeństwa. Pomóc miał ktoś inny. Wolał sobie nawet nie wyobrażać, co byłoby, gdyby kilka nieodpowiednich uszu dotarło do jego aktualnych zajęć. Przegonił jednak uparte myśli, skupiając na nadchodzącej walce. A gdy został w końcu wywołany, z tym samym kpiącym uśmiechem wyszedł na ring.
| zt do szafki
Całkowicie zignorował obecność Wrońskiego, wystarczająco miał się napatrzyć na te parszywą gębę na ringu. Skupił się na standardowej "procedurze". Rozruszał barki, owiązał dłonie, popijając szklanicą alkoholu, który ktoś przyjazny podsunął mu pod nos. Dostrzegł też rzucone mu spojrzenie, ni to z podziwem, ni... z czymś innym. Aż taką bijacką renomę wyrobił sobie Dan, że zasługiwał na podobne zachowania? Splunął po nogi, ale ni szukał rzeczonego. Przepłukał usta i tym razem nie wypijał całości, łykami zwilżając gardło i spierzchnięte wargi. Przez moment nawet obserwował ich gospodarza i wodzireja. Chociaż nie wyglądał jak jeden z towarzyszących mu karków, to miał solidne przeczucie, że niejednego przeciągną twarzą po podłodze. I to do niego ostatecznie zwrócił się z prośbą, by w razie konieczności, przenieść jego zewłok do Parszywego i zadbać o mniejszy procent bólu. Na miejscu już mógł liczyć na odpowiednią pomoc.
Tym razem, wolał nie wołać znajomej uzdrowicielki. Nie tylko ze względu na samą strukturę dzisiejszego wydarzenia, ale i dla jej bezpieczeństwa. Pomóc miał ktoś inny. Wolał sobie nawet nie wyobrażać, co byłoby, gdyby kilka nieodpowiednich uszu dotarło do jego aktualnych zajęć. Przegonił jednak uparte myśli, skupiając na nadchodzącej walce. A gdy został w końcu wywołany, z tym samym kpiącym uśmiechem wyszedł na ring.
| zt do szafki
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|po walce
Nie miał pojęcia, co się dokładnie wydarzyło. Dlaczego Caelan się zawahał w momencie, kiedy mógł wygrać. Gdy miał zwycięstwo na wyciągnięcie ręki. Obaj dobrze o tym wiedzieli. Lupin w końcu zrobił fatalny błąd, podkładając się tak idealnie - gdyby był na miejscu żeglarza, nie wahałby się. Uderzyłby z całej siły, dostrzegając słaby punkt w podejmowanych przez przeciwnika decyzjach. Jeden i drugi nie był również człowiekiem, który odpuściłby z uwagi na słabość swojego oponenta. Nie należeli do miłościwych, dlatego też zgłoszenie się o wycofaniu z pojedynku wprawiło Lyalla w niemałe zdziwienie. Najwidoczniej jednak nie miało przyjść im zmierzyć się do samego końca. Dlaczego tak się stało, nie miało to już większego znaczenia. Brygadzista podniósł spojrzenie na Goyle'a - żeglarz nie patrzył na niego w sposób, który dawałby po sobie poznać, że go żałował i dlatego się poddał. Zmęczenie czaiło się po dwóch stronach, lecz najwidoczniej Caelan stwierdził, że nie zamierzał rozkładać się do końca przed wrzeszczącym tłumem. Bo zebrani krzyczeli, buczeli niezadowoleni z braku odpowiednich emocji. W końcu zaczynało się tak dobrze... Zbyt dobrze? Szli łeb w łeb i ciężko było na początku wyłuskać zwycięzcę, dlatego pewnie to szalenie podniecało tłum i kto by się spodziewał oddania walki? Na pewno nie sami walczący. Lupin odetchnął ciężko, czując jak całe jego ciało drżało od odniesionego bólu oraz wysiłku, który włożył w tę walkę. Lub właściwie w przyjmowanie ciosów. Ktoś nawoływał Remusa, by podszedł, ale zamiast tego Lyall upadł na jedno kolano, próbując złapać oddech. Był wykończony. Wiedział, że został wpisany do następnej tury, która miała rozpocząć się w ciągu kolejnych dni, ale tak naprawdę wcale mu na pojawieniu się w tej dziurze nie zależało. Nie obchodziły go dalsze walki. Chciał pozbawić się po prostu trzeźwości umysłu. Chciał poczuć coś innego nad własną obojętność. Chciał zapaść się w ciemności, która nawet dzisiejszej nocy została mu odebrana. Zanim opuścił portiernię, narzucił na siebie płaszcz i przeniósł się do Doliny Godryka. Potrzebował odpoczynku.
|zt
Nie miał pojęcia, co się dokładnie wydarzyło. Dlaczego Caelan się zawahał w momencie, kiedy mógł wygrać. Gdy miał zwycięstwo na wyciągnięcie ręki. Obaj dobrze o tym wiedzieli. Lupin w końcu zrobił fatalny błąd, podkładając się tak idealnie - gdyby był na miejscu żeglarza, nie wahałby się. Uderzyłby z całej siły, dostrzegając słaby punkt w podejmowanych przez przeciwnika decyzjach. Jeden i drugi nie był również człowiekiem, który odpuściłby z uwagi na słabość swojego oponenta. Nie należeli do miłościwych, dlatego też zgłoszenie się o wycofaniu z pojedynku wprawiło Lyalla w niemałe zdziwienie. Najwidoczniej jednak nie miało przyjść im zmierzyć się do samego końca. Dlaczego tak się stało, nie miało to już większego znaczenia. Brygadzista podniósł spojrzenie na Goyle'a - żeglarz nie patrzył na niego w sposób, który dawałby po sobie poznać, że go żałował i dlatego się poddał. Zmęczenie czaiło się po dwóch stronach, lecz najwidoczniej Caelan stwierdził, że nie zamierzał rozkładać się do końca przed wrzeszczącym tłumem. Bo zebrani krzyczeli, buczeli niezadowoleni z braku odpowiednich emocji. W końcu zaczynało się tak dobrze... Zbyt dobrze? Szli łeb w łeb i ciężko było na początku wyłuskać zwycięzcę, dlatego pewnie to szalenie podniecało tłum i kto by się spodziewał oddania walki? Na pewno nie sami walczący. Lupin odetchnął ciężko, czując jak całe jego ciało drżało od odniesionego bólu oraz wysiłku, który włożył w tę walkę. Lub właściwie w przyjmowanie ciosów. Ktoś nawoływał Remusa, by podszedł, ale zamiast tego Lyall upadł na jedno kolano, próbując złapać oddech. Był wykończony. Wiedział, że został wpisany do następnej tury, która miała rozpocząć się w ciągu kolejnych dni, ale tak naprawdę wcale mu na pojawieniu się w tej dziurze nie zależało. Nie obchodziły go dalsze walki. Chciał pozbawić się po prostu trzeźwości umysłu. Chciał poczuć coś innego nad własną obojętność. Chciał zapaść się w ciemności, która nawet dzisiejszej nocy została mu odebrana. Zanim opuścił portiernię, narzucił na siebie płaszcz i przeniósł się do Doliny Godryka. Potrzebował odpoczynku.
|zt
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Daniel chciał się dzisiaj zrelaksować i nie myśleć o konsekwencjach Bezksiężycowej Nocy, o bezsennych kwietniowych nocach, oraz o pewnych chmurnych niebieskoszarych oczach. Pojawienie się tutaj innej pary niebieskoszarych, irytująco wesołych oczu, zburzyło cały plan na miły wieczór. Wroński odczuł cień satysfakcji, gdy Kai Clearwater podchwycił jego spojrzenie, podjął niewerbalnie rzuconą rękawicę i wpisał się do walki. Nie odwzajemnił uśmiechu, łypnął tylko na przeciwnika spode łba i szybko ruszył do przedbitewnej rutyny, bandażując pięści i przygotowując się do walki. Próbował przy tym zdusić ukłucie sumienia oraz zapomnieć o ostatnim razie, gdy widział Kaia, a raczej kuchennego bogina w jego kształcie. Nagle uświadomił sobie, że jeśli Clearwater przegra walkę to może wyglądać podobnie jak wtedy w kuchni, ale zaraz potem zacisnął zęby ze złością. Nie miał zamiaru dawać nikomu forów za głupotę, za bycie czyimś boginem, za pokrewieństwo z...
Gdyby mu na niej zależało, gdyby miał piątą klepkę, to nie chodziłby na takie walki - pomyślał gniewnie, a potem postanowił dać z siebie wszystko, aby Kaiowi odechciało się chodzić na takie walki w przyszłości. To najrozsądniejsze, co może w tej sytuacji zrobić, przecież do Gryfonów nie docierają słowne argumenty, oni zawsze muszą wpakować się w jakieś tarapaty. A sam miał tutaj reputację do utrzymania, był w porcie znany, wszyscy wyczuliby jego zawahanie. Nie, nie mógł rozczarować dziś swojej publiczności, chciał w końcu relaksować się w dalszych etapach turnieju. Omiótł dyskretnym wzrokiem mięśnie Clearwatera, który był smukły i silny, ale nie napakowany, a potem uśmiechnął się pod nosem. To w sumie lepszy start niż choćby bitwa z takim Goyle'm.
Przed wyjściem na arenę powtórzył sobie jeszcze w głowie lekcję anatomii Frances, obiecawszy sobie, że może chociaż nie zmasakrować trwale przeciwnika. Zresztą, nie było powiedziane, kto wyjdzie z potyczki zwycięsko - Dan zanotował sobie w głowie, na jakie urazy sam powinien uważać, a potem kiwnął głową do Botta w odpowiedzi na jego profesjonalne instrukcje i wyszedł na ring.
/do szafki
Gdyby mu na niej zależało, gdyby miał piątą klepkę, to nie chodziłby na takie walki - pomyślał gniewnie, a potem postanowił dać z siebie wszystko, aby Kaiowi odechciało się chodzić na takie walki w przyszłości. To najrozsądniejsze, co może w tej sytuacji zrobić, przecież do Gryfonów nie docierają słowne argumenty, oni zawsze muszą wpakować się w jakieś tarapaty. A sam miał tutaj reputację do utrzymania, był w porcie znany, wszyscy wyczuliby jego zawahanie. Nie, nie mógł rozczarować dziś swojej publiczności, chciał w końcu relaksować się w dalszych etapach turnieju. Omiótł dyskretnym wzrokiem mięśnie Clearwatera, który był smukły i silny, ale nie napakowany, a potem uśmiechnął się pod nosem. To w sumie lepszy start niż choćby bitwa z takim Goyle'm.
Przed wyjściem na arenę powtórzył sobie jeszcze w głowie lekcję anatomii Frances, obiecawszy sobie, że może chociaż nie zmasakrować trwale przeciwnika. Zresztą, nie było powiedziane, kto wyjdzie z potyczki zwycięsko - Dan zanotował sobie w głowie, na jakie urazy sam powinien uważać, a potem kiwnął głową do Botta w odpowiedzi na jego profesjonalne instrukcje i wyszedł na ring.
/do szafki
Self-made man
- Oczywiście - burknął pod nosem, nawet nie udając, że bierze taki scenariusz pod uwagę; nie nastawiał się, że dojdzie do finałowej walki, tym bardziej nie uważał, by Drew miał realne szanse na wprawne eliminowanie kolejnych przeciwników. I to nie dlatego, że Macnair jak zwykle powitał go kilkoma niewybrednymi uwagami, a zwyczajnie z uwagi na to, że jego druh nie miał jeszcze wprawy. Zwykle załatwiał konflikty przy użyciu różdżki, nie pięści - i nic dziwnego. Lecz skoro nie szukał rozrywki w karczemnych burdach, skoro nie stawał w obronie czci jakże potrzebujących tego kelnerek, to i nie potrafił solidnie uderzyć. Jeszcze.
Wysłuchał Botta w milczeniu, krzyżując ramiona na szerokiej piersi, mając przy tym nadzieję, że, niezależnie od wyniku walki, do Parszywego dostarczy się sam. Skrzywił się, gdy jeden z kręcących się po magazynie chłoptasiów wyciągnął rękę po jego różdżkę; spojrzał na niego spode łba, spojrzeniem próbując przekazać, co się z nim stanie, jeśli odebranemu na czas walki przedmiotowi cokolwiek się stanie. Mimo całej odczuwanej względem temu pomysłowi niechęci, w końcu rozstał się ze swym drewienkiem, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że było to dla takich spotkań całkowicie normalne.
Kiedy już Drew wpisał się do drabinki, ruszył wraz z nim na bok - w miejsce, z którego mieli dobry widok na arenę, a jednocześnie nie musieli przebywać w ścisku. W trakcie pierwszej walki raczył towarzysza uwagami na temat techniki biorącej w niej udział czarodziejów; który co chciał osiągnąć i w jaki sposób. Zachowywał zimną krew, choć już wtedy odczuwał charakterystyczne podekscytowanie nadchodzącym wielkimi krokami pojedynkiem. Z rozpiski wynikało, że miał walczyć z Lupinem zaraz po Wrońskim i jego przeciwniku, którego twarz skądś kojarzył, lecz nie potrafił do niej przyporządkować prawdziwych personaliów. W tłumie zauważył też w końcu Keatona, chłopaczka, który kiedyś pomagał mu na statku; odpowiedział skinieniem głowy - gdzie to on go ostatnio widział? Zapewne w Parszywym, lecz za nic nie mógł sobie przypomnieć, kiedy dokładnie. Obaj jednak wciąż kręcili się po porcie, to nie mogło być dawno temu.
Niewiele później nadeszła jego kolej, by wkroczyć na zakrwawioną, prowizoryczną arenę; rzucił Macnairowi ostatnie spojrzenie i ruszył na środek bez większej zwłoki, już szukając wzrokiem swego przeciwnika.
| do szafki
Wysłuchał Botta w milczeniu, krzyżując ramiona na szerokiej piersi, mając przy tym nadzieję, że, niezależnie od wyniku walki, do Parszywego dostarczy się sam. Skrzywił się, gdy jeden z kręcących się po magazynie chłoptasiów wyciągnął rękę po jego różdżkę; spojrzał na niego spode łba, spojrzeniem próbując przekazać, co się z nim stanie, jeśli odebranemu na czas walki przedmiotowi cokolwiek się stanie. Mimo całej odczuwanej względem temu pomysłowi niechęci, w końcu rozstał się ze swym drewienkiem, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że było to dla takich spotkań całkowicie normalne.
Kiedy już Drew wpisał się do drabinki, ruszył wraz z nim na bok - w miejsce, z którego mieli dobry widok na arenę, a jednocześnie nie musieli przebywać w ścisku. W trakcie pierwszej walki raczył towarzysza uwagami na temat techniki biorącej w niej udział czarodziejów; który co chciał osiągnąć i w jaki sposób. Zachowywał zimną krew, choć już wtedy odczuwał charakterystyczne podekscytowanie nadchodzącym wielkimi krokami pojedynkiem. Z rozpiski wynikało, że miał walczyć z Lupinem zaraz po Wrońskim i jego przeciwniku, którego twarz skądś kojarzył, lecz nie potrafił do niej przyporządkować prawdziwych personaliów. W tłumie zauważył też w końcu Keatona, chłopaczka, który kiedyś pomagał mu na statku; odpowiedział skinieniem głowy - gdzie to on go ostatnio widział? Zapewne w Parszywym, lecz za nic nie mógł sobie przypomnieć, kiedy dokładnie. Obaj jednak wciąż kręcili się po porcie, to nie mogło być dawno temu.
Niewiele później nadeszła jego kolej, by wkroczyć na zakrwawioną, prowizoryczną arenę; rzucił Macnairowi ostatnie spojrzenie i ruszył na środek bez większej zwłoki, już szukając wzrokiem swego przeciwnika.
| do szafki
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, przy którym potencjalnym przeciwniku wpisać odpowiednią ksywkę. Unosząc głowę z nad pergaminu, przymrużył powieki chcąc jeszcze raz prześlizgnąć się po twarzach nieznanych konkurentów. Niewiele udało mu się wydedukować – jedynie postura, tężyzna oraz ogólna aparycja mogły zdradzić nabyte wcześniej doświadczenie. Podświadomie liczył, iż trafi na równego sobie – amatora, który wkracza w zawiły świat bestialskiej walki. Nie pragnął konfrontacji ze znajomym przeciwnikiem, prywatne koligacje powinny pozostać na zewnątrz betonowego ringu. Stawiając wyraźne litery dokonał powinności i odszedł w upatrzony, odosobniony kąt. W między czasie udało mu się zgarnąć ostatnią, wolną szklankę nieznajomego trunku, który wypił niemalże od razu. Cierpki, rozcieńczony alkohol rozlał się po organach wypełniając wnętrzności. Cóż za obrzydlistwo. Skrzywił się nieznacznie i wylał na ziemię resztkę płynu. Odstawił szklankę na wolnym kawałku imitacji baru, aby zaraz potem przenieść wzrok na przebojowego organizatora. Uniósł brew do góry słuchając specyficznej, typowo portowej wymowy. Krzyżując ręce na klatce piersiowej przyglądał mu się znacznie uważniej. Zainteresował go – przede wszystkim ta nienaganna pozycja wśród nadmorskiej klienteli. Czyżby okazał się dobrym kompanem do współpracy za kilka błyszczących galeonów? Czy mogliby dobić targu?
Zawodnicy wywołani przed szereg wytoczyli się na parującą powierzchnię. Dziki gwar, głośny rechot rozbrzmiał dookoła. Ciemnowłosy kątem oka ujrzał odpowiednie twarze, występujące jako pierwsze. Ciekawe jak im pójdzie? Dziwny mężczyzna o zapadniętych policzkach podszedł nieopodal i wyciągnął rękę po najcenniejszą, głogową broń. Rineheart posłał mu wymowne spojrzenie i niechętnie oddał jedyną różdżkę. Nie miał przecież wyjścia prawda? Pierwsza walka rozpoczynała się już za chwilę. Tłum przemieścił się pod zakurzony podest otaczając go z każdej strony. Pierwsze zakłady, gromkie pokrzykiwania, gwiżdżące wiwaty przeszły przez zgromadzonych. Będzie gorąco - tego mógł się spodziewać widząc jak nieznany, rosły przeciwnik przekracza linię ringu. Nie przypuszczał, iż Clearwater, nagle znajdzie się tak blisko. Widząc jak wymija sylwetkę, konfrontuje spojrzenie wypowiadając typowe pozdrowienie, uśmiechnął się pod nosem nieco zawadiacko i bez wymuszenia, niechęci odpowiedział: – Tobie również. – patrzył jak odważnie, pewnie, stawia czoło niebezpieczeństwu. Kibicował mu chcąc na chwilę zapomnieć o dawnych, wspólnych niesnaskach. Westchnął ciężko widząc jak okrutne ciosy dewastują i paraliżują znajomego. Gdzie nauczył się tak walczyć? Po raz pierwszy od początku spotkania poczuł nikłe oznaki stresu. A co jeśli się zbłaźni, padnie po pierwszym ciosie? Nie trafi, okaże słabość? Nie mógł ulegać paranoi. Słysząc swą ksywkę wykonał kilka rozgrzewających podskoków. Ściągnął skórzaną kurtkę i z determinacją wskoczył na płaskie sklepienie. Nie spodziewał się, że naprzeciw siebie ujrzy właśnie jego.
| do szafki
Zawodnicy wywołani przed szereg wytoczyli się na parującą powierzchnię. Dziki gwar, głośny rechot rozbrzmiał dookoła. Ciemnowłosy kątem oka ujrzał odpowiednie twarze, występujące jako pierwsze. Ciekawe jak im pójdzie? Dziwny mężczyzna o zapadniętych policzkach podszedł nieopodal i wyciągnął rękę po najcenniejszą, głogową broń. Rineheart posłał mu wymowne spojrzenie i niechętnie oddał jedyną różdżkę. Nie miał przecież wyjścia prawda? Pierwsza walka rozpoczynała się już za chwilę. Tłum przemieścił się pod zakurzony podest otaczając go z każdej strony. Pierwsze zakłady, gromkie pokrzykiwania, gwiżdżące wiwaty przeszły przez zgromadzonych. Będzie gorąco - tego mógł się spodziewać widząc jak nieznany, rosły przeciwnik przekracza linię ringu. Nie przypuszczał, iż Clearwater, nagle znajdzie się tak blisko. Widząc jak wymija sylwetkę, konfrontuje spojrzenie wypowiadając typowe pozdrowienie, uśmiechnął się pod nosem nieco zawadiacko i bez wymuszenia, niechęci odpowiedział: – Tobie również. – patrzył jak odważnie, pewnie, stawia czoło niebezpieczeństwu. Kibicował mu chcąc na chwilę zapomnieć o dawnych, wspólnych niesnaskach. Westchnął ciężko widząc jak okrutne ciosy dewastują i paraliżują znajomego. Gdzie nauczył się tak walczyć? Po raz pierwszy od początku spotkania poczuł nikłe oznaki stresu. A co jeśli się zbłaźni, padnie po pierwszym ciosie? Nie trafi, okaże słabość? Nie mógł ulegać paranoi. Słysząc swą ksywkę wykonał kilka rozgrzewających podskoków. Ściągnął skórzaną kurtkę i z determinacją wskoczył na płaskie sklepienie. Nie spodziewał się, że naprzeciw siebie ujrzy właśnie jego.
| do szafki
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spodziewał się, że jeśli trafi na zaawansowanego przeciwnika to równie szybko padnie na ring, co zapisał się na brudnym od alkoholu pergaminie. Wybierając wolną rubrykę postawił na swe szczęście, cholerny uśmiech losu, który pozwoli mu dotrwać do drugiej rundy mordobicia lub chociażby wyjść o własnych siłach z owego przybytku. Coś z tyłu głowy upewniało go jednak w fakcie, iż druga opcja nie będzie możliwa – w końcu poddanie się nie wchodziło w grę i każdy pojedynek miał zakończyć się solidnym nokautem w akompaniamencie głośnych ryków. Był idiotą, że posłuchał Goyla i dał się w to wrobić, lecz z drugiej strony zależało mu na podniesieniu własnych umiejętności, a co ważniejsze zaznaniu na własnej skórze prawdziwej walki wręcz. W końcu do takowych nie można było zaliczyć pijackich awantur, które finalnie i tak kończyły się użyciem różdżki.
Wysłuchawszy mężczyznę przyjmującego zakłady ruszył wraz z Caelanem w głąb sali wiedząc, iż mieli jeszcze trochę czasu. Opierając plecy o chłodny mur ponownie upił z piersiówki starając się ignorować jednostki zalane w trupa, które nawet nie zdążyły „dożyć” pierwszego starcia. Czyżby przyszli tutaj jednie na picie? Nie było lepszych miejsc? Powracając wzrokiem do ringu uniósł nieznacznie brew obserwując poczynania obu zawodników – a raczej jednego z nich, bowiem drugi nie miał nader wiele do powiedzenia. Celne ciosy skończyły się dopiero wtedy, gdy mężczyzna uderzył twarzą o ring pozbawiony przytomności, co wywołało u szatyna kpiący uśmiech. Wiedział, że skończy podobnie, jednakże w grupie przegranych było jakoś raźniej.
Odprowadził wzrokiem Goyla, kiedy nadeszła jego pora. Trzymał za niego kciuki i nie widział innej opcji jak bezproblemowe zwycięstwo. Niejednokrotnie był świadkiem pokazu jego umiejętności, dlatego nie obawiał się o konieczność ciągnięcia zwłok wprost na Śmiertelny Nokturn – gorzej jeśli obydwoje skończą podobnie.
Czas mijał, Caelan w końcu zdobył przewagę i gdy tylko to się stało coś zblokowało jego kolejne ataki. Adrenalina, stres, zachłyśnięcie się rychłym zwycięstwem? Szatyn zmrużył oczy nie rozumiejąc zaistniałej sytuacji, ponieważ nie było to w jego stylu – a tym bardziej zejście z ringu, które właśnie miało miejsce.
Nim ruszył przed siebie wypuścił wolno powietrze z ust. Chciał mieć to już za sobą, lecz wizja rychłej przegranej nie budziła w nim nader wielkiego entuzjazmu. Zatrzymawszy się nieopodal ringu oddał – choć niechętnie – wężowe drewno, po czym wszedł na parkiet i uniósł wzrok na swego przeciwnika z ironicznym uśmiechem. Znał go, znał tę łajzę.
| do szafki
Wysłuchawszy mężczyznę przyjmującego zakłady ruszył wraz z Caelanem w głąb sali wiedząc, iż mieli jeszcze trochę czasu. Opierając plecy o chłodny mur ponownie upił z piersiówki starając się ignorować jednostki zalane w trupa, które nawet nie zdążyły „dożyć” pierwszego starcia. Czyżby przyszli tutaj jednie na picie? Nie było lepszych miejsc? Powracając wzrokiem do ringu uniósł nieznacznie brew obserwując poczynania obu zawodników – a raczej jednego z nich, bowiem drugi nie miał nader wiele do powiedzenia. Celne ciosy skończyły się dopiero wtedy, gdy mężczyzna uderzył twarzą o ring pozbawiony przytomności, co wywołało u szatyna kpiący uśmiech. Wiedział, że skończy podobnie, jednakże w grupie przegranych było jakoś raźniej.
Odprowadził wzrokiem Goyla, kiedy nadeszła jego pora. Trzymał za niego kciuki i nie widział innej opcji jak bezproblemowe zwycięstwo. Niejednokrotnie był świadkiem pokazu jego umiejętności, dlatego nie obawiał się o konieczność ciągnięcia zwłok wprost na Śmiertelny Nokturn – gorzej jeśli obydwoje skończą podobnie.
Czas mijał, Caelan w końcu zdobył przewagę i gdy tylko to się stało coś zblokowało jego kolejne ataki. Adrenalina, stres, zachłyśnięcie się rychłym zwycięstwem? Szatyn zmrużył oczy nie rozumiejąc zaistniałej sytuacji, ponieważ nie było to w jego stylu – a tym bardziej zejście z ringu, które właśnie miało miejsce.
Nim ruszył przed siebie wypuścił wolno powietrze z ust. Chciał mieć to już za sobą, lecz wizja rychłej przegranej nie budziła w nim nader wielkiego entuzjazmu. Zatrzymawszy się nieopodal ringu oddał – choć niechętnie – wężowe drewno, po czym wszedł na parkiet i uniósł wzrok na swego przeciwnika z ironicznym uśmiechem. Znał go, znał tę łajzę.
| do szafki
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie był pewien, co poszło nie tak, jak powinno. Walka przez dłuższy czas była wyrównana, oboje przyjmowali tyle samo ciosów, co zadawali, w końcu nawet poczuł, chyba po tym ciosie w krocze, że zdobył namiastkę przewagi nad Lupinem. Wtedy jednak rozkojarzył się, zachwiał, wytrącony z równowagi kolejnym uderzeniem, nagle tracąc chęć na kontynuowanie starcia. Wszak dostał już to, po co tu przyszedł - ożywczy, pozwalający zapomnieć o troskach dnia codziennego ból. Do tego ból kontrolowany, wszak nikt nie chciałby, by jeden z biorących udział w turnieju zawodników skończył jako trup. Gdyby była to walka na śmierć i życie, nie poddałby się tak łatwo, bez wątpienia; to jednak było coś innego. Nie zależało mu na odzyskaniu wpłaconej kwoty, nie na tyle, by miał z tego powodu rozpaczać.
Powoli, uważając na najpewniej złamane żebro czy obolały brzuch, zwlókł się z prowizorycznej areny, przelotnie podchwytując przy tym spojrzenie Macnaira; wiedział, że teraz nadeszła jego kolej na stanięcie przed rozochoconą, głośną widownią opuszczonego magazynu. Splunął na nierówne deski zabarwioną na czerwono śliną, która od dłuższego czasu zbierała mu się w ustach, przetarł zalewaną krwią twarz rękawem koszuli. Wiedział, że musi się czegoś napić - a najlepiej też znaleźć jakiegoś portowego medyka, nie było sensu telepać się w tym stanie aż na Nokturn. Nie myślał już przy tym o Lupinie, z którym przegrał; kiedyś jeszcze zdobędzie okazję do rewanżu, był tego niemalże pewien.
Zdobył od kogoś odpieczętowaną już butelkę rumu, pociągnął z niej szczodrze, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Zakasłał, próbując zignorować ból, który nim wstrząsnął, gdy alkohol dotarł do nadgryzionego języka; mimo to nie był w stanie powstrzymać się przed cichym jękiem. To chyba nie był najlepszy pomysł. Postanowił, że z dalszym piciem poczeka do czasu, aż ktoś, kto choćby odrobinę zna się na magii leczniczej, pomoże mu z najpoważniejszymi i najbardziej uciążliwymi urazami. Wpierw jednak chciał poczekać, aż walka Drew dobiegnie końca. Z tego, co widział, zarówno Macnair, jak i jego przeciwnik, nie byli szczególnie biegli w walce wręcz - długo się ze sobą mierzyli, wyprowadzając kolejne ciosy, nie szczędząc sobie pyskówek. Niestety, jak się tego obawiał Caelan, to jego druh w końcu padł bez woli na deski magazynu. No cóż, chyba powinien w takim razie zadbać o medyka również i dla niego.
| zt
Powoli, uważając na najpewniej złamane żebro czy obolały brzuch, zwlókł się z prowizorycznej areny, przelotnie podchwytując przy tym spojrzenie Macnaira; wiedział, że teraz nadeszła jego kolej na stanięcie przed rozochoconą, głośną widownią opuszczonego magazynu. Splunął na nierówne deski zabarwioną na czerwono śliną, która od dłuższego czasu zbierała mu się w ustach, przetarł zalewaną krwią twarz rękawem koszuli. Wiedział, że musi się czegoś napić - a najlepiej też znaleźć jakiegoś portowego medyka, nie było sensu telepać się w tym stanie aż na Nokturn. Nie myślał już przy tym o Lupinie, z którym przegrał; kiedyś jeszcze zdobędzie okazję do rewanżu, był tego niemalże pewien.
Zdobył od kogoś odpieczętowaną już butelkę rumu, pociągnął z niej szczodrze, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Zakasłał, próbując zignorować ból, który nim wstrząsnął, gdy alkohol dotarł do nadgryzionego języka; mimo to nie był w stanie powstrzymać się przed cichym jękiem. To chyba nie był najlepszy pomysł. Postanowił, że z dalszym piciem poczeka do czasu, aż ktoś, kto choćby odrobinę zna się na magii leczniczej, pomoże mu z najpoważniejszymi i najbardziej uciążliwymi urazami. Wpierw jednak chciał poczekać, aż walka Drew dobiegnie końca. Z tego, co widział, zarówno Macnair, jak i jego przeciwnik, nie byli szczególnie biegli w walce wręcz - długo się ze sobą mierzyli, wyprowadzając kolejne ciosy, nie szczędząc sobie pyskówek. Niestety, jak się tego obawiał Caelan, to jego druh w końcu padł bez woli na deski magazynu. No cóż, chyba powinien w takim razie zadbać o medyka również i dla niego.
| zt
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaniedbana, pokryta kurzem, opaskudzona zaschniętą krwią arena przywitała nowych zawodników. Wszystko działo się tak szybko – nie było czasu na zastanowienie, rozważenie potencjalnej rezygnacji. Tłum ściskał się w okolicy ringu zajmując idealną pozycję. Zrobiło się nieco goręcej, głośniej; cienkie strużki wypitego, cierpkiego alkoholu rozchodziły się po rosłych cielskach portowych opryszków. Obserwując ostatnie, bardzo wyrównane walki – żądali rozlewu czerwonej, gęstej posoki. Zachęcali do bestialskiej walki mającej na celu całkowite wykończenie silnego konkurenta. Stojąc na płaskiej powierzchni przez chwilę, intensywnie, a nawet bezczelnie wpatrywał się przeciwległą sylwetkę. Odnotowywał charakterystyczne elementy, widoczne zmiany, które pojawiły się od ostatniego, odległego spotkania na dalekiej obczyźnie. Ten sam przeszywający wzrok, cyniczny, odrażający uśmieszek zapewniający o swej nieomylności, pewności i niepokonaniu. Gnida. Mimo odrobiny sympatii, nie miał zamiaru odpuścić, zrezygnować, spocząć na laurach. Nie znając umiejętności przeciwnika, postanowił walczyć do samego końca, do nieprzytomności. I tak też się stało. Ich monotonna, niezbyt ciekawa walka dłużyła się niemiłosiernie. Z każdym, kolejnym nieudanym ciosem zmęczenie, dekoncentracja oraz niechęć pojawiały się na porysowanych i poobijanych twarzach. Czy byli naprawdę świadomi swojego uczestnictwa? Pragnęli upadku na zimną podłogę, uśmierzenia dolegliwości gorzkim, wypalającym przełyk trunkiem. I choć adrenalina jak i satysfakcja z niewielkiej przewagi wytwarzała otumaniające endorfiny, pragnął jak najszybciej opuścić teren zrujnowanego budynku. Widownia nie była zachwycona wygwizdując rozczarowujące zmagania. Przeciwnik padł na betonowe sklepienie. Ciemnowłosy nie dowierzał – ledwo trzymał się na nogach. Nie był w stanie otworzyć zapuchniętych oczu, wierzchem dłoni ścierał świeżą krew o metalicznym zapachu. Zaraz potem opadł na ring próbując uspokoić oddech, zregenerować siły. To już koniec? Jakim cudem wygrał? Dostał się do kolejnego etapu? Wypluwając dziwną wydzielinę zakasłał kilkukrotnie. Obrażenia bolały okrutnie, a on krzywił się w swej wewnętrznej samotni. Nie będzie w stanie dotrzeć do domu. Musiał natychmiast poszukać portowego medyka, a także wolnego pokoju w najbliższej noclegowni. Wspierając się na ścianie podestu, powolnie zszedł z walecznego centrum. Odebrał porozrzucane rzeczy i z trudem przedostał się do zadymionego wnętrza. Przechodząc do prowizorycznej łazienki, odkręcił kran; lekki strumień lodowatej wody wylał się na strapioną facjatę. Koił, łagodził, zalewał rozległe rany – był idiotą. Kilka minut później, chwiejnie wytoczył się na zewnątrz. Trzymał się za bok z prawdopodobnym złamaniem. Szedł nieco zgarbiony, podkulony. Ciepły, majowy wiatr owiewał mokre nakrycie wierzchnie. Syknął z bólu oddalając się od ruiny. Nienawidził tego obrzydliwego plugastwa, lecz kilka dni później miał stawić się na kolejną walkę. Był to niezły sprawdzian wytrzymałości, hardości ducha oraz siły. Wiedział już nad czym powinien pracować w niedalekiej przyszłości.
| zt
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30 +3
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Walka ciągnęła się niemiłosiernie prawdopodobnie przez brak większych możliwości obu stron. Ciosy były słabe, mało precyzyjne, a próby uników i odskoków mogły wywoływać jedynie kpiący uśmiech na twarzach widzów. Był właściwie przekonany – choć nie myślał o tym podczas pojedynku – że wiele zebranych osób postanowiło udać się na drinka, gdy oni niczym dwie panienki, starali się znokautować. Pamiętał słowa Goyla, jednak otumaniony bólem i adrenaliną nie do końca potrafił wcielić rady w życie. Z pewnością nie żałował wypitego alkoholu, bo choć jego kroki były znacznie cięższe, a w głowie nieco huczało to z większą cierpliwością przyjmował kolejne sierpowe oraz kopniaki. Zmęczone ciało zaczynało mu odmawiać posłuszeństwa, lecz mimo to nie poddawał się chcąc utrzymać się w pionie jak najdłużej.
Mroczki przed oczyma, zakrwawiona twarz, obolałe nogi oraz ręce i złamane żebro w końcu dało się we znaki na tyle, że padł na ring nie będąc w stanie dalej walczyć. Vincnet nie mógł pochwalić się nokautem, jednakże wygrał i za to należały mu się gratulacje. Szatyn mógł tylko domyślać się jak będzie wyglądać jego kolejne stracie biorąc pod uwagę możliwości konkurentów, lecz właściwie to na niego postawi kilka galeonów. Był twardy, twardszy niżeli szatyn sądził i przy odrobinie szczęścia mógł mieć nikłe szanse na niespodziewane zwycięstwo.
Będąc świadomością w zupełnie innym świecie mógł mieć tylko nadzieję, że Goyle dotrzyma słowa i zaciągnie jego zwłoki na Śmiertelny Nokturn, a następnie odda w odpowiednie ręce. Potrzebował kilku eliksirów i dawki ognistej, bowiem zapewne ból – gdy tylko się ocknie – będzie nie do wytrzymania. Rozbita facjata także wymagała kilku zaklęć, jednak pozostawał to w gestii wprawionego w fach medyka. Następnym razem dwa razy pomyśli nim ugnie się przed zapisami, bowiem nie tylko stracił kilka galoenów, ale i sporą ilość czasu, którą przyjdzie mu zmarnować na rekonwalescencji. Była to jednak dobra lekcja uświadamiająca mu, iż musiał jeszcze sporo popracować nad umiejętnościami – w końcu nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie mu walczyć bardziej na „poważnie”.
/zt
Mroczki przed oczyma, zakrwawiona twarz, obolałe nogi oraz ręce i złamane żebro w końcu dało się we znaki na tyle, że padł na ring nie będąc w stanie dalej walczyć. Vincnet nie mógł pochwalić się nokautem, jednakże wygrał i za to należały mu się gratulacje. Szatyn mógł tylko domyślać się jak będzie wyglądać jego kolejne stracie biorąc pod uwagę możliwości konkurentów, lecz właściwie to na niego postawi kilka galeonów. Był twardy, twardszy niżeli szatyn sądził i przy odrobinie szczęścia mógł mieć nikłe szanse na niespodziewane zwycięstwo.
Będąc świadomością w zupełnie innym świecie mógł mieć tylko nadzieję, że Goyle dotrzyma słowa i zaciągnie jego zwłoki na Śmiertelny Nokturn, a następnie odda w odpowiednie ręce. Potrzebował kilku eliksirów i dawki ognistej, bowiem zapewne ból – gdy tylko się ocknie – będzie nie do wytrzymania. Rozbita facjata także wymagała kilku zaklęć, jednak pozostawał to w gestii wprawionego w fach medyka. Następnym razem dwa razy pomyśli nim ugnie się przed zapisami, bowiem nie tylko stracił kilka galoenów, ale i sporą ilość czasu, którą przyjdzie mu zmarnować na rekonwalescencji. Była to jednak dobra lekcja uświadamiająca mu, iż musiał jeszcze sporo popracować nad umiejętnościami – w końcu nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie mu walczyć bardziej na „poważnie”.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Opuszczona portiernia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny