Sala świstoklików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala świstoklików
W tej sali znajdują się świstokliki przygotowane na specjalne potrzeby przez najznamienitszych czarodziejów w Ministerstwie; są szczególnie pomocne w przypadku pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, Kontroli Magicznej oraz Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, którzy często udają do miejsc, w których teleportacja została zablokowana bądź podróżują poza granice państwa. Pomieszczenie jest raczej niewielkie, znajduje się w nim wyłącznie stolik, na którym zazwyczaj kładziony jest niepozorny przedmiot zaklęty w świstoklik - but, zepsuty parasol, połamany grzebień czy zardzewiały śrubokręt. Aby zadbać o bezpieczeństwo, świstokliki najczęściej likwidowane są krótko po wykorzystaniu ich przez określone służby.
Śledziłem wymianę zdań Azjatki pod przykrywką z ministerialnymi urzędnikami z rosnącą irytacją. Nie uważałem, że powinna się teraz wtrącać, to było już przeciąganie struny, budzące tylko dodatkowe podejrzenia. Milczałem jednak, nie wtrącając się. To nie była tak naprawdę moja sprawa, powinienem angażować się tak mało, jak tylko mogłem. Byłem podenerwowany tym wszystkim, oczywiście, że tak. Ten cały plan był jednym z większych przekrętów w historii Anglii, jak nie największym. Nasze włamanie do Tower przegrywało ze sporą stratą z tym, co właśnie robili Rycerze Walpurgii. Zacząłem doceniać ich jako przeciwników o wiele bardziej niż do tej pory, lecz nie miałem zbyt wiele czasu do dywagacji nad tym tematem, bo właśnie dołączył do nas sam Minister.
Przyglądałem mu się przez krótką tylko chwilę, nim mojego spojrzenia nie przykuła inna twarz. Avery. Zacisnąłem lekko pięść zmuszając się do oderwania spojrzenia od tego gada. To on nas wydał, zdradził przyjaźń Skeetera wymieniając ją na pakt z tym ich Czarnym Panem. Swoją drogą, było to całkowicie absurdalne, że ktoś taki jak Avery, Rosier czy Yaxley postanawiali komuś służyć - co takiego musiało być w tym ich przywódcy, że ci dumni szlachcice ugięli przed nim karki? Powiodłem spojrzeniem po twarzach ich wszystkich, spojrzenie zatrzymując dopiero na Bennetcie. To było tak bardzo złe, że się tu znajdowaliśmy; nie powinno nas tu w ogóle być. Zabawnym było, że czułem troskę o, bądź co bądź, starszego ode mnie czarodzieja. Lecz jako Gwardzista czułem potrzebę wyciągnięcia go stąd żywego, zarówno jego, jak i Ministra. Czułem jednak, że może mi się to nie udać - nie, kiedy mieliśmy się rozdzielić.
Czułem też presję - wiedziałem, że w razie moich pomyłek represje mogą być kolosalne. W końcu tym ludziom nie zależało ani na mnie, ani na Alanie, ani na Ministrze. Musieliśmy sami o siebie zadbać. Dlatego chwytając za moją hikorową różdżkę próbowałem skupić się z całej siły na rzucanej inkantacji. Zrobiłem to niespodziewanie, gwałtownie wyciągając ją w kierunku Ministra.
- Expelliarmus - wypowiedziałem inkantację i nie czekając dłużej, złapałem za świstoklik.
Przyglądałem mu się przez krótką tylko chwilę, nim mojego spojrzenia nie przykuła inna twarz. Avery. Zacisnąłem lekko pięść zmuszając się do oderwania spojrzenia od tego gada. To on nas wydał, zdradził przyjaźń Skeetera wymieniając ją na pakt z tym ich Czarnym Panem. Swoją drogą, było to całkowicie absurdalne, że ktoś taki jak Avery, Rosier czy Yaxley postanawiali komuś służyć - co takiego musiało być w tym ich przywódcy, że ci dumni szlachcice ugięli przed nim karki? Powiodłem spojrzeniem po twarzach ich wszystkich, spojrzenie zatrzymując dopiero na Bennetcie. To było tak bardzo złe, że się tu znajdowaliśmy; nie powinno nas tu w ogóle być. Zabawnym było, że czułem troskę o, bądź co bądź, starszego ode mnie czarodzieja. Lecz jako Gwardzista czułem potrzebę wyciągnięcia go stąd żywego, zarówno jego, jak i Ministra. Czułem jednak, że może mi się to nie udać - nie, kiedy mieliśmy się rozdzielić.
Czułem też presję - wiedziałem, że w razie moich pomyłek represje mogą być kolosalne. W końcu tym ludziom nie zależało ani na mnie, ani na Alanie, ani na Ministrze. Musieliśmy sami o siebie zadbać. Dlatego chwytając za moją hikorową różdżkę próbowałem skupić się z całej siły na rzucanej inkantacji. Zrobiłem to niespodziewanie, gwałtownie wyciągając ją w kierunku Ministra.
- Expelliarmus - wypowiedziałem inkantację i nie czekając dłużej, złapałem za świstoklik.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 88
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
-To, że jest pani kobietą, Powell, nie ma najmniejszego znaczenia- odpowiedział jej Cameron. Ani on, ani Pinkstone nie podejrzewali, że uniesiona przez Wildera różdżka będzie początkiem końca. Wymierzenie jej w ich kierunku zmusiło czarodziejów do natychmiastowej reakcji: wyciągnęli swoje, lecz nim którykolwiek z nich zdołał wypowiedzieć jakąkolwiek inkantację, płomienie buchnęły nad ich głowami, zmuszając ich do padnięcia na ziemię. Młodszemu Mulciberowi i Morgothowi udało się rozpocząć piekło Szatańskiej Pożogi. Płomienie wydostające się z różdżki Tristana złączyły się z różdżką Deirdre; moc Ignotusa i Cadana wywołała pożar, który rozprzestrzenił się w mgnieniu oka, a Perseus skinął głową i wykonał wydany przez Tristana rozkaz, dołączając do tych ostatnich. Cała sala świstoklików zajęła się ogniem tak wielkim i potężnym, że wewnątrz zabrakło powietrza, a wszystkim tchu. Wciąż posłuszny Alexander wycelował różdżką w Ministra Magii, lecz ten wykazał się doskonałym refleksem i dzięki trzymanej na wierzchu różdżce zdołał obronić się przed rozbrojeniem. Rzucając ostatnie spojrzenie na swoje dzieło, Śmierciożercy i Rycerze Walpurgii mogli ujrzeć - a przynajmniej tak im się zdawało - mroczną twarz wyłaniającą się z ognia, a może czaszkę, o głębokich, przerażających ognistych oczodołach.
Wszyscy, bez wyjątku, w efekcie ustalonego planu lub desperackiej próby ucieczki przed szatańską pożogą chwycili się starej, brudnej więziennej szaty. Alan przytrzymywał ministra, nie pozwalając mu się oderwać od świstoklika. Ten jednak nie zamierzał nigdzie uciekać, kurczowo ściskając swoją różdżkę pilnował, by nie oderwać się od jedynego przedmiotu, który mógł go uratować. Perseusza popchnął przerażony Cameron, który szalejąc w panice dorwał się do umieszczonego na cokole materiału, a Pinkstone upadł na kolana, w ostatnim momencie chwytając przedmiotu.
Podjęta przez Quinlana próba rzucenia szatańskiej pożogi zakończyła się sromotną porażką - wtedy jeszcze nie wiedział, jak bolesną. Jego różdżka eksplodowała, rozpadając się w wióry, które pod wpływem przeraźliwie wysokiej temperatury zmieniły się w popiół jeszcze nim upadły na ziemię. Ogień zajął jego ręce, ramiona, plecy i twarz, kiedy chwytał się intuicyjnie świstoklika. Płomienie przeniosły się również na towarzyszy, którzy stali tuż obok niego. Alexander i Pinkstone, którzy stali po jego prawej stronie poczuli jak ogień prześlizguje się po ich ramionach, paląc szaty i parząc ciało. Szata Alana stojącego po jego lewej stronie, i ministra, którego tak kurczowo trzymał podpaliła się. Ogień nieudanej pożogi buchnął również w kierunku Camerona i Ramseya, parząc pierś pierwszego i szyję drugiego. Nim jednak ktokolwiek zdołał zareagować, wszystkimi wstrząsnęły mdłości, niewidzialna siła ścisnęła wasze trzewia, a wy udaliście się w niezwykle malowniczą, otoczoną płomieniami podróż do zimnego więzienia, umieszczonego gdzieś na maleńkiej tajemniczej wyspie, której nikt nigdy dotąd nie odnalazł.
| Świstoklik, zgodnie z założeniem przeniósł was do Azkabanu. Grupa Tristana znalazła się na korytarzu wschodnim, Ignotusa na korytarzu zachodnim. Tam też zobowiązani jesteście kontynuować grę.
Wszyscy, bez wyjątku, w efekcie ustalonego planu lub desperackiej próby ucieczki przed szatańską pożogą chwycili się starej, brudnej więziennej szaty. Alan przytrzymywał ministra, nie pozwalając mu się oderwać od świstoklika. Ten jednak nie zamierzał nigdzie uciekać, kurczowo ściskając swoją różdżkę pilnował, by nie oderwać się od jedynego przedmiotu, który mógł go uratować. Perseusza popchnął przerażony Cameron, który szalejąc w panice dorwał się do umieszczonego na cokole materiału, a Pinkstone upadł na kolana, w ostatnim momencie chwytając przedmiotu.
Podjęta przez Quinlana próba rzucenia szatańskiej pożogi zakończyła się sromotną porażką - wtedy jeszcze nie wiedział, jak bolesną. Jego różdżka eksplodowała, rozpadając się w wióry, które pod wpływem przeraźliwie wysokiej temperatury zmieniły się w popiół jeszcze nim upadły na ziemię. Ogień zajął jego ręce, ramiona, plecy i twarz, kiedy chwytał się intuicyjnie świstoklika. Płomienie przeniosły się również na towarzyszy, którzy stali tuż obok niego. Alexander i Pinkstone, którzy stali po jego prawej stronie poczuli jak ogień prześlizguje się po ich ramionach, paląc szaty i parząc ciało. Szata Alana stojącego po jego lewej stronie, i ministra, którego tak kurczowo trzymał podpaliła się. Ogień nieudanej pożogi buchnął również w kierunku Camerona i Ramseya, parząc pierś pierwszego i szyję drugiego. Nim jednak ktokolwiek zdołał zareagować, wszystkimi wstrząsnęły mdłości, niewidzialna siła ścisnęła wasze trzewia, a wy udaliście się w niezwykle malowniczą, otoczoną płomieniami podróż do zimnego więzienia, umieszczonego gdzieś na maleńkiej tajemniczej wyspie, której nikt nigdy dotąd nie odnalazł.
| Świstoklik, zgodnie z założeniem przeniósł was do Azkabanu. Grupa Tristana znalazła się na korytarzu wschodnim, Ignotusa na korytarzu zachodnim. Tam też zobowiązani jesteście kontynuować grę.
W Ministerstwie Magii były miejsca, w których Mildred czuła się jak ryba w wodzie i do których zmierzała za każdym razem raźnym krokiem, pokonując kręte korytarze w oczekiwaniu na moment, gdy złapie klamkę i znajdzie się w upragnionym pomieszczeniu kryjącym najciekawsze tajemnice magii transportowej. I były też miejsca takie jak sala świstoklików, które odrzucały już po pierwszym kroku z powodu swojej nijakości. Kawałek drewnianego stołu i pustka, w której nie było absolutnie nic, ale to nic ciekawego. Zresztą jak w całym jej wydziale świstoklików. Ba! Jak w całym urzędzie transportu magicznego. Żeby chociaż raz na jakiś czas któryś świstoklik nawalił i przeniósł czarodzieja w sam środek mugolskiego pogrzebu! Albo żeby podczas teleportacji jakiś nieszczęśnik się rozszczepił i trzeba było wypełniać całe tony dokumentacji. Albo chociaż jakiś nielegalny przemyt latających dywanów... Chodniczka chociaż... Ale nie, nie dane jej było cieszyć się radością rozpisywania na długie rolki pergaminu obrażeń u takiego rozszczepionego delikwenta, ani tym bardziej nasyłania kontroli na przemytników, aby poszła im głęboko w pięty i odczuwali ją do pięciu pokoleń wprzód.
Nie. Zamiast tego miała przeanalizować dokumenty i sprawdzić, czy wszystkie nieaktywne świstokliki wciąż są na swoim miejscu. Nie było w tym nic dziwnego po niedawnej aferze z jednym z nich, którego nie zdezaktywowano po wypędzeniu mugolaków z Londynu i mugolski premier... cóż, nie była to za ciekawa sytuacja i Mildred doskonale wiedziała, że ktoś musi się tym zająć, ale dlaczego to musiała być ona?!
Warcząc pod nosem w sposób, który nie przystoi nawet zaprawionemu w morskich bojach marynarzowi, pchnęła drzwi do niewielkiego pomieszczenia i ciężko usiadła przy znajdującym się w środku stole. Położyła na blacie plik dokumentów z wyszczególnionymi świstoklikami do sprawdzenia, a potem z niechęcią spojrzała na ogromne pudła, które wcześniej tu przyniesiono. Pochyliła się, otwierając jedno z nich. Na samej górze ukazał się jej labirynt różnego rodzaju czajniczków, sztućców, aluminiowych puszek, gwoździ o podejrzanie długiej nóżce, poplątanych kabli i czegoś, co mogło (ale tylko mogło) być w przeszłości metalowym odlewem szczura o wyjątkowo zakręconym ogonie.
Zgarnęła kilka przedmiotów na blat i rozłożyła je przed sobą, rozpoczynając żmudną i kompletnie nijaką pracę z rozszyfrowywaniem, czy I. Anderson, Baker Street 74, fol. alum., 13 os., 12 maja 1945, niepopr.; X8D6Y.9O1-L8O oznaczało to co oznaczało, czy może jej poprzednik (niech mu różdżka lekką będzie) stosował jakiś dziwny szyfr, którego nawet nie opłacało się rozumieć, bo i tak nikt nigdy tutaj nie zajrzy. Nawet przez kilka chwil rozważała opcję pod tytułem „pieprznąć to w cholerę i udać, że wszystko zrobiłam”, ale wrodzone poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło jej zwyczajnie pójść na łatwiznę. Wyciągała z pudeł kolejne śmieci będące niegdyś magicznymi przedmiotami, sprawdzała ich numery, porównywała z dokumentacją. Tam, gdzie pojawiały się jakieś wątpliwości, rozwiązywała je prostym zaklęciem sprawdzającym.
Spędziła (zmarnowała) kolejnych siedem godzin na odczytywanie zapisków i dopasowywanie świstoklika do opisu tylko po to, aby nie znaleźć ani jednego błędu. Każdy świstoklik okazał się doskonale opisany i zarchiwizowany, każdy miał potwierdzenie swojej dezaktywacji i nic nie wskazywało na to, aby miała nastąpić niepożądana powtórka z mugolskim premierem. Wszystko się zgadzało co do ostatniej wykałaczki (poważnie? Ktoś serio tego dotknął?) i gdy tylko zegar wybił siedemnastą, wystrzeliła ze swojego miejsca jak z mugole z Londynu. Niemal rzuciła się do drzwi, gotowa zostawić za plecami całe to bezsensowne szaleństwo, gdy te otworzyły się same, a naprzeciwko niej stanął jej szef.
- Panno Crabbe – zaczął przymilnym tonem, co nie zdarzało mu się nigdy. Dosłownie nigdy, bo ten człowiek sam w sobie miał aparycję nudziarza i pewnie dlatego tu pracował, ale wraz z aparycją szedł również absolutny brak jakiejkolwiek mimiki i umiejętności tonowania głosu. - Jest sprawa... - spojrzał na nią błagalnie, co też nigdy mu się nie zdarzało, a Mildred jak przystało na dobrze wychowaną młodą damę, odwzajemniła spojrzenie, próbując wyrazić nim coś więcej niż chęć natychmiastowej ucieczki ze swojego miejsca pracy. Ignatius wcisnął jej w ręce teczkę z dokumentami, którą machinalnie przyjęła.
- Ci z międzynarodowej współpracy chcą mieć na jutro spis ostatnio używanych świstoklików na linii Londyn – Paryż i Londyn – Genewa – powiedział z wyraźną ulgą, gdy teczka zmieniła właściciela. - Z ostatnich trzech lat – sprecyzował, będąc już odwrócony do niej plecami. Nie widział tym samym wściekłego spojrzenia swojej podwładnej, które dziurawiło mu właśnie plecy na dwanaście paskudnych sposobów. Mildred ze złością patrzyła, jak jej szef oddala się w trybie wyraźnie przyśpieszonym. Oczywiście, że zrzucił to na nią, jedyną stażystkę, która wytrzymała z nim dłużej niż trzy miesiące. I oczywiście, że musiał zrobić to dosłownie w ciągu ostatnich piętnastu minut jej pracy.
Znów ciężko usiadła przy stole, złorzecząc we wszystkich znanych sobie językach. Otworzyła teczkę, wyjęła dokumenty i zaczęła je przeglądać – powoli, bo już z ponurą świadomością, że i tak nie wyjdzie o czasie, a skoro się za coś wzięła, chciała to zrobić porządnie. Na szczęście kartek nie było przesadnie dużo, a do tego okazały się na tyle czytelne i przejrzyste, że praca szła jej w miarę szybko. Nadal była to żmudna i nudna robota polegająca na uważnym wczytywaniu się w dane, ale mimo wszystko Mildred znalazła w tym jakiś pozytyw.
Przepisywała skrupulatnie niezbędne dane, wyszukując je w długich i drobno zapisanych spisach danych i tabelach. Mogła sobie ułatwić zadanie stosując odpowiednie zaklęcia wyszukujące, ale nie do końca ufała magii, gdy chodziło o analizę danych. Wolała sama się upewnić, czy wpisywane liczby i słowa mają sens, a jeżeli go nie mają, to gdzie tkwi błąd i jak rozwiązać ten problem. Tym razem jednak nie musiała nic naprawiać, a praca szła jej bez większych kłopotów. Jeśli dobrze pójdzie, wyrobi się z tym w ciągu góra półtorej godziny. I faktycznie minęło niewiele mniej czasu, gdy odłożyła ostatnią kartkę z poczuciem dobrze spełnionego, choć w jej mniemaniu bezsensownego obowiązku. Nie była jednak w pełni zadowolona, mimo że w końcu mogła wrócić do domu.
Nie podobało się jej w tym spisie coś, czego nie umiała jeszcze nazwać. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało w porządku, liczba przenosin, pasażerowie, imiona twórców świstoklików, wszystko pod pełną kontrolą, zgodnie z prawem. A jednak drażniło ją coś w tych równych tabelkach, które przecież jej analityczny umysł powinien od razu pokochać. Były takie... idealne? Zerknęła do poprzednio sprawdzanych dokumentów, spisu nieaktywnych świstoklików. Przekreślenia były tam dość liczne, różne charaktery pisma, nawet kilka błędów. Spojrzała na dokumenty otrzymane od szefa; różnica była teraz aż nazbyt wyraźna. Ani jednego skreślenia, ani jednego błędu, wszystko wypisane tym samym pismem. Oczywiście, nie musiało to być nic podejrzanego, po prostu ktoś dobrze przykładał się do swojej pracy, niemniej...
Postanowiła odłożyć dokumenty na później i przejrzeć je w spokoju przy swoim biurku. Może powinna nawet poradzić się swojego wuja albo chociaż Bartemiusa; nie była to może przyjemna myśl, że znów musiała korzystać z pomocy mężczyzn, jednakże sytuacja stawała się na pewien sposób wyjątkowa. Może naprawdę coś odkryła, a może to tylko zwykły przypadek, wolała jednak dmuchać na zimne. Ostatnio zbyt wiele przypadków zdarzało się w jej pracy. Fiksujące kominki i szwankująca Sieć Fiuu to tylko wierzchołek góry lodowej.
Złożyła dokumenty, segregując je odpowiednio i chowając do swojej torby te, które chciała przejrzeć później, gdy odświeży nieco swoje myśli. Ignatius z pewnością nie będzie się szybko domagał ich zwrotu, bo jutro cały dzień spędzi na unikaniu jej zirytowanej osoby. Może i był jej szefem, ale nie zamierzała się przed nim korzyć. Pracował w jakimś bzdurnym urzędzie świstoklików a nie na szczycie ministerialnej drabiny! Przed wyjściem z pracy zdążyła jeszcze wysłać dwa listy z prośbą o jak najszybsze spotkanie, po czym wyszła z biura – oczywiście jako ostatnia – wciąż z głową pełną pytań bez odpowiedzi.
1217, z/t
Nie. Zamiast tego miała przeanalizować dokumenty i sprawdzić, czy wszystkie nieaktywne świstokliki wciąż są na swoim miejscu. Nie było w tym nic dziwnego po niedawnej aferze z jednym z nich, którego nie zdezaktywowano po wypędzeniu mugolaków z Londynu i mugolski premier... cóż, nie była to za ciekawa sytuacja i Mildred doskonale wiedziała, że ktoś musi się tym zająć, ale dlaczego to musiała być ona?!
Warcząc pod nosem w sposób, który nie przystoi nawet zaprawionemu w morskich bojach marynarzowi, pchnęła drzwi do niewielkiego pomieszczenia i ciężko usiadła przy znajdującym się w środku stole. Położyła na blacie plik dokumentów z wyszczególnionymi świstoklikami do sprawdzenia, a potem z niechęcią spojrzała na ogromne pudła, które wcześniej tu przyniesiono. Pochyliła się, otwierając jedno z nich. Na samej górze ukazał się jej labirynt różnego rodzaju czajniczków, sztućców, aluminiowych puszek, gwoździ o podejrzanie długiej nóżce, poplątanych kabli i czegoś, co mogło (ale tylko mogło) być w przeszłości metalowym odlewem szczura o wyjątkowo zakręconym ogonie.
Zgarnęła kilka przedmiotów na blat i rozłożyła je przed sobą, rozpoczynając żmudną i kompletnie nijaką pracę z rozszyfrowywaniem, czy I. Anderson, Baker Street 74, fol. alum., 13 os., 12 maja 1945, niepopr.; X8D6Y.9O1-L8O oznaczało to co oznaczało, czy może jej poprzednik (niech mu różdżka lekką będzie) stosował jakiś dziwny szyfr, którego nawet nie opłacało się rozumieć, bo i tak nikt nigdy tutaj nie zajrzy. Nawet przez kilka chwil rozważała opcję pod tytułem „pieprznąć to w cholerę i udać, że wszystko zrobiłam”, ale wrodzone poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło jej zwyczajnie pójść na łatwiznę. Wyciągała z pudeł kolejne śmieci będące niegdyś magicznymi przedmiotami, sprawdzała ich numery, porównywała z dokumentacją. Tam, gdzie pojawiały się jakieś wątpliwości, rozwiązywała je prostym zaklęciem sprawdzającym.
Spędziła (zmarnowała) kolejnych siedem godzin na odczytywanie zapisków i dopasowywanie świstoklika do opisu tylko po to, aby nie znaleźć ani jednego błędu. Każdy świstoklik okazał się doskonale opisany i zarchiwizowany, każdy miał potwierdzenie swojej dezaktywacji i nic nie wskazywało na to, aby miała nastąpić niepożądana powtórka z mugolskim premierem. Wszystko się zgadzało co do ostatniej wykałaczki (poważnie? Ktoś serio tego dotknął?) i gdy tylko zegar wybił siedemnastą, wystrzeliła ze swojego miejsca jak z mugole z Londynu. Niemal rzuciła się do drzwi, gotowa zostawić za plecami całe to bezsensowne szaleństwo, gdy te otworzyły się same, a naprzeciwko niej stanął jej szef.
- Panno Crabbe – zaczął przymilnym tonem, co nie zdarzało mu się nigdy. Dosłownie nigdy, bo ten człowiek sam w sobie miał aparycję nudziarza i pewnie dlatego tu pracował, ale wraz z aparycją szedł również absolutny brak jakiejkolwiek mimiki i umiejętności tonowania głosu. - Jest sprawa... - spojrzał na nią błagalnie, co też nigdy mu się nie zdarzało, a Mildred jak przystało na dobrze wychowaną młodą damę, odwzajemniła spojrzenie, próbując wyrazić nim coś więcej niż chęć natychmiastowej ucieczki ze swojego miejsca pracy. Ignatius wcisnął jej w ręce teczkę z dokumentami, którą machinalnie przyjęła.
- Ci z międzynarodowej współpracy chcą mieć na jutro spis ostatnio używanych świstoklików na linii Londyn – Paryż i Londyn – Genewa – powiedział z wyraźną ulgą, gdy teczka zmieniła właściciela. - Z ostatnich trzech lat – sprecyzował, będąc już odwrócony do niej plecami. Nie widział tym samym wściekłego spojrzenia swojej podwładnej, które dziurawiło mu właśnie plecy na dwanaście paskudnych sposobów. Mildred ze złością patrzyła, jak jej szef oddala się w trybie wyraźnie przyśpieszonym. Oczywiście, że zrzucił to na nią, jedyną stażystkę, która wytrzymała z nim dłużej niż trzy miesiące. I oczywiście, że musiał zrobić to dosłownie w ciągu ostatnich piętnastu minut jej pracy.
Znów ciężko usiadła przy stole, złorzecząc we wszystkich znanych sobie językach. Otworzyła teczkę, wyjęła dokumenty i zaczęła je przeglądać – powoli, bo już z ponurą świadomością, że i tak nie wyjdzie o czasie, a skoro się za coś wzięła, chciała to zrobić porządnie. Na szczęście kartek nie było przesadnie dużo, a do tego okazały się na tyle czytelne i przejrzyste, że praca szła jej w miarę szybko. Nadal była to żmudna i nudna robota polegająca na uważnym wczytywaniu się w dane, ale mimo wszystko Mildred znalazła w tym jakiś pozytyw.
Przepisywała skrupulatnie niezbędne dane, wyszukując je w długich i drobno zapisanych spisach danych i tabelach. Mogła sobie ułatwić zadanie stosując odpowiednie zaklęcia wyszukujące, ale nie do końca ufała magii, gdy chodziło o analizę danych. Wolała sama się upewnić, czy wpisywane liczby i słowa mają sens, a jeżeli go nie mają, to gdzie tkwi błąd i jak rozwiązać ten problem. Tym razem jednak nie musiała nic naprawiać, a praca szła jej bez większych kłopotów. Jeśli dobrze pójdzie, wyrobi się z tym w ciągu góra półtorej godziny. I faktycznie minęło niewiele mniej czasu, gdy odłożyła ostatnią kartkę z poczuciem dobrze spełnionego, choć w jej mniemaniu bezsensownego obowiązku. Nie była jednak w pełni zadowolona, mimo że w końcu mogła wrócić do domu.
Nie podobało się jej w tym spisie coś, czego nie umiała jeszcze nazwać. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało w porządku, liczba przenosin, pasażerowie, imiona twórców świstoklików, wszystko pod pełną kontrolą, zgodnie z prawem. A jednak drażniło ją coś w tych równych tabelkach, które przecież jej analityczny umysł powinien od razu pokochać. Były takie... idealne? Zerknęła do poprzednio sprawdzanych dokumentów, spisu nieaktywnych świstoklików. Przekreślenia były tam dość liczne, różne charaktery pisma, nawet kilka błędów. Spojrzała na dokumenty otrzymane od szefa; różnica była teraz aż nazbyt wyraźna. Ani jednego skreślenia, ani jednego błędu, wszystko wypisane tym samym pismem. Oczywiście, nie musiało to być nic podejrzanego, po prostu ktoś dobrze przykładał się do swojej pracy, niemniej...
Postanowiła odłożyć dokumenty na później i przejrzeć je w spokoju przy swoim biurku. Może powinna nawet poradzić się swojego wuja albo chociaż Bartemiusa; nie była to może przyjemna myśl, że znów musiała korzystać z pomocy mężczyzn, jednakże sytuacja stawała się na pewien sposób wyjątkowa. Może naprawdę coś odkryła, a może to tylko zwykły przypadek, wolała jednak dmuchać na zimne. Ostatnio zbyt wiele przypadków zdarzało się w jej pracy. Fiksujące kominki i szwankująca Sieć Fiuu to tylko wierzchołek góry lodowej.
Złożyła dokumenty, segregując je odpowiednio i chowając do swojej torby te, które chciała przejrzeć później, gdy odświeży nieco swoje myśli. Ignatius z pewnością nie będzie się szybko domagał ich zwrotu, bo jutro cały dzień spędzi na unikaniu jej zirytowanej osoby. Może i był jej szefem, ale nie zamierzała się przed nim korzyć. Pracował w jakimś bzdurnym urzędzie świstoklików a nie na szczycie ministerialnej drabiny! Przed wyjściem z pracy zdążyła jeszcze wysłać dwa listy z prośbą o jak najszybsze spotkanie, po czym wyszła z biura – oczywiście jako ostatnia – wciąż z głową pełną pytań bez odpowiedzi.
1217, z/t
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sala świstoklików
Szybka odpowiedź