Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Wiltshire
Stonehenge
Strona 31 z 31 • 1 ... 17 ... 29, 30, 31
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 8, 3, 6, 6, 3, 8, 3, 5, 6, 1, 5
--------------------------------
#3 'k100' : 21
--------------------------------
#4 'k8' : 1, 1, 6, 2, 6, 8, 4, 2
--------------------------------
#5 'k100' : 54
--------------------------------
#6 'k8' : 5, 8, 2, 4, 3, 3, 3, 4, 7, 2, 6, 3
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 8, 3, 6, 6, 3, 8, 3, 5, 6, 1, 5
--------------------------------
#3 'k100' : 21
--------------------------------
#4 'k8' : 1, 1, 6, 2, 6, 8, 4, 2
--------------------------------
#5 'k100' : 54
--------------------------------
#6 'k8' : 5, 8, 2, 4, 3, 3, 3, 4, 7, 2, 6, 3
Poczuła tylko siłę, która poderwała ją we wskazanym kierunku, szarpiąc osłabionym ramieniem. Oczy w jednej chwili zapiekły od żaru buchającego z płomieni, przed którymi przeleciała, zaraz lądując i łapiąc od razu równowagę. Czerwie odpuściły - spojrzała na nie tylko po to, żeby sprawdzić, w jakim były stanie - to wystarczyło. Potem jej oczy lgnęły ku jaskrawym płomieniom wyczarowanym przez Percivala - ojciec stał tuż obok, Justine po przekątnej, tylko sylwetka Blake’a zniknęły jej w chaosie rzucanych zaklęć, w chaosie walki z najpotężniejszym przeciwnikiem, z jakim przyszło im się do niej pory mierzyć. Macki wystrzeliły, a zaraz po nich czerwona posoka, podobna jęzorom ognia strzelającym za Cieniem. Patrzyła na to wydarzenie z wielkimi oczami, blada i dysząca ze zmęczenia, nie do końca wierząc, ale też nie zastanawiając się nad tym, dopóki wrzaski ich koszmaru wciąż brzmiały.
A potem nastała światłość.
Światłość zniewalająca, obezwładniająca, wypełniająca. Odbierała oddech i przygniatała, ale tak, że tego ciężaru się pragnęło, przyjmowała się go całym ciałem i duszą. Mrużyła jednak przed nim oczy, przez szparę szukając swojego celu - pełznącego jeszcze ostatkiem siły prawdziwego horroru ich wojny.
- Circo Igni! - pragnęła dać z siebie wszystko, inkantacje były klarowne, wypowiedziane jej twardym głosem, a ruchy nadgarstka pewne. Feniks przyniósł im siłę i nadzieję, niech jego pieśń trwa. - Ignitio! - postąpiła krok do przodu. Niech ciemność ginie. - Ignitio! - raz jeszcze, niech gaśnie pod ich stopami.
Słyszała jego imię gdzieś z tyłu głowy, szeptał zza zasłony skupienia na walce, na wykonaniu zadania, które im powierzono. Chciała zerkać w stronę kręgu, w którym zniknął; z którego wybiła jego krew, ale to nie był na to czas. Musieli walczyć - walczyć teraz też za niego.
A potem nastała światłość.
Światłość zniewalająca, obezwładniająca, wypełniająca. Odbierała oddech i przygniatała, ale tak, że tego ciężaru się pragnęło, przyjmowała się go całym ciałem i duszą. Mrużyła jednak przed nim oczy, przez szparę szukając swojego celu - pełznącego jeszcze ostatkiem siły prawdziwego horroru ich wojny.
- Circo Igni! - pragnęła dać z siebie wszystko, inkantacje były klarowne, wypowiedziane jej twardym głosem, a ruchy nadgarstka pewne. Feniks przyniósł im siłę i nadzieję, niech jego pieśń trwa. - Ignitio! - postąpiła krok do przodu. Niech ciemność ginie. - Ignitio! - raz jeszcze, niech gaśnie pod ich stopami.
Słyszała jego imię gdzieś z tyłu głowy, szeptał zza zasłony skupienia na walce, na wykonaniu zadania, które im powierzono. Chciała zerkać w stronę kręgu, w którym zniknął; z którego wybiła jego krew, ale to nie był na to czas. Musieli walczyć - walczyć teraz też za niego.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k100' : 46
--------------------------------
#3 'k100' : 66
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k100' : 46
--------------------------------
#3 'k100' : 66
Osłabieni Zakonnicy nie ustawali w walce. Zmasowany atak zaczynał zawodzić, gdy brakowało im sił, ale jasność zdawała się wysysać z maszkary ostatnie siły. Jej sprzeciw wydawał się kruchy, słaby, od upadku dzieliły ją tylko chwile. Ciemność ustępowała jasności, ochronione świece płonęły silnym białym - błękitnawym - ogniem. Justine miała chwilę zawahania - jeleń odżył wyraźnie, gdy odwołała od niego patronusa, przekierowując go w stronę Percivala - lecz ponowiła rozkaz ataku ledwie moment później, jasna siła nie zdołała dotrzeć do czarodzieja, nie zdążyła spróbować go ocalić, a Tonks wiedziała, że - aby spróbować mu pomóc - musiałaby narazić powodzenie misji i na dłużej odciągnąć swojego patronusa od upiornej istoty. Nie uczyniła tego i uczynić nie mogła, gdy w migoczącym nad Zakonnikami świetle objawił się kształt płetwala - imponujących rozmiarów stworzenie zrodzone ze światła dopełniło jasności, pozwalając trójce Zakonników odczuć jego ciepło. W feniksa Justine również wstąpiły nowe siły - magiczne ptaszę zapikowało wprost na czarnego jelenia, rozdzierając jego tułów na pół.
Ciemność skurczyła się nagle, jak wciągnięta - jak wessana - przez martwe ciało jelenia, a jasny blask patronusów, ogień świec i pajęczyny migoczących piorunów skumulowały się nagle w potężnym białym rozbłysku, który zmusił wszystkich Zakonników do zamknięcia oczu. Czuli ulgę. Pieśń feniksa wybrzmiała wyraźniej, choć w dalszym ciągu zdawała się rozbrzmiewać w głowie Justine, Jackie i Kierana, nie na zewnątrz, jej delikatne dźwięki zagłuszały rozdzierający dźwięk wybuchu, chroniąc ich zmysły przed jego efektami - bo o ogromie eksplozji świadczyła siła, która zwaliła trójkę aurorów z nóg. Wir przywołany przez Kierana opadł, ale po cienistych istotach pozostały tylko popioły. W miejscu, z którego zbiegła Jackie, po cieniu nie dało się dostrzec ani śladu. Kamienie pradawnego kromlechu powoli zaczęły się przesuwać, mimo ogromnego ciężaru leniwie lewitowały w powietrzu wokół Zakonników, a ich poczernione struktury zaczynały się odbudowywać. Nie cień zniszczył to miejsce, lecz biała magia rozbudzona przez aurorów musiała ożywić to, co zapomniane, pradawną magię druidów, której kromlech zawdzięczał swoje szczególne miejsce w historii magicznego świata. Głazy kładły się po sobie, odbudowując kształt kręgu w formie, w jakiej każdy czarodziej pamiętał ją z ilustracji szkolnych ksiąg. Nim Zakonnicy zdołali się obejrzeć, nie stali już pośród ruin.
Na niebie znów zagrzmiało: lecz grzmot ten nie niósł poprzedniej grozy, a gdy Zakonnicy spojrzeli w niebo, wydało im się, że za piorunem podążała błękitna poświata. Deszcz nie przestał padać, lecz pochwycone na skórę dłoni krople - pierwotnie smoliste - szarzały, tracąc materię cienia. Wpierw były to jasne krystaliczne krople, ale kilka chwil później zaczęły błyszczeć jasną białą mocą, a na dłoniach gęstniały, zamieniając się w kryształy. Zakonnicy znali już ten efekt, zdołali przywołać go już w przeszłości. Wiedzieli, że była to skrystalizowana biała magia, magia, która zwyciężyła tej nocy pojedynek dobra ze złem. Po wyczerpującej walce mogli odetchnąć. Adrenalina opadała powoli, pozwalając im odczuć nie tylko ulgę, ale przede wszystkim to, jak mocne doskwierało im już zmęczenie.
I tylko jednego ocalić się nie dało: częściowo zwęglone ciało Percivala leżało w zdrowej zielonej trawie, jakby wokół niego ledwie parę chwil temu nie szalały magiczne płomienie ognia. Ciało było puste, dusza już je opuściła. Najrozpaczliwsze próby nie mogły przywrócić mu życia - było już za późno.
Rozdarty tułów jelenia pęczniał, rozlane z niego wnętrzności cuchnęły śmiercią, lecz nie było w nich nic żywego. Kieran w swoim dłuższym już aurorskim życiu widział wiele złego, ale to, na co patrzył teraz, zdawało się emanować złem tak okropnym i tak zgniłym, że nawet jego przeszedł dreszcz. Justine i Jackie trudno było utrzymać na tym spojrzenie. Zbierało im się na mdłości, zwłoki budziły dławiące obrzydzenie - choć ani jedna ani druga czarownica nie była w stanie zwerbalizować, co stanowiło przyczynę tego obrzydzenia. Musiało być to zło w najczystszej postaci. Kieran zdawał sobie sprawę z tego, że pozostawienie tych szczątek w miejscu takim jak to byłoby lekkomyślnością. Gdyby dostały się w ręce kogoś takiego jak Crawley... właściwie nie miał pomysłu, co mógłby z nimi tedy zrobić, ale był całkowicie pewien, że nie chciał się tego dowiadywać i że nie mógł na to pozwolić.
Od szczątek tych odłamało się poroże - dopiero nachyleni nad nimi Zakonnicy mogli spostrzec, że białe krople deszczu reagowały z czterema jego fragmentami. Cień się z niego zmywał, kość nie przerażała już czernią, zmatowiała, poszarzała. Były to fragmenty podłużne, ostro zakończone, przypominające podobne do siebie prymitywne noże. Dało się je łatwo odłamać od poroża - a gdy zatrzymali na nich spojrzenie, usłyszeli wyraźniejsze dźwięki pieśni feniksa. Pieśń ta stawała się tym głośniejsza, im bliżej znajdowały się wasze dłonie. Trudna do opisania siła, sprzyjająca wam magia, chciała, abyście je zabrali. Odłamków było więcej niż ostałych przy życiu Zakonników - jeden z nich musiał być przeznaczony zmarłemu. Objawiła się im myśl, dziwne przeczucie, instynkt, któremu mogli, nie musieli zwierzyć, że czwarty odłamek również powinien pozostać w ich rękach.
Ale to chyba nie był jeszcze koniec. Jackie, Justine i Kieran usłyszeli w głowie szepty, wściekłe, zajadłe, posługujące się tą samą zapomnianą mową. Głosów było kilka, lecz żaden nie przypominał tego, który jako dominujący słyszeli tego wieczora. Kogoś tej nocy bardzo rozgniewali. Ktoś będzie pragnął zemsty.
Mistrz gry nie kontynuuje wątku i dziękuje za uwagę, a w razie pytań jest do dyspozycji. Postaci zaangażowane otrzymują 150 PD, po 3 punkty biegłości Zakonu Feniksa oraz osiągnięcie dedykowane wydarzeniu. Możecie wylosować po jednym białym krysztale.
Jackie, Justine i Kieran otrzymają status splamionych.
Żywotność:
Justine: 160/220 (45 - psychiczne, 15 - tłuczone, złamane dwa dolne żebra); -10 do rzutu
Jackie: 165/240 (55 - psychiczne, 20 - osłabienie); -15 do rzutu
Kieran: 235/290 (35 - psychiczne, 20 - osłabienie) - 10 do rzutu
Percival: 0/290 MARTWY
Energia magiczna:
Justine: 13/50
Jackie: 27/50
Kieran: 7/50
Wykorzystane moce Justine - 6/9
Ciemność skurczyła się nagle, jak wciągnięta - jak wessana - przez martwe ciało jelenia, a jasny blask patronusów, ogień świec i pajęczyny migoczących piorunów skumulowały się nagle w potężnym białym rozbłysku, który zmusił wszystkich Zakonników do zamknięcia oczu. Czuli ulgę. Pieśń feniksa wybrzmiała wyraźniej, choć w dalszym ciągu zdawała się rozbrzmiewać w głowie Justine, Jackie i Kierana, nie na zewnątrz, jej delikatne dźwięki zagłuszały rozdzierający dźwięk wybuchu, chroniąc ich zmysły przed jego efektami - bo o ogromie eksplozji świadczyła siła, która zwaliła trójkę aurorów z nóg. Wir przywołany przez Kierana opadł, ale po cienistych istotach pozostały tylko popioły. W miejscu, z którego zbiegła Jackie, po cieniu nie dało się dostrzec ani śladu. Kamienie pradawnego kromlechu powoli zaczęły się przesuwać, mimo ogromnego ciężaru leniwie lewitowały w powietrzu wokół Zakonników, a ich poczernione struktury zaczynały się odbudowywać. Nie cień zniszczył to miejsce, lecz biała magia rozbudzona przez aurorów musiała ożywić to, co zapomniane, pradawną magię druidów, której kromlech zawdzięczał swoje szczególne miejsce w historii magicznego świata. Głazy kładły się po sobie, odbudowując kształt kręgu w formie, w jakiej każdy czarodziej pamiętał ją z ilustracji szkolnych ksiąg. Nim Zakonnicy zdołali się obejrzeć, nie stali już pośród ruin.
Na niebie znów zagrzmiało: lecz grzmot ten nie niósł poprzedniej grozy, a gdy Zakonnicy spojrzeli w niebo, wydało im się, że za piorunem podążała błękitna poświata. Deszcz nie przestał padać, lecz pochwycone na skórę dłoni krople - pierwotnie smoliste - szarzały, tracąc materię cienia. Wpierw były to jasne krystaliczne krople, ale kilka chwil później zaczęły błyszczeć jasną białą mocą, a na dłoniach gęstniały, zamieniając się w kryształy. Zakonnicy znali już ten efekt, zdołali przywołać go już w przeszłości. Wiedzieli, że była to skrystalizowana biała magia, magia, która zwyciężyła tej nocy pojedynek dobra ze złem. Po wyczerpującej walce mogli odetchnąć. Adrenalina opadała powoli, pozwalając im odczuć nie tylko ulgę, ale przede wszystkim to, jak mocne doskwierało im już zmęczenie.
I tylko jednego ocalić się nie dało: częściowo zwęglone ciało Percivala leżało w zdrowej zielonej trawie, jakby wokół niego ledwie parę chwil temu nie szalały magiczne płomienie ognia. Ciało było puste, dusza już je opuściła. Najrozpaczliwsze próby nie mogły przywrócić mu życia - było już za późno.
Rozdarty tułów jelenia pęczniał, rozlane z niego wnętrzności cuchnęły śmiercią, lecz nie było w nich nic żywego. Kieran w swoim dłuższym już aurorskim życiu widział wiele złego, ale to, na co patrzył teraz, zdawało się emanować złem tak okropnym i tak zgniłym, że nawet jego przeszedł dreszcz. Justine i Jackie trudno było utrzymać na tym spojrzenie. Zbierało im się na mdłości, zwłoki budziły dławiące obrzydzenie - choć ani jedna ani druga czarownica nie była w stanie zwerbalizować, co stanowiło przyczynę tego obrzydzenia. Musiało być to zło w najczystszej postaci. Kieran zdawał sobie sprawę z tego, że pozostawienie tych szczątek w miejscu takim jak to byłoby lekkomyślnością. Gdyby dostały się w ręce kogoś takiego jak Crawley... właściwie nie miał pomysłu, co mógłby z nimi tedy zrobić, ale był całkowicie pewien, że nie chciał się tego dowiadywać i że nie mógł na to pozwolić.
Od szczątek tych odłamało się poroże - dopiero nachyleni nad nimi Zakonnicy mogli spostrzec, że białe krople deszczu reagowały z czterema jego fragmentami. Cień się z niego zmywał, kość nie przerażała już czernią, zmatowiała, poszarzała. Były to fragmenty podłużne, ostro zakończone, przypominające podobne do siebie prymitywne noże. Dało się je łatwo odłamać od poroża - a gdy zatrzymali na nich spojrzenie, usłyszeli wyraźniejsze dźwięki pieśni feniksa. Pieśń ta stawała się tym głośniejsza, im bliżej znajdowały się wasze dłonie. Trudna do opisania siła, sprzyjająca wam magia, chciała, abyście je zabrali. Odłamków było więcej niż ostałych przy życiu Zakonników - jeden z nich musiał być przeznaczony zmarłemu. Objawiła się im myśl, dziwne przeczucie, instynkt, któremu mogli, nie musieli zwierzyć, że czwarty odłamek również powinien pozostać w ich rękach.
Ale to chyba nie był jeszcze koniec. Jackie, Justine i Kieran usłyszeli w głowie szepty, wściekłe, zajadłe, posługujące się tą samą zapomnianą mową. Głosów było kilka, lecz żaden nie przypominał tego, który jako dominujący słyszeli tego wieczora. Kogoś tej nocy bardzo rozgniewali. Ktoś będzie pragnął zemsty.
Jackie, Justine i Kieran otrzymają status splamionych.
Żywotność:
Justine: 160/220 (45 - psychiczne, 15 - tłuczone, złamane dwa dolne żebra); -10 do rzutu
Jackie: 165/240 (55 - psychiczne, 20 - osłabienie); -15 do rzutu
Kieran: 235/290 (35 - psychiczne, 20 - osłabienie) - 10 do rzutu
Energia magiczna:
Justine: 13/50
Jackie: 27/50
Kieran: 7/50
Wykorzystane moce Justine - 6/9
Próby wykrzesania z siebie jeszcze odrobiny magii za pośrednictwem różdżki nie były udane, jednak ta ostatnia, najważniejsza, zdołała przywołać patronusa w pełnej okazałości. Świetlista postać płetwala jeszcze nigdy wcześniej nie była tak jasna i ogromna, choć może było to złudne wrażenie odniesione przez kontrastujący z nim plugawy mrok, a może to wielka siła wspomnienia zadecydowała o przybranym kształcie. Błękitnawe płomienie świec zdawały się również pozytywnie odpowiadać na to przyzwanie, nad ich głowami zaczęła dominować jasność kolejnych gromów. Feniks wpierw rozłożył skrzydła, potem zapikował w dół i rozdarł jelenia na pół, nie dając mu już szansy na jakikolwiek kontratak. Po ostatecznym ciosie nastąpił rozbłysk, który zmusił Kierana do zamknięcia oczu, a kiedy je otworzył, to był już koniec tej walki. Udało się.
Słodka pieśń feniksa była jeszcze słyszalna, gdy wszystko wokół odnajdywało spokój na nowo. Głazy podniosły się, same znajdowały drogę do swoich pierwotnych miejsc, gdzie od samego początku przynależały – kamienny krąg odzyskiwał swoją dawną chwałę. Nigdzie też nie było cieni, po zamkniętych w wirze lwicach pozostał proch, po czerwiach też nie było śladu. Deszcz utracił smolistą postać, znów stał się wodą użyźniającą odrodzoną glebę, jednak po kolejnym grzmocie, jaśnistym i finalnym, gromadzące się w dłoni Kierana krople przemieniały się w coś materialnego: zbitego, stałego, twardego. Ukazał mu się kryształ, którego naturę dobrze znał. Instynktownie wspomniał tamtą noc w Azkabanie, gdzie doszło do podobnej przemiany po pokonaniu plugawych mocy. To tak jakby cały wszechświat życzył sobie wyplenić czarną magię raz na zawsze.
Tak, odnieśli sukces, ale kosztem tego było czyjeś życie. Nie sposób było upajać się tym zwycięstwem, gdy było ono nierozerwalnie złączone z goryczą straty. Percival Blake nie był mu bliski, nie znał go dobrze i nawet nie przypominał sobie, aby odbył z nim kiedykolwiek rozmowę na gruncie prywatnym, jednakże to właśnie ten czarodziej zginął w walce o lepsze jutro. Mógł ślepo trwać w swoim błędzie, jako szanowany szlachcic opowiadać się po stronie Rycerzy Walpurgii, jednak z jakichś powodów wybrał trudniejszą dla siebie ścieżkę, nawet jeśli słuszną. Jako Rineheart doskonale wiedział co dokładnie znaczy być wychowywanym w zgodzie z wielowiekowymi tradycjami, choć w oparciu o całkowicie sprzeczne wartości. Spojrzał na martwe ciało bez większych emocji, ponieważ właśnie w imię poświęcenia towarzysza różdżki całą sprawę należało doprowadzić do końca. Przypomniały o tym zresztą resztki ciemnych mocy.
Widok mroku kłębiącego się w rozprutym tułowiu jelenia był porażający na tyle, że Kieran nie mógł oderwać spojrzenia ani zamknąć oczu, przez chwilę był w stanie tylko obserwować w milczący, przerażeniu to zjawisko. Smród był straszny, nie dało się go inaczej zidentyfikować niż odór śmierci. Czy można to zniszczyć? Na pewno nie tutaj, nie chciał ryzykować, że przy próbie utylizacji coś się zadzieje i zostawi ślad właśnie w tym miejscu. Nie było też pewne czy uciekinierzy nie zdążyli już o wszystkim powiadomić swoich przełożonych celem przysłania tu jakiegoś wsparcia. Wyjście było jedno, zwłoki jelenia należało w pierwszej kolejności przenieść. Tylko gdzie? Nie mogły nikomu zagrażać.
To była dziwna kreatura, o tyle dziwniejsza, że z tułowia jelenia odpadło poroże, którego natura była całkowicie inna – jasna, dobra, kojąca, ale równie silna, potężna. Kieran dość instynktownie, wiedziony przez przeczucie i magię, uniósł jeden z elementów poroża kształtem przypominający nóż.
Łudził się, że to koniec, jednak jego umysł zaczęły wypełniać – w podobny sposób jak wcześniej obraz rubinowych ślepi – gniewne głosy przemawiające z nieznanej mu mowie. Skąd się brały? Czy nadchodziły kolejne cienie? Rozejrzał się, w ich stronę nic się nie zbliżało, czy więc tej nocy coś się w nich zakorzeniło. Po twarzach Jackie i Justine widział podobne zagubienie. – Też to słyszycie? – spytał ostrożnie, jeszcze w lekkim amoku, po prostu musiał się upewnić, że nie stracił zdrowych zmysłów. Jakby nic napotkanego w tych niedawnych ruinach wcale nie podważało jego zdrowia psychicznego.
Powoli wychodził z szoku, rozbudzał się u niego trzeźwy osąd. Nie było czasu na zwątpienie i bezczynność, każda chwila miała znaczenie. – Musimy zabrać ciało Percivala – przypomniał sobie, również czarownicom, czuł się obowiązku zapewnić poległemu czarodziejowi godny pochówek. – Trzeba też zabrać tułów i poroże. To musi być ważne.
Czuł w kościach, że te elementy są kluczowe i musiał podzielić się swoim przeczuciem. Ich grupie przewodziła Justine, co do tego nie było żadnej wątpliwości, jednak w takich właśnie chwilach wyczerpania podwładni powinni wspierać swojego dowódcę. Każde z nich stało o własnych siłach, a to napawało entuzjazmem, odwrót nie powinien przynieść większych niespodzianek, jeśli zaczną działać już teraz.
– Musimy się spieszyć. Uniosę tułów, spróbujemy go zniszczyć gdzieś indziej.
Przede wszystkim poganiał siebie, jasno wskazując swoje intencje. Zdawał się najmniej wrażliwy na widok jeleniego tułowia, więc to była naturalna kolej rzeczy, że weźmie za niego odpowiedzialność. Poruszył różdżką, kierując ją ku wspomnianym zwłokom, aby lewitować je z pomocą magii. – Wingardium leviosa.
1. Wingardium leviosa k100
Słodka pieśń feniksa była jeszcze słyszalna, gdy wszystko wokół odnajdywało spokój na nowo. Głazy podniosły się, same znajdowały drogę do swoich pierwotnych miejsc, gdzie od samego początku przynależały – kamienny krąg odzyskiwał swoją dawną chwałę. Nigdzie też nie było cieni, po zamkniętych w wirze lwicach pozostał proch, po czerwiach też nie było śladu. Deszcz utracił smolistą postać, znów stał się wodą użyźniającą odrodzoną glebę, jednak po kolejnym grzmocie, jaśnistym i finalnym, gromadzące się w dłoni Kierana krople przemieniały się w coś materialnego: zbitego, stałego, twardego. Ukazał mu się kryształ, którego naturę dobrze znał. Instynktownie wspomniał tamtą noc w Azkabanie, gdzie doszło do podobnej przemiany po pokonaniu plugawych mocy. To tak jakby cały wszechświat życzył sobie wyplenić czarną magię raz na zawsze.
Tak, odnieśli sukces, ale kosztem tego było czyjeś życie. Nie sposób było upajać się tym zwycięstwem, gdy było ono nierozerwalnie złączone z goryczą straty. Percival Blake nie był mu bliski, nie znał go dobrze i nawet nie przypominał sobie, aby odbył z nim kiedykolwiek rozmowę na gruncie prywatnym, jednakże to właśnie ten czarodziej zginął w walce o lepsze jutro. Mógł ślepo trwać w swoim błędzie, jako szanowany szlachcic opowiadać się po stronie Rycerzy Walpurgii, jednak z jakichś powodów wybrał trudniejszą dla siebie ścieżkę, nawet jeśli słuszną. Jako Rineheart doskonale wiedział co dokładnie znaczy być wychowywanym w zgodzie z wielowiekowymi tradycjami, choć w oparciu o całkowicie sprzeczne wartości. Spojrzał na martwe ciało bez większych emocji, ponieważ właśnie w imię poświęcenia towarzysza różdżki całą sprawę należało doprowadzić do końca. Przypomniały o tym zresztą resztki ciemnych mocy.
Widok mroku kłębiącego się w rozprutym tułowiu jelenia był porażający na tyle, że Kieran nie mógł oderwać spojrzenia ani zamknąć oczu, przez chwilę był w stanie tylko obserwować w milczący, przerażeniu to zjawisko. Smród był straszny, nie dało się go inaczej zidentyfikować niż odór śmierci. Czy można to zniszczyć? Na pewno nie tutaj, nie chciał ryzykować, że przy próbie utylizacji coś się zadzieje i zostawi ślad właśnie w tym miejscu. Nie było też pewne czy uciekinierzy nie zdążyli już o wszystkim powiadomić swoich przełożonych celem przysłania tu jakiegoś wsparcia. Wyjście było jedno, zwłoki jelenia należało w pierwszej kolejności przenieść. Tylko gdzie? Nie mogły nikomu zagrażać.
To była dziwna kreatura, o tyle dziwniejsza, że z tułowia jelenia odpadło poroże, którego natura była całkowicie inna – jasna, dobra, kojąca, ale równie silna, potężna. Kieran dość instynktownie, wiedziony przez przeczucie i magię, uniósł jeden z elementów poroża kształtem przypominający nóż.
Łudził się, że to koniec, jednak jego umysł zaczęły wypełniać – w podobny sposób jak wcześniej obraz rubinowych ślepi – gniewne głosy przemawiające z nieznanej mu mowie. Skąd się brały? Czy nadchodziły kolejne cienie? Rozejrzał się, w ich stronę nic się nie zbliżało, czy więc tej nocy coś się w nich zakorzeniło. Po twarzach Jackie i Justine widział podobne zagubienie. – Też to słyszycie? – spytał ostrożnie, jeszcze w lekkim amoku, po prostu musiał się upewnić, że nie stracił zdrowych zmysłów. Jakby nic napotkanego w tych niedawnych ruinach wcale nie podważało jego zdrowia psychicznego.
Powoli wychodził z szoku, rozbudzał się u niego trzeźwy osąd. Nie było czasu na zwątpienie i bezczynność, każda chwila miała znaczenie. – Musimy zabrać ciało Percivala – przypomniał sobie, również czarownicom, czuł się obowiązku zapewnić poległemu czarodziejowi godny pochówek. – Trzeba też zabrać tułów i poroże. To musi być ważne.
Czuł w kościach, że te elementy są kluczowe i musiał podzielić się swoim przeczuciem. Ich grupie przewodziła Justine, co do tego nie było żadnej wątpliwości, jednak w takich właśnie chwilach wyczerpania podwładni powinni wspierać swojego dowódcę. Każde z nich stało o własnych siłach, a to napawało entuzjazmem, odwrót nie powinien przynieść większych niespodzianek, jeśli zaczną działać już teraz.
– Musimy się spieszyć. Uniosę tułów, spróbujemy go zniszczyć gdzieś indziej.
Przede wszystkim poganiał siebie, jasno wskazując swoje intencje. Zdawał się najmniej wrażliwy na widok jeleniego tułowia, więc to była naturalna kolej rzeczy, że weźmie za niego odpowiedzialność. Poruszył różdżką, kierując ją ku wspomnianym zwłokom, aby lewitować je z pomocą magii. – Wingardium leviosa.
1. Wingardium leviosa k100
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Czuła przechodzące falami zimne dreszcze, im dłużej walczyli, im dłużej mrok bronił się przed światłem. Moc wirująca wokół razem z wiatrem, pyłem i cząstkami magii sprawiała wrażenie huraganu bieli i czerni. Rineheart chroniła przed tym oczy, kiedy jasność wybuchła, pochłaniając dookoła wszystko, co tylko pochłonąć mogła - błyskawice rażące z niebios, ogień feniksa Justine, każdą świetlistą i płomienną lancę wystrzeloną przez aurorów, każdy błysk, każdą najmniejszą iskrę. Nie zorientowała się, kiedy ten wybuch wyrzucił ją do tyłu; oddech zamarł w płucach, ciało głuchym hukiem odpowiedziało na upadek, cieńsze przez chudość kości zakołysały się boleśnie na mięśniach, a same mięśnie ścisnęły się w nagłym napięciu. Zdawało jej się, że zawroty głowy nie pozwoliły jej wstać i walczyć dalej, ale to była zasługa melodii, która nagle wybrzmiała w uszach, wlewając w ciało niespotykaną dotąd siłę, niespodziewaną moc.
Gdy udało jej się otworzyć oczy, nie bała się ich otworzyć w pełni, gdy zobaczyła, jak ogromne głazy, dotąd będące zaledwie cieniem dawnej budowli, nagle podrywają się łagodnie z ziemi i wirują nad nimi, jakby ważyły zaledwie tyle, co pióro zgubione przez pisklę. Cofnęła się do tyłu, kiedy jeden z nich zleciał niebezpiecznie blisko niej, ale poleciał dalej, za chwilę zatapiając się w mokrej od deszczu ziemi nieadleko niej. Ten dźwięk wydawał się niesłuchanie lekki, jakby ktoś bez żadnego wysiłku dopasował do siebie dwa fragmenty porcelany. Czerń nieba nie była już bezdenna, światło rozganiało ponury nieboskłon, kolorując go na ciemne szarości pokryte drobinami gwiazd. Rzeczywistość dookoła nich się zmieniała. Cienie odeszły, wybuchły, poddały się mocy światłości, która wygrywać miała zawsze.
Wstała na nogi nierówno, czując jeszcze ciężar walki spoczywający na barkach, na ramionach, obciążający, ale jak słodki zarazem. Wciąż była słaba i musiała to prędko naprawić, wziąć się za siebie. Podeszła bliżej, kulejąc lekko na lewą nogę, upadek musiał naruszyć biodro, ale z tym sobie poradzi. Największą uwagę przykuły zwłoki tego, z czym musiał walczyć patronus Justine. Stał już przy nim ojciec, więc dokuśtykała się do niego, ale pożałowała natychmiast - nie wiedziała, nie miała pojęcia, co wywołało w niej mdłości i obrzydzenie bulgoczące aż w samym żołądku, ale odwróciła wzrok, przeniosła go dalej, na łeb, na którym krople deszczu dziwnie lśniły. Oczy tym razem nie chciały odbiec na bok, lśniąca biel kości jarzyła się i budziła w sercu, w głowie dźwięki znajomej melodii.
Okryła usta dłonią i obeszła jelenia dookoła, kucając przy porożu. Niektóre fragmenty kośćca zdawały się odłamywać od reszty, w miejscach, w których jasna część odrywała się od cienistej, powstawały rysy.
- Są dokładnie cztery takie kawałki - odpowiedziała, z trudem przełykając ślinę, na języku czując cierpki smak gnijących tkanek. - Powinniśmy je spalić do końca, zanim ktoś to znajdzie i... - przypomniała sobie słowa Riany. - Riana Vane chciała badać Cienie, ale nie obiecała mi, że rezultaty nie trafią na biurko Malfoya, jeśli nie uzna tego za stosowne. - spojrzała na Just, dłońmi zabierając tajemnicze, jasne fragmenty. Po jednym na głowę. Po jednym... - Jeden powinien należeć do Percivala. - jej głos nabrał innej barwy, szarej, ciężkiej. Ojcu wręczyła jeden fragment, sobie zostawiła jeden, ale Justine wręczyła dwa. To ona powinna decydować o tym, co się z nim stanie.
Dopiero teraz znalazła odwagę, żeby spojrzeć na Blake’a. Na jego ciało. Martwe i wiotkie. Wyglądał, jakby spał. Hej, Percy, obudź się, coś wewnątrz rozkazało jej krzyknąć, ale usta milczały. Przełknęła ślinę, jakby gorzką, słoną, wpatrując się w jego zamknięte oczy bez wyrazu.Bez emocji, których niegdyś była pełna. Nie urodziła się w niej nawet złość, bo zginął przecież w imię tego, o co wszyscy walczyli. Zginął za tych, których pochłonął mrok. Zginął za Zakon Feniksa.
- Podniosę go - odparła, biorąc w palce różdżkę. Podświadomie tego nie chciała. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego, bo ból, mimo nawarstwiającej się powoli niewrażliwości, usiłował wniknąć, rozedrzeć ją od środka. Zginął. Jej sojusznik. Przyjaciel. Żołnierz. - Wingardium leviosa - poszła w ślady ojca, starając się unieść ciało Percivala, by przemieścić je do miejsca, do którego już teraz powinni się udać. - Gdzie idziemy, Tonks?
Gdy udało jej się otworzyć oczy, nie bała się ich otworzyć w pełni, gdy zobaczyła, jak ogromne głazy, dotąd będące zaledwie cieniem dawnej budowli, nagle podrywają się łagodnie z ziemi i wirują nad nimi, jakby ważyły zaledwie tyle, co pióro zgubione przez pisklę. Cofnęła się do tyłu, kiedy jeden z nich zleciał niebezpiecznie blisko niej, ale poleciał dalej, za chwilę zatapiając się w mokrej od deszczu ziemi nieadleko niej. Ten dźwięk wydawał się niesłuchanie lekki, jakby ktoś bez żadnego wysiłku dopasował do siebie dwa fragmenty porcelany. Czerń nieba nie była już bezdenna, światło rozganiało ponury nieboskłon, kolorując go na ciemne szarości pokryte drobinami gwiazd. Rzeczywistość dookoła nich się zmieniała. Cienie odeszły, wybuchły, poddały się mocy światłości, która wygrywać miała zawsze.
Wstała na nogi nierówno, czując jeszcze ciężar walki spoczywający na barkach, na ramionach, obciążający, ale jak słodki zarazem. Wciąż była słaba i musiała to prędko naprawić, wziąć się za siebie. Podeszła bliżej, kulejąc lekko na lewą nogę, upadek musiał naruszyć biodro, ale z tym sobie poradzi. Największą uwagę przykuły zwłoki tego, z czym musiał walczyć patronus Justine. Stał już przy nim ojciec, więc dokuśtykała się do niego, ale pożałowała natychmiast - nie wiedziała, nie miała pojęcia, co wywołało w niej mdłości i obrzydzenie bulgoczące aż w samym żołądku, ale odwróciła wzrok, przeniosła go dalej, na łeb, na którym krople deszczu dziwnie lśniły. Oczy tym razem nie chciały odbiec na bok, lśniąca biel kości jarzyła się i budziła w sercu, w głowie dźwięki znajomej melodii.
Okryła usta dłonią i obeszła jelenia dookoła, kucając przy porożu. Niektóre fragmenty kośćca zdawały się odłamywać od reszty, w miejscach, w których jasna część odrywała się od cienistej, powstawały rysy.
- Są dokładnie cztery takie kawałki - odpowiedziała, z trudem przełykając ślinę, na języku czując cierpki smak gnijących tkanek. - Powinniśmy je spalić do końca, zanim ktoś to znajdzie i... - przypomniała sobie słowa Riany. - Riana Vane chciała badać Cienie, ale nie obiecała mi, że rezultaty nie trafią na biurko Malfoya, jeśli nie uzna tego za stosowne. - spojrzała na Just, dłońmi zabierając tajemnicze, jasne fragmenty. Po jednym na głowę. Po jednym... - Jeden powinien należeć do Percivala. - jej głos nabrał innej barwy, szarej, ciężkiej. Ojcu wręczyła jeden fragment, sobie zostawiła jeden, ale Justine wręczyła dwa. To ona powinna decydować o tym, co się z nim stanie.
Dopiero teraz znalazła odwagę, żeby spojrzeć na Blake’a. Na jego ciało. Martwe i wiotkie. Wyglądał, jakby spał. Hej, Percy, obudź się, coś wewnątrz rozkazało jej krzyknąć, ale usta milczały. Przełknęła ślinę, jakby gorzką, słoną, wpatrując się w jego zamknięte oczy bez wyrazu.Bez emocji, których niegdyś była pełna. Nie urodziła się w niej nawet złość, bo zginął przecież w imię tego, o co wszyscy walczyli. Zginął za tych, których pochłonął mrok. Zginął za Zakon Feniksa.
- Podniosę go - odparła, biorąc w palce różdżkę. Podświadomie tego nie chciała. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego, bo ból, mimo nawarstwiającej się powoli niewrażliwości, usiłował wniknąć, rozedrzeć ją od środka. Zginął. Jej sojusznik. Przyjaciel. Żołnierz. - Wingardium leviosa - poszła w ślady ojca, starając się unieść ciało Percivala, by przemieścić je do miejsca, do którego już teraz powinni się udać. - Gdzie idziemy, Tonks?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Była zmęczona i obolała - czuła dokładnie jak dwa ramiona stworzone właśnie z tych uczuć zaciskają się wokół niej coraz mocniej, ale jednocześnie, mimowolnie poczuła ulgę wraz z jasnością przebiającą się ponad ciemność. Ulgę, bo udało im się. Ulgę, potęgowaną jedynie rozbrzmiewającymi w jej głowie słowami Perramusa. I to uczucie było zgubne, bo wystarczyła jedynie chwila, by zdarzyło się coś, czego nie spodziewała się w ogóle. Ciepła posoka Percivala oblała jej twarz, chciała przekierować patronusa, ale szybko zrozumiała, że był on siłą którą dawała im przewagę. By pokonać ciemność, musieli na niej się skupić. Wytzymaj, Blake. - poprosiła w myślach. Powodzenie misji miało priorytet, nawet jeśli krew kolejnego człowieka znajdzie się na jej dłoniach. Oddychała ciężko, kiedy każda sekunda rozwlekała się na wieczność w której zaklinała straszydło by w końcu zdechło. Patronus kierana pomógł, dopełniając w końcu tego, o co walczyli od początku.
Pieśń feniksa była tego dowodem. A może podsumowaniem wieńczącym koniec? Ale tego co stało się chwilę później nie spodziewała się w ogóle. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu kiedy dostrzegła unoszące się kamienie kromlechu które lewitując zdawały się powracać na własne miejsce. Rozejrzała się wokół nie bardzo rozumiejąc co dokładnie obserwując, nadal spięta, gotowa, żeby zareagować gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo. Ale to nie nadeszło, wszystko po prostu ponownie znalazło się na miejscu.
Uniosła głowę spoglądając na jedną z błyskawić, a potem wyciągnęła rękę. Deszcz zdawał się ciepły, dobry nawet. Nim się spostrzegła w ręce trzymała krzystał, ale zaraz drgnęła jakby wyrwana z zaskoczenie biegiem ruszając w stronę byłego szlachcica.
- Blake! - krzyknęła mimowolnie. - Expecto Patronum! - zawołała ponownie, może istniała jeszcze szansa, może istniała nadzieja? Ale jej patronus nie podjął się działania, którego od niego oczekiwała, przysiadając jedynie przy mężczyźnie. Była pewna - znów się spóźniła. Gorzkie było to zwycięstwo. Nigdy nie byli przyjaciółmi - łączył ich jedynie wspólny cel - a jednak, była odpowiedzialna za życie każdego z nich dzisiaj.
W końcu się podniosła odwracając głowę na jelenia którego widok przyprawił ją o mdłości. Uniosła lewą rękę przedramieniem zasłaniajac usta i nos zaskoczona jak mocno w nią to uderzyło. Czuła obrzydzenie, które trudno było jej opisać.
- Obrzydlistwo. - mruknęła mimowolnie marszcząc mocniej brwi. Potaknęła ponuro głową na słowa Kierana. Musieli. Nie mogli zostawić go za sobą. Potaknęła głową drugi raz, miała takie same wnioski. Potaknęła głową trzeci raz przyjmując do wiadomości dezycję Kierana - najlepszą, odór jelenia przyprawiał ją nadal o mdłości. Odwróciła się od pozostałości zła, kierując kroki w stronę ciała Blake’a. Kucnęła przy nim. Martwa twarz zastygła z otwartymi oczami. Wyciągnęła rękę, zamykając jego powieki.
- Riana Vane już zaczęła je badać. Ale rozważaniem nad tym zajmiemy się później. Dostańmy się najpierw do Somerset. Tam zatrzymamy się, wezwiemy kogoś kto pomoże nam w transporcie do Plymouth. Zabezpieczymy to i zastanowimy się co dalej. - tutaj nie mogli zostać zbyt długo. Nie było pewności, że ludzie Crowleya nie zjawią się tutaj kiedy za długo nie będzie pojawiał się tam, gdzie miał znaleźć się później. Rozchyliła wargi hamując słowa. Bo co miała powiedzieć? Dobra robota? Wygrali, ale ponieśli straty. I wtedy usłyszała je ponownie, ponure głosy rozlegające się w głowie. Przesunęła spojrzeniem po otoczeniu, wygrali, ale teraz była już pewna. To jeszcze nie był koniec. Zacisnęła mocniej wargi. - Zbierajmy się. Pomogę ci. - powiedziała do Jackie unosząc rękę. Powinni jak najszybciej zniknąć w lesie, jak najmniej rzucać się w oczy. Prawdopodobnie będą musieli robić przerwy, ta walka wyciągnęła z nich wiele sił. - Wingardium Leviosa. - wypowiedziała płynnie wywijając różdżką. Żebra dały o sobie znać. Trudno, do Somerset da radę.
| wszyscy zt jak sądzę
jak możemy(jeśli nie to prosimy o info) to zabieramy szczątki jelenia, jego rogi i - najważniejsze - ciało Percivala
Dziękujęmy!
Pieśń feniksa była tego dowodem. A może podsumowaniem wieńczącym koniec? Ale tego co stało się chwilę później nie spodziewała się w ogóle. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu kiedy dostrzegła unoszące się kamienie kromlechu które lewitując zdawały się powracać na własne miejsce. Rozejrzała się wokół nie bardzo rozumiejąc co dokładnie obserwując, nadal spięta, gotowa, żeby zareagować gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo. Ale to nie nadeszło, wszystko po prostu ponownie znalazło się na miejscu.
Uniosła głowę spoglądając na jedną z błyskawić, a potem wyciągnęła rękę. Deszcz zdawał się ciepły, dobry nawet. Nim się spostrzegła w ręce trzymała krzystał, ale zaraz drgnęła jakby wyrwana z zaskoczenie biegiem ruszając w stronę byłego szlachcica.
- Blake! - krzyknęła mimowolnie. - Expecto Patronum! - zawołała ponownie, może istniała jeszcze szansa, może istniała nadzieja? Ale jej patronus nie podjął się działania, którego od niego oczekiwała, przysiadając jedynie przy mężczyźnie. Była pewna - znów się spóźniła. Gorzkie było to zwycięstwo. Nigdy nie byli przyjaciółmi - łączył ich jedynie wspólny cel - a jednak, była odpowiedzialna za życie każdego z nich dzisiaj.
W końcu się podniosła odwracając głowę na jelenia którego widok przyprawił ją o mdłości. Uniosła lewą rękę przedramieniem zasłaniajac usta i nos zaskoczona jak mocno w nią to uderzyło. Czuła obrzydzenie, które trudno było jej opisać.
- Obrzydlistwo. - mruknęła mimowolnie marszcząc mocniej brwi. Potaknęła ponuro głową na słowa Kierana. Musieli. Nie mogli zostawić go za sobą. Potaknęła głową drugi raz, miała takie same wnioski. Potaknęła głową trzeci raz przyjmując do wiadomości dezycję Kierana - najlepszą, odór jelenia przyprawiał ją nadal o mdłości. Odwróciła się od pozostałości zła, kierując kroki w stronę ciała Blake’a. Kucnęła przy nim. Martwa twarz zastygła z otwartymi oczami. Wyciągnęła rękę, zamykając jego powieki.
- Riana Vane już zaczęła je badać. Ale rozważaniem nad tym zajmiemy się później. Dostańmy się najpierw do Somerset. Tam zatrzymamy się, wezwiemy kogoś kto pomoże nam w transporcie do Plymouth. Zabezpieczymy to i zastanowimy się co dalej. - tutaj nie mogli zostać zbyt długo. Nie było pewności, że ludzie Crowleya nie zjawią się tutaj kiedy za długo nie będzie pojawiał się tam, gdzie miał znaleźć się później. Rozchyliła wargi hamując słowa. Bo co miała powiedzieć? Dobra robota? Wygrali, ale ponieśli straty. I wtedy usłyszała je ponownie, ponure głosy rozlegające się w głowie. Przesunęła spojrzeniem po otoczeniu, wygrali, ale teraz była już pewna. To jeszcze nie był koniec. Zacisnęła mocniej wargi. - Zbierajmy się. Pomogę ci. - powiedziała do Jackie unosząc rękę. Powinni jak najszybciej zniknąć w lesie, jak najmniej rzucać się w oczy. Prawdopodobnie będą musieli robić przerwy, ta walka wyciągnęła z nich wiele sił. - Wingardium Leviosa. - wypowiedziała płynnie wywijając różdżką. Żebra dały o sobie znać. Trudno, do Somerset da radę.
| wszyscy zt jak sądzę
jak możemy(jeśli nie to prosimy o info) to zabieramy szczątki jelenia, jego rogi i - najważniejsze - ciało Percivala
Dziękujęmy!
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k100' : 44
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k100' : 44
Noc przesycał zapach śniegu i krążącej w powietrzu magii, a w górze, daleko na ciemnym nieboskłonie, tańczyły błękitne rozbłyski przypominające zorzę. W kociej postaci trudniej było odróżnić jeden od drugiego; jasne plamy rozmazywały się, rozlewały i scalały ze sobą w pozbawione wyraźnego rysu kształty. Niemniej jednak – wciąż wydawały jej się piękne, a spokój spływający z grasujących po niebie widm napawał jej duszę ukojeniem. Nie czuła go już od pewnego czasu, chwila wytchnienia była zatem miłym przerywnikiem w paśmie nieustannego stresu i napięć spowodowanych pracą podwójnego agenta.
Śnieg cicho szeleścił pod łapkami, znaczył każdy przebyty krok, a majaczące w oddali kamienie oblane chłodnym blaskiem widm przyjęły rolę drogowskazu. Stonehenge znajdowało się na terenie wroga, miasto było niedaleko, ale od Nocy Duchów niewielu ludzi się tu zapuszczało; mimo tej świadomości Adda całą wycieczkę spędziła pod postacią kota, przezornie trzymając się zwierzęcej formy. Lepszy wzrok w środku nocy także był przydatny, choć jej dzisiejszy kompan byłby raczej trudny do wyśledzenia w tradycyjny sposób – nie pozostawiał przecież żadnych śladów.
Gdzie właściwie się włóczył? Z raportów znała mniej-więcej miejsce tamtej potyczki, ale czy duchy były przywiązane do miejsca śmierci? Może sobie stąd poszedł i zagrzał miejsce gdzie indziej? Chociaż… – Adda przystanęła i uniosła łebek; światła wciąż mieniły się pięknie w tej niebiesko-białej, bezkształtnej masie – tu było przecież tak ładnie. I spokojnie. I… część emocji wyślizgiwała jej się poza dostępny wachlarz odczuć kota, nie potrafiła ich uchwycić i nazwać.
Igor trwał przy swoim grobie, w lesie pośrodku niczego, i zdawało jej się, że tylko jej obecność jest w stanie go przywołać do tego świata. Niezałatwiona sprawa – mówili, że ducha trzymają po tej stronie interesy, których nie dokończył. Czy tym była dla swojego męża? Niezałatwioną sprawą? A Percival? Czy dla niego niezałatwioną sprawą była wojna? Operacje Zakonu?
Przyspieszyła kroku, by w końcu wkroczyć w kamienny krąg, w długie cienie starożytnej budowli oświetlonej miękkim światłem magii. Płynnie odmieniła kształt wpół ruchu i gdy tylko przyjęła ludzką postać, zalał ją wcześniej odczuwany spokój. Teraz uczucie było pełniejsze, bardziej złożone, zdejmowało z barków i z serca zimny ciężar październikowej straty i poczucie osamotnienia. Uniosła głowę w górę, w milczeniu obserwując poruszające się w oddali widma – to musiały być echa użytych patronusów, ślad obecności feniksa. Na Pokątnej było podobnie, choć tam widziała jedynie łabędzia Maeve, ale w pobliżu zaczarowanego miasteczka pojawiał się ognisty ptak łudząco podobny do tego tutaj.
Łudząco podobny do tego, który pojawił się by im pomóc.
Zapatrzona w niebo, nie od razu zdała sobie sprawę z czyjejś obecności. W zasadzie nie była pewna co ją zaalarmowało, poruszał się przecież bezszelestnie.
Obejrzała się przez ramię, najpierw ostrożnie, wręcz ukradkiem, a gdy dostrzegła półprzezroczystą krawędź długiej peleryny, odwróciła się. Nie była do końca pewna co zobaczy, ale widok zmasakrowanej ręki i ziejącej w piersi czarodzieja dziury nie zdołał rozbudzić w niej ani obrzydzenia ani niepokoju; wywiad nauczył ją trzymania emocji na wodzy, a trwająca wojna uodporniła na przykre widoki.
Poprawiła szalik otulający szyję i niespiesznie przeciągnęła spojrzeniem po sylwetce czarodzieja, badając od nowa każdy detal. Odzienie, obrażenia, czy naprawdę w takim stanie zabrali stąd ciało?... Wzrok wędrował coraz wyżej i wyżej, musnął twarz. Najciężej było spojrzeć mu w oczy.
– Przyszłam po historię o upierdliwym trollu. Tę, którą obiecałeś mi w krzakach. – Głos Addy pozostawał cichy, ton wpadał w melancholię złamaną nutą żalu. – Opowiedz mi ją, Percy…
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana de Verley
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
A thousand times I tempted fate
A thousand times I played this game
A thousand times I played this game
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Nie potrafił określić, kiedy właściwie się tu obudził.
Czas nie miał już żadnego sensu. Przestrzeń również go nie miała, pozbawiona ograniczeń w postaci góry i dołu, zagradzających ją nierówności terenu, lodowatego powietrza czy podmuchów wiatru, który powinien uderzać go w twarz – ale zamiast tego poruszał jedynie gałęziami nieodległych zarośli, tego dnia obciążonych grubą warstwą opadłego niedawno śniegu. To też było dziwne – śnieg nie powinien przecież spaść w październiku; pamiętał, że gdy przesuwali się ostrożnie w stronę kamiennego kromlechu, korzystając z naturalnej osłony, jaką dawały im drzewa, pod jego stopami szeleściły opadłe liście – brązowe i złote w ciepłym blasku lśniącego na końcu różdżki światła. Dzisiaj nie było po nich śladu, zbutwiały i zniknęły, przygniecione jasnym, mieniącym się odblaskami zorzy puchem, który w normalnych okolicznościach uznałby za oznakę nadchodzącej zimy. To nie było jednak możliwe – musiałyby minąć całe tygodnie, a nie snuł się tutaj aż tak długo; na pewno nie. Nie liczył co prawda, ile razy zza horyzontu wzeszło blade słońce, ani ile razy to samo słońce się za nim schowało, zresztą – nie był wcale pewien, czy był świadkiem wszystkich tych wschodów i zachodów. Czasami wydawało mu się, że znikał, że rozmywał się w nicości, żeby po niemożliwym do wyliczenia czasie pojawić się znowu. Zaczynał się do tego przyzwyczajać – do bycia i niebycia jednocześnie; był w tym jakiś spokój, choć nie do końca, bo nawet wtedy, kiedy go nie było, towarzyszyło mu niemożliwe do wytłumaczenia przeświadczenie, że powinien być – i robić coś ważnego, coś, co poprzysiągł dokończyć.
Komu – nie pamiętał.
Nie pamiętał zresztą wielu rzeczy, choć im dłużej tkwił w tym stanie pomiędzy, tym więcej obrazów i dźwięków do niego powracało. Jako pierwszą przypomniał sobie walkę – brutalne starcie światła z ciemnością, którego echo dźwięczało nad nim nieprzerwanie, w dzień i w nocy; srebrno-błękitna zorza kojarzyła mu się z tamtymi ostatnimi chwilami, gdy słabnąc wpatrywał się w niebo, kołysany do snu melodią przecinającego upstrzony gwiazdami granat feniksa. Na jakimś poziomie wiedział, że tamtego dnia poległ; był w stanie przywołać uczucie umykającego mu spomiędzy palców życia, tę przerażającą świadomość, że los, przed którym uciekał, wreszcie go doścignął – ale chociaż próbował, nie mógł zrozumieć tego tak do końca. Po śmierci miało nie być niczego, a jednak było coś – nie on, on zniknął, ale pozostały jego wspomnienia, powracające skrawkami uczuć i emocji, i obietnic – tych, których nie zdążył wypełnić, ważnych i błahych, mieszających się ze sobą, zrównujących istotnością.
Czy historia o trollu była jedną z nich?
Zauważył pojawienie się Adriany na parę chwil przed tym, nim zdecydował się ujawnić (potrafił już robić to na zawołanie; jakiś czas wcześniej, gdy w tym samym miejscu zgromadzili się inni czarodzieje, kiedy niespodziewanie otoczyło go wiele znajomych twarzy, nie był w stanie się pokazać – nie do końca przekonany, czy oglądał rzeczywistość czy kolejne z zapisanych w pamięci wspomnień). Z jakiegoś powodu wiedział, że to była ona zanim jeszcze czarny kot przybrał postać kobiety (wizja uwięzionego na wysokiej gałęzi stworzenia mignęła mu przed oczami przelotnie, a może zdradziło ją coś innego; coś, co bardziej wyczuwał niż widział. Granica pomiędzy czuciem a widzeniem była zresztą już od jakiegoś czasu zatarta – podobnie jak ta między byciem a niebyciem). Nieistotne; zmaterializował się zaraz za nią, przyglądając się jej z ciekawością; niewielu ludzi go tu odwiedzało, nie miał pojęcia, dlaczego pojawiła się tu ona – ale jej obecność stanowiła przyjemną odmianę. Żywą, prawdziwą – choć częściowo schowaną za niewidzialną zasłoną, której za nic nie potrafił zerwać ani odsunąć. Wszystko, co go otaczało, było za nią schowane. – O trollu? – odezwał się, przez moment trochę zdziwiony dźwiękiem własnego głosu. Nie pamiętał, kiedy odzywał się po raz ostatni; w Stonehenge nie miał do kogo. Może mógłby stąd odejść, na pewien sposób czuł, że nic by się nie stało – ale mimo wszystko coś go tu trzymało. Może srebrzysta zorza nad głową, a może nadzieja, że jak poczeka jeszcze chwilę, to świat wróci do normalności.
Zbliżył się nieco, przyglądając się Adrianie z odmiennego kąta. Pamiętał jej imię i to, że już kiedyś rozmawiali, ale szczegóły tej wymiany zdań jeszcze mu umykały; zmarszczył brwi w dezorientacji, nie rozumiejąc też, z czego wynikał jej nieodgadniony wyraz twarzy, gdy mu się przyglądała. Nie miał lustra – nie był więc świadomy dziury ziejącej w klatce piersiowej, ani nawet ognia łaskoczącego leniwie krawędzie peleryny. – Nie powinnaś tu przychodzić – uświadomił sobie mgliście, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się dostrzec zmierzających w stronę kromlechu wrogów. Ale ich również już tu nie było; wyczuwał jedynie echa ich obecności, tych, którzy przepadli niedługo przed nim. – Dlaczego tu jesteś? – zapytał; jego własne imię, Percy, szarpnęło nićmi, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy – niewidzialnymi włóknami łączącymi go jeszcze ze światem żywych.
Światem, który nie należał już do niego.
Czas nie miał już żadnego sensu. Przestrzeń również go nie miała, pozbawiona ograniczeń w postaci góry i dołu, zagradzających ją nierówności terenu, lodowatego powietrza czy podmuchów wiatru, który powinien uderzać go w twarz – ale zamiast tego poruszał jedynie gałęziami nieodległych zarośli, tego dnia obciążonych grubą warstwą opadłego niedawno śniegu. To też było dziwne – śnieg nie powinien przecież spaść w październiku; pamiętał, że gdy przesuwali się ostrożnie w stronę kamiennego kromlechu, korzystając z naturalnej osłony, jaką dawały im drzewa, pod jego stopami szeleściły opadłe liście – brązowe i złote w ciepłym blasku lśniącego na końcu różdżki światła. Dzisiaj nie było po nich śladu, zbutwiały i zniknęły, przygniecione jasnym, mieniącym się odblaskami zorzy puchem, który w normalnych okolicznościach uznałby za oznakę nadchodzącej zimy. To nie było jednak możliwe – musiałyby minąć całe tygodnie, a nie snuł się tutaj aż tak długo; na pewno nie. Nie liczył co prawda, ile razy zza horyzontu wzeszło blade słońce, ani ile razy to samo słońce się za nim schowało, zresztą – nie był wcale pewien, czy był świadkiem wszystkich tych wschodów i zachodów. Czasami wydawało mu się, że znikał, że rozmywał się w nicości, żeby po niemożliwym do wyliczenia czasie pojawić się znowu. Zaczynał się do tego przyzwyczajać – do bycia i niebycia jednocześnie; był w tym jakiś spokój, choć nie do końca, bo nawet wtedy, kiedy go nie było, towarzyszyło mu niemożliwe do wytłumaczenia przeświadczenie, że powinien być – i robić coś ważnego, coś, co poprzysiągł dokończyć.
Komu – nie pamiętał.
Nie pamiętał zresztą wielu rzeczy, choć im dłużej tkwił w tym stanie pomiędzy, tym więcej obrazów i dźwięków do niego powracało. Jako pierwszą przypomniał sobie walkę – brutalne starcie światła z ciemnością, którego echo dźwięczało nad nim nieprzerwanie, w dzień i w nocy; srebrno-błękitna zorza kojarzyła mu się z tamtymi ostatnimi chwilami, gdy słabnąc wpatrywał się w niebo, kołysany do snu melodią przecinającego upstrzony gwiazdami granat feniksa. Na jakimś poziomie wiedział, że tamtego dnia poległ; był w stanie przywołać uczucie umykającego mu spomiędzy palców życia, tę przerażającą świadomość, że los, przed którym uciekał, wreszcie go doścignął – ale chociaż próbował, nie mógł zrozumieć tego tak do końca. Po śmierci miało nie być niczego, a jednak było coś – nie on, on zniknął, ale pozostały jego wspomnienia, powracające skrawkami uczuć i emocji, i obietnic – tych, których nie zdążył wypełnić, ważnych i błahych, mieszających się ze sobą, zrównujących istotnością.
Czy historia o trollu była jedną z nich?
Zauważył pojawienie się Adriany na parę chwil przed tym, nim zdecydował się ujawnić (potrafił już robić to na zawołanie; jakiś czas wcześniej, gdy w tym samym miejscu zgromadzili się inni czarodzieje, kiedy niespodziewanie otoczyło go wiele znajomych twarzy, nie był w stanie się pokazać – nie do końca przekonany, czy oglądał rzeczywistość czy kolejne z zapisanych w pamięci wspomnień). Z jakiegoś powodu wiedział, że to była ona zanim jeszcze czarny kot przybrał postać kobiety (wizja uwięzionego na wysokiej gałęzi stworzenia mignęła mu przed oczami przelotnie, a może zdradziło ją coś innego; coś, co bardziej wyczuwał niż widział. Granica pomiędzy czuciem a widzeniem była zresztą już od jakiegoś czasu zatarta – podobnie jak ta między byciem a niebyciem). Nieistotne; zmaterializował się zaraz za nią, przyglądając się jej z ciekawością; niewielu ludzi go tu odwiedzało, nie miał pojęcia, dlaczego pojawiła się tu ona – ale jej obecność stanowiła przyjemną odmianę. Żywą, prawdziwą – choć częściowo schowaną za niewidzialną zasłoną, której za nic nie potrafił zerwać ani odsunąć. Wszystko, co go otaczało, było za nią schowane. – O trollu? – odezwał się, przez moment trochę zdziwiony dźwiękiem własnego głosu. Nie pamiętał, kiedy odzywał się po raz ostatni; w Stonehenge nie miał do kogo. Może mógłby stąd odejść, na pewien sposób czuł, że nic by się nie stało – ale mimo wszystko coś go tu trzymało. Może srebrzysta zorza nad głową, a może nadzieja, że jak poczeka jeszcze chwilę, to świat wróci do normalności.
Zbliżył się nieco, przyglądając się Adrianie z odmiennego kąta. Pamiętał jej imię i to, że już kiedyś rozmawiali, ale szczegóły tej wymiany zdań jeszcze mu umykały; zmarszczył brwi w dezorientacji, nie rozumiejąc też, z czego wynikał jej nieodgadniony wyraz twarzy, gdy mu się przyglądała. Nie miał lustra – nie był więc świadomy dziury ziejącej w klatce piersiowej, ani nawet ognia łaskoczącego leniwie krawędzie peleryny. – Nie powinnaś tu przychodzić – uświadomił sobie mgliście, rozglądając się dookoła, jakby spodziewał się dostrzec zmierzających w stronę kromlechu wrogów. Ale ich również już tu nie było; wyczuwał jedynie echa ich obecności, tych, którzy przepadli niedługo przed nim. – Dlaczego tu jesteś? – zapytał; jego własne imię, Percy, szarpnęło nićmi, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy – niewidzialnymi włóknami łączącymi go jeszcze ze światem żywych.
Światem, który nie należał już do niego.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 31 z 31 • 1 ... 17 ... 29, 30, 31
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Wiltshire