Wydarzenia


Ekipa forum
Persea Tonks
AutorWiadomość
Persea Tonks [odnośnik]01.04.17 19:40

Persea Charlotte Tonks

Data urodzenia: 23.12.1934
Nazwisko matki: Wilde
Miejsce zamieszkania: Londyn
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: początkująca aktorka teatralna
Wzrost: 162 cm
Waga: 49 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: Wyjątkowo miły dla ucha głos, niewielki pieprzyk na lewym policzku, czujne spojrzenie ciemnych oczu


Widzę was. Widzę was wszystkich. Widzę, jak przemykacie w tłumie pragnąć za wszelką cenę pozostać niezauważonym. Ta władczość z którą się poruszacie, pewność siebie z jaką się rodzicie — nagle znika w zetknięciu z obcym zapachem, jaki wdziera się siłą w wasze nozdrza. Z dźwiękami raniącymi uszy, nawykłe do subtelnej muzyki klasycznej nie potrafią poradzić sobie z klaksonami aut, szemraniem telewizorów w sklepowych witrynach, z głosami ludzi nachodzącymi na siebie prawiącymi o rzeczach, których nie jesteście sobie w stanie nawet wyobrazić. Widzę was. Widzę was wszystkich. Widzę, jak początkowa odraza bądź zaciekawienie przeradza się powoli w niepewność, aż ta w końcu przemienia się w strach oraz panikę. Podstawowe umiejętności, które wpajano wam od najmłodszych lat, nie wystarczą byście mogli zmierzyć się z tak przerażającym tworem, jakim jest parkometr. Starannie dobierane dodatki pod suknie, warte tysiące galeonów wywołują kpinę na twarzach przechodniów. Na obcym terenie tracicie przewagę i nawet wasze śmieszne kijki wetknięte w którąś z kieszeni, nie potrafią całkowicie zapewnić wam bezpieczeństwa. Chociaż macie się ukrywać, pozostać szarym tłem to wyróżniacie się każdym stawianym przez was krokiem. Nie pasujecie tutaj, nie ma dla was tu miejsca. Mugolski Londyn odtrąca was swoją odmiennością, postępem podnoszącym miasto z kolan po wielkiej wojnie. Jesteście niczym szkodniki, które należy przepłoszyć czym prędzej — byleby tylko nie narobiły więcej szkód. I w końcu znikacie za drzwiami Dziurawego Kotła, przepełnieni ulgą, że wracacie do normalnego świata. Świata, gdzie to wy jesteście panami. I gdzie to wy widzicie mnie.


Nasz dom był magiczny. Nie mam tutaj na myśli dziecięcych miotełek rozrzuconych po podłodze, poruszających się zdjęć wetkniętych w czarne ramki, powietrza skrzącego się od zaklęć. Magia, którą był przesycony, nie zależała od naczyń zmywających się samych w zlewie, od dziwnych mikstur bulgoczących w kociołku, czy nawet sów latających po salonie z masą listów oraz nieczytanych gazet, których matka nie potrafi przestać prenumerować. Nie, jego czar tkwił w zetknięciu się dwóch, tak obcych sobie światów, które razem potrafiły stworzyć coś wyjątkowego, niesamowitego. Nasz dom był magiczny...i pewnie nadal jest, chociaż mnie tam już od dawna nie ma.



Zostaliśmy wychowani na opowieściach. Opowiadane przez rodziców baśnie tuliły nas do snu, rodzinne anegdoty bawiły podczas obiadów, wspomnienia zajmowały godziny. Justine uwielbiała historie, gdzie to romans wiódł prym. Potrafiła wzdychać raz po raz, kiedy to Jane Tonks po raz chyba tysięczny przywoływała z pamięci obraz pierwszego spotkania z mężem. Michael był zwolennikiem szczegółów, musiał wiedzieć dokładnie krok po kroku, co się wydarzyło. Jego dociekliwy umysł nie raz wprawiał Augustusa w podziw, a potem w nieznaczne znużenie, kiedy przyszło mu odpowiadać na kolejne mało istotne dla fabuły pytanie. Najstarsza latorośl Tonksowa była po prostu niemym obserwatorem, uprzejmie rejestrującym wszystko, co akurat działo się w jego otoczeniu. Ja z kolei lubiłam opowiastki dotyczące nas samych, szczególnym uczuciem darzyłam tą o pierwszej ciąży mamy. Jak to w rzeczywistości urodziła bliźnięta, jednak jedno z nich było wyjątkowo niegrzeczne i w przypływie złości Jane zmieniła je w worek mąki. Aby udowodnić prawdziwość swych słów, pokazywała nam rodzinny album, gdzie faktycznie znajdowały się zdjęcia worka z mąką, starannie podpisane — nie tylko po to, byśmy wiedzieli ile ma lat, ale także zauważyli, że nader często i my widniejemy razem z nim na fotografiach. Niestety nasz 'brat' musiał udać się do specjalnej szkoły dla mącznych chłopców, lecz któregoś dnia wróci do nas jako dojrzały, w pełni wypieczony chleb. Justine zarzekała się, że to nieprawda, ale nie przeszkadzało jej to zjadać z talerza znienawidzony groszek, byleby tylko mama się nie zezłościła. Niby mądra, a jednak głuptas.


Po raz pierwszy słowo charłak padło podczas rozmowy mamy z ciocią Roaną. Słowo wypowiedziane trwożliwym szeptem zawisło ciężko w powietrzu, nadając przytulnej kuchni nader przygnębiającego wyrazu. Zaś zatroskane spojrzenie Jane zatrzymało się na mojej skromnej osobie, siedzącej u stóp Eileen opowiadającej z zapamiętaniem o zajęciach z zielarstwa, jakie czekają na mnie w Hogwarcie. Pamiętam, że to określenie bardzo mi się spodobało i żarliwie namawiałam ją oraz siedzącą nieopodal Just, żebyśmy pobawiły się razem w charczące wilkołaki. I może faktycznie bycie charłakiem miało coś wspólnego z likantropią, bo ono również było pewnego rodzaju klątwą...
O czym dane mi było przekonać się całkowicie sześć lat później.



Salon został udekorowany kolorowymi łańcuchami oraz bombkami, gdzieś w rogu pyszniła się ogromna choinka ozdobiona wypiekanymi przez mamę pierniczkami, których ilość z każdą godziną drastycznie się kurczyła. Just kradła wszystkie hipogryfy, Meagan wyciągała pulchniutkie rączki w stronę ludzika o lukrowanych guziczkach i tylko refleks jej dziadka, zapobiegł zbyt wczesnej miłości do słodyczy. Pokryty masą karmelową smok kusił, jednak został on wyznaczony jako nagroda podczas gry w gargulki Michaela z najstarszym z Tonksowych pociech. Śpiew mamy dolatywał od strony kuchni, gdzie krzątała się razem z Eileen. Na ten jeden wyjątkowy dzień opuściła czeluści Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof, chcąc być częścią tego, co miało się wydarzyć. Problem w tym....że nie wydarzyło się nic. Od rana przyklejona byłam nosem do okna, początkowo z własnej woli, potem już zadziałał mróz szalejący na zewnątrz. Niecierpliwość, nieme oczekiwanie, brak czucia w nosie, podekscytowanie. Skrajne emocje miotały mną, sprawiając że miałam ochotę jednocześnie wrzeszczeć — ot, tak po prostu — albo podskakiwać niczym mała mugolska piłeczka, chcąc czym prędzej wziąć w swoje rączki list. Dotknąć szorstkiej faktury pergaminu, rozgorączkowanym wzrokiem sunąc po literach raz po raz i wreszcie, wyobrażać sobie wizytę na Pokątnej gdzie czekała na mnie przeznaczona różdżka. Byłam pewna, że będzie należała do tych szczególnych i rzadkich. I że jej właścicielowi będzie pisany wielki los. Jednak godziny mijały, niedane było nam słyszeć trzepotu ptasich skrzydeł a spojrzenia muskające moje plecy, nabierały coraz bardziej współczującego wyrazu. Na początku padły pocieszające frazesy, że pogoda brzydka to nawet i sowia poczta ma prawo mieć opóźnienia. Ale kiedy tylko zapadła noc było już jasne, iż Persea Charlotte Tonks nie zostanie uczniem w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Ktoś nawet odważył się zażartować, że to specjalna umiejętność Justine zabrała całą magię, przez co skończyłam jako charłak. Biorąc pod uwagę okrucieństwo tych słów, uważam że z mojej strony było całkiem sensownie do cna się rozkleić — a od czasów Bambiego, nie uroniłam ni jednej łzy! — i uwierzyć w słowa, które właśnie padły. Łatwiej w końcu przyjąć do wiadomości, że brak możliwości bycia czarownicą nie jest spowodowany przez ślepy traf — tudzież wredny, paskudny, obrzydliwy, cenzura, cenzura, cenzura los — a przez wstrętną, złodziejską siostrę która musiała być przecież taka wyjątkowa, że odebrała mi szansę na bycie kimś wielkim (nie w fizycznym sensie oczywiście, na to kobiety zawsze mają szansę). Co z tego, iż jeszcze ledwie kilka godzin temu była jedną z najbliższych mi osób, teraz była zdrajcą. I tak właśnie zrodziła się uraza.




Czy wiesz, jak ciężko żyć ze świadomością, że gdzieś tam, nie tak całkiem daleko istnieje zupełnie inny, niezwykły świat? Świat, gdzie nawet najbardziej prozaiczne czynności nabierają uroku, a jednym machnięciem ręki jesteś w stanie dokonać cudu? Czy wiesz, jak okropnie żyć ze świadomością istnienia tego innego, niezwykłego świata siedząc na nudnej lekcji matematyki w naprędce zorganizowanej sali, której ściany ledwo się trzymały? Czy wiesz, jak to jest żyć ze świadomością, że nie jesteś wystarczająco dobry? Że cokolwiek byś nie uczynił, nieważne czego byś nie dokonał — to i tak będziesz wypadać blado, w porównaniu ze swoim rodzeństwem? Nigdy nie będziesz mógł robić tego, co oni. Nigdy nie doświadczysz tego co oni, a twoim jedynym pocieszeniem będzie sterta starych ksiąg, które twój żałosny charłaczy umysł być może będzie w stanie sobie przyswoić. Uraza przemienia się w smutek, smutek zaś rodzi gniew.



Dla wielu mugolska Wielka Wojna wydawała się czymś odległym, niewyraźnym wspomnieniem balansującym na granicy podświadomości, nic nieznaczącym zlepkiem naprędce skleconych liter tuż pod artykułem o dobrze rokującej, nowej drużynie quidditch'a. Czymś, na co możesz machnąć lekceważąco ręką i nie wracając do tematu, kierujesz się na kolejne upierdliwe zajęcia z eliksirów. Uczniowie Hogwartu nigdy nie poznali uczucia dojmującego strachu, ich niebo nie rozpadało się na tysiące kawałeczków wraz z nalotem niemieckich samolotów. Nie musieli odwracać wzroku na widok czerwonych plam, ciał przygniecionych przez gruzy. Nie czuli potrzeby przeszukiwać rozpaczliwie gazet w poszukiwaniu nazwisk bliskich, nie pocieszali tych którzy stracili wszystko. Nie rozumieli, jak wspaniale jest wziąć głęboki oddech wiedząc, że oto zakończył się wieloletni koszmar. Że ósmego maja nareszcie można będzie zacząć żyć, nie skupiając się jedynie na przetrwaniu. I że dwudziestego trzeciego grudnia los pewnej małej dziewczynki został przypieczętowany, a walka o przetrwanie w jej przypadku, dopiero się zaczęła.
Powrót do szkoły po feriach świątecznych wydawał się taki nierealny, twarze rówieśników wzbudzały niesmak oraz złość a beznadziejność mojej sytuacji wręcz przygniatała. Moje mugolskie — czy wciąż miałam prawo tak je nazywać? Czy wciąż powinnam oddzielać je od siebie grubą kreską na zasadzie: my kontra oni? Przecież byłam taka jak one, zwyczajna — przyjaciółki otoczyły mnie chmarą, dopytując się w podekscytowaniu czy dostałam ten niezwykły prezent, którym tak się chwaliłam przed świętami. Wstyd, rozgoryczenie oraz głębokie rozczarowanie niemal na nowo wywołało łzy w oczach, jednak duma okazała się silniejsza. Wykrzywienie warg w uśmiech, radosny — wręcz naturalny — ton głosu oraz wesołe złote iskierki tańczyły w tęczówkach, zdołały przekonać te wścibskie kanalie, że i owszem prezent był i to jeszcze lepszy niż mogłabym się spodziewać. Zabawne, jak w chwilach rozpaczy można odkryć niezwykłe — choć nie tak niezwykłe, jakbym tego pragnęła — umiejętności. Kłamstwo przyszło nader łatwo, wiara w moje słowa była czymś oczywistym a udawanie beztroskiego podlotka, choć męczące — przyniosło uznanie oraz ogólny podziw. W oczach klasowych towarzyszy wydawałam się osobą interesującą, niecodzienną, wyjątkową. Zabawną, uroczą, towarzyską. Nie byłam dla nich charłakiem, byłam Persią. Dziewczynką — kotem, która wyleguje się na szkolnym dachu, gra z chłopcami w piłkę nożną i plotkuje z rówieśniczkami. A jeśli ktoś z nią zadrze, niemal natychmiast pokazuje pazurki — a warto wiedzieć, że to zwierzę miało wyjątkowo kruche ego, więc nie trudno było o uraz. Bycie kimś, kim nie byłam, weszło mi w nawyk. Kiedy wracałam do domu, z radosnej uczennicy zmieniałam się w cichą, ułożoną córkę o smutnych oczach. Oczach, dla których zabierano mnie do teatru i kina, gotowano ulubione dania, uczono ciekawych rzeczy, przywożono niezwykłe prezenty. Nikt nie przejmował się moimi słabymi ocenami, każdy widział jak siadałam na kanapie w salonie, zaczytana w historii magii — totalna nuda! — czy w opisach magicznych zwierząt Skamacośtam. Dzięki Eileen miałam wgląd w co bardziej interesujące książki o zielarstwie, a pomoc przy tworzeniu eliksirów zawsze była traktowana jako powód do dumy. Aby nie sprawiać przykrości — i nie wzbudzać podejrzeń — tacie, pozwalałam aby uczył mnie wędkować, zabierał pod namiot albo pokazywał, jak nie powinno grzebać się w aucie. Byłam wręcz perfekcyjnym wyrzutem sumienia, który dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że o ile takie życie jest teraz do przyjęcia, to przyszłość malowała się w iście mugolskich barwach. Rodzeństwo prezentowało sobą wzorowy brak wsparcia, upojone swoimi magicznymi zdolnościami chciało wynagrodzić mi wszelkie niedogodności, racząc mnie listownie opisami z ich — już nie mojego, nigdy nie mojego — świata, wysyłali książki oraz przedmioty, którymi mogłam posługiwać się bez różdżki oraz wykazywali zbiorowy brak zainteresowania, jeśli chodzi o moją 'zwyczajną' część życia. Jakby chcieli wymazać z mojej — a raczej z ich — pamięci, że jestem charłakiem, a świat magii w rzeczywistości czeka na mnie z otwartymi ramionami. HA! Dobre sobie! Może jeszcze z Grindlewaldem będę pić herbatkę, a potem zaproszą mnie na ten cały czystokrwisty Sabat? Już szykuję sukienkę i lakierki, gotowa przyjąć pierścionek zaręczynowy od jednego z tamtejszych lordów. Tak, mam nadzieję, że w tych słowach wyczytaliście potężne pokłady sarkazmu, nie zaś żałosne nadzieje naiwnej nastolatki. Bo totalnie chodzi o to pierwsze, serio! Cóż, co się zaś tyczyło mojej edukacji. Nie było najlepiej, jednak obawa przed tym, co mnie czeka w nadchodzących latach, zmusiła krnąbrny umysł oraz upartą dumę do skupienia się na nauce. O dziwo, z niechęcią musiałam przyznać, że chemia oraz fizyka stały się moimi ulubionymi przedmiotami. BA! Kiedy tylko pojęłam, jak potężnym narzędziem może być wiedza, w moim umyśle zaczęły kreować się miliony scenariuszy. Oto młoda Persea tworzy własną domową bombę, a następnie zrzuca ją na Hogwart, ku uciesze własnej zaś wiekowy zamek rozpada się w pył pod wpływem siły eksplozji. Ten paskudny, niedający szansy wyjątkowym osobom dyrektor ginie jako ostatni, z łzami w oczach widzi jaki talent bezmyślnie wypuścił ze swych rąk. Problemem był tylko sposób, w jaki dostarczy bombę. Samolot mimo wszystko by nie przeszedł. Szkoła była osłonięta zaklęciami, mugol nie mógłby więc go zobaczyć — a w roli pilota, to ja się raczej nie widziałam. Potem przybył pomysł z pociągiem, ale Hogwart był od stacji dosyć daleko. Jeziora strzegła ogromna kałamarnica (której Justine poświęciła 3/4 swojego pierwszego listu, gdy jako jedenastolatka znalazła się w murach zamku). A ilość zaklęć obronnych, pewnie przyprawiała o zawrót głowy. Z chwilą, gdy uświadomiłam sobie, że nie dam rady zlikwidować placówki, zaczęłam zwracać uwagę na inne aspekty. Przyszłość artystki wydawała się interesująca, malarstwo kusiło i tak oto mój pokój wypełniły sztalugi. Które zniknęły jakieś pięć dni później, kiedy mama pochwaliła moją hybrydę trolla z jednorożcem, co było dziwne, bo byłam pewna, że rysowałam swój autoportret. W szaleńczym szukaniu dla siebie miejsca minęło dobre kilka lat, aż nadszedł czas moich siedemnastych urodzin.


Pragnienie szczęścia było czymś ogólnodostępnym. Czymś, co mógł żywić każdy bez względu na rasę, płeć, czy czystość krwi. Mieć dobry dom, dobrą, pracę, dobrego męża, dobre dzieci, dobre życie. To było proste życzenie prostego człowieka, które i mi czasem świtało w głowie. Czy możecie więc zrozumieć mój ból oraz łzy, jakie popłynęły, kiedy w 1950 dane mi było obejrzeć Kopciuszka? Jak bardzo bolało to, że szansą na szczęście dla biednej — chociaż w gruncie rzeczy, jakby tak się przyjrzeć to wcale taka ona biedna nie była — dziewczyny była tylko i wyłącznie magia. Tylko dzięki magii Kopciuszek mógł udać się na bal, zachwycić tamtejszego Księcia i zdobyć jego miłość (gdybym była bardziej sceptyczna, pokusiłabym się o stwierdzenie, że ktoś mu podał pewien dosyć charakterystyczny eliksir). Tylko dzięki różdżce oraz szklanym pantofelkom zdobyła swój szczęśliwy koniec. A więc płakałam gorzko, świadoma że mi magia nie była pisana. Podobnie jak szczęśliwy koniec.



Siedemnaście lat, to dla czarodzieja wiek szczególny. Z tym dniem wchodzi się w dorosłość, namiar zostaje zdjęty a czasy dzieciństwa odchodzą w niepamięć. Oto bowiem nadchodzi pełnoprawny członek magicznego społeczeństwo, gotowy pełnić swoją służbę dla świata. Dla mnie siedemnaste urodziny miały raczej charakter żałobny, chociaż rodzina wychodziła z siebie, żeby uczcić moją 'magiczną' - haha, niech ktoś wreszcie zatrzyma tę karuzelę śmiechu! - pełnoletność. Zabrali mnie nawet na Pokątną, gdzie zaproponowano mi zakup magicznego zwierzęcia. Nie chciałam, opierałam się, ale pokusa przy przyjrzeć się magicznej menażerii zwyciężyła. Sowy pyszniły się w klatkach, puszki pigmejskie wywoływały przeciągłe 'oooch' a wozak wzbudzał śmiech. Dopiero legowisko Kugucharów przykuło moją uwagę na dłużej. Leżały tam śliczne trzy kulki wtulone w siebie oraz jedna zdecydowanie mniejsza, odepchnięta od stada. To właśnie ten odizolowany kłębek futra uniósł pyszczek w moją stronę, wytrzeszczone niebieskie ślepia spojrzały na mnie, a ja przepadłam całkowicie. Był brzydki, nie ukrywajmy tego. Postrzępione kremowe futerko z białym kołnierzem, brzydki płaski czarny pysk ze zbyt małym nosem, nieco za długie w stosunku do ciała łapy i ogon. Nawet uszy miał jakieś trefne. A ja zrozumiałam, że jesteśmy sobie przeznaczeni, bo ten magiczny kocur był równie popsuty co ja. I tak oto w moim życiu pojawił się Sulla. Z wiekiem jego futro nabrało miękkości i wyładniało, nos podobnie jak i cały pysk urósł, dzięki czemu błękitne ślepia nie straszyły już wytrzeszczem, łapy miał zgrabne oraz proporcjonalne do reszty ciała i tylko ogon zakończony pędzelkiem był nieco zbyt długi. Stał się najpiękniejszym okazem kuguchara i był mój, tylko mój. Tolerował rodziców, dawał się nawet głaskać Eileen. Jednak do Justine oraz Meagan odnosił się z ogromną urazą, syczał na Michaela, a przed najstarszym Tonksem po prostu uciekał. I każdy, kto mu podpadł miał pewność, że któraś z jego cennych rzeczy utonie w kocich siuśkach. I jak tu go nie kochać? Tak, w iście pokrętny sposób byliśmy sobie przeznaczeni.



Na początku była myśl — robię to, bo muszę. Niechęć oraz obawa przed rozczarowaniem kogokolwiek przebija się przez mur zrodzony z oporu. Biorę głęboki wdech. Potem pojawiło się nieśmiałe — robię to, bo powinnam. Czuję na sobie wzrok innych, zmuszam roztrzęsiony głos do podporządkowania się i podążam za wskazówkami. Rozluźniam mięśnie, powoli wydycham powietrze ciężkie od nagromadzonych weń oczekiwań oraz pokładanych nadziei. W końcu przychodzi — robię to, bo chcę. Wystarczy jeden krok, jeden gest bym mogła na nowo zbudzić magię, która przez lata odmawiała mi posłuszeństwa. Potrafię ożywić historie zapomniane przez wieki, umiem wzbudzić miłość oraz nienawiść przy pomocy słów. Wiem jak sprawić, abyś mi współczuł bądź życzył mi śmierci. Potrafię poruszyć twoje serce zaklęte w kamień. Biorę głęboki wdech, kurtyna unosi się powoli. Oddycham.



Musiało minąć wiele naprawdę długich lat, abym była gotowa przyznać sama przed sobą, że lubiłam to robić. Lubiłam mamić, lubiłam udawać, lubiłam kłamać. Lubiłam dobierać odpowiednią mimikę, subtelne gesty miały nadawać mi wiarygodności, a słowa dobierane z wyjątkową pieczołowitością były moją bronią. Dopasowywałam się do rozmówcy, kreowałam przed nim sztuczny obraz, ignorując bolesne uczucie, odbijające się echem na dnie umysłu. Nikt nie powinien ujrzeć prawdy, nikt nie powinien pozbyć się złudzeń. Tworzyłam maski, dbałam o szczegóły, żywiłam się obłudą, łaknęłam uczuć odbijających się w oczach rozmówców. Wiedziałam, że nigdy nie będę taka jak moje rodzeństwo. Nie odnajdę się w sztywnych ramach świata, który mnie nie chciał. Pogarda, niechęć, obrzydzenie — tylko to mogłam otrzymać po magicznej stronie Londynu. Nie było tu miejsca na miłość, zaufanie, pomoc. Nie było tu dla mnie przyszłości. Mugolski Londyn był zgoła inny. Ciepły, żywy, na przekór przeszłości idący naprzód. Urzekał mnie swoją świeżością, swoją muzyką. Noce spędzane na prywatkach, dnie poświęcone na leniwym wylegiwaniu się w parku oraz śpiewaniu najnowszych piosenek zasłyszanych w radiu. Ta strona miasta rodziła nadzieje.
Nie wiem do końca, co mnie popchnęło w tę stronę. Może nikłe doświadczenie z lat szkolnych, może nagła potrzeba wyróżnienia się na tle tych wszystkich nietuzinkowych Tonksów. Nie mam pojęcia, może to był po prostu impuls. Tak, impuls brzmi mniej ckliwie niż przewrotny los. Zostańmy przy nim. A więc to pod wpływem impulsu przekroczyłam próg amatorskiego teatru. I to przez impuls zaliczyłam kompletne fiasko, zbyt skołowana bym mogła wydusić z siebie, chociażby słowo. Ale to co pokazałam wystarczyło, zaproponowano mi, abym wzięła kilka kursów doszkalających i wtedy mogłabym spróbować ponownie. To było coś nowego, ta wiara w moje umiejętności. Naturalne predyspozycje, tak mi powiedziano. I to wystarczyło. Zapragnęłam zostać aktorką, chciałam zdobyć świat. Nie miałam uroku wili, nie posiadałam umiejętności zmiany wyglądu jak babcia czy Justine. Miałam tylko swoją determinację oraz ambicje. Uczęszczałam na te nieszczęsne kursy, coraz częściej pojawiam się na przesłuchaniach. I nigdy, ale to przenigdy nie ośmieliłam się zjawić na magicznej scenie. Lubiłam chodzić na tamtejsze spektakle, wydawać ciężko zarobione galeony — nie byłam jednak gotowa, na poniżenia jakich z pewnością mogłabym doświadczyć, będąc charłakiem. Nie żałowałam — przynajmniej tak myślę. Wystarczyło mi, to co miałam. Chociaż pragnienie uniezależnienia się coraz częściej świtało w mojej roztrzepanej głowie. Nie mogłam opuścić kraju na rzecz Ameryki, Sulla był mi zbyt bliski abym mogła go zostawić. Zamieszkanie po mugolskiej stronie również odpadało ze względu na kuguchara. Musiałam więc odnaleźć złoty środek, harmonię pośród złożoności dwóch światów. Musiałam stworzyć to, co udało się rodzicom w naszym rodzinnym domu. Żyję więc w dwóch rzeczywistościach, dorabiam na Pokątnej w niewielkim sklepie zielarskim, dzięki czemu stać mnie na wynajem mieszkania. Nadal błąkam się po teatrach, gotowa udoskonalić swoje umiejętności i grać. Nadal kłamię wszystkim, a już zwłaszcza sobie.
Czasy są niespokojne, niebezpieczne dla takich odszczepieńców jak ja. Wiem o tym, nie mogę zapomnieć, kiedy nadopiekuńcza rodzina zjawia się przeszło cztery razy w tygodniu, gotowa owinąć mnie w gruby koc i zawlec w jakieś bezpieczne miejsce. Listy oraz wyjce nawołujące do ostrożności, kontrolne wizyty w zielarskim, ich przyjaciele pilnujący, aby nic mi się nie stało. Chyba się duszę, chyba tylko trwam. Żyć mogę tylko na scenie, ale jak mogę to robić, kiedy widmo rychłej śmierci wisi nad moją głową? Może po prostu zamknę oczy i skłamię, że wszystko jest w porządku. Jestem w końcu w tym najlepsza.



Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
Sprawność: 0 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Zielarstwo II 5
Kłamstwo III 10
Retoryka IV 20
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Mugoloznawstwo II
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Muzyka (śpiew) I 1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec współczesny I 1
Reszta: 0

Wyposażenie

Kuguchar, sowa, nóż, dwa PB



[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Persia Tonks dnia 13.04.17 12:14, w całości zmieniany 8 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Persea Tonks [odnośnik]22.08.17 20:05

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Ciężko być niemagiczną osobą urodzoną wśród tych, którzy tak sprawnie potrafią posługiwać się magią, a różdżki tak miękko leżą w ich dłoniach. Chociaż Tonksowie to rodzina kochająca i mądra, pełna ciepłych uczuć dla każdego, Persia poczuła się odepchnięta, gdy okazało się, że jako jedyna nie będzie mogła razem z rodzeństwem uczestniczyć w zajęciach prowadzonych w Szkole Czarodziejstwa i Magii w Hogwarcie. Przeklęła los, chowając urazę głęboko w sobie, nauczyła się okłamywać najbliższych oraz siebie. I właśnie to kłamstwo zawiodło ją na scenę mugolskich teatrów, pozwoliło jej zachować dobrą minę do złej gry, nadało możliwość zmiany swojej postaci i roli, gdy metamorfomagia leżała poza jej zasięgiem. W finezyjny sposób łączy ze sobą oba światy i mimo niebezpiecznego balansowania na linie, jeszcze nigdy z niej nie spadła.

OSIĄGNIĘCIA
Spacerująca w chmurach
STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak
WYPOSAŻENIE
Kuguchar, sowa, nóż
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[29.04.2017] Karta Postaci; -300PD


Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że

Nasze serca świecą w mroku

Eileen Bartius
Eileen Bartius
Zawód : Magibotanik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
didn't i show i cared?
i do
oh, i do

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Persea Tonks 1hKUbRW
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1515-eileen-wilde https://www.morsmordre.net/t1553-krolicza-poczta#14938 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t3930-skrytka-bankowa-nr-429#74545 https://www.morsmordre.net/t1578-eileen-wilde#15736
Persea Tonks
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach