Ruiny Mer-Akha, Walia
Strona 15 z 15 •
1 ... 9 ... 13, 14, 15

AutorWiadomość
First topic message reminder :

W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.

Ruiny Mer-Arkha
Mer-Arkha było ongiś, jeszcze przed ustanowieniem Walii Walią, miastem goblińskim - jedną z ich najpotężniejszych twierdz, owianą chwałą i mrożącymi krew w żyłach legendami, opowiadającymi tak o męstwie oraz odwadze, jak i braku litości, pragmatyzmie i krwawych, pozbawionych litości podbojach. Mer-Arkha zostało jednak zrównane z ziemią tysiące lat temu przez przodków najdawniejszych rodów celtyckiego pochodzenia - kładąc kres goblińskiej ekspansji w tym rejonie. Pozostałości po mieście wydają się być żywą lekcją historii - choć nieliczne, to te, które pozostały, wydają się zachowane w doskonałym stanie. Nic dziwnego, gobliny uchodzą za doskonałych budowniczych - ani wojna ani wiatr nie zetrą ich konstrukcji w pył. Oprócz trzech nadkruszonych domów ujrzeć można fragment niegdyś ogromnego muru obronnego, studni oraz wysokich miejskich schodów, a także niedużą część sali tronowej, włączając w to sam - podniszczony, ale zachowany - imponujący kamienny tron, na którym zasiadał w tamtym czasie gobliński król, Gambra Waleczny. Fakt, że ruiny znajdują się raczej dalej od cywilizacji niż bliżej i zarośnięte są wysokimi drzewami, nie powstrzymuje mugoli przed dotarciem tutaj - czasem przewijają się pojedynczy turyści, którzy mnożą teorie spiskowe odnośnie tego, czym właściwie te ruiny są - zwykle stawiając na pozaziemską cywilizację.
Jeśli posiadasz przynajmniej III poziom biegłości historia magii, możesz służyć za przewodnika czarodziejów po tym miejscu i opowiedzieć więcej o dawnej wojnie oraz związanych z nią legendach.
Jeśli posiadasz przynajmniej III poziom biegłości historia magii, możesz służyć za przewodnika czarodziejów po tym miejscu i opowiedzieć więcej o dawnej wojnie oraz związanych z nią legendach.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.03.19 13:37, w całości zmieniany 1 raz
— Metamorfomagia jest niesamowita. Możesz być praktycznie kim chcesz. I nie musisz korzystać z eliksirów ani transmutacji — Powiedział to, co ona wiedziała bardzo dobrze. Wyraził w ten sposób swój podziw i uznanie dla tego daru. Niemniej w jego głosie dało się słyszeć wyraźną nutkę zazdrości. Nie posiadał tak przydatnych umiejętności. Również był zdania, że Williamowi taki dar przydałby się jeszcze bardziej, niż jemu. Przynajmniej w chwili obecnej.
— Czasu to oni mają faktycznie w nadmiarze. Ja w ogóle nie chcę się natknąć na jakąkolwiek szlachtę, niezależnie od wspieranej przez nich strony tego konfliktu. Niemniej spotkanie z tymi drugimi najpewniej skończyłoby się walką z trudnym do pokonania przeciwnikiem. Dotąd natrafiłem tylko na grupy szmalcowników. A ty walczyłaś z tymi drugimi? — Każdemu wypowiedzianemu przez niego słowu towarzyszyła niechęć. Nie darzył sympatią ani szacunkiem szlachty. Niezależnie od poglądów szlachty, arystokraci stanowili dwie strony jednej monety i byli nadęci jak świńskie pęcherze. Ot, szlachetnie urodzeni. Czarodzieje niepotrafiący się pogodzić z utratą wpływów, z nadejściem nowych czasów i odejść z twarzą do historii. To przez nich ich życie wygląda tak jak wygląda. Tych poglądów nie okazywał w pracy – jak większość prostych ludzi potrzebował pracy, a ta dodatkowo bardzo go satysfakcjonowała.
Pomimo wyraźnej niechęci do możnych, której dał w jakimś stopniu upust w tym momencie, podszedł niezwykle poważnie do kwestii potencjalnego pojedynku z potencjalnie poważnie zaprawioną w czarnej magii szlachtą. Póki co szmalcownicy nie stanowili dla niego zbytniego wyzwania. Nie pozwalał sobie na to, by poczuć się zbyt pewnie. To pierwszy krok do zguby, Niedocenianie przeciwnika to pierwszy krok do zguby.
Znalezione w pierwszej skrzyni przedmioty były naprawdę warte swojej uwagi i ceny. Nie byłaby ona mała za te wszystkie towary. Pozostawało mieć nadzieję, że w kolejnych skrzyniach będą równie porządne i warte uwagi rzeczy. — Już nic nie mówię — Przyznał wznosząc obie dłonie w poddańczym geście. Jak na kogoś, kto pierwszy raz robił coś takiego, całkiem nieźle sobie radził. Sięgnął po pióro, pergamin i kałamarz. Ten ostatni chwycił prawą dłonią, pozostałe przybory do pisania ujął lewą dłonią. Odkorkował kałamarz i zanurzył w nim zaostrzony koniec użyczonego mu pióra.
— Zajmę. Dobrze. Nie oczekiwałem tego, ale to bardzo miło z twojej strony — Odrzekł odkładając to co trzymał w rękach na drugą skrzynię. Otworzył pierwszą z nich i zaczął przeglądać jej zawartość. Czego to tu nie było. — Znalazłem... pięć rogów garboroga, sześć beozarów... słój pełen smoczych oczu, ze trzy bele wełny kudłonia — Poinformował Thalię o swoim znalezisku, zapisując to wszystko na pergaminie. Starał się nie okazywać tego, że naprawdę ciężko było mu patrzeć na słój z oczami smoków, takich samych jak te którymi się opiekował. Nic by to nie zmieniło. Zamknął skrzynię z ciężkim westchnięciem.
— To wygląda na czułki szczuroszczeta... pokaźna ilość — Zanotował. Natrafił na nieopisaną trzy butelki z gęstą cieczą. Sięgnął po jedną z nich i odkorkował ją, a po pomieszczeniu rozpełzła się silna woń zgnilizny. — Ugh... wydzielina korniczaka... trzy butelki — Skrzywdził się z obrzydzenia, natychmiast zamykając butlę i odkładając ją obok pozostałych.
— Sprawdzę czy czegoś tam jeszcze nie ma — Zadecydował sięgając znów w głąb skrzyni.
— Czasu to oni mają faktycznie w nadmiarze. Ja w ogóle nie chcę się natknąć na jakąkolwiek szlachtę, niezależnie od wspieranej przez nich strony tego konfliktu. Niemniej spotkanie z tymi drugimi najpewniej skończyłoby się walką z trudnym do pokonania przeciwnikiem. Dotąd natrafiłem tylko na grupy szmalcowników. A ty walczyłaś z tymi drugimi? — Każdemu wypowiedzianemu przez niego słowu towarzyszyła niechęć. Nie darzył sympatią ani szacunkiem szlachty. Niezależnie od poglądów szlachty, arystokraci stanowili dwie strony jednej monety i byli nadęci jak świńskie pęcherze. Ot, szlachetnie urodzeni. Czarodzieje niepotrafiący się pogodzić z utratą wpływów, z nadejściem nowych czasów i odejść z twarzą do historii. To przez nich ich życie wygląda tak jak wygląda. Tych poglądów nie okazywał w pracy – jak większość prostych ludzi potrzebował pracy, a ta dodatkowo bardzo go satysfakcjonowała.
Pomimo wyraźnej niechęci do możnych, której dał w jakimś stopniu upust w tym momencie, podszedł niezwykle poważnie do kwestii potencjalnego pojedynku z potencjalnie poważnie zaprawioną w czarnej magii szlachtą. Póki co szmalcownicy nie stanowili dla niego zbytniego wyzwania. Nie pozwalał sobie na to, by poczuć się zbyt pewnie. To pierwszy krok do zguby, Niedocenianie przeciwnika to pierwszy krok do zguby.
Znalezione w pierwszej skrzyni przedmioty były naprawdę warte swojej uwagi i ceny. Nie byłaby ona mała za te wszystkie towary. Pozostawało mieć nadzieję, że w kolejnych skrzyniach będą równie porządne i warte uwagi rzeczy. — Już nic nie mówię — Przyznał wznosząc obie dłonie w poddańczym geście. Jak na kogoś, kto pierwszy raz robił coś takiego, całkiem nieźle sobie radził. Sięgnął po pióro, pergamin i kałamarz. Ten ostatni chwycił prawą dłonią, pozostałe przybory do pisania ujął lewą dłonią. Odkorkował kałamarz i zanurzył w nim zaostrzony koniec użyczonego mu pióra.
— Zajmę. Dobrze. Nie oczekiwałem tego, ale to bardzo miło z twojej strony — Odrzekł odkładając to co trzymał w rękach na drugą skrzynię. Otworzył pierwszą z nich i zaczął przeglądać jej zawartość. Czego to tu nie było. — Znalazłem... pięć rogów garboroga, sześć beozarów... słój pełen smoczych oczu, ze trzy bele wełny kudłonia — Poinformował Thalię o swoim znalezisku, zapisując to wszystko na pergaminie. Starał się nie okazywać tego, że naprawdę ciężko było mu patrzeć na słój z oczami smoków, takich samych jak te którymi się opiekował. Nic by to nie zmieniło. Zamknął skrzynię z ciężkim westchnięciem.
— To wygląda na czułki szczuroszczeta... pokaźna ilość — Zanotował. Natrafił na nieopisaną trzy butelki z gęstą cieczą. Sięgnął po jedną z nich i odkorkował ją, a po pomieszczeniu rozpełzła się silna woń zgnilizny. — Ugh... wydzielina korniczaka... trzy butelki — Skrzywdził się z obrzydzenia, natychmiast zamykając butlę i odkładając ją obok pozostałych.
— Sprawdzę czy czegoś tam jeszcze nie ma — Zadecydował sięgając znów w głąb skrzyni.
Volans Moore

Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


- To prawda, nie muszę. Mogę za to połamać sobie żebra tylko dlatego, że przemiana była tak wyjątkowo nieudana. Mogę odmienić się nagle bo ktoś zrani mnie na tyle mocno. Mogę umrzeć pod zmienioną postacią i nikt nie wie, ani wiedzieć nie będzie, gdzie się podziałam i co się ze mną działo. Wszystko ma, niestety albo i stety, swoje wady i zalety. – Westchnęła cicho, nie umiejąc nawet poradzić sobie z sytuacją, którą rozciągały przed nią lata zapomnienia, że kiedykolwiek była Lavinia. Od momentu, kiedy z mężczyzny stała się kobietą, nic jednak nie było łatwiejsze, a i ona miała przerażające wrażenie, że jedyne co robi, to łudzi się, że kiedykolwiek jeszcze będzie łatwiej.
- Nie wiem, co robią albo co nie robią dokładnie, ale nie chcę się wypowiadać za nich. Natomiast tych po…stronie przeciwnej nam? Trochę w szkole, trochę w późniejszych latach. Większość to zasmarkańcy którym nigdy nie przeszkadzano w ich dogodnym gniazdku, więc mogą uważać że im się należy. – Tak przynajmniej zapamiętała ich ze szkoły. Czy czas zmienił szlaki, myśli, słowa? Wątpiła, jak zawsze wątpiąc w charakter ludzkiej zmiany. Ale cóż poradzić.
Przysiadła gdzieś kątem pomiędzy skrzyniami, odruchowo wciskając się pomiędzy ciasne przestrzenie, przez lata nabierając nawyków że nie mogła liczyć na otwarte przestrzenie i pustkę, dlatego wolała chować się w mniejszych i zagraconych. Jako dziecko nie cierpiała wciskania je do izolatki, jako dorosła musiała przełknąć gorycz pracy na statku.
Wyjmowała to coraz nowsze składniki, dopisując je do listy którą miała na kolanach, zapisując kilka dziobów gryfa, następnie odznaczając na liście języki kameleona oraz sproszkowane…uniosła pojemniczki, z uniesionymi brwiami pokazując co trzymała w ręku, prezentując to Volansowi. Dopiero po usłyszeniu, że mowa tutaj o sproszkowanych skrzydłach ćmy (ble!), zapisała rzeczy na nowo. Wypisywała też to, co podawał jej Volans, ostrożnie robiąc co tylko mogła aby za wszystkim nadążać. Niemal nie czuła godzin spędzonych na tym zadaniu, skupienie całe przelewając na składniki, pergaminy oraz kolejne nazwy i numery.
Dopiero po paru godzinach podniosła spojrzenie na Volansa, rozluźniając odruchowo spięte mięśnie i posyłając smokologowi zmęczony uśmiech.
- Dziękuję za pomoc z rozpoznaniem wszystkiego. Przyniosę ci wypłatę w ciągu tygodnia, jeżeli co to pasuje. A w międzyczasie, daj znać co tam by było potrzebne Aurorze. Nie obiecuję, ale może uda się załatwić. – Pomasowała szyję, oddychając cicho. Praca bywała fascynująca.
zt
- Nie wiem, co robią albo co nie robią dokładnie, ale nie chcę się wypowiadać za nich. Natomiast tych po…stronie przeciwnej nam? Trochę w szkole, trochę w późniejszych latach. Większość to zasmarkańcy którym nigdy nie przeszkadzano w ich dogodnym gniazdku, więc mogą uważać że im się należy. – Tak przynajmniej zapamiętała ich ze szkoły. Czy czas zmienił szlaki, myśli, słowa? Wątpiła, jak zawsze wątpiąc w charakter ludzkiej zmiany. Ale cóż poradzić.
Przysiadła gdzieś kątem pomiędzy skrzyniami, odruchowo wciskając się pomiędzy ciasne przestrzenie, przez lata nabierając nawyków że nie mogła liczyć na otwarte przestrzenie i pustkę, dlatego wolała chować się w mniejszych i zagraconych. Jako dziecko nie cierpiała wciskania je do izolatki, jako dorosła musiała przełknąć gorycz pracy na statku.
Wyjmowała to coraz nowsze składniki, dopisując je do listy którą miała na kolanach, zapisując kilka dziobów gryfa, następnie odznaczając na liście języki kameleona oraz sproszkowane…uniosła pojemniczki, z uniesionymi brwiami pokazując co trzymała w ręku, prezentując to Volansowi. Dopiero po usłyszeniu, że mowa tutaj o sproszkowanych skrzydłach ćmy (ble!), zapisała rzeczy na nowo. Wypisywała też to, co podawał jej Volans, ostrożnie robiąc co tylko mogła aby za wszystkim nadążać. Niemal nie czuła godzin spędzonych na tym zadaniu, skupienie całe przelewając na składniki, pergaminy oraz kolejne nazwy i numery.
Dopiero po paru godzinach podniosła spojrzenie na Volansa, rozluźniając odruchowo spięte mięśnie i posyłając smokologowi zmęczony uśmiech.
- Dziękuję za pomoc z rozpoznaniem wszystkiego. Przyniosę ci wypłatę w ciągu tygodnia, jeżeli co to pasuje. A w międzyczasie, daj znać co tam by było potrzebne Aurorze. Nie obiecuję, ale może uda się załatwić. – Pomasowała szyję, oddychając cicho. Praca bywała fascynująca.
zt
Here I am
Here I remain
Thalia Wellers

Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13 +2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag

Sojusznik Zakonu Feniksa


Po prawdzie, on mało co wiedział o samej metamorfomagii. W chwili obecnej widział przede wszystkim jej pozytywne aspekty. Thalia naświetliła mu ciemną stronę tej umiejętności. Taką, której wręcz nie potrafiłby sobie wyobrazić. To zmieniło jego spojrzenie na ten dar.
— Połamane żebra podczas próby przemiany żebra nie brzmią dobrze i coś mi mówi, że już tego doświadczyłaś. Tak samo w kwestii tego zranienia. Najgorsza i zarazem najsmutniejsza wydaje mi perspektywa twojej śmierci pod postacią innej osoby — Podzielił się z nią swoimi przemyśleniami na ten temat, zwłaszcza, że otworzyła mu oczy w tej materii. Złamane żebra i rany można wyleczyć. Śmierć była ostateczna i naprawdę to bardzo problematyczne odejść z tego świata jako inna osoba. Dla rodziny taka niewiedza to coś strasznego.
— To masz doświadczenie. Raczej to nie uległo zmianie. Gdybym miał z nimi walczyć to chciałbym walczyć z tobą różdżka w różdżkę — Odparł. Niektórym ludziom bardzo trudno się zmienić. Zwłaszcza, jeśli ich otoczenie pozostawało od lat niezmienne. Thalia przede wszystkim była dla niego prawdziwą przyjaciółką i cenionym sojusznikiem.
Gdy Thalia pokazała mu słój pełen sproszkowanych skrzydełek ćmy nawet pół żartem, pół serio zaproponował, że może spróbować tego proszku. Tak najłatwiej byłoby określić zawartość słoja, którą trudno było zidentyfikować na pierwszy rzut oka. I tak, proszek ze skrzydełek ciem był obrzydliwy. Choć w jego osobistym rankingu przegrywał z butlami wydzieliny korniczaka. Ten zapach zgnilizny był naprawdę nie do zniesienia.
Podczas wykonywania przeglądu i inwentaryzowania zawartości skrzyń także i on stracił poczucie czasu. W pewnym sensie to pozwalało mu przestać myśleć o wielu rzeczach. Nim się obejrzał, minęło parę godzin. Odwzajemnił równie zmęczony uśmiech. Zasłużyli na odpoczynek. W końcu się napracowali.
— Do usług. Wiesz, że zawsze ci pomogę. A na tym się znam. Nie ma sprawy. Wiem, że mi zapłacisz. Tylko nie przynoś wypłaty do rezerwatu. Wyślij sowę w razie czego, jakby coś się zmieniło. Dam jak najszybciej. Jeśli się nie uda to ani Aurora, ani ja nie będziemy mieć tego tobie za złe — Powiedział z uśmiechem. Zawsze pomoże Thalii, przy czym nie pogardzi dodatkowymi pieniędzmi. Wszak korzystał ze swojej bogatej wiedzy z zakresu magizoologii i uważał, że warto mieć jakieś dodatkowe źródło dochodu i oszczędności na czarną godzinę. W rezerwacie nikt nie musiał wiedzieć o tym, że przyjął takie zlecenie. Aurora z pewnością potrzebowała jakiś składników alchemicznych. Uzdrowiciele potrzebowali ingrediencji w hurtowych ilościach. Niemniej teraz o wszystko było trudniej. Przeciągnął się. Zdecydowanie na niego już pora. Wywiązał się ze swojej części zlecenia.
zt
— Połamane żebra podczas próby przemiany żebra nie brzmią dobrze i coś mi mówi, że już tego doświadczyłaś. Tak samo w kwestii tego zranienia. Najgorsza i zarazem najsmutniejsza wydaje mi perspektywa twojej śmierci pod postacią innej osoby — Podzielił się z nią swoimi przemyśleniami na ten temat, zwłaszcza, że otworzyła mu oczy w tej materii. Złamane żebra i rany można wyleczyć. Śmierć była ostateczna i naprawdę to bardzo problematyczne odejść z tego świata jako inna osoba. Dla rodziny taka niewiedza to coś strasznego.
— To masz doświadczenie. Raczej to nie uległo zmianie. Gdybym miał z nimi walczyć to chciałbym walczyć z tobą różdżka w różdżkę — Odparł. Niektórym ludziom bardzo trudno się zmienić. Zwłaszcza, jeśli ich otoczenie pozostawało od lat niezmienne. Thalia przede wszystkim była dla niego prawdziwą przyjaciółką i cenionym sojusznikiem.
Gdy Thalia pokazała mu słój pełen sproszkowanych skrzydełek ćmy nawet pół żartem, pół serio zaproponował, że może spróbować tego proszku. Tak najłatwiej byłoby określić zawartość słoja, którą trudno było zidentyfikować na pierwszy rzut oka. I tak, proszek ze skrzydełek ciem był obrzydliwy. Choć w jego osobistym rankingu przegrywał z butlami wydzieliny korniczaka. Ten zapach zgnilizny był naprawdę nie do zniesienia.
Podczas wykonywania przeglądu i inwentaryzowania zawartości skrzyń także i on stracił poczucie czasu. W pewnym sensie to pozwalało mu przestać myśleć o wielu rzeczach. Nim się obejrzał, minęło parę godzin. Odwzajemnił równie zmęczony uśmiech. Zasłużyli na odpoczynek. W końcu się napracowali.
— Do usług. Wiesz, że zawsze ci pomogę. A na tym się znam. Nie ma sprawy. Wiem, że mi zapłacisz. Tylko nie przynoś wypłaty do rezerwatu. Wyślij sowę w razie czego, jakby coś się zmieniło. Dam jak najszybciej. Jeśli się nie uda to ani Aurora, ani ja nie będziemy mieć tego tobie za złe — Powiedział z uśmiechem. Zawsze pomoże Thalii, przy czym nie pogardzi dodatkowymi pieniędzmi. Wszak korzystał ze swojej bogatej wiedzy z zakresu magizoologii i uważał, że warto mieć jakieś dodatkowe źródło dochodu i oszczędności na czarną godzinę. W rezerwacie nikt nie musiał wiedzieć o tym, że przyjął takie zlecenie. Aurora z pewnością potrzebowała jakiś składników alchemicznych. Uzdrowiciele potrzebowali ingrediencji w hurtowych ilościach. Niemniej teraz o wszystko było trudniej. Przeciągnął się. Zdecydowanie na niego już pora. Wywiązał się ze swojej części zlecenia.
zt
Volans Moore

Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni


18 KWIETNIA
Przez przypadek odkryła to miejsce, piękne, tajemnicze, żywcem wyjęte z powieści, której nigdy nie miała doczytać, bo lekcje baletu były ważniejsze, a biografie choreografów i największych tancerzy bardziej absorbujące. Ruiny Mer-Akha, dla niej pozbawione nazwy. Bezimienne, z meandrami dowolnych przeszłości. Pewnego dnia podczas bezcelowego spaceru półwila dotarła do tych oderwanych od rzeczywistości reliktów; wdrapała się na kamienne ścieżki i wodziła palcami po chropowatych powierzchniach osamotnionych ścian, ale żaden z kątów do niej nie przemówił. Może kiedyś, teraz już nie. Gdyby w Beauxbatons bardziej uważała na historii magii, może skojarzyłaby motywy architektoniczne z goblinami, tyle że... Nawet wtedy tańczyła w myślach, wybiegając nimi do późnowieczornych eskapad do sal pełnych duchów; do bladołososiowych puent, które musiała przygotować na następną lekcję; i do ślicznego młodzieńca o bursztynowych oczach, z którym miała spotkać się zaraz po eliksirach. Tyle zadań. Tak mało czasu.
Z trudem zapamiętała drogę do Mer-Akha, a z jeszcze większym trudem wróciła tutaj kolejny raz. Droga była długa, zdecydowanie zbyt długa jak na wymęczone odsiadką mięśnie skłębione w ciele, ale i samotna. W innych okolicznościach mogłaby to docenić. Powinna nawet, bo zalesiona okolica zapierała dech w piersiach, a subtelny odgłos szumiącego wiatru, jakim przetykane były korony drzew, mógł urzekać - tylko że gdzieś za samotnością zawsze czyhało niebezpieczeństwo jej gwałtownego ukrócenia. Przez strażnika. Napastnika o surowych dłoniach i kąsającej różdżce. Każdy poruszający się cień sprawiał, że truchlała jak łania i na chwilę zastygała w bezruchu, spanikowana, żeby upewnić się, że to nie niebezpieczeństwo; a każde uderzenie serca krzyczało, żeby zawróciła. Ale Celine uparcie parła naprzód. Dzisiaj musiała.
Właściwie nie miała pojęcia, czy Samuel zdecyduje się zjawić w walijskiej sekretnej okolicy, nie zdziwiłaby się, gdyby tego nie zrobił. Egerton Lovegood, z którym łączyła go współpraca i wieloletnie zaufanie, już nie żył. Nieważne, jak wszyscy dookoła zapewniali, że było inaczej, nie żył przez nią, bo może gdyby nie prowokowała Sallowa... Stało się jednak - a ona nie umiała odwrócić czasu. Pragnęła tego, każdej nocy błagała księżyc, żeby pozwolił jej zmienić bieg wydarzeń, naprawić skorodowaną przeszłość, bez efektu. Dni biegły dalej, niezależnie od tego, czy spędzała dnie zapłakana i przybita, czy próbowała żyć; robić to, czego on, Egerton Lovegood, nie mógł.
Długie, pszeniczne pasma pukli tańczyły wraz z wiatrem kiedy zatrzymała się przed kamiennym tronem, lawirująca to tu, to tam, w oczekiwaniu na nadejście Skamandera albo na zajście słońca, które potwierdziłoby, że nie zamierzał przyjść. W kieszeni śliwkowego płaszcza skrywała dłonie, paznokciami hacząc o szwy, byle tylko zająć czymś palce. Stres. Czuła go, nie tak mocno jak przed spotkaniem z Elriciem - ale istniał, wzniecony i utrzymywany przy życiu przez niepewność. Co jeśli to nie on nadejdzie? Albo jeśli zjawi się z kimś, kogo nie powinno tu być? Z kimś... Nie, nie mogła posądzać Samuela o konszachty ze złymi ludźmi, koniec końców to on okazał się tym dobrym. Przynajmniej w jej historii. W historii jej rodziny.
Zmęczone nogi domagały się chwili odpoczynku, ale Celine uznała, że przycupnięcie na tronie byłoby pretensjonalne, dlatego też osunęła się na kamienną kondygnację, jaka go podtrzymywała, ramię oparłszy o bok królewskiego fotela. Albo i nie królewskiego; równie dobrze mógł być wszystkim tym, co podpowiadała wyobraźnia, nawet krzesłem, w którym sadzało się więźnia przeznaczonego do przesłuchania. Nie. Nie myśl o tym. Półwila przymknęła powieki, głośniej wciągnąwszy powietrze do płuc. Co właściwie chciała powiedzieć Samuelowi, o czym z nim porozmawiać? Sama nie miała pojęcia, wiedziała tylko, że musiała się z nim zobaczyć; chociażby po to, żeby osobiście, twarzą w twarz, oko w oko, podziękować mu za chęć ratunku Egertona. Czarodziej zresztą wspominał o tym w liście, o spotkaniu - ale od tego czasu mógł dojść do wniosku, że tak naprawdę wcale nie chciał jej widzieć. To nic dziwnego, nic oburzającego. Celine także nie chciała widzieć Celine.
Wysunąwszy jedną dłoń z kieszeni sięgnęła do pokrytego cienką warstwą gruzu i liści podłoża, żeby dotknąć drobin pokruszonych kamieni, wprawić je w ruch, poturlać kawałek dalej. Potrzebowała jakiegokolwiek dźwięku, czegoś, co odciągnie uwagę od grząskiego gruntu myśli. Pamiętała jego twarz z plakatów poszukiwanych terrorystów - dalej wyglądał tak samo?


let me have a moment, let me say goodbye to bridge and river, forest and waterfall, orchard, sea and sky.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w teatrze Wrończyk
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the lamps begin to glow and in my heart i know you're the lie that i've waited for...
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Nie spodziewał się więcej zobaczyć list i pismo, kreślone akurat jej ręką. Ze zmarszczonym w zamyśleniu czołem, pochylał się krótką chwilę nad pergaminem i lakoniczną wiadomością, właściwie stwierdzeniem, pozostawiającym mu decyzję do realizacji. Czy widział konieczność spotkania? Miał nieodparte wrażenie, że im mniej mieszał się w cudze sprawy, tym lepiej na tym wychodził. Próby personalnego rozwiązywania spraw, rodziły niepotrzebne porozumienia i konkluzje, które daleko wychodziły poza zakres faktów, czy osobistych intencji. A zbyt bliskie znajomości, dokładały potencjalnych słabości, które zbyt łatwo wykorzystywał wróg. Narażał w ten sposób nie tylko siebie.
Wiadomość spłonęła w żarzącym się ognisku, gdy ostatecznie zdecydował wsiąść na miotłę i pokonać nie tak daleka odległość od miejsca, które kilka miesięcy temu zabezpieczał z kuzynem. Znał ruiny na tyle dobrze, że nie raz traktował jako schronienie na noc, podczas długich, zimowych wędrówek. Nie obawiał się zasadzki, doskonale wiedząc, czego mógł się po terenie spodziewać, ale natura aurora - niby mantra - kazała mu sprawdzić całość, mimowolnie zastanawiając się, czy Celine - rzeczywiście pojawiła się na miejscu. W końcu, znał rzeczywiście tylko jej ojca, ufając osądowi, nawet jeśli pamiętał, jak ojcowska emocja potrafiła ów osąd zaślepić. Pozostawał jednak w przekonaniu, że był w stanie poradzić sobie z ewentualnym niebezpieczeństwem, tym nieoczekiwanym, czyhającym na niego i na samą Celine. Podejmował ryzyko, ale to dyktowane racjonalną konkluzją.
Wylądował w oddaleniu, w znajomej lokalizacji, rozpoczynając krótki rekonesans - także ten magiczny, odnajdując samotną sylwetkę, gdzieś w centrum ruin. Byli sami. Samą postać czarownicy dostrzegł szybko, gdy tylko znalazł się w poszarpanych czasem murach i wspomnieniom dawnej, goblińskiej potęgi.
Stanął w progu, nasłuchując czujnie. Światło zachodzącego słońca, odbijało się o jego plecy, prawdopodobnie rozświetlając sylwetkę obleczoną w czerń. Kaptur zsunął się z głowy jeszcze podczas lotu i nie próbował nawet zakrywać nim twarzy. Potargane wiatrem włosy, wysunęły się z upięcia rzemienia, ciemne, upojone przenikliwością ślepia utkwił w drobnej, opartej o ruiny tronu, postaci. Dłonie opuścił luźno, intencyjnie pokazując, że nie miał w palcach różdżki. Nawet jeśli on sam doskonale wiedział, że dziś - nie była mu do czarowania konieczna.
Chciał czy nie, zaczął od prześlizgnięcia się przez całą sylwetkę, zatrzymując się na bladych, nieco chudych licach, jasnych, chociaż zamglonych błękitem spojrzeniu i równie jasnych, rozsypujących się jak len, na ramiona - włosów. Nikt przy zdrowych zmysłach i wprawnym oku, nie pomyliłby jej z kimś innym. Wila krew oplatała ciało, aurą, niby cierniowa korona. Aurą, która odbiła się się pod wysoko postawionym murem oklumencji. Niezależnie od tarczy, jaka chroniła go przed upojeniem, musiał przyznać, że była po prostu piękna i nawet jemu trudno było zbyt szybko oderwać uwagę. Nie to jednak było przedmiotem jego pojawienia. Dawne zapędy, dawno temu wyblakły, pozostawiając w nim postanowienia, z którymi na wojnie rozstawać się nie mógł.
Bez pośpiechu. Zaczekał, aż czarownica dostrzeże jego sylwetkę, zareaguje - Chciałaś mnie widzieć - skinął krótko głową, nie zbliżając się jednak, utrzymując początkowy dystans i nie spuszczając wzroku ze swej towarzyszki - Mogę ci w czymś pomóc? - zapytał, wprost, szukając właściwej przyczyny ich spotkania. Bezpieczniej było dla niej, by nie miała z nim wiele wspólnego, ale jeśli był w stanie, miał zamiar to zrobić. Nawet, jeśli ściągnęli z jego głowy listy gończe i medialnie uśmiercili, miał na swoim koncie wystarczająco wiele, by chciano się go pozbyć. Zbyt wiele razy narażał życie, by ktoś taki jak Celine, mogła być u jego boku bezpieczna. Był żołnierzem, walczył w pierwszej linii, naprzeciw bestiom. Żałował, że najbardziej plugawymi byli ludzie. Być może, sam upodobnił się do nich - właśnie po to, by skutecznie przeciw nim walczyć. Nie sądził, by budził zaufanie, prawdopodobnie wywołując u obcych po prostu niepokój. Nie przeszkadzało już mu to. Wpisywał to w poczet aurorskich autrybutów. Prawdopodobnie tak, jak swój urok - wpisywała każda półwila.
Wiadomość spłonęła w żarzącym się ognisku, gdy ostatecznie zdecydował wsiąść na miotłę i pokonać nie tak daleka odległość od miejsca, które kilka miesięcy temu zabezpieczał z kuzynem. Znał ruiny na tyle dobrze, że nie raz traktował jako schronienie na noc, podczas długich, zimowych wędrówek. Nie obawiał się zasadzki, doskonale wiedząc, czego mógł się po terenie spodziewać, ale natura aurora - niby mantra - kazała mu sprawdzić całość, mimowolnie zastanawiając się, czy Celine - rzeczywiście pojawiła się na miejscu. W końcu, znał rzeczywiście tylko jej ojca, ufając osądowi, nawet jeśli pamiętał, jak ojcowska emocja potrafiła ów osąd zaślepić. Pozostawał jednak w przekonaniu, że był w stanie poradzić sobie z ewentualnym niebezpieczeństwem, tym nieoczekiwanym, czyhającym na niego i na samą Celine. Podejmował ryzyko, ale to dyktowane racjonalną konkluzją.
Wylądował w oddaleniu, w znajomej lokalizacji, rozpoczynając krótki rekonesans - także ten magiczny, odnajdując samotną sylwetkę, gdzieś w centrum ruin. Byli sami. Samą postać czarownicy dostrzegł szybko, gdy tylko znalazł się w poszarpanych czasem murach i wspomnieniom dawnej, goblińskiej potęgi.
Stanął w progu, nasłuchując czujnie. Światło zachodzącego słońca, odbijało się o jego plecy, prawdopodobnie rozświetlając sylwetkę obleczoną w czerń. Kaptur zsunął się z głowy jeszcze podczas lotu i nie próbował nawet zakrywać nim twarzy. Potargane wiatrem włosy, wysunęły się z upięcia rzemienia, ciemne, upojone przenikliwością ślepia utkwił w drobnej, opartej o ruiny tronu, postaci. Dłonie opuścił luźno, intencyjnie pokazując, że nie miał w palcach różdżki. Nawet jeśli on sam doskonale wiedział, że dziś - nie była mu do czarowania konieczna.
Chciał czy nie, zaczął od prześlizgnięcia się przez całą sylwetkę, zatrzymując się na bladych, nieco chudych licach, jasnych, chociaż zamglonych błękitem spojrzeniu i równie jasnych, rozsypujących się jak len, na ramiona - włosów. Nikt przy zdrowych zmysłach i wprawnym oku, nie pomyliłby jej z kimś innym. Wila krew oplatała ciało, aurą, niby cierniowa korona. Aurą, która odbiła się się pod wysoko postawionym murem oklumencji. Niezależnie od tarczy, jaka chroniła go przed upojeniem, musiał przyznać, że była po prostu piękna i nawet jemu trudno było zbyt szybko oderwać uwagę. Nie to jednak było przedmiotem jego pojawienia. Dawne zapędy, dawno temu wyblakły, pozostawiając w nim postanowienia, z którymi na wojnie rozstawać się nie mógł.
Bez pośpiechu. Zaczekał, aż czarownica dostrzeże jego sylwetkę, zareaguje - Chciałaś mnie widzieć - skinął krótko głową, nie zbliżając się jednak, utrzymując początkowy dystans i nie spuszczając wzroku ze swej towarzyszki - Mogę ci w czymś pomóc? - zapytał, wprost, szukając właściwej przyczyny ich spotkania. Bezpieczniej było dla niej, by nie miała z nim wiele wspólnego, ale jeśli był w stanie, miał zamiar to zrobić. Nawet, jeśli ściągnęli z jego głowy listy gończe i medialnie uśmiercili, miał na swoim koncie wystarczająco wiele, by chciano się go pozbyć. Zbyt wiele razy narażał życie, by ktoś taki jak Celine, mogła być u jego boku bezpieczna. Był żołnierzem, walczył w pierwszej linii, naprzeciw bestiom. Żałował, że najbardziej plugawymi byli ludzie. Być może, sam upodobnił się do nich - właśnie po to, by skutecznie przeciw nim walczyć. Nie sądził, by budził zaufanie, prawdopodobnie wywołując u obcych po prostu niepokój. Nie przeszkadzało już mu to. Wpisywał to w poczet aurorskich autrybutów. Prawdopodobnie tak, jak swój urok - wpisywała każda półwila.
Darkness brings evil things

the reckoning begins
Najpierw dostrzegła kolor: plamę czerni na tle brzoskwiniowego pożegnania z dniem, układającą się w wysoką, barczystą sylwetkę, na której czubku długie włosy wiły się jak węże gorgony. Wiatr podróży je poskręcał, gdy kaptur ześlizgnął się na ramiona - a Celine musiała zmrużyć oczy i wysilić wzrok, żeby spróbować przyjrzeć się jego twarzy i w mgnieniu oka każdy z jej lęków okazał się jeszcze silniejszy. Nie odezwał się, nie przywitał od razu. Szmalcownik też by tego nie zrobił, a posturę zapewne miałby podobną, jeśli nie identyczną, wykorzystując położenie słońca, żeby zyskać nad nią przewagę i na chwilę otumanić. Zdezorientować. Znali się tylko z listów, w których Samuel był mniej milczący. Jego pióro kropiło słowa rozjaśniające w jej głowie naturę tego, kto był dobry, a kto zły, chociaż dopuściła do siebie te informacje trochę zbyt późno; cierpliwie przyjął na siebie jej wyznania i kontrował je racjonalną ripostą. Teraz jednak przyniósł ze sobą ciszę. Głuchą, szumiącą w uszach przyspieszającym strumieniem krwi, zachęcającą do tego, żeby od razu poderwać się na równe nogi i uciekać gdzie pieprz rośnie. Ale - zamiast tego podniosła się z ziemi powoli, bo wreszcie zauważyła odbicie plakatów z Tower w stojącym przed nią mężczyznie.
Wydawał się trochę mocniej wychudzony, równie poważny. Posępny. Zagubiony w odrętwiałym istnieniu. Podobny. Ciemne oczy przypominały parę bardzo uważnych węgielków, które obdzierały rzeczywistość z kłamstw i docierały pod warstwy skóry, zdolne prześwietlić cielesną powłokę, dotrzeć pod nią, do samego sedna człowieczeństwa. Celine zadrżała na tę myśl i mocniej wcisnęła paznokcie w miękką powierzchnię swojej dłoni, pozostawiając tam ślady czerwonych półksiężyców. Nikt nie powinien widzieć i wiedzieć, co w sobie nosiła.
Nie była pewna czy powinna się go bać, bo w tej jednej chwili wydawał się jej niesamowicie przerażający - jednak półwila przełknęła gorycz własnego strachu i odsunęła od tronu, który do tej pory pomagał jej ustać na wciąż zmęczonych nogach. Odpocznie później. Teraz: musiała postawić krok w jego kierunku, krok zmniejszający dystans nieznajomości, krok, który o dziwo kosztował ją więcej, niż się spodziewała.
- Tak... Nie sądziłam, że pan przyjdzie - odpowiedziała mu szczerze, lekko marszcząc nos. W jej mniemaniu Samuel był tak zajętym człowiekiem, że nie mógł pozwolić sobie na marnotrawienie chwili w obecności dziewczyny, która i tak nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Bo w sumie po co go tu sprowadziła? Po co wysłała ten dziwnie stanowczy list, zamiast w jego treści zawrzeć to, co miała do powiedzenia - jak wcześniej?
W zalegającej między nimi ciszy miała wrażenie, że jej oddech stał się okropnie głośny. Jakby wydobywał się z samego dna płuc, rozpędzał przy wyjściu i dźwięczał w okolicy jak dzwon, niosąc się echem jeszcze kilka następnych minut; wpatrując się w twarz Samuela widziała szramy drożące sobie kratery po lewej stronie jego twarzy i zastanawiała się, może niezbyt elegancko, co przeżył, żeby nosić swoją historię w tak widocznym miejscu. Ona sama nie miała blizn po Tower, aż dziwne. Ale strażnicy bardzo o to dbali; żeby skóra pod ich palcami, nawet posiniaczona wściekłą purpurą, była miękka i bez skazy. Podobało im się to. Mówili, że do niej pasuje.
- Chciałam podziękować - odezwała się po dłuższej chwili, jakby dotychczas zbierała się w sobie na odwagę - i poniekąd tak było. Myślenie było mniej niebezpieczne od mówienia czegoś głośno. Kiedyś ktoś w szkole powiedział jej (kojarzyła teraz, że to jeden z literatów, bardzo uzdolniony chłopiec), że słowa nadawały mocy i kształtu rzeczywistości. Tworzyły ją od podstaw, były w stanie nagiąć prawdę albo podkreślić jej ciężar, kreując wszystko, co ich otaczało, i od wtedy próbowała uważać na to, co mówi, przynajmniej przez pierwszy tydzień... A potem zupełnie o tym zapomniała. Aż do dziś. - Za tatę - sprecyzowała, choć była pewna, że nie musiała tego robić. Wiedział. Coś podpowiadało jej szeptem, że Samuel zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co mogła i chciała mu powiedzieć, jeszcze zanim się tu pojawił. Ale tym razem nie poczuła się głupio. Jej umysł był zbyt zajęty kojeniem wzbierającej fali paniki (póki co powolnej, delikatnej, ale ocierającej się o nią jak fale uderzające o brzeg plaży), by przejmować się innymi ułomnościami półwili. - Za chęci - dodała; nie za czyny, czynów nie było, nie dopuściłam do nich.
Ale te chęci wystarczyły. Mówiły o tym, że ktoś doceniał Egertona tak bardzo, by rozmyślać o odbiciu go z aresztu i oswobodzeniu z niesłusznie założonych kajdan; i może właśnie to sprawiło, że zaprosiła tutaj Skamandera. Listowne podziękowanie nie byłoby wystarczające. Suche, nieosobiste, mimo że wychodzące spod tej samej dłoni, która teraz paznokciami łagodnie haczyła o materiał śliwkowej kieszeni. Chciała dodać coś więcej, podkreślić, ile to dla niej znaczyło i jak dużym szczęściarzem musiał być jej tata, żeby mieć takich przyjaciół, ale słowa nie przepchnęły się przez gulę, która nagle osiadła w samym środku gardła i rozgościła się tam palącym, ciasnym uczuciem. To takie odpowiednie, że spotkali się na zgliszczach. Wśród ruin czegoś, co pewnie było normalne i szczęśliwe, kiedyś - jak życie sprzed wojny.
Wydawał się trochę mocniej wychudzony, równie poważny. Posępny. Zagubiony w odrętwiałym istnieniu. Podobny. Ciemne oczy przypominały parę bardzo uważnych węgielków, które obdzierały rzeczywistość z kłamstw i docierały pod warstwy skóry, zdolne prześwietlić cielesną powłokę, dotrzeć pod nią, do samego sedna człowieczeństwa. Celine zadrżała na tę myśl i mocniej wcisnęła paznokcie w miękką powierzchnię swojej dłoni, pozostawiając tam ślady czerwonych półksiężyców. Nikt nie powinien widzieć i wiedzieć, co w sobie nosiła.
Nie była pewna czy powinna się go bać, bo w tej jednej chwili wydawał się jej niesamowicie przerażający - jednak półwila przełknęła gorycz własnego strachu i odsunęła od tronu, który do tej pory pomagał jej ustać na wciąż zmęczonych nogach. Odpocznie później. Teraz: musiała postawić krok w jego kierunku, krok zmniejszający dystans nieznajomości, krok, który o dziwo kosztował ją więcej, niż się spodziewała.
- Tak... Nie sądziłam, że pan przyjdzie - odpowiedziała mu szczerze, lekko marszcząc nos. W jej mniemaniu Samuel był tak zajętym człowiekiem, że nie mógł pozwolić sobie na marnotrawienie chwili w obecności dziewczyny, która i tak nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Bo w sumie po co go tu sprowadziła? Po co wysłała ten dziwnie stanowczy list, zamiast w jego treści zawrzeć to, co miała do powiedzenia - jak wcześniej?
W zalegającej między nimi ciszy miała wrażenie, że jej oddech stał się okropnie głośny. Jakby wydobywał się z samego dna płuc, rozpędzał przy wyjściu i dźwięczał w okolicy jak dzwon, niosąc się echem jeszcze kilka następnych minut; wpatrując się w twarz Samuela widziała szramy drożące sobie kratery po lewej stronie jego twarzy i zastanawiała się, może niezbyt elegancko, co przeżył, żeby nosić swoją historię w tak widocznym miejscu. Ona sama nie miała blizn po Tower, aż dziwne. Ale strażnicy bardzo o to dbali; żeby skóra pod ich palcami, nawet posiniaczona wściekłą purpurą, była miękka i bez skazy. Podobało im się to. Mówili, że do niej pasuje.
- Chciałam podziękować - odezwała się po dłuższej chwili, jakby dotychczas zbierała się w sobie na odwagę - i poniekąd tak było. Myślenie było mniej niebezpieczne od mówienia czegoś głośno. Kiedyś ktoś w szkole powiedział jej (kojarzyła teraz, że to jeden z literatów, bardzo uzdolniony chłopiec), że słowa nadawały mocy i kształtu rzeczywistości. Tworzyły ją od podstaw, były w stanie nagiąć prawdę albo podkreślić jej ciężar, kreując wszystko, co ich otaczało, i od wtedy próbowała uważać na to, co mówi, przynajmniej przez pierwszy tydzień... A potem zupełnie o tym zapomniała. Aż do dziś. - Za tatę - sprecyzowała, choć była pewna, że nie musiała tego robić. Wiedział. Coś podpowiadało jej szeptem, że Samuel zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co mogła i chciała mu powiedzieć, jeszcze zanim się tu pojawił. Ale tym razem nie poczuła się głupio. Jej umysł był zbyt zajęty kojeniem wzbierającej fali paniki (póki co powolnej, delikatnej, ale ocierającej się o nią jak fale uderzające o brzeg plaży), by przejmować się innymi ułomnościami półwili. - Za chęci - dodała; nie za czyny, czynów nie było, nie dopuściłam do nich.
Ale te chęci wystarczyły. Mówiły o tym, że ktoś doceniał Egertona tak bardzo, by rozmyślać o odbiciu go z aresztu i oswobodzeniu z niesłusznie założonych kajdan; i może właśnie to sprawiło, że zaprosiła tutaj Skamandera. Listowne podziękowanie nie byłoby wystarczające. Suche, nieosobiste, mimo że wychodzące spod tej samej dłoni, która teraz paznokciami łagodnie haczyła o materiał śliwkowej kieszeni. Chciała dodać coś więcej, podkreślić, ile to dla niej znaczyło i jak dużym szczęściarzem musiał być jej tata, żeby mieć takich przyjaciół, ale słowa nie przepchnęły się przez gulę, która nagle osiadła w samym środku gardła i rozgościła się tam palącym, ciasnym uczuciem. To takie odpowiednie, że spotkali się na zgliszczach. Wśród ruin czegoś, co pewnie było normalne i szczęśliwe, kiedyś - jak życie sprzed wojny.


let me have a moment, let me say goodbye to bridge and river, forest and waterfall, orchard, sea and sky.
Celine Lovegood

Zawód : Baletnica, tancerka w teatrze Wrończyk
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
the lamps begin to glow and in my heart i know you're the lie that i've waited for...
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Półwila

Neutralni


Zrobił tak, jak chciała. Zdobył świstoklik w okolice Merioneth, najbliżej położonego ruin miasteczka, spakował najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka, oddał kuszę do konserwacji, naostrzył nóż. Księżyc przeszedł w nów, ale za parę dni miał przeistoczyć się w sierp, potem przejść gładko przez pierwszą kwadrę, aż do pełni, która wedle jego obliczeń miała mieć miejsce za jakieś jedenaście dni. Niby dość daleko, by nie spotkać w puszczy żadnego porośniętego futrem pojeba, ale wolał dmuchać na zimne, zwłaszcza, że w przypadku ewentualnych kłopotów to na niego spadała cała odpowiedzialność za obronę. I gdyby chodziło tylko o niego, to nie przejmowałby się tą wycieczką aż tak bardzo, w końcu radził sobie w gorszych warunkach. Ale tym razem miał towarzystwo, którego krzywda zabolałaby go bardziej niż wszystko.
Myśl ta, jednocześnie bardzo realna i bardzo niewygodna, została szybko zepchnięta w jeden z najdalszych kątów świadomości. Przygotował się dobrze, bo lubił być dobrze przygotowany, nic ponadto.
W Dolinie pojawił się o umówionym czasie i zgarnął stamtąd Letę. Potem, zgodnie z założeniem, wziął ją na miotłę, zrzędząc przy tym, że najebała do plecaka za dużo zbędnych pierdół i na pewno zabrała ze sobą pół toaletki, albo jeszcze gorzej. Nie pozostawała mu dłużna w tych przepychankach rzecz jasna, toteż lot upłynął im na przerzucaniu się potencjalną odpowiedzialnością za równie potencjalne złamanie miotły.
― Jak będziesz mnie wkurwiać, to cię tu zostawię ― stwierdził, lądując na usianej dzikimi kwiatami polanie, tuż przed zboczem porośniętym gęstym, sosnowym lasem. W przeszłości też ją tak straszył (zresztą, jak całą resztę rodzeństwa, szczególnie nielubianą Ariadne), ale wtedy była jeszcze małą dziewczynką, a jego słowa wydawały się jakieś straszniejsze ― choć wątpliwości nie powinien ulegać fakt, że gdyby przyszło co do czego, spełniłby swoje groźby. Zostawiłby ją.
― Jestem ciekaw, jak sobie poradzisz w takim hipotetycznym scenariuszu. Może gdybym wrócił po miesiącu, odkryłbym, że zostałaś panią lasu i najebałaś nawet lokalnym niedźwiedziom? ― zastanowił się na głos, nie kryjąc złośliwości w tonie i niedbałym ruchem zarzucił sobie miotłę na ramię, spojrzał na nią wyczekująco. ― Masz te swoje bazgroły i mapę?
You get what's due, I'd square the vendetta
You get it together, it's a matter of time
You get it together, it's a matter of time
Victor Vale

Zawód : kryminalista
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
No tellin' what I'd do
With my hands stuck on you
No tellin' what I'd do
With my hands
With my hands stuck on you
No tellin' what I'd do
With my hands
OPCM : 13 +1
UROKI : 11 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej

Neutralni


Strona 15 z 15 • 1 ... 9 ... 13, 14, 15
Ruiny Mer-Akha, Walia
Szybka odpowiedź