Wydarzenia


Ekipa forum
Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia [odnośnik]06.08.17 21:53

Kuchnia

Człowiek najedzony - to człowiek szczęśliwy. Mawiała zawsze jego matka. To też pchnęło ją do bzdurnego przekonania, że mężczyzna powinien umieć gotować.
O dziwo Apo lubi spędzać czas w kuchni - może bardziej lubił, gdy miał gotować dla kogo. Utrzymana w zimnych, szarawych barwach z przetykanymi złotymi wykończeniami posiada rząd szafek, nad którymi mieszczą się półki - wypłenione głównie alkoholem. Po środku pomieszczeni stoi wyspa, przy której można usiąść i zjeść śniadanie. Za nią na ścianie da się dostrzec kilka zdjęć z rodziną.


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
Re: Kuchnia [odnośnik]09.08.17 15:06
| 2 maja

Horizont Alley tej nocy nie lśniła w szmaragdowej łunie a okna mieszkań pozostawały puste, ukryte grubymi zasłonami, odcinającymi od ewentualnych niebezpieczeństw, czyhających na do niedawna spokojnej ulicy. Słaby blask księżyca, leniwie wyrywającego się z głębokiego nowiu, wyłuskiwał z mroku wysokie krawężniki, dziesiątki drzwi i matowe kostki brukowe, matowe i suche, pokryte pyłem. Od wielu dni powietrze było gęste, pachniało brudem, krwią i kwiatami bzu, osypującymi się z wyschniętych krzewów.
Deirdre w niedorzeczny, śmieszny dla niej samej sposób, czuła pewną zależność od tej trzeszczącej aury. Po wilgotnej żywiołowości kwietnia nadeszły niespodziewanie gorące od eksplozji magii dni, chmurne i ciężkie, odwzorowujące chaos rozgorączkowanych myśli. Tęskniła za Tristanem. To upadlające uczucie szarpało za serce, rozjątrzało samobójczą ranę, pobudzało narastające wątpliwości. Czy postąpiła dobrze? Czy naprawdę czuła się wolna? Czy wraz z upływającymi tygodniami faktycznie czuła się lepiej – decydując o sobie, ucząc się w samotności, pozbywając przerażającego przywiązania, mącącego w głowie? Sama ścierając się z tym, co zaledwie wczoraj wstrząsnęło światem w posadach? Odpowiedź na te pytania była nieciekawa, odrzucająca; musiała je uciszyć, zagłuszyć czymś równie intensywnym, masochistycznie odciąć sobie drugą kończynę, by świeższy ból odebrał jej przytomność, łaskawie odsuwając ten wcześniejszy w niepamięć. Postępowała irracjonalnie, jak na siebie: wręcz chorobliwie niemądrze, lecz nie próbowała walczyć z instynktem, popychającym ją w stronę nowego cierpienia. Zaklętego zarówno w osobie, jak i w miejscu.
Powinna pojawić się na tym konkretnym progu całkowicie mokra od deszczu, poraniona kolejną anomalią, wysyłającą ją gdzieś przypadkiem; z włosami przyklejonymi do policzków, kroplami wody spływającymi z szyi w kierunku dekoltu, widocznego spod rozchełstanej, porozcinanej szaty; wycieńczona i przesiąknięta nagłą złośliwością magii, uniemożliwiającą jej powrót do własnego mieszkania. To siła wyższa wepchnęłaby ją do tej samej kamienicy, wiedziona instynktowną pewnością, że to tu ziszczą się jej najgorsze koszmary. Nie miała jednak nic na swoje wytłumaczenie, żadnej ckliwej wymówki, jak somnambuliczka spętana rzeczywistością snu, koszmarnego w swej poszarpanej tęsknocie, igrającej z obrazami dwóch mężczyzn.
Zadziwiająco dokładnie pamiętała tę kamienicę. Wąską klatkę schodową, skrzypiący ósmy stopień, zgniłozielony dywanik rzucony na podeście, witraż zdobiący mikroskopijne okienko na ostatnim piętrze – zawsze roziskrzone promieniami zachodzącego słońca, witającego ją w domu po całym dniu w Ministerstwie. Kiedyś wspinała się po schodach niecierpliwie, z uśmiechem, a różowa poświata szklanego arcydzieła oświetlała jej sylwetkę, otulając bladą twarz zdrowym rumieńcem. Teraz miała przed sobą tylko mrok, gęsty, duszny, parny: mimo to stąpała pewnie, bez zawahania sunąc dłonią po gładkiej balustradzie, prowadzącej ja do góry, do odpowiednich drzwi. Nie było już czasu na wątpliwości, jeśli już raz podjęła decyzję, to po rozpoczęciu działania wszelkie drogi powrotu ulegały destrukcji. Jedyna ścieżka wiodła naprzód: czemu jednak tym razem miała wrażenie, jakby powracała, biegła na oślep w przeszłość. Gdziekolwiek by nie skręciła, za jakimkolwiek drogowskazem by nie poszła, trafiała na tą samą ścieżkę, wstęgę Mobiusa, pośrodku której utknęła, nie zamierzając szarpać się z…Z nienormalną magią, mającą wytłumaczyć szaleńczą wizytę? Z obrazem Tristana, spoglądającego na nią z całą surową obojętnością, na jaką było go stać?
Z przeznaczeniem? Nie wierzyła w nie, twardo stąpając po ziemi, wyznając jasne zasady, rzeczowe doświadczenia, magię zamkniętą w solidnych inkantacjach i logicznych ruchach różdżki; niepodległość od uczuciowych zawirowań i równowagi rzeczywistości. A jednak stała tutaj, przed swoimi drzwiami, po raz pierwszy od kilku lat kładąc dłoń na zimnej, pozłacanej klamce. Owinęła ją palcami, pieszczotliwie, odruchowo, lecz zamek nie zaskrzypiał. Nie znajdowała się już na progu domu, była tutaj obca, jedna z wielu gości, przewijających się przez pokoje przesycone niegdyś planami na wspólne życie. Musiała, tak jak oni, zastukać; pusty, głuchy odgłos rozbił się echem o ściany korytarza, zwiększając tylko ból głowy. Skroń pulsowała gorącym żelazem, zaciskającym się wokół czaszki; z trudem zbierała resztki myśli, umykających w górę niczym popiół nad ogniem trawiącym jakikolwiek sens. To nie tu chciała się zjawić. To nie on wzmagał głód. Ale to on stał się rozwiązaniem.
Otworzył jej. Nieco chłodniejszy wiatr owionął ciało a blask lampy obramował ją złotym prostokątem. Zmrużyła oczy, schylając głowę: nie czekała, aż pozwoli jej wejść – właściwie nawet nie zerknęła w górę, na jego twarz, zwinnie i zgrabnie wymijając stojącego na progu mężczyznę, zanim zdążył w jakikolwiek sposób zareagować na to nocne najście. Mocniej ścisnęła różdżkę, trzymaną w kieszeni szaty: tak na wszelki wypadek, gdyby zareagował nerwowo na bliskie spotkanie z wyjątkowo namacalnym duchem, wprowadzającym w ten parny wieczór trochę zbawiennego chłodu. Wczorajszy koszmar ciągle sączył się świeżą krwią; nie zdziwiłaby się, gdyby od razu posłał w jej stronę rozbrajającą klątwę. Mimo to szła pewnie przed siebie, przez długi korytarz, ciągnący się pomiędzy salonem a kuchnią, zatrzymując się dopiero w momencie, w którym usłyszała za swoimi plecami trzask zamykanych drzwi, świadczący o podjęciu decyzji o niewyrzuceniu jej od razu z mieszkania.
Odwrócenie się w stronę idącego w jej kierunku Apollinare’a byłoby porażką; stała więc tyłem do niego, wpatrzona w pogrążony w mroku salon, z którego nie potrafiła wyłowić żadnych znajomych szczegółów: wzrok nie przywykł do ciemności a ona sama: do odurzającego i odrzucającego zapachu Sauveterre. Świeża pościel, krochmal, woda kolońska, brak farb: nie pracował, wyrwała go ze snu.
- Dlaczego tu wróciłeś? – spytała nagle sucho, nieprzyjemnie, bez zbędnych powitań i sztucznej kurtuazji, na jaką jeszcze miała siłę w galerii malarskiej: znajdowała się tam przecież w jednej ze swoich masek, trzeszczącej obecnie pod jej stopami. Została z niej obdarta bez swej woli; nie chciała tu przychodzić, nie w takim stanie, nie teraz, a mimo to znajdowała się w półcieniu między rozświetlonym korytarzykiem a pogrążonym w mroku salonem. Opuszki palców paliły ją żywym ogniem – na sekundę zrozumiała, co mogła czuć rozwścieczona Yvette, ledwie panująca nad emocjami, buzującymi tuż pod skórą szatańskim płomieniem. Zacisnęła dłonie w pięści, spięta i sztywna, emanująca niechęcią: dość specyficzna aura jak na niespodziewanego gościa, nachodzącego kogoś w środku nocy.  
I tak wykazała się skrajną kurtuazją, nie materializując się w środku mieszkania prosto z czarnej, kłębiącej się mgły. Ich mieszkania; nie pojmowała, dlaczego ponownie wprowadził się na Horizont Alley, do tych przeklętych katakumb, doskonale urządzonego grobu ich przyszłości. Pozostawała ślepa na oczywistą, cisnącą się na usta odpowiedź – dlaczego ona tu wróciła? – która dla niej samej pozostawała żałosną niewiadomą. Zrobiła jeszcze jeden gwałtowny krok w stronę mrocznego salonu, zaplatając ręce na piersi, z wysoko uniesioną głową, z wstrzymanym oddechem i napiętym, obolałym jeszcze ciałem.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]10.08.17 17:16
Dzień był przeraźliwie zwyczajny i niemiłosiernie długi; problemy piętrzyły się i zdawały się nie mieć końca – począwszy od sprowadzenia złych dzieł na wernisaż, a skończywszy na galeryjnych wieszakach od dawna proszących się o wymianę. Kilka godzin przeciągnęło się w kilkanaście i gdy w końcu udało poskładać się wszystko we względnie odpowiednią całość na dowrze było już ciemno. Teleportowałem się w zaułku pod kamienicą i resztę drogi przeszedłem pieszo, powolnie, mozolnie wręcz wspinając się po schodach ku górze, czując na barkach zalegający mi ciężar. Dzisiejszy dzień nie nosił na sobie znamion ekscytacji, radości czy spełniania z odbytych spotkań. Był zwyczajnie męczący. W progu zrzuciłem z ramion marynarkę, odpiąłem muszę i odpinając guziki rękawów ruszyłem do kuchni. Tam nalałem sobie odrobinę wina, nawet nie zastanawiając się nad jedzeniem – byłem zmęczony do tego stopnia, że nie umiałem jednoznacznie stwierdzić czy doskwiera mi głód. Z kieliszkiem dłoni ruszyłem w kierunku łóżka, tylko na chwilę przystając w gabinecie by spojrzeć na stertę plików, który miałem zająć się dziś. Westchnąłem ciężko zasiadając do biurka, wiedząc, ze zanim spotkam się z poduszką minie co najmniej kolejna godzina.
Wypisanie wszystkich raportów i listów zapraszających do wystawienia swoich dzieł zajęło – zgodnie z założeniami – ponad godzinę. Dokładnie – godzinę i siedemnaście minut, po których mogłem z czystym sumieniem stwierdzić, że mogę zakończyć dzień, bowiem wypełniłem wszystkie obowiązki. Kieliszek po winie stał opróżniony już od jakiegoś czasu. Złapałem go i odniosłem do kuchni – strasznie drażniły mnie puste, brudne naczynia. Opłukałem szkło wodą, jasną ścierką wytarłem z resztek wody i odstawiłem na należące do niego miejsce. Zaraz potem skierowałem się wprost do sypialni, po drodze rozpinając guziki, minąwszy drzwi do pokoju zrzuciłem z ramion koszulę i – jak nigdy – niedbale rzuciłem ją na stojące w rogu krzesło, nie miałem już ani sił, ani chęci, by zając się odzieniem odpowiedni. Po chwili dołączyły do koszuli spodnie. Z westchnieniem rzuciłem się na łóżko, nawet nie wiedząc kiedy oplotły mnie ramiona Morfeusza wciągając w krainę snu.
Sen nie był przyjemny, wierciłem się w łóżku co chwila wyrywany z mary, w końcu poddając się po raz kolejny po prostu leżałem wpatrując się w sufit. Próbowałem doliczyć się ostatniej nocy przespanej spokojnie w całości – na próżno – od lat sypiałem ciężko.
Pukanie rozległo się po mieszaniu, wdarło w otaczającą mnie ciszę niczym intruz. Uniosłem się, ruszyłem do drzwi po drodze wciągając spodnie i łapiąc za różdżkę. Pokonując krótki korytarz zastanawiałem się kogo psidwak przyniósł o tej porze. Otwierając drzwi spodziewałem się naprawdę każdego.
Każdego, ale nie ciebie.
Stałem lustrując cię ze swojego pułapu, pozwalając by czoło przecięła linia, gdy zmarszczyłem brwi zastanawiając się nad powodem twojego najścia. Dziwacznie było otwierać ci drzwi, zawsze wchodziłaś przez nie sama. Wtedy, gdy to miejsce oboje nazywaliśmy domem. Nie odezwałem się, czekając aż zabierzesz głos – musiałaś czegoś chcieć, wymagać, potrzebować, wątpiłem byś przyszła na kieliszek wina przy którym wymienilibyśmy się nowinkami z życia. Minęłaś mnie bez słowa wchodząc w głąb pogrążonego w cieniu holu. Nie boję się ciszy, czasem zdaje się mówić więcej niż słowa. I te padają w końcu też, jakbyś zbierała je w sobie od dłuższego czasu i dokładnie tak, jakbyś dłużej nie mogła ich już w środku utrzymać.
Pytasz dlaczego, a jednak mam wrażenie, że przemycasz w tym pytaniu niewerbalne dla kogo. Właściwie nie masz już prawa, ani pozycji, by żądać ode mnie odpowiedzi. Ten moment – czas, w którym byłem cały dla ciebie – minął, sama pogrzebałaś go lata temu. A jednak jesteś tutaj, stoisz na wyciągnięcie dłoni. Kusisz mnie specjalnie, czy zupełnie nieświadomie? Igrasz z moją samokontrolą wierząc, że utrzymam się w ryzach, że nie ruszę i nie sprawdzę czy twe usta smakują nadal tak samo. Mierzę spokojnym spojrzeniem twoją sylwetkę skąpaną w mroku, w jakimś absurdalnym odruchu uświadamiam sobie, że umiem z ciebie czytać nawet, gdy nie stoisz zwrócona do mnie twarzą. Spięte plecy, zaciśnięte w pięści dłonie – wiele kosztowało cię przyjście tutaj, czyż nie? Oboje jesteśmy masochistami. Ja, bo postanowiłem wrócić do miasta które całe usłane jest wspomnieniami, monumentami naszych wspólnych chwil. Ty, bo przyszłaś tu dziś i choć starasz się wmówić wszystkim – łącznie z sobą – że nie, to paraliżuje cię obawa trudna do jednoznacznego zogniskowania. Coś musi wlewać się jadem w twoje myśli, twoje ruchy, skoro w ostatnim porywanie szaleństwa postanowiłaś dziś tu przyjść. Mrużę lekko oczy wpatrując się w twoje plecy.
Wzdycham lekko, ale dosłyszalnie. Dlaczego wróciłem? Odpowiedź niby jest prosta, jednak uznaję, że potrzebuję chwili by zebrać słowa. Ruszam w kierunku kuchni, jakby bezbrzeżnie pewien, że podążysz za mną. Chociaż nie zdziwiłoby mnie, gdybyś postanowiła pozostać w korytarzu. Tam wyciągam niedawno odstawiony kieliszek – ale łapię też za drugi. Ustawiam je na blacie i oba wypełniam czerwonym trunkiem. Unoszę kieliszek i kręcę nim przez chwilę wprawiając płyn w ruch, obserwując jak zatacza koła, ostatecznie decyduję się upić płynu, przelotnie zerkając na ciebie. Zastanawiam się, czy dobija cię to – fakt, że musisz czekać, że, tak naprawdę, nie jesteś nawet pewna, czy otrzymasz jakąkolwiek odpowiedź. I ten fakt w jakiś kuriozalny sposób sprawia, że w końcu decyduję się ci odpowiedzieć.
- Dla rodziny. – którą kiedyś byłaś i ty. Pamiętasz jeszcze te czasy? Zdają się pochodzić z innego życia. – Dla kariery. – wymieniam spokojnie dalej, tembr mojego głosu przecina ciszę i bicie twojego serca, zdaje mi się, że lekko szybsze niż normalnie. – Dla władzy – większej niż tą, którą już posiadam. Większej niż tą, którą jestem w stanie sobie wyobrazić. Zastanawia mnie, co takiego stało się w twoim życiu, że postanowiłaś tu wejść – do groty przeszłości, do miejsca w którym oboje umarliśmy po raz pierwszy. Ale w jakimś dziwnym, kuriozalnym wręcz odruchu, zdaję sobie nagle sprawę, że – jakkolwiek to nie brzmiało – spodziewałem się twojego przyjścia. Może nie konkretnie dzisiaj, może nawet nie konkretnie tu, ale od czasu gdy zobaczyłem cię po latach w galerii, już wtedy, wiedziałem że wszechświat zaplanował dla nas więcej. Bawi mnie ta myśl, sprawia że kącik ust unosi się lekko, nienachalnie ku górze – nie w wyrazie prześmiewczego gestu, a bardziej w oddaniu momentu podobnego do tego, gdy z lekkim politowaniem patrzymy na próby zrobienia czegoś przez kogoś, wiedząc, że obrał złą drogę do celu.


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
Re: Kuchnia [odnośnik]10.08.17 18:54
Mieszkanie nie pachniało już domem, mieszaniną farb, specyficznego ministerialnego laku do pieczęci i kurzu, pokrywającego większość powierzchni, zaniedbanych przez wiecznie nieobecną panią tych rodzinnych włości. Marna była z niej Hestia; podtrzymywała jedynie ogień swej własnej pasji, podsycając skłonności pracoholiczki – reszta mogła dogorywać w lepkich popiołach, które doskonale konserwowały zgliszcza dawnego szczęścia. Z tego, co mogła wyłuskać z grobowego mroku, wypełniającego salon, nic się nie zmieniło. Ulubiony fotel Apollinare’a, w którym zawsze przeglądał artystyczne albumy – i które sama Deirdre często mało delikatnie zrzucała na podłogę, wsuwając się na kolana narzeczonego – stał w tym samym miejscu, tak samo jak półki uginające się pod ciężarem książek, komoda z obtłuczonym lewym rogiem, zasuszony, egzotyczny kwiat, rozsypujący suche liście na jasnym dywanie. Była pewna, że obok stolika kawowego ciągle widnieje nasycona czerwienią plama, wynik zbyt namiętnego powitania po wynikającej ze stażu rozłące. Wino, krew, farby; nieważne, ich narzeczeństwo płynęło królewskim karmazynem, teraz zamienionym w śliską czerń, miłosiernie zakrywającą przed oczami Deirdre dalsze zakamarki grobu.
Labiryntu bez wyjścia, do którego weszła pewna tego, co spotka ją na końcu. Kto – to pozostawało zagadką, nie wiedziała bowiem, czy największym zagrożeniem naprawdę jest ona sama czy może jednak Apollinare, wzdychający ciężko za jej plecami. Nie odwracała się nawet, gdy usłyszała oddalające się kroki – uciekł, zdezerterował, rozjuszając ją tylko mocniej. Wściekłość wypełniała ją szczelnie, do ostatniego decymetra kurczących się płuc, do ostatniego mililitra krwi, wrzącej w żyłach. Nienawidziła emocji, przeżerających się przez stalową obojętność, hartowaną przez ostatnie miesiące w najtrudniejszych warunkach. Władała mroczną mocą, potrafiła pozbawiać życia, stała tuż obok zwłok, na nowo napełnianych energią przerażającej magii – dlaczego więc czuła się tak rozedrgana? Może tęskniła za intensywnymi bodźcami, może tęskniła za nim, tłumiąc rozpaczliwe skomlenie szybko bijącego serca, może obawiała się przyszłości, może Sauveterre ciągle posiadał nad nią jakąś władzę: każda z tych odpowiedzi napawała ją takim samym niesmakiem, niewygodą, pogardą do samej siebie, szarpiącej się na nieistniejących sznurkach jak porzucona marionetka, nie potrafiąca samodzielnie stawiać kroków bez kogoś, kto reżyserował każdy jej ruch.
Mimo to wyrywała się spod nieistniejącego – ach, kogo chcesz oszukać, Deirdre? – wpływu, masochistycznie brnąc w to, co zaboli ją najmocniej. Liczyła na otrzeźwienie, na palący gniew zalewający niszczycielską powodzią inne uczucia. Zwalczała szatańską pożogę pożarem równie silnym, naiwnie sądząc, że wyjdzie z tego cało, pozbawiona zawodzących ją słabości. Niematerialnych i tych fizycznych, ściskających jej ciało jak w imadle, gdy w końcu odwróciła się w stronę znikającego za drzwiami rozświetlonej kuchni Apollinare’a. Przez sekundę widziała jeszcze jego umięśnione plecy, lśniącą bliznę ciągnącą się wzdłuż prawej łopatki, złote włosy przyklejone do spoconego od upalnej nocy karku. Dotknął ją tym spokojnym dystansem, tą pieprzoną wyrozumiałością. Powinna skorzystać z otrzymanej szansy, zniknąć w przedpokoju tak szybko, jak się pojawiła, licząc na to, że Apollinare uzna tę część nocy za niedorzeczny sen, będący wynikiem dziwacznej anomalii, ale było już za późno. Trzask niskich obcasów odmierzał jej drogę ku jasnej kuchni: uwłaczająco przytulnej – Deirdre musiała zmrużyć oczy, chcąc zminimalizować rozpraszające bodźce. Z równą mocą bolał ją widok niegdyś ulubionej filiżanki z czarnego, palonego szkła – prezent od jednego z artystycznych przyjaciół Sauveterre, lubującego się w użytkowej awangardzie – jak i półnaga sylwetka mężczyzny. Bardziej słyszała niż widziała brzdęk odkładanej butelki wina, chlupot trunku uderzającego o kryształowe kieliszki, stukot szkła lądującego na blacie stołu. Nie chciała zwracać uwagi na szczegóły, nie chciała unosić głowy, by spojrzeć prosto w zaspane, ale zadziwiająco przytomne oczy – pragnęła jedynie pozbyć się wewnętrznego chaosu, udusić obijającą się o ściany wariatkę, domagającą się wysłuchania i ukojenia. Nie w tych ramionach, nie w tym miejscu, nie w tych emocjach - ale musiała to zrobić, inaczej postradałaby zmysły do końca. Znała jeden sposób na stłumienie emocji, jeden akt, który przez wenusjańskie miesiące utożsamiła z odcięciem się od własnych myśli. Czyż nie po to tu przyszła, instynktownie wybierając najgorszą z możliwych opcji, narażającą ją na najdoskonalsze katusze? Tym razem wewnętrzne milczenie zostało stłumione odpowiedzią: a jednak raczył wydobyć z spierzchniętych ust coś więcej od nieprzytomnego westchnięcia. Uśmiechnęła się – bez wesołości – ignorując postawiony przed sobą kieliszek. Nie przyszła tutaj rozkołysana używkami i nie zamierzała pogarszać swego stanu.
- Dalekie kuzynki, zajęte własnym życiem? Kogo chcesz oszukać, Sauveterre. Nie masz rodziny – kontynuowała tym samym, trzeszczącym, drżącym tonem, śmiało unosząc głowę do góry, by zetrzeć się z mężczyzną spojrzeniem – a ta, którą miałeś, wyrządziła ci najgorsze krzywdy – wiesz o czym mówię, Apollinare; o bliznach zdobiących plecy, o koszmarach, które scałowywałam z twojego gorącego czoła. Wyjątkowo nie myślała o sobie, połączenie się z Sauveterre więzami bliskości, nawet jedynie werbalnymi, odnoszącymi się do zamkniętego etapu, było ponad jej siły. – Karierę mogłeś rozwijać w swym wspaniałym Paryżu a władza…- urwała, śmiejąc się krótko, perliście, teatralnie, jakby właśnie wygłosił najbardziej sarkastyczną, celną, zachwycającą puentę, jaką słyszała w życiu – jest dla ciebie nieosiągalna, kochany. Jesteś zbyt słaby, by czymkolwiek, kimkolwiek władać – wycedziła przesadnie czule, lecz wcale nie łagodziła ostrego przekazu. Czarne oczy lśniły niechęcią, politowaniem i zagubieniem. – Zawsze byłeś słaby – dodała już ciszej, spokojniej, robiąc wyzywający – lub straceńczy – krok do przodu. Zapomniała już, jak potwornie denerwowały ją te drobne gesty, uchwycenie nóżki kieliszka, przeszywające spojrzenie, tajemniczy półuśmiech, mogący świadczyć o właściwie każdej emocji, od rozpaczy po zadowolenie. – To nie jest twoje miejsce – wyszeptała po chwili upartego milczenia, zmniejszając dzielącą ich odległość o jeszcze jeden krok. Fałszywe, lustrzane odbicie sytuacji z skrytego w półcieniach balkonu galerii, tym razem bez zapachu tytoniowego dymu a intensywnego czerwonego wina i snu. Odruchy popychały ją do stanięcia na palcach, wtulenia twarzy w zagłębienie męskiej szyi, rozkoszowania się tym aromatem świeżej pościeli, wilgotnych od kąpieli włosów i lawendy, rozwijającym się na ciepłej skórze, ale dłonie dalej zaciskała w pięści, wrogo spoglądając w twarz człowieka, którego kochała kiedyś do szaleństwa – szaleństwa równego tej niespodziewanej wizycie, bolesnej dla ich obojga.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]10.08.17 21:12
To zadziwiające, jak szybko miłość potrafi zmienić się w nienawiść. Zastanawiałaś się kiedyś nad tym?Waszk byliśmy szczęśliwi, na tyle na ile się dało, korzystając z każdej chwili, odnajdując radość w cichych wieczorach w których zmęczenie wkradało się do naszych tęczówek, ale nie ciał. One łaknęły siebie nieustannie, zawsze, niczym wygłodniałe lwy łaknące świeżego mięsa, nowego doznania, które każdej nocy, czy też poranka było inne. Jednocześnie tak samo słodkie i zadowalające. Teraz to wszystko pozostawało jedynie wspomnieniem. Pościel niegdyś wygnieciona przez dwie osoby, dziś mościła tylko jedną. Kuchnia od wielu dni pozostawała w stanie nieużytku, mimo że wcześniej gościło w niej życie, a zapach soczystej potrawy roznosił się aż do połowy schodów. Nie tęskniłem już, jedynie czasem z nostalgią i czerwonym kieliszkiem wina wracałem do czasów w których - zdawać się mogło - mieliśmy wszystko. Ale dziś już wiedziałem, że nie. Ty... musiałaś zrozumieć to wcześniej - w tym jednym mnie ubiegłaś. To nic, nie przeszkadzało mi to. Zraniłem cię i tak, zraniłem też siebie, tego dnia gdy zniknęłaś za drzwiami - zdawać by się mogło na zawsze. Liczyłaś na burzę, na możliwość by zrzucić to wszystko na karb czegokolwiek, by łatwiej było ci odejść, by mieć ku temu podstawy. Byś po latach zerkając wstecz mogła powiedzieć: też zawiniłeś, Sauveterre. Ale dobrze wiedziałem - i ty też - że zabrałem ci ten oręż z dłoni, wtedy w salonie, gdy nie wypowiedziałam nawet słowa.
Musiało cię to roznosić od środka.
Czerwony płyn w szkle zatoczył pierwszy, powolny krąg wprawiając w dalszy ruch płyn, nie obserwowałem go dalej. Zerknąłem badawczo w twoim kierunku czując rozdrażnienie. Bredziłaś, Deirdre; inaczej nie mogłem tego nazwać. Coś musiało kompletnie zaćmić twój umysł, skoro właśnie te słowa padły z Twoich ust. Zmrużyłem lekko oczy, lekka zmarszczka zagościła na moim czole, gdy kolejne zdania padły z twoich ust; nie byłem zły, bardziej lekko zaskoczony. Próbowałem zrozumieć czemu, w jakim celu, chwytałaś się właśnie tego. Nie byłem zły, jeszcze nie.
Poruszyłem lekko nóżką kieliszka ponownie wprawiając w okręgi płyn, skupiłem na nim spojrzenie, jakby był on ciekawszy niż to co mówisz, niż to jak wyglądasz. A nawet teraz w formie całkowitego rozpadu twojej jednostki; gdy w spojrzeniu dostrzegałem dobrze skrytą, niewidoczną dla wielu panikę; gdy twoje dłonie zaciskały się w pięści, a paznokcie wbijały w wnętrze dłoni; nawet teraz wyglądałaś piękniej niż jakakolwiek inna jednostka chodząca po tej planecie. A nawet, właśnie teraz, wyglądałaś piękniej niż kiedykolwiek.
Twój śmiech uniósł mój wzrok ponownie, zmarszczone brwi zniknęły ze spojrzenia wyparowały emocje, które ty w tym momencie postanowiłaś tak pięknie zagrać. I choć wiedziałem, że chciałaś bym wyłapał jak najwięcej sarkazmu, bym w tym dźwięku poczuł jak najwięcej ataku, jedyne co mogłem usłyszeć to desperacja. Musiałem ci mocno przeszkadzać, skoro pofatygowałaś się aż tutaj. A jednak nie umiałaś powiedzieć mi tego wprost, prawda?
Kolejny raz spojrzałem na wino w kieliszku postanawiając się w końcu go napić, właśnie dokładnie w momencie gdy raczyłaś mnie jakże uroczą informacją o stanie moich umiejętności tego, co dla mnie należne. Ruch przykuł ponownie moje spojrzenie które skrzyżowało się z twoim, gdy powtarzałaś – chyba tylko by utwierdzić siebie w tym przekonaniu – zdanie. Kolejne zdawało się być w końcu tym, które pragnęłaś powiedzieć mi od początku.
Nie powinnaś była tu dzisiaj przychodzić.
Sekundy zajęło mi odstawienie kieliszka na blat zaraz obok różdżki, którą na nim położyłem, kolejne kilka wystarczyło, bym znalazł się przy tobie, dłoń umiejscawiając na twojej szyi, popychając cię mocno – a właściwie przenosząc, wprost pod najbliższą ze ścian, do której przyszpiliłem cię wzmacniając uścisk. Irytowałem cię, gdy nie pokazywałem emocji, teraz powinnaś więc być wniebowzięta. Jednak mimo wszystko…
…nie powinnaś była tu dzisiaj przychodzić.
Twarz zaszła mi cieniem, oblicze wymalowała mi niczym największy z artystów złość i irytacja. Jak śmiałaś twierdzić że pozbawiony jestem rodziny. Nie tylko więzy krwi były ważne, nie tylko one miały znaczenie. Kto dał ci prawo, by kwestionować moje decyzje dotyczące kariery. Nie miałaś prawa – już nie – by mówić na ten temat cokolwiek, zresztą od zawsze pozwalaliśmy, by ścieżki zawodowe pozostawały pod naszą własną, autonomiczną władzą. Naruszyłaś więcej niż jedną granicę, Deirdre. I paradoksalnie, choć najmocniej zdawało ci się że ubodną mnie ostatnie zdania, najbardziej dotknęły mnie te pierwsze. Przycisnąłem cię mocniej do ściany czując jak druga z dłoni drży mi, próbując zapobiec furii, próbując powstrzymać się przed zaciśnięciem dłoni mocniej na twojej szyi. Kuriozalnie im częściej powtarzałaś mi, że jestem słaby tym mocniej uświadamiałem sobie jak się mylisz, jak mocno obawiasz się mojej obecności. Mówiłaś te słowa raz za razem, chcąc przekonać zarówno mnie, jak i siebie do tego, ze mówisz prawdę, jednocześnie wiedziałaś – dokładnie tak samo jak ja – że nie miałaś racji. Nie byłem tym samym człowiekiem co lata temu, zmieniłem się; ty zresztą też się zmieniłaś. Pchnąłem dłoń mocniej, zirytowany że nie dostrzegam żadnej reakcji; poza dziwną satysfakcją bijącą z twojego wzroku.
- Tego chciałaś, prawda? – zapytałem retorycznie nachylając się, zbliżając twarz do twojej, zaglądając ci w oczy; teraz – jeśli wcześniej w ogóle zastanawiałem się – byłem już pewien, że właśnie po to przyszłaś. By wyprowadzić mnie z równowagi, doprowadzić do stanu, który nosiłaś w duszy, który tak dobrze ukrywałaś przed światem. Piekło będzie dla ciebie wspaniałym domem, Tsagairt. Nie zelżałem uścisku, mogło – pewnie już zaczynało – brakować ci tlenu, ale nie wiedziałem, czy bardziej potrzebuję cię żywej, czy martwej. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że nadal masz różdżkę w dłoni, mogłaś mnie powstrzymać, gdybyś tylko chciała.
Dlaczego więc tego nie zrobiłaś?


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
Re: Kuchnia [odnośnik]11.08.17 8:23
Całkowite opanowanie, leniwe mrugnięcia, brak jakichkolwiek napięć mięśni twarzy – Apollinare od zawsze imponował jej władzą – jedyną jaką posiadał - nad własnymi emocjami. Bywał skrajnie czuły, bywał rozkołysany malarską pasją, popadał w stany beztrosko radosne, poprzedzane momentami nostalgicznego smutku, ale przeważnie poruszał się po monochromatycznych polach uczuciowej szachownicy, balansując pomiędzy uprzejmością a dystansem. Pokochała to w nim; pokochała i zaadaptowała, ucząc się od niego trudnej sztuki prawdziwej obojętności, opartej nie na kłamstwach a na pogodzeniu się z istnieniem wewnętrznego chaosu. Przez wiele lat dusiła go w sobie, uparcie wpychając w ramy kodeksów, regulaminów, szkolnych i ministerialnych oczekiwań, lecz dopiero stając się częścią życia Apollinare’a nauczyła się siebie, jak wtedy się jej wydawało, prawdziwie. To on złagodził ciągły niepokój, upewnił ją w tym, że zasługuje na najlepsze, że jest najlepsza. Zamienił żałosne kłamstwa, którymi karmiła wstyd, w stabilną miłość do samej siebie. Zaakceptował ją w każdym calu, oswoił uciekającą od dotyku i przerażoną, uczynił ją swoją rodziną, pokochał, pokazując siłę szczerości i prawdy – wszystko po to, by odtrąciła go w momencie, w którym poczuła się najsilniejsza.
Analogia zdawała się oczywista a przez to tym bardziej bolesna, mącąca w poukładanym umyśle Deirdre, rozjaśnianym kolejnymi, coraz jaśniejszymi flarami słabości. Apollinare zbudował ją na miłości, Tristan karmił śmiercią, soczystą, krwawą. Była zbyt dumna – lub zbyt słaba – by stanąć przed mężczyzną, od którego uciekła ostatnio, kierowana buntowniczymi przekonaniami, musiała jednak jakoś poradzić sobie z ziejącą tęsknotą dziurą, wyrwaną gdzieś obok splotu słonecznego, w najwrażliwszym miejscu ciała. Nie chodziło o serce, ten silny mięsień kurczył się niestrudzenie z pełną mocą, nie chodziło o umysł, z jednej strony przejęty lodowatą logiką, z drugiej podatny na rozpaczliwe podszepty – wszystko, co najdelikatniejsze, najbardziej kobiece, najbardziej emocjonalne, kumulowało się w podbrzuszu, które w zwierzęcym odruchu osłaniała, zaplatając zaciśnięte dłonie tuż przed sobą, na podołku sukni. Po to, by nie wytrącić mu kieliszka z ręki, by chociaż trochę złamać tę złudną maskę, jakiej mu w tym momencie szalenie zazdrościła. Wyciągała jednak wnioski z przeszłości; nie wzburzyła go utrata ukochanej, pradawnej pamiątki, więc kryształowe naczynie, roztrzaskane o posadzkę ich kuchni – prawie czuła w powietrzu zapach ziół prowansalskich, hojnie używanych przez pana tych włości – zapewne nie wywołałoby żadnej reakcji.
W odróżnieniu od słów. Celnych ciosów, zadanych tak, by zalęgły się w równie wrażliwym miejscu, raniąc odłamkami inne, niewypowiedziane, a oczywiste dla ich obojga, kwestie. Rodziny, bliskości, odpowiedzialności, zaufania, bezpieczeństwa. Starła każdy z tych elementów w proch, pogrzebała Sauveterre pod gruzami dawnego szczęścia, wznosząc na nich równie chwiejne fundamenty nowego życia. Klątwa dosięgła ją szybciej, niż zdołałaby przewidzieć, spychając ją jeszcze niżej, głębiej – ale nawet w tym miejscu potrafiła o siebie zadbać, stanąć na nogi, nastawić połamane kości, by finalnie zetrzeć się z powracającym zza grobu byłym narzeczonym. Kameralny bal wszystkich świętych, powrót materialnych duchów, krążących wokół tego samego miejsca od lat, skazanych na wieczne popełnianie tych samych błędów, prowadzących do tragedii.
Chciała przełamać ten impas, wytrącić z ręki Sauveterre oręż dystansu – jedyny, z którym nie potrafiła się zetrzeć – i z satysfakcją obserwowała gwałtowne ruchy mężczyzny. Zaciśnięte usta, kieliszek ślizgający się po wilgotnym blacie, lniane spodnie osuwające się z wąskich bioder przy szybkim kroku w przód, dłoń unosząca się do góry, ku jej twarzy; pieszczotliwie, czule, jakby znów znajdowali się pod ciemnym paryskim niebem a on odsuwał ze skroni kosmyk czarnych włosów. Wiedziała, że tym razem dotknie ją inaczej, że posłucha palącego się w nim ognia, że nie ma władzy nawet nad samym sobą, że oddał ją jej już dawno . Nie zawiodła się, podążył za jej słowami jak na sznurku, jak za kuszącą inkantacją imperiusa. Lekki uśmiech satysfakcji wykwitł na pełnych ustach jeszcze zanim skóra szyi zapiekła a plecy uderzyły o ścianę. Tego potrzebowała, chociaż nie spodziewała się, że Apollinare obdaruje ją tak hojnie, bezbłędnie wchodząc w upragnioną konwencję. Zaczerpnęła spazmatycznie powietrza, nie odrywając spojrzenia od jego twarzy, która nagle znalazła się blisko, zbyt blisko. Drżące usta, rozchylone nozdrza, grymas wykrzywiający idealne rysy. Zamrugała gwałtownie, panując nad odruchem sięgnięcia po różdżkę i obserwowania, jak wściekłość mężczyzny zamienia się w ból. Mocniejszy od tego, który czuła teraz, powoli tracąc oddech. Miał rację, tego chciała, tego oczekiwała, pojawiając się tutaj parnego wieczoru, z nadzieją, że zapomni o nim, że choć na chwilę skupi się na innej tęsknocie i innym dyskomforcie, płynącym z szorstkiej bliskości.
- Myślisz, że przemoc – wycharczała cicho, z trudem artykułując kolejne słowa, coraz cichsze, poznaczone długimi bliznami prób nabrania powietrza – to oznaka władzy? – siliła się na kpinę, widoczną bardziej w załzawionych oczach niż w bezgłośnym tonie. Musiał się pochylić, by ją usłyszeć, musiał się pochylić, by być jeszcze bliżej, by dać się zwieść i…by pozwolić jej zadać sobie – im – nową ranę. Ich usta, jego drżące z emocji, jej z braku powietrza, dzieliły milimetry, szybko zniwelowane do zera: musnęła językiem jego słodkie od wina wargi, obrysowała je własnymi ustami, smakując ciepła jego ciała i gładkich zębów, a bezdech tylko wyostrzał zmysły, zalewając ją lawiną trudnego do opanowania rozpaczliwego żalu. Dłonie drgnęły, ale nie ruszyła ich nawet o milimetr, chociaż chciała chwycić jego nadgarstki, odsunąć ręce, by złapać oddech, lub przesunąć lodowatymi palcami po odsłoniętym torsie. – Nawet na to jesteś zbyt słaby. Słaby i samotny – wychrypiała już bez głosu, prosto w usta, które całowała po raz pierwszy od lat, jakby starając się zaczerpnąć zbawczego powietrza prosto z jego płuc, wyssać życie, siłę, zakląć te słowa, które oplatały ich ścisłą wstęgą podobieństw, do jakich nie potrafiła się przyznać.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]11.08.17 22:55
I choć Londyn oszalał i stanął na głowie przez anomalie, o których niektórzy szeptali inni głośno mówili, jedyną anomalią od zawsze zdawałaś się ty. Nie dzisiaj, nie kiedyś, nie przed kilkoma dniami w galerii, ale zawsze. Nie byłaś średnią złożoną z kobiet, którą w swoich umysłach stworzyli dla mnie ludzie - w ogóle się w nią nie wpisywałaś. Wiedziałem, że szepczą po bokach nie rozumiejąc. Ja rozumiałem, potrzebowałem ciebie wtedy, mojej własnej anomalii, od zawsze odmawiałem zachwytowi nad typowością, kojarzyła mi się z nudą. I choć potrzebowałem ciebie wtedy, dzisiaj została nostalgia, może nawet tęsknota, ale wiedziałem, że mogę poradzić sobie już sam.
Na jakiś sposób, właśnie ty - paradoksalnie powtarzająca mi ciągle odwrotną rzecz - właśnie ty, uczyniłaś mnie silnym.
Czy byłem głupcem, ćmą lecącą wprost w ogień na spotkanie ze śmiercią już tego dnia w którym ujrzałem cię po raz pierwszy? Czy idiotycznym była chęć posiadania cię, nazywania moją, planowania wspólnego życia? Czy już tego pierwszego dnia, gdy zobaczyłem cię wśród szarych, niemrawych ścian na tle których wybijałaś się skupiając wzrok, czułem, że to wszystko potoczy się właśnie tak?
Wolałbym chyba stwierdzić, że nie. Ale nie lubiłem kłamać samemu sobie. To właśnie to mnie przyciągnęło, niczym marynarza zwabionego pięknym dźwiękiem śpiewu syreny. Tylko z pozoru zdawałaś się prosta ubrana w dopasowaną suknię, planującą wspiąć się po drabinie ministerialnej kariery szczebel po szczebelku, aż nie znajdziesz się na jej szczycie. W twoich oczach gorał ogień, trudny do opanowania żywioł. Nie było wyzwania w łaszącym się kocie proszącym o uwagę, ocierającym się o kostki w niewerbalnej prośbie pogłaskania po łebku. Nie, Deirdre, ty byłaś lwicą – nieoswojoną, dziką, idealnie jednak wbijającą się w odpowiednie role. Wiedziałem to od dnia w którym cię spotkałem, a jednak powziąłem tego dnia postanowienie oswojenia cię. Wróciłem więc. Wracałem długo, niestrudzenie przyjmując odmowy z każdą jednak wspinając się szczebelek wyżej mojej własnej drabiny.
Nie, nigdy nie sądziłem że znajdziemy się na powrót tutaj, że skończymy właśnie tak. Niczym truchła pozostawione dla sępów. Dłoń świerzbiła cicho skomląc bym zacisnął ją mocniej. Ogień wrzał we mnie spalając wnętrzności. Bo oto byłaś tu, przykrywając pod tabunami różnych słów prawdziwy cel swojej wizyty. Trochę zajęło mi odnalezienie go, ale nie mogłaś się przede mną schować, nie mogłaś ukryć. Znałem cię zbyt dobrze.
Znałem cię na wylot.
Kpina wyzierająca zza walki o oddech. Ten pionek już dawno zbiłem, Deirdre, nie był w stanie mi zaszkodzić, od długiego czasu znajdował się poza planszą. Czemu więc sięgałaś po niego ponownie? Niczym uczniak, który nic nie nauczył się na własnych błędach – a może tylko mamiłaś mi oczy, chowając za tym fortelem coś większego?
Twoje wargi na moich ustach… spodziewałem się ich jednocześnie i nie. Wiedziałem już, że po to przyszłaś, by kolejny raz rozszarpać resztki moich organów, wiedziałem, a jednocześnie nie potrafiłem uwierzyć, w autodestrukcyjność nas samych. W to, jak doszczętnie niszczyliśmy – już nie jedno drugiego, ale samych siebie od środka, tak długo, aż ogień nie spali doszczętnie wszystkiego, co tylko może. Twój smak tylko rozpalił mnie mocniej, kipiącą w środku złość, ale i pożądanie. Pragnąłem cię, nadal po tylu latach, pragnąłem z takim samym żarem jak zawsze, odchyliłem się, walcząc z sobą, by nie zagłębić się w tym pocałunki, nie pozwolić mu trwać. Warknąłem cicho, unosząc cię ku górze, przenosząc dalej wprost na korytarz. Znów uderzając tobą o ścianę. Przez długie sekundy mierzyłem uważnym spojrzeniem, przyciskając cię do niej. Obdarowując tak hojnie tym, czego pragnęłaś. Odganiając natrętne uczucia, pozwalając, by twoje słowa dotarły do mnie. I w końcu to zrobiły, objawiając się uśmiechem na ustach. Pchnąłem dłoń mocniej ostatni raz w końcu puszczając twoją szyję. Cofając się o krok, łapiąc powietrze w płuca, jakbym sam walczył o oddech. Spojrzałem w lewo na drzwi wejściowe, a potem w prawo na te prowadzące do sypialni. Byliśmy na rozwidleniu dróg.
- Wiem po co przyszłaś. – powiedziałem powracając do ciebie spojrzeniem, lustrując ślad, który zostawiła moje dłoń na twojej szyi. Czerwony, odcinający się o alabastrowej skóry. – Masz dwie drogi – do wybory, sama zadecyduj w którą stronę się udasz. Tak, dawałem ci wolną rękę, pozwalałem byś podjęła tą decyzję, w końcu byłaś taka silna. Jeśli chciała rozdrapać te rany mocniej, roztwierałem przed tobą ramiona zapraszając cię do nich, do pościeli i łóżka, do miejsc, które tęskniły za tobą. Ruszyłem w stronę sypialni i zdawać by się mogło że szala zwycięstwa w tej partii przechyla się w twoją stronę. Ale nie zauważyłaś, że przygotowałem się do dobrze ukrytego ataku skoczkiem. - Oboje więc tacy jesteśmy, Deirdre. –[ powiedziałem zatrzymując się na chwilę i odwracając w twoim kierunku głowę, od lat prowadzona rozgrywka z lekko zakurzonymi pionami na nowo powracała do życia. Kilka z nich leżało już obok planszy zakończywszy swój żywot. A jednak wiedziałem – już wtedy w galerii – że to nie koniec, że przyjdzie nam powrócić do figur, które chwilowo pozostawiliśmy powracając – na pozór – do życia, na pozór, zapominając również o sobie. Musiałem poświęć wieżę by przejrzeć twój ruch, ale teraz już wiedziałem wszystko. Ty też zaraz uświadomisz sobie, że odsłoniłaś króla. - Słabi i samotni. Inaczej by cię tutaj nie było. – dokończyłem spokojnie. Ogień nadal się tlił, lekko, gotów na nowo rozjarzyć się żółtym płomieniem od ledwie iskry. Czy zamierzałeś wzniecić kolejny pożar?


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
Re: Kuchnia [odnośnik]13.08.17 17:47
Przeszłość smakowała goryczą, ciemną kawą, urywanym snem - czuła je wyraźnie w tej parodii pocałunku, w czczej próbie wyszarpania dla siebie jeszcze odrobiny dominacji, siły na kolejne, niewerbalne servio, ukryte na końcu języka. Nie stała tak blisko Apollinare'a całe lata; setki tygodni bez ciepłego ciała tuż przy sobie, bez czułej bliskości na pograniczu snu, gdy wracała późno z Ministerstwa, przytulając się do niego - zawsze czekał na nią w kuchni, niezależnie od później pory, a za towarzystwo służył mu kieliszek wina. Rozpoznałaby ten wytrawny bukiet wszędzie - nie zmienił upodobań, ciągle sunąc przez życie wśród tych samych nawyków. Bolała ją ta stałość; przez chwilę miała wrażenie, że nic się nie zmieniło, że zaraz Apollinare podprowadzi ją do stołu, poda przygotowaną kolację, przesunie palcami ubrudzonymi farbą po jej policzku, posyłając uśmiechnięte spojrzenie znad złocistych okularów - przeszłość pozostawała jednak martwa, a dłonie Sauveterre zaciskały się na szyi Deirdre coraz mocniej, odbierając możliwość odpowiedzi już całkowicie.
Odsunął usta, warknął boleśnie, jakby naprawdę wbiła mu sztylet prosto w serce, raniąc do żywego - dobrze, o to chodziło, o to właśnie chodziło; o co ci chodziło, Deirdre? Tak naprawdę nie wiedziała. Chciała go sprowokować i zranić - żeby cierpiał, tak jak ona, żeby przekazać choć część bólu komuś innemu, pozbyć się go, obarczyć ciężarem kogoś jeszcze. Nie miała już sił nieść go samotnie a potrafiła przelać go na Apollinare tylko w jeden, gniewny sposób. Już się nie uśmiechała - nie mogła oddychać, a uścisk zelżał tylko na moment, by w następnej sekundzie pozbawić ją tchu na dobre. Tym razem nie powstrzymała instynktu, paznokcie wbiły się w jego nadgarstek, mocno, aż do krwi, lecz to nie powstrzymało go od pchnięcia jej w tył. Straciła równowagę, ale trzymał ją mocno; za sobą poczuła pustkę a potem uderzyła boleśnie o ścianę. Gdyby mogła oddychać, zapewne wydałaby z siebie głuchy jęk - jedynie rozchyliła usta, rozpaczliwie próbując nabrać powietrza. Wpatrywała się w jasnoniebieskie, uderzająco błękitne oczy - tak inne, tak obce i jednocześnie tak znajome - przez sekundę zastanawiając się, czy nie popełniła błędu. Czy to nie przed tym ostrzegał ją Mulciber? Czy nie przeceniła swych umiejętności, jednocześnie nie doceniając tych, którzy kochali ją naprawdę? Czy Apollinare mógł zrobić jej prawdziwą krzywdę, zacisnąć dłonie jeszcze mocniej, uderzyć nią o ścianę z większą siłą, roztrzaskać czaszkę - tak, jak robił to w rzeźni, zalewany krwią i prymitywną brutalnością? Szarpnęła się, ciało zareagowało paniką, lecz zanim słynęła na granicę przytomności, Sauveterre puścił ją gwałtownie. Gdyby nie chłodna ściana za plecami, na pewno osunęłaby się na podłogę, ale dzięki podparciu ustała na nogach, spazmatycznie nabierając powietrza. Pierwsze histeryczne wdechy bolały, do oczu nabiegły łzy.
W pierwszej chwili nie słyszała jego słów; krew szumiała w uszach, głośno chwytała hausty powietrza, drażniącego gardło. Kłamał - nie miał pojęcia, po co tu przyszła, inaczej nigdy by jej nie otworzył, nie dopuścił do tego, żeby na nowo rozbłysnęła w jego życiu, tylko po to, by pozostawić go ślepego w rozkwitających na nowo ciemnościach. Nie zamierzała wyprowadzać go z błędu, niech w nim tkwi, niech utonie w łgarstwach, niech odbiorą mu dech, niech dzielą się tym cierpieniem, zawsze mnożonym - nie dzielonym -  przez dwoje. Niszczyła go odkąd pamiętała, a on nie pozostawał jej dłużny: robili to jednak nieświadomie, zaślepieni czymś, co kiedyś bez problemu nazwałaby miłością, a teraz: głupotą, żałosnym pragnieniem zbudowania czegoś, co mogłoby ochronić ich przed życiową nawałnicą. Nie zamierzała się już przed nią ukrywać, wystawiała się na uderzenia, pewna, że w końcu stanie się silniejsza. Apollinare wciąż się przed nią ukrywał, bełkotał, próbował ustalać zasady gry, którą stworzyła przecież sama Deirdre. Zaśmiała się gorzko, ochryple, prostując się pod chłodną ścianą. Kosmyki czarnych włosów przykleiły się do załzawionych policzków a czerwony ślad dłoni wyraźnie odcinał się od skóry - prezentowała się żałośnie, słabo. Samotnie.
Dawał jej wybór - cóż za łaskawca - wiedząc przecież, że podjęła go już dawno, w momencie, w którym skierowała swe chwiejne kroki pod ich drzwi. Nie zamierzała się cofać, musiała odebrać to, po co tu przyszła: bez natychmiastowej ulgi postrada zmysły i wyrwie z piersi serce. W jednym Apollinare miał rację: była samotna i po raz pierwszy czuła to każdym mięśniem, wyrywającym się w stronę zatrzaśniętych własnoręcznie drzwi. Drogi powrotu zostały jednak odcięte przez nawałnicę, a ona sama uwięziona w klatce własnych pragnień, na ślepo miotająca się pomiędzy tym, czego pragnęła, a tym, czego obawiała się najbardziej. Śmiech ugrzązł jej w gardle; wykrzywiła dziwnie usta, niby na granicy  szlochu i kolejnej kaskady perlistego chichotu. Bolało.
- Więc spraw, żebyśmy o tym zapomnieli - wychrypiała prawie bezgłośnie, niesłyszalnie. Spraw, bym zapomniała o tym, co boli i o tym, co robili mi inni. Spraw, żebym przestała tęsknić - za wolnością i za uzależnieniem; żebym przestała tęsknić za nim. - Chociaż na chwilę - tego już usłyszeć nie mógł, głos łamał się jej nie tylko ze względu na podrażnione gardło, struny głosowe pulsujące bólem odmawiały posłuszeństwa, poruszała tylko ustami, spierzchniętymi - nie odwzajemnił pocałunku, nie nawilżyła ich winem ani jego bliskością. Wściekłość zamieniła się w smutek, przelewający się przez jej ciało niepowstrzymaną falą, niszczącą wszystko, co sobie postanowiła. Musiała sobie pomóc - a on był narzędziem, jedyną drogą do odrobiny ulgi. Potrzebowała zapomnienia, inaczej - była tego pewna - spadnie w otchłań szaleństwa. Nie wahała się nawet chwili, ruszyła ku niemu, pewnie, z łzami ciągle cieknącymi z kącików zmrużonych oczu. Nie mogła mówić, lecz głos nie był jej dziś potrzebny - nie potrzebowali rozmowy. Nie do tego tej nocy miały im służyć usta puchnące od pocałunków; rozpaczliwe pożegnanie, którego nigdy nie otrzymali. Dotknęła lodowatą dłonią jego ramienia, mocno wbijając palce w ciepłe ciało - nie patrzyła mu w oczy. To także nie było niezbędne, myślami była gdzieś daleko, w innym miejscu, w innej odnodze historii, w której wybrała inną alternatywę: nie tą, kierowaną strachem.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]23.08.17 20:24
Chyba wszyscy samoistnie, czasem zupełnie nieświadomie, dążyliśmy do własnych autodestrukcji. Chcieliśmy być panami świata, królami chwili, wierząc że to do nas należy decyzja, wybór. Czasem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cały wszechświat podejmował decyzję za nas, w swojej łasce pozwalał nam na jeden, jedyny wybór, jedną rzecz, która był tak naprawdę tylko nasza – pozwalał nam wybrać sposób, w jaki będziemy cierpieć.
Odeszłabyś wtedy i tak. Teraz mogłem tylko gdybać co zrobiły los, gdybym nie dał ci odejść. Gdybym ruszył za tobą, gdybym choć przez chwile pozwolił złudnie sądzić, iż jestem w stanie cię zatrzymać. Czy nie rozczarowałbym się wtedy bardziej? Dzień, godzinę, chwilę później – gdyby okazało się, że starając się czy nie, nie miałem wpływu na twoją decyzję. Czy nie poddałbym ci władzy, kontroli w której od zawsze się tak lubowałaś. Wolałem byśmy cierpieli oboje. Chciałem, byś cierpiała też. Byłem wyrozumiały, rozumiałem też wiele, ale tego odmawiałem pojmowania tego.
Chciałaś mnie opuścić – dobrze, to był twój wybór, nie mogłem ci tego zabronić. Chciałaś znaleźć współwinnego do tego, ktoś na kogo rozłożyłaby się wina? Nie, nie powinnaś szukać tego u mnie. Nie chciałem z ciebie rezygnować, ale nikt nie zapytał o mnie zdanie. Postanowiłaś sama, prawda? Więc i sama musiałaś się z tym zmierzyć.
Czemu więc po krótkiej chwili satysfakcji spowodowanej względnym poczuciem że poradziłem sobie odpowiednio nastały chwile suszy, przepełnione tęsknotą za twoim ciałem, za zapachem pergaminu, który zawsze mi się z tobą kojarzył, za tym konkretnym wcięciem obojczyka, za twoimi ustami, za twoim ciałem…
Byłem durniem sądząc, że potrafię oswoić lwicę. Byłem durniem pozwalając zawładnąć ci sobą. Ale okazałem się mędrcem, tego dnia, gdy nie wypowiedziałem w twoją stronę słowa, choć dusza jęczała w przeraźliwej katatonii, nie potrafiąc poruszyć skostniałym ciałem.
Przegraliśmy wtedy oboje, choć żadne z nas do dziś nie chciało tego przyznać.
Mogłem tylko domyślać się co sprowadziło cię w moje, kiedyś nasze progi. Choć musiałbym spoić się eliksirem głupoty by sądzić, że przyszłaś tutaj dla mnie. Pragnąłem ciebie od zawsze. Pragnąłem też na zawsze – w innym razie nie podarowałbym ci pierścionka. Zapadłem na chorobę którą byłaś, poddałem się leczniczej terapii w samotności i teraz znów mogłem żyć. Choć płuca nie łapały już tak zachłannie powietrza. A ciało nie odnajdywało spokoju i ulgi. Żyłem z zewnątrz, pozostając martwym w środku – ale czyż nie wszyscy, prędzej czy później, ginęliśmy? Niektórzy po prostu umierali dwa razy, pierwszy dopadał ich jeszcze za życia.
Cofnąłem się zły - na siebie, na ciebie na nas. Cofnąłem się, a potem dałem ci wybór. Sam podkładałem dorodne pale pod mój własny stos, na którym spalałem się od dawna. I choć starłem się kierować logiką, mimo że byłem też fanem filozoficznych rozważań, zostawiałem je w nieistniejącym uniwersum domniemania w życiu poszukując sensu. A jednak przy tobie logika zdawała się tracić na znaczeniu. Sens ulatywał, a myśli spowijała mgła pachnąca twoją skórą.
Czyż nie byłem chodzącym świadectwem na to, że światem - w istocie - rządzą kobiety. Choć zapieraliśmy się jak osły twierdząc, że jest inaczej, że władza spoczywa na naszych barkach i w naszych dłoniach.
Nie musiałaś wybierać, prawda? Przyszłaś tutaj w jednym celu i oboje zdawaliśmy sobie z tego. Mogliśmy wprawnie oszukiwać innych - jednak nadal nie potrafiliśmy siebie. Choć odnosiłem leniwie wrażenie, że tobie zależało bardziej i co bardzo typowe dla ciebie - najmocniej miałaś nadzieję okłamać siebie. Najmocniej pragnęłaś też uwierzyć w swe własne kłamstwa. Ty, króla kontrola, władczyni każdego gestu, sprawnie lawirująca między kolejnymi zachowaniami prowadzącymi cię wprost do zamierzonego celu - ty jedna powinnaś zdawać sobie sprawę, że o ile okłamać można cały świat, samego siebie nigdy.
Ruszyłem do sypialni, zatrzymałem się u jej progu by przesunąć jedną z figur, a potem pozwoliłem by mrok pomieszczenia otoczył moje ramiona. Zastygłem jednak zaraz za wejściem w oczekiwaniu na ciebie. Przecież, zawsze mogło się okazać, że wcale nie miałem racji. Spowijała mnie dziwna pewność, że tym razem nie pomyliłem się ani trochę. Zimna dłoń na ramieniu tylko przyznawała mi rację. Uniosłem dłoń by odpiąć klamrę czarnej peleryny, która wraz z cichym szelestem upadła u naszych stóp. Nie spojrzałem za nią. Twoją sylwetkę oświetlało nikłe światło księżyca wpadające z okien i żółtawa poświata z oddalonej kuchni. Byłaś piękna w każdym stanie, choć widząc łzy na twoich policzkach ogarnęła mnie złość na samego siebie. Wyprowadziłaś mnie z równowagi specjalnie, ale mimo to - nie powinienem.
Uniosłem dłonie do twojej twarzy obejmując ją z obu stron, wycierając kciukami słone ślady z twojej twarzy, nachyliłem się odrobinę, by ustami dotknąć twoich skroni - nie potrafiłem zapanować nad tym gestem. Ale czy w ogóle powinienem? Na chwilę, krótką, tylko, zaraz odsunąłem się ponownie. Założyłem kosmyki włosów za uszy i sięgnąłem do pierwszego guzika twojej sukni. Jak zawsze zapięta aż po samą szyję. Ale to wciąż było za mało. Nie patrzyłaś na mnie, unikając skrzyżowania spojrzenia. Myślami byłaś gdzieś, a ja potrzebowałem, byś była tu.
Złapałem za twój podbródek, delikatnie lecz stanowczo. Przez myśl przebiegło pytanie, czy od zawsze wiedziałaś, że skrywam w swym wnętrzu potwora, czy też dopiero dziś dojrzałaś go po raz pierwszy. Zmusiłem cię byś uniosła twarz, byś spojrzała mi w oczy. Nie potrzebowałem zmartwionej dziewczynki, nieśmiałego podlotka, pięknej wili, szalonej artystki czy też całego innego tabunu kobiet - chciałem ciebie i od zawsze w tym jednym postanowieniu byłem niezmienny.
Ruszyłem do przodu nie puszczając uścisku. Jeden krok, za którym podążyłaś wdzięcznie jak zawsze. Kolejny guzik, potem następny i jeszcze jeden przy kolejnym ruchu. Znaliśmy ten taniec doskonale, wszak ćwiczyliśmy go nie raz. Musiałaś poczuć jak twoje łydki natrafiają na niski materac mojego naszego łóżka. Nawet na chwilę nie spuściłem twojej twarzy z zasięgu wzroku. Nawet wtedy, z każdego z ramion zsunąłem rozpiętą już suknię, pozwalając jej zająć najbardziej odpowiednie dla niej miejsce. Pchnąłem cię na łóżko stanowczo, podziwiając jak wdzięcznie opadasz na nie prezentując się nienagannie w białej pościeli - lubiłem ten widok.
Znalazłem się nad tobą, jedną dłonią wspierając się by nie przygnieść cię całkiem moim ciałem. Druga odnalazła twoją nogę i nieśpiesznie rozpoczęła wędrówkę ku górze. Niecierpliwiłaś się choć trochę? Czy czekałaś na moje usta tak jak ja na twoje? Nie mogłem - nie chciałem - dłużej czekać. Pochyliłem się, po latach złączając na nowo nasze wargi.
Smakowałaś jak wtedy na Île D'yeu.


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
Re: Kuchnia [odnośnik]26.08.17 16:26
Przebywanie w bezpośredniej bliskości Apollinare'a przypominało obcowanie z duchem - przeszywał ją lodowaty chłód a dolina niesamowitości zalana została potokiem skrajnych emocji. Przyszła tutaj po zapomnienie, po najsłodszą jego formę, rozdzierającą ją na drobne kawałki, porwane potężną wichurą, przetaczającą się ponownie nad Londynem. Powinna przewidzieć to już wcześniej - powrót Sauveterre stał się zapowiedzią końca, toksycznym widmem, przynoszącym same złe wieści. Złotowłosy, błękitnooki ponurak, zwiastun problemów, przyciągał za sobą czarne chmury rozpaczy i bezradności - wystarczyła sama świadomość, że krąży po ich miejscach, sypia w ich łóżku i codziennie wieczorem wypija wino siedząc w ich fotelu, by Deirdre skręcała się z wewnętrznego dyskomfortu. Nie miał prawa tu wracać i chociaż nie istniał żaden sensowny powód, by reagowała w tak histeryczny sposób na obecność byłego narzeczonego w tym samym mieście, to i tak skręcała się z drżącego dyskomfortu. Samotna i słaba; te słowa odbijały się nieznośnym echem w jej głowie, nie pozwalając się uciszyć - nawet brutalne postępowanie Sauveterre tylko uwypukliło wewnętrzne braki, czyniąc poczucie osamotnienia nieznośnym. Niemożliwym do wytrzymania. Już nie władała swoimi decyzjami, biegnąc na ślepo ku chociaż drobnej szansie na ukojenie bólu, zatrzymania palącej, żałosnej tęsknoty.
Półmrok sypialni nie otulił jej zapomnieniem, a oczy, choć załzawione, szybko przywykły do ciemności, wyciągając z niej niechciane szczegóły. Szerokie łóżko, stojące w tym samym miejscu, skołtuniona kołdra, stos poduszek, osobiste drobiazgi obok zgaszonej lampki - ciągle sypiał po swojej stronie, jej pozostawała nietknięta martwa; nie rozkładał się na środku materaca, zostawiał dla niej miejsce. Czy budził się w nocy, machinalnie szukając dłonią jej ciała? Czy wstając rano przekręcał się, jeszcze na granicy snu, by pocałować ją w ramię? Czy odkąd wrócił do Londynu - kładł się tutaj samotnie? Mimowolnie szukała w woni pomieszczenia wskazówki, ale nie, nie czuła innej kobiety, innych perfum - tylko okrutnie rzeczywisty zapach domu, który można było rozpoznać tylko po długiej rozłące. Drażniący, uderzający w nozdrza żywymi obrazami z przeszłości, zacierającej się z chwilą obecną, rozciągniętą gdzieś pomiędzy. Rozpaczą i żalem, tęsknotą i bezradnością, potrzebą ukojenia i gwałtownej bliskości, mogącej zadusić w zarodku tortury, na jakich się znalazła, tak naiwnie wybierając wolność.
Mogła robić co chciała - i właśnie wbijała sobie zardzewiały nóż prosto w trzewia. Czuła przy sobie gorące ciało Apollinare'a, czuła jego ręce, mocne dłonie niepasujące do artysty, palce ocierające łzy, w końcu: usta tuż przy swojej skroni. Zrobiło się jej niedobrze; ta gwałtowna czułość, drobne gesty, przypominające wspólne życie, wstęp do założenia rodziny, pierwsza i jedyna czysta miłość; wolałaby, by znów sięgnął jej gardła, dusząc ją i pozbawiając przytomności, oddałaby wiele za siarczysty policzek - to łagodność bolała najmocniej, niepasująca do ich obecnego położenia, żałośnie groteskowa, wręcz świętokradcza. Nie drgnęła jednak, dziwnie bierna, jakby troskliwe gesty Sauveterre wybiły z jej rąk oręż, odgoniły straceńczy bunt: pozwoliła się rozebrać, pozwoliła popchnąć się w tył, pozwoliła umieścić się na łóżku, bezwolna w rozwijającym się pod skórą smutku. Gorące łzy ciągle ciekły po twarzy, lecz nie mogła wytłumaczyć ich już fizycznym dyskomfortem. Nie chciała tego robić i jednocześnie nie istniało żadne inne wyjście, żadna droga ucieczki - jedynie skok naprzód, w przepaść, w mętną mgłę przeszłości. Zadrżała pod jego dotykiem, delikatnym, spokojnym - przymknęła oczy, nie chcąc dłużej znosić intensywnego spojrzenia. Wiedział. Wiedział, że popełniają błąd, że zadadzą sobie nową ranę, tym razem - z dużym prawdopodobieństwem - śmiertelną, ale brnął w otchłań razem z nią, w końcu finalnie całując jej usta.
Miękko i słodko, zaborczo, z pewnością człowieka, który całował ją po raz pierwszy, całował ją jako narzeczoną, całował jako przyszłą żonę - nic nie ostało się z tych marzeń i etykietek, znów byli sobie obcy, niezależni, leżący na tym samym łóżku, na jakim oddawała mu się po raz pierwszy, przerażona i przepełniona naiwnym uczuciem, pewnością, że postępuje dobrze, że tak właśnie wygląda miłość. Myliła się: tak wyglądała słabość. Czuła ją także teraz, odwzajemniając pocałunek, najpierw powoli, wręcz nieśmiało, niepewnie sprawdzając, czy smakuje tak, jak przed kilkoma laty, czy cokolwiek się zmieniło - i nie, ponownie nie wyczuła żadnych obcych naleciałości, fałszywych nut we wspólnej melodii. To on wprowadził ją w świat zmysłowości, to on uczynił ją odważniejszą: i pokazywała tą pewność siebie w mocniejszym odwzajemnieniu pieszczoty. Chłodne ręce uniosły się z pościeli, powoli sunąc po jego umięśnionym ciele. Znała je przecież na pamięć, każdą bliznę i zgrubienie, każde drgnienie, lecz tak płynne poruszanie się w przeszłości rozogniało ranę. Ból mieszał się z przyjemnością, lecz nie pozwoliła mu oderwać się od swych ust - nie chciała patrzeć mu w oczy, chciała zadławić się rozkoszą, przysypać strach lawiną doznań, odpłynąć gdzieś dalej, w inne miejsce, gdzie mogła być spokojna. Łzy przestały zdobić jej policzki, bijące śmiertelnie powoli serce przyśpieszyło a lodowate dłonie sięgnęły do złotych włosów, przyciągając go bliżej. Zawsze byli siebie warci, tak samo słabi i osamotnieni, bezwolni i bezradni, goniący za czymś, co od zawsze znajdowało się poza ich zasięgiem. Nie myślała jednak o tym, nie myślała już o niczym, zaciskając dłoń na męskim barku, by przekręcić go na bok a potem na plecy; by objąć go udami, przygnieść swoim ciałem, przejąć kontrolę nad dalszą częścią rozpaczliwej nocy. Jeśli miała cierpieć, jeśli miała szukać w jego ramionach zapomnienia, jeśli miała znaleźć w nim echo innego mężczyzny - chciała rozpadać się w nicość na własnych warunkach, pozwalając spalić się na popiół w histerycznych i beznadziejnych próbach oswojenia samotności.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Kuchnia [odnośnik]06.09.17 22:56
Choć starałem wmówić sobie, że jest inaczej, myśl o tym, że jestem największych głupcem tego świata budziła mnie co rano, gdy otwierałem oczy w dziwnie za dużym i za pustym łóżku. Byłem szaleńcem dążącym do własnej autodestrukcji postanawiając wrócić właśnie tutaj. Byłem pewnie też głupcem, sądząc, że mogę tu żyć tak jak kiedyś. Kiedy ten pomysł był tak absurdalnie nierzeczywisty, ze gdy wieczorem kładłem się do łóżka, nie mogłem zapytać siebie po co to wszystko?
Przecież nie dla Ciebie. Odpuściłem już dawno, lata temu, gdy wyszłaś przez drzwi. Gdy zostawiłaś na oboje na pewną śmierć powodowaną głodem, uzależnieniem od drugiej jednostki. Byliśmy uzależnieni.
A jednak przyszłaś dziś do mnie. Jak ćpun zbawiony jedną ostatnią dawką śnieżki. Jak alkoholi, obiecujący, że to jego ostatni kieliszek. Każde z nas wpierało sobie, że zwalczyło swój nałóg, wyzbyło się go. A jednak uzależniony pozostawało się przez całe życie, a czas abstynencji nie mógł przecież trwać wiecznie, gdy w czystej postaci narkotyk znajdował się na wyciągnięcie ręki.
Nie kwestionowałem już tego po co przyszłaś. Chciałaś tak jak ja na chwilę zaspokoić głód, pustkę ziejącą wewnątrz, nie licząc się z konsekwencjami ponownego odstawienia specyfiku, który zatruwał życie. Nie mogłem kwestionować, bo oto dostawałem swoją działkę. Dolę, o której śniłem po nocach niezmiernie wyciąganych z nich twoim wspomnieniem. I nie chciałem kwestionować, bowiem wtedy mógłbym znaleźć wymówkę by przestać. A przecież dałem ci wybór, a ty wybrałaś właśnie mnie, właśnie dzisiaj. Nawet, niźli miało się to więcej nie powtórzyć.
Ciekawiło mnie, jak czujesz się depcząc po zgliszczach naszej przeszłości. Ja opuściłem to miejsce z wyboru. To opuściłaś je, porzucając mnie. Czy pamiętałaś nadal dokładnie ułożenie każdego z mebli? Czy pamiętałaś miękkość materiału, w który obity był fotel w salonie. Czy wysokość łóżka nadal była dla ciebie znajoma?
Zawsze byłaś panią własnego losu, czyż nie? Nie dającą się usidlić samicą niebezpiecznego gatunku, zbierającą się do ucieczki, gdy poczujesz się zbyt pewnie – zbyt dobrze. Dokładnie tak, jakby twoja jednostka nie potrafiła zaakceptować jednej prostej prawdy – że należało ci wszystko co dobre, należało ci się wszystko co pewne, tak samo, jak należała ci się wolność i tylko idiota próbowałaby cię tego pozbawić. Nieszczęśliwie dla siebie, byłaś swoim własnym katem.
Nie mogłem się powstrzymać, choć chciałem zamknąć wszystko w ramach napędzanego pożądaniem i próbą zaspokojenia pustki aktu, spod moich dłoni wymykały się czułe gesty, a moje ciało, kompletnie wbrew mnie powracało do starych przyzwyczajeń.
Rozbierałem cię powoli, dokładnie tak, jak wcześniej. Tak samo prowadziłem cię spokojnie i pewnie by potem pchnąć się na łóżko, tylko lekko zdradzając rosnące podniecenie. Widziałem, że płaczesz, ale tym razem nie płakałaś już przeze mnie – nawet ty kiedyś musiałaś wyrzucić wszystko ze środka, czyż nie?
No, już Deirdre, sama tego chciałaś. Oboje wiedzieliśmy że nic z tego dobrego nie będzie. Tak samo, jak nic dobrego nie wyszło z nas. A jednak coś magnetycznie ściągało nas ku sobie, kusząc by wpaść ponownie w ramiona okrutnej śmierci. Dłoń ruszyła powoli, badając ciało, które przecież znała na pamięć. Każde jedno zagięcie, każdą jedną krzywiznę, którą umiłowałem, które przez jakiś czas mogłem nazywać swoimi.
Znów miałem twoje usta na własność, choćby na tę jedną chwilę, wypijałem mój własny kieliszek wina, brałem kolejną porcję śnieżki wiedząc, że rankiem znów napotka mnie mój stary znajomy – głód.
Ale nie miało to znaczenia, bowiem ostatnio nie powiedzieliśmy sobie żegnaj, a jedynie niewerbalne do widzenia. A należało nam się to. Mnie. Chociaż podświadomie czułem, tak samo jak w galerii, że to jedno z pierwszych wielu spotkań które przyjdzie nam odbyć. Dziwne irracjonalne uczucie, że coś jeszcze na nasz czeka kłębiło się gdzieś w środku nieustannie. W końcu dołączyłaś do mnie oddając pieszczotę. Drobne dłonie w końcu przestały bezczynnie leżeć, by odnaleźć swoje miejsce na mnie. Zaskoczyłaś mnie, wymuszając zmianę pozycji, ale poddałem się temu pozwalając ci prowadzić. Lekkie zaintrygowanie zaczaiło się na dnie tęczówek, ale nie roztrząsałem tego teraz. Dłońmi znaczyłem terytorium twojego ciała, dotykając miejsc o których nie dane było mi zapomnieć. Oddając się szaleńczemu, starczeńcemu pędowi ciągnącemu nas oboje na śmierć w okrutnych mękach. Ale to nie miało teraz znaczenia. Nie kiedy wyglądałaś tak pięknie, gdy księżyc oświetlał leniwie zarys twojego ciała. Nie, gdy krew krążyła szybciej szumiąc w uszach. Nie, gdy wspólny rytm dawno przerwanego tańca rozbrzmiał na nowo w akompaniamencie nowych ran i dawnych strat. Nie, kiedy przez chwilę samotność odeszła odgoniona marą przeszłości. Naszej przeszłości. Spełnienie przyszło w wielu wymiarach i gdy zasypiałem obok ciebie, pewien że wymkniesz się zaraz, wiedziałem też, że tą noc prześpię spokojnie.
Obudziły mnie pierwsze promienie zachmurzonego słońca i w pierwszym momencie byłem pewien, że nadal śnię, gdy twoja sylwetka zamajaczy obok mnie. Ale z każdą sekundą sen przybierał na realności i nie było mowy o pomyłce. Odgarnąłem ciemny pukiel z twojego czoła i założyłem go za ucho, tylko przez chwilę zawieszając się z zamiarem podniesienia z łóżka. Kilka sekund później, byłem już w kuchni wstawiając wodę w czajniku na jednym z palników, na drugim ustawiając patelnię. Słońce wychyliło się bardziej śmiało, a ja nie mogłem powiedzieć, bym miał zły humor. Jedna z szafek nadal skrywała niezrównane ze sklepowymi powidła z truskawek i dzikiej róży. Dwa parujące kubki powędrowały na stół, a gdy odwróciłem się z talerzami stałaś już w progu kuchni. Zatrzymałem się w pół kroku, by zaraz podjąć wędrówkę ku krzesłu, ustawiłem talerze na stole i usiadłem spoglądając na ciebie. Musiał cię zbudzić szmer, zawsze cię budził. Przesunąłem w twoim kierunku talerz skrywający tosty pod przykryciem z magicznego przetworu babci Lovegood.
- Zjedz, Deirdre. – to i tak niczego nie zmienia, wiem. Mówiło dodatkowo moje spojrzenie, świadomość świeciła w nich. A ja, mimo wszystko miałem wrażenie, że dziś mogę wziąć oddech głębszy niż wczoraj.


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874
Re: Kuchnia [odnośnik]07.09.17 13:46
Igranie z czasem, próba odwrócenia go, wskrzeszenia przeszłych wydarzeń, przewidzenia tego, co nastąpi, wszystko to zawsze wiązało się z potwornym ryzykiem. Destrukcja pewnych stałych elementów stawała się więcej niż pewna, a napięte wstęgi zależności, łączące wskazówki zegara, zrywały się niezwykle łatwo, mogąc pogrążyć teraźniejszość w koszmarnym chaosie. Deirdre doskonale o tym wiedziała, ciekawiły ją badania dotyczące wpływu magii na czas, na zaginanie go i odkształcanie przy pomocy czarów, lecz nie sądziła, że powrót do przeszłości okaże się aż tak bolesny. Przyszła tutaj w desperackim poszukiwaniu ukojenia, wręcz zwierzęco przerażona tym, co utraciła, skazując się na samotność, lecz zamiast delikatności otrzymała tylko kolejne ciosy, rozżarzone pręty wciskane w pięknie zabliźnioną ranę. Dokonała przecież idealnego cięcia, z chirurgiczną precyzją zrywając narzeczeństwo na kilka tygodni przed ślubem. Pieczołowicie zaplanowała każdy ruch, a gdy opuściła mieszkanie przy Horizont Alley, zrobiła to na dobre. Dokonała ostatecznego wyboru, nie rozdrapując głębokiego rozcięcia, pozwalając mu się zaleczyć, zamknąć: czysto i teoretycznie bez śladu. Świetlista szrama, przebiegająca przez środek serca gwałtownie pękła, zalewając ją potokiem gorącej krwi; miała wrażenie, że wypełnia jej usta, cieknie z nozdrzy, że cała lepi się od gwałtownego ataku, który zadała sobie własnoręcznie. Z taką samą drobiazgowością, z jaką dbała o zabliźnienie tkanki, właśnie ją rozszarpywała - osiągając cel. W momencie, w którym pocałunki Sauveterre przybrały na sile, zapomniała o tęsknocie, zapomniała o świeżym żalu i rozpaczy - na scenę niedopracowanego melodramatu przebiły się dawne tortury, odzyskujące świetność. Lata rozłąki kumulowały się w cierpieniu, słone łzy mieszały się ze słodyczą ust, a mocne ręce dotykały ją tak, jak kiedyś, jak za czasów szczęścia, na które nigdy nie zasłużyli. Zapomniana bliskość parzyła, była niewygodna, przynosiła jedynie dyskomfort, pogłębiając przepaść między przeszłością a przyszłością, jaką sobie naiwnie wymarzyli. Znów znajdowała się z nim, przy nim, w jego ramionach, tuż przy gorących ustach, łagodnych dłoniach i lśniących w półmroku oczach. Miała wrażenie, że od dawna nie zrobiła sobie tak potwornej krzywdy - i że było to jedyne rozwiązanie, jedyny huragan, który mógł odwrócić jej uwagę od zaklętej w ostatnich dniach goryczy. Już nie płakała, oddając pieszczotę mocniej, niż kiedyś, bardziej zdecydowanie, instynktownie podążając za przyjemnością, którą znała tak dobrze i która, jednocześnie, wydawał się wręcz bluźniercza. Zostawiła jednak za sobą zdrowy rozsądek, nie tworząc nowych wspomnień a topiąc się w tych już raz przeżytych, ponownie znajdując się w narzeczeńskiej przeszłości, pozwalając sobie na zachłyśnięcie się słoną wodą zalewających ją fal emocjonalnego bólu rozszarpywanej historii i spełnienia.
Uspokajającego i tak bliskiego wyraźnej przeszłości, zamkniętej w czterech ścianach ich domu, że odpłynęła w sen, bez koszmarów, bez nerwowego czuwania; sen trwający zaledwie kilka sekund, a przynajmniej tak się jej zdawało, gdy otwierała gwałtownie oczy, wpatrzona w jasną ścianę pomieszczenia. Wiedziała, że Sauveterre nie było już obok, znała ułożenie materaca i jego równowagi na pamięć; znała też, w końcu widoczne w promieniach poranka, proste meble, lampkę nocną z przepaloną żarówką, zapach pościeli, szorstkie włosie dywanu, na który zsuwała nogi, powoli podnosząc się z łóżka. Nie powinna zostawać na noc, ale ze zdziwieniem obserwowała, że nie czuje ani zawstydzenia ani złości. Właściwie - nie czuła niczego, była pusta, wczorajsze emocje zniknęły: widocznie dawny sposób na radzenie sobie z rozpaczą działał; uczuciowa śmierć była znacznie lepsza od intensywnych tortur. Znajome miejsce raziło w oczy, wczorajsza szata, którą wciągała na siebie powoli, pachniała dymem i deszczem - działa mechanicznie, bezmyślnie, nie zatrzymując się nawet w momencie, w którym Mroczny Znak zniknął pod czarnym materiałem. Nie wiedziała, czy Apollinare zauważył tę plugawą ozdobę, czy skojarzył ją z ostatnimi wydarzeniami, czy tatuaż cokolwiek zmieniał - nie widziała w nim zagrożenia, już nie, dyskomfort związany z jego powrotem do Londynu także zniknął, pozostawiając ją dziwnie wychłodzoną: pierwszy raz od dawna przeszywający ciało chłód był wyczuwalny i nieprzyjemny. Zapinając suknię zerknęła w bok; zazwyczaj opuszczała sypialnię w jego koszuli lub nago, wiedziona ku kuchni zapachami i tęsknotą, teraz przekraczała próg całkowicie ubrana, bez uśmiechu na bladej twarzy.
Nie powitała go w żaden sposób, spoglądając na mężczyznę prawie bez emocji - tylko w czarnych oczach mógł czaić się pewien rodzaj zrezygnowanego smutku. Powinna wyjść od razu, odwrócić się i zniknąć, jak wtedy, ale nie zrobiła tego. Nie czuła strachu, nie czuła niepewności, nie czuła tęsknoty - jedynie ciało piekło ją od wspomnienia jego łagodnego dotyku, tak nieznanego i przynoszącego więcej bólu od fizycznych tortur. Przez chwilę stała w bezruchu, by finalnie zająć miejsce przy stole. W milczeniu sięgnęła po chrupiącego tosta, łapiąc go w pół: w domu zazwyczaj jadła rękami, zrelaksowana i nie kłopocząca się zasadami etykiety. Uniosła kawałek do ust i ponownie spojrzała prosto w błękitne oczy Apollinare'a. To nie miało znaczenia, powrót do przeszłości nie przyniósł ze sobą żadnej zmiany a Deirdre nie traktowała spędzonej razem nocy jako próby uspokojenia nieistniejących wyrzutów sumienia. Nie potrzebowali pożegnania. Nie potrzebowali klamry. I tak nie uratują ich one przed cierpieniem, była tego gorzko pewna. Zjadła śniadanie w milczeniu, czując się jakby wizytowała martwy dom, grobowiec z idealnie odwzorowaną aurą pełnego życia mieszkania - siedząc tuż przed zadowolonym duchem. Czuła jego spokój i w jakiś sposób go od niego przejmowała. Oblizała słodkie od dzikiej róży palce i wytarła je w ten sam komplet serwetek, jaki pamiętała sprzed lat.
- Przykro mi - powiedziała tylko cicho, tylko z pozoru bezsensownie, nie będąc pewna, czy są to przeprosiny, a jeśli tak: czy przeprasza jego czy samą siebie. Powoli wstała z krzesła i po raz ostatni omiotła pustym spojrzeniem kuchnię, zatrzymując spojrzenie na siedzącym za stołem mężczyźnie. Powinna się pożegnać, tym razem tak, jak na to zasłużył, ale jej usta nie ułożyły się ani w łagodny uśmiech ani w zapowiedź wzniosłych słów. Wystarczył wzrok, niewerbalne porozumienie, jakie nie umarło razem z nimi na przestrzeni lat. Wsunęła ręce głębiej w kieszenie szaty, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni a potem z mieszkania, ani razu nie oglądając się za siebie.

| ztx2


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Kuchnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach