Wydarzenia


Ekipa forum
Poddasze
AutorWiadomość
Poddasze [odnośnik]06.08.17 18:48

Poddasze

Poddasze zagospodarowane jest kilkoma pomieszczeniami gospodarnymi oraz jeszcze jednym pokojem gościnnym - skromniejszym od pozostałych, ale nie pozbawionym elegancji. Podłogi kryją arabskie, delikatne tkaniny, okryte prostym, przesuwanym baldachem łoże znajduje się niedaleko wyjścia na nieduży balkonik, z którego rozciąga się widok na szumiące w pobliżu morze. Skromny sekretarzyk zdobi zabytkowy wazon oraz lustro pamiętające czasy napoleońskie; zamiast wysokich, niepraktycznych przy skośnym dachu szaf, w pokoju znajduje się kilka głębokich kufrów wyścielanych aksamitem. Trzy krzesła, obite miękkiem szkarłatnym jedwabiem, otaczają rzeźbiony okrągły stolik, na którym ustawiono srebrną rzeźbę najeżonego kolcami różanego drzewa.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Poddasze Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Poddasze [odnośnik]11.08.17 13:55
11 maja

Na szybko podjęte w Wenus decyzje nie pozwoliły mu przeanalizować tej sprawy i zastanowić się nad jej konsekwencjami - nie zwykł jednak rzucać słów na wiatr. Przyprowadzenie Deirdre tutaj, na Wyspę Sheppey, było jedynym rozsądnym rozwiązaniem, nie mógł jej przecież ugościć u siebie, na dworze, pod nosem Evandry i starego nestora. Dawno go tutaj nie było, ostatni raz zapewne latem zeszłego roku. Pod ścianami kłębiły się pajęczyny, a zatęchłe powietrze w środku pachniało starością, zdążył to dostrzec w przeciągu tych upojnych, eterycznie ulotnych chwil, które spędzili razem w łaźni, zmywając z ciał zakrzepłą krew - krótko po tym, jak wrócił już do siebie, przysłał tu skrzata. Przez noc powinien zdążyć się uwinąć z doprowadzeniem wnętrz do połysku i zadbania o wygodę jego kochanki, Deirdre potrzebowała świeżych pościeli i posiłku. Willa mieściła się na odludziu, z dala od cywilizacji, mugolskich domów, niechętnych gapiów; przepełniona ciszą i spokojem zawsze była perfekcyjnym miejscem na odpoczynek. Wątpił, żeby jego matka - bez ojca - zdecydowała się na wycieczkę tutaj, a jeśli, będzie to musiała przełknąć. Willa należała już do niego i mógł zrobić z nią wszystko, na co miał ochotę. Nie zdążył o niczym napomknąć siostrom, tym się jednak nie martwił, Evandra zaś o tym miejscu nie miała okazji się dowiedzieć. I raczej już się nie dowie. To nawet miało szansę zadziałać w ten sposób.
Powrócił dopiero następnego dnia, późnym wieczorem. Rezerwat wciąż pogrążony był w chaosie, a na jego prawym przedramieniu lśniło świeże, bolesne oparzenie - eksponował je podwinięty pod samo ramię rękaw czarnej szaty. Nikt i nic nie panowało dzisiaj nad smokami - zachowywały się dziko, inaczej, całkowicie nieprzewidywalnie. I choć próbował robić dobrą minę do złej gry, zdawał sobie sprawę z tego, że ledwie otrzymał moc rządzącą w swoje ręce, a już całe jego dziedzictwo, wszystko, co jego rodzina posiadała od pokoleń, co od pokoleń pielęgnowała i wystawiała na piedestał własnej chwały, pogrążyło się w ruinie. Nie mógł nic zrobić - być może - a być może mógł się na to lepiej przygotować. To nie miało żadnego znaczenia, ród był na niego wściekły, a on sam się dziwił, że jeszcze nikt nie odrąbał mu za to wszystko głowy. Musiał doprowadzić ten chaos do porządku - choć chaos zaogniały moce znacznie potężniejsze od tych, które sam posiadał i choć były to moce, których nie rozumiał i pojąć nie potrafił. Evandra wciąż się nie przebudziła, nie był nawet pewien, czy miała szanse przeżyć - doskonały początek małżeństwa. A matka wciąż nie wyszła z komnaty, przytłoczona żałobą po głowie rodziny. Świat płonął, a w tym ogniu dodatkowo stanął na głowie, jak w zamkniętym domu wariatów mogli próbować szukać nieistniejącego ładu. Tlił papierosa nad brzegiem morza, idąc wzdłuż podmokłego piasku. Do rezydencji nie było łatwo się dostać, brak kominka wewnątrz był całkowicie celowy  - nikt nie chciał w środku nieproszonych gości. Wiatr targał jego włosy i poły haftowanego srebrem płaszcza, spojrzał na niebo  -  słońce zachodziło, a ciemne chmury zwiastowały kolejną nawałnicę. Oby lżejszą, niż poprzednie, nadchodził koniec świata: po siłach natury można się było spodziewać już dosłownie wszystkiego. Lekko zagrzmiało, kiedy wciąż wpatrywał się w leniwie napływające po sobie spienione fale podmywające brzeg, powinien być ostrożniejszy - pierwsza burza odnalazła go na otwartym polu. I prawie zabiła.
I zabiła Myssleine.
Wypuścił w bok gęsty kłąb dymu, samemu nie wiedząc, ile czasu tam spędził. Ruszył dalej w kierunku willi; drzwi na balkon przy poddaszu były otwarte, a przy kutej, zdobionej barierce dostrzegał sylwetkę otuloną welonem czarnych jak noc włosów, szarpanym przez coraz silniejszy wiatr. Nie był pewien, czy go zauważyła, dzieliły ich gęste korony drzew. Cisnął niedopałek w wodę, nim wszedł w głąb ogrodów, by przedostać się do bocznego wejścia. Bez słowa, bez zapowiedzi, bez refleksji - przychodził w końcu do siebie. Od progu rozejrzał się po wnętrzu, rzeczywiście było już czystsze, choć wciąż nie wyglądało, jakby ktoś tutaj mieszkał. Deirdre nie miała przy sobie zbyt wielu rzeczy - naprawdę nie posiadała nic? Musiała wcześniej gdzieś mieszkać. Podszedł bliżej stołu, na którym leżał czarnomagiczny traktat i przesunął dłonią wzdłuż okładki, zerkając na tytuł. Nie mógł wiedzieć, czy położyła go tutaj Deirdre, czy leżał tutaj przez rok  - czy może to Prymulka przełożyła go w trakcie sprzątania. Nie śpieszył się, nie miał po co - skierował się wzwyż schodów, wiedząc już, gdzie jej szukać. Nie wyznaczył jej komnaty, oprócz niej i tak nikt tutaj nie mieszkał - i wbrew pozorom nawet nie znał jej na tyle dobrze, by wiedzieć, która najbardziej przypadnie jej do gustu. Instynktownie zatrzymał się w progu sypialni na poddaszu, przy półuchylonych drzwiach, odruchowo i bezwiednie unosząc zaciśniętą pięść, by w nie zapukać. Dłoń zatrzymała się jednak w ruchu, kiedy uświadomił sobie, gdzie jest i dlaczego - lekko pchnął drzwi, otwierając je szerzej i rozglądając się po wnętrzu. Pościel wyglądała na używaną, ale i tutaj nie trzymała zbyt wielu swoich rzeczy. Bez słowa minął pomieszczenie, wychodząc na balkon, odruchowo wpierw unosząc wzrok na czerniejące niebo, dopiero później  - uchwyciwszy nim kochankę. Szedł cicho, ale przecież nie skradał się - usłyszenie go nie było dla niej wyzwaniem, a on nie uświadomił sobie wcześniej, że być może powinien ją wcześniej ostrzec. Dłoń zaciśnięta na różdżce przypomniała mu, że Deirdre nie była przyzwyczajona do bezpiecznych miejsc - willa Rosierów bez wątpienia takim była. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko, Czarna Orchidea mieszkająca tutaj wciąż brzmiała jak sen. Może zły, może dobry. Jeszcze nie był pewien.
- Zanosi się na burzę - stwierdził bez emocji, na powitanie. Podszedł bliżej niej, otaczając ją ramieniem; nie w uścisku, jego dłonie objęły kraniec delikatnej barierki, zakleszczając ją w pułapce. - Rozgościłaś się?



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]11.08.17 17:25
A więc to nie był sen.
Krew, woda kolońska, opium; potem lodowaty wiatr, zapowiadający burzę, kurz i specyficzny, oszałamiający zapach morza, targanego wysokimi falami. Czerwień baldachimu nad łożem w Wenus, czerń nocy i białe ściany, wyłaniające się spomiędzy drzew. Jęk przyjemności, zastąpiony drżącą ciszą niepewności - a potem ciszą spokojną, typową dla opuszczonych, dawno nieodwiedzanych miejsc. Przed oczami Deirdre przesuwał się kalejdoskop bodźców, żywych wspomnień, mieszających się w chaotyczny obraz - jakby znów stała się ofiarą anomalii, rzucona w nieznane przez potężną moc. Tylko szorstkie dłonie pozostawały te same, mocne, poznaczone odciskami, które znała już niemal na pamięć; wyszarpywały ją z Wenus, wyprowadzając dalej, w obce miejsce, odległe od wszystkiego, co kiedykolwiek poznała. Dała się poprowadzić, biernie, posłusznie, czując się tak, jakby unosiła się na wysokich falach, bezradna wobec bezkresu morza - nie była jednak przerażona. Ani gdy przekraczała próg Białej Willi, ani potem, gdy została w niej sama, ani nawet wtedy, gdy po raz pierwszy obudziła się w nowym miejscu, gwałtownie podnosząc się na jasnych poduszkach.
To nie był sen.
Nie znajdowała się w Wenus. Nie znajdowała też się w żadnej z dziesiątków stancji, które wynajmowała w ciągu ostatnich lat, a pokój, po którym właśnie się rozglądała, był dwukrotnie większy od całych dotychczasowych mieszkań. Leżała na środku dużego, wygodnego łoża, w miękkich pościelach pachnących nowością i różami, a obok niej, stała drewniana taca, zastawiona talerzami z przygotowanym śniadaniem.
Po raz pierwszy od kilku tygodni nie obudził jej koszmar - a zapach świeżo zmielonej kawy i wypieczonego pieczywa. Zdrętwiała, wpatrując się w ten niedorzeczny obraz, roztaczający się przed jej oczami. Parująca filiżanka, równo złożone serwety, półmisek francuskich przysmaków; bogato zdobione drzeworytami skosy dachu, ręcznie rzeźbiony sekretarzyk, lustro w inkrustowanej ramię, kufry o złotych zamknięciach i - wysokie okno, otwarte na oścież, wpuszczające do środka mocny zapach bryzy. Śnieżnobiała firana kołysała się w podmuchach wiatru, raz po raz zahaczając o stojący nieopodal stolik, zsuwając z niego...jej różdżkę?
Drgnęła gwałtownie. Dopiero w tej chwili zorientowała się, że zasnęła, nie mając przy sobie jakarandowego drewna. Zasnęła spokojnym, głębokim snem, jakby znajdowała się w znanym i bezpiecznym miejscu - a przecież tak nie było. Nie miała pojęcia gdzie dokładnie się znajduje i chociaż ufała Tristanowi - ileż razy powtórzyła to w ciężkiej atmosferze Wenus? - to nie ufała temu, co ostatnio działo się z czarodziejskim światem. Zgrabnie wstała z łóżka, sięgnęła po różdżkę i gdy już zacisnęła na niej dziwnie mrowiące palce, zobaczyła kolejny dowód na realność wczorajszego wieczoru. Obydwa nadgarstki zdobiły ciemnofioletowe, podbite purpurą obręcze; dowody na istnienie rąk na tyle silnych, by spętać smoka - i unieruchomić nieposłuszną kobietę. Rozprostowała kilka razy dłonie, coś dziwnego działo się z czuciem na opuszkach palców, lecz poza wątpliwie estetycznym oznaczeniem własności - nie ucierpiała. Rozcięcia na nogach okazały się na tyle płytkie, by - dokonane niemagicznym sposobem - zdążyły zagoić się przez cały...dzień? Noc? Nie wiedziała, jak długo spała - pokój na poddaszu pozbawiony był zegarów, a ciemne chmury, zasnuwające niebo, nie pozwalały przebić się przez nie promieniom słońca. W sypialni panował rześki chłód, owiewający nagie ciało Deirdre, odbijające się w lustrze. Zerknęła w nie, jedna rama obejmowała jasną plamę skóry, druga - bezkres ciemnego morza, widocznego zza wykutych barierek.
To musiał być sen.
Kochała nieokiełznane fale, strome klify, ostry, wilgotny piasek, przecięty wyrzucanymi przez sztorm wodorostami i kawałkami drewna - i właśnie to zobaczyła, gdy wyszła na niewielki balkon, z którego rozpościerał się widok na otoczenie willi. Samotnej. Odseparowanej od brzegu, otoczonej gęstym lasem; jednocześnie kojąco cichej i aż huczącej od uderzających miarowo o klify fal.
Ten szum towarzyszył jej cały dzień, zlewający się godzinami w przedpołudnie i popołudnie; jakby czas się zatrzymał, jakby na zawsze została zaklęta pod pochmurnym niebem, bezpieczna pod dachem przestronnej willi, daleka od zostawionych za sobą zgliszczy dotychczasowego życia.
Powoli przypominała sobie wczorajszy wieczór, duszne wnętrze łaźni, słone ciało Tristana, brak rzeczowych pytań - i brak konkretnych odpowiedzi. W momencie, w którym się mu poddała, przestała się ich domagać, pokornie przyjmując jedną wielką niewiadomą, wypełniającą każdy następny pokój Białej Willi, przez który niepewnie przechodziła, badając nowe wnętrze. Schodziła po szerokich schodach, mijała gabinety, przeglądała się w lustrach zdobiących ściany opustoszałych sypialni - na dłużej zatrzymała się dopiero w jasnym salonie. Do tej pory poruszała się po budynku jak duch, obserwując, lecz nie zostawiając po sobie żadnych śladów - nie kusiły ją ani przepastne szuflady ani potężne garderoby ani nawet dębowe biurka, mogące skrywać najcenniejsze sekrety, musiała jednak ulec pokaźnej biblioteczce. Wspięła się na palce, ściągając z wysokiej półki jeden z ciężkich, starych woluminów - zdawał się emanować szarą mgłą, przyzywać ją ku sobie, drażnić nieco skórę, naznaczoną Mrocznym Znakiem. Nie myliła się, już pierwsze stronice zachwyciły ją krwawymi rycinami i pieczołowicie, naukowo opisanymi klątwami. Usiadła na brzegu wygodnej kanapy, przeglądając w zapamiętaniu księgę, pobieżnie, lecz z rosnącym zaciekawieniem. Drewniana obwoluta podrażniała siniaki na nadgarstkach, ale Deirdre odczuwała jedynie intelektualny dyskomfort - części zapisów po prostu nie rozumiała; dotyczyły one zwierząt, potężnych czarów związanych z mocą magicznych stworzeń, o których nie miała najmniejszego pojęcia. Zamknęła traktat niezadowolona, odkładając go na stolik; salon wydawał się znacznie ciemniejszy, a odgłosy dobiegające z zewnątrz: groźniejsze - podczas jego przeglądania zapomniała o tym, gdzie się znajduje a rekonesans całego domu musiał zająć jej wiele godzin.
Zgłodniała. Czy w ogóle skosztowała przyniesionego jej rano - a może obudziła się dopiero popołudniu? - śniadania? Traciła kontakt z rzeczywistością, czas, po raz pierwszy od wieków nieujęty w sztywne ramy zobowiązań, przeciekał jej przez palce. Powoli wróciła na górę; chrupiący rogalik był już zimny, gdy kruszyła go na drobne kawałki, wsuwając go do ust, zdziwiona intensywnym smakiem. Nie pamiętała tych uczuć, ssącego głodu i...przyjemności z jedzenia, niepochłanianego jedynie z fizycznego przymusu, a niosącego ze sobą rozkoszne doznania. Miękki, maślany, podkreślony nutą słodkiego nadzienia - oblizała palce z malinowej marmolady, ponownie przystając przy oknie - nie mogła napatrzeć się na morze. Nie mogła uwierzyć w tą gwałtowną zmianę. Nie mogła uwierzyć, że to nie był sen.
Ciągle była naga. Robiło się chłodniej. Jej szata, w której tu przyszła, zniknęła - z tego, co pamiętała, zrzuciła ją w łaźni, i podejrzewała, że skrzat mógł uznać brudny, tani materiał za śmieć. Na dole widziała wiele szaf, zapewne skrywających cuda od najlepszych projektantów, ale nawet nie pomyślała, by do nich zajrzeć - schyliła się za to nad jednym z kufrów, otwierając ciężkie wieko. Ustąpiło bez problemu a ze środka prawie wysypały się ubrania. Suknie. Ciężkie, w złocie i czerwieni, z bufiastymi rękawami i kosztownościami wszytymi w pas - Deirdre prawie natychmiast wcisnęła je do środka, zatrzaskując kufer. Nałożenie na siebie niedorzecznie bogatego stroju nie wchodziło w rachubę; sięgnęła do drugiej skrzyni, tym razem znajdując ubrania dużo prostsze: czyżby dla służby? Kilka podobnych fartuchów, wyraźnie znoszonych peleryn i dwie szare sukienki. Wyjęła jedną z nich, mniejszą, i wsunęła na siebie przez głowę. Materiał sięgał ziemi i został zaprojektowany na kogoś nieco mocniej zbudowanego; smukła sylwetka Deirdre niknęła w jasnym ubraniu, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Nie zapinała nawet kilku guzików, zdobiących dekolt, ani nie podwijała przydługich rękawów. Nie przyszło jej do głowy, żeby się wystroić - potrzebowała jedynie cieplejszego okrycia. Wiatr wiał coraz silniej; ponownie podeszła do okna, chcąc je zamknąć, lecz kątem oka zauważyła ruch na granicy plaży. Mocniej ścisnęła w dłoni różdżkę, drętwiejąc tuż przy balustradzie - wpatrywała się uważnie w ciemną plamę, nabierającą w końcu znajomych kształtów. Tristan.
Zdradzieckie serce zabiło szybciej - nie powodowane rozczuloną ckliwością a niepokojem, nagle tężejącym w żyłach. Była przekonana, że dziś się nie spotkają; że pojawi się w willi niesiony kolejnym kaprysem, może pojutrze, może za kilkanaście długich dni. Wiedziała, jak wiele ma obowiązków i choć nie mogła znać wszystkich jego problemów, to te, o których czytała w gazetach i słyszała w murach Wenus, wystarczyły, by pojęła, w jak ciężkiej znajduje się teraz sytuacji.
Nie była przygotowana na to spotkanie. Obserwowała, jak wysoka sylwetka mężczyzny znika w podcieniu werandy, lecz nie ruszała się z miejsca, zastygła tuż przy balustradzie okalającej balkon, ignorując gwałtowny zalew złośliwych podszeptów. Czyż nie powinna radośnie wybiec mu na spotkanie, by przywitać go w odpowiedni sposób? Czyż nie powinna rzucić się mu do stóp w podziękowaniu za łaskę, jaką ją obdarzył? Czyż nie powinna się postarać - ułożyć długie włosy w ulubioną fryzurę, wsunąć na siebie cienki peniuar, przywdziać na twarzy tęskny uśmiech? Robiło się jej mdło od tych powinności, na szczęście zagłuszonych głośnym szumem fal - i odgłosem kroków.
Nie zapowiedział się w żaden sposób, nie zastukał nawet do drzwi - oczywiście. W odróżnieniu od niej, był u siebie, lecz wcale nie czuła się niekomfortowo. Cóż miała do ukrycia? Nie posiadała niczego, oprócz różdżki zabrała ze sobą czarną szatę - obecnie zagubioną - i ciężką sakwę pełną narkotyków, leżącą na stoliku nocnym. Tylko tyle, lecz nie czuła się przez to obco - w mieszkaniu Mii nie zostawiła nic, po co warto byłoby wrócić. Ulubiony porcelanowy kubek, zdjęcie rodziców, droga suknia, przybory do włosów, magiczne figurki - nie miała żadnej z tych rzeczy; żadnych sentymentów, żadnych wspomnień; przemierzała życie niczym nomada, z miejsca na miejsce przenosząc tylko samą siebie. Nie potrzebowała nic więcej.
Zerknęła w dół, na dekolt rozpiętej sukni - może jednak przydałaby się bielizna. Zacisnęła palce na srebrnych guzikach, kończąc umoralnianie stroju akurat w momencie, w jakim poczuła za sobą twarde ciało. Zignorowała chęć odwrócenia się przodem; nawet nie drgnęła, gdy znalazł się jeszcze bliżej, odgradzając mocnymi ramionami drogi ewentualnej ucieczki. Tak, zbliżała się burza, kolejna nawałnica, dotykająca ich pierwszymi, lodowatymi podmuchami: czarne włosy Deirdre musiały smagać go po twarzy. Może powinna je związać, przypodobać mu się; może powinna powitać go na kolanach, wygłodniała i przejęta. Może. Znała się na obowiązkach dziwki, nie... kochanki? Utrzymanki? Faworyty?
Kim miała dla niego być - a może raczej czym? Tymczasową własnością, ulubionym zwierzątkiem trzymanym w złotej klatce, do momentu, w którym przestanie dostarczać rozrywkę a stanie się zbędnym ciężarem?
Drgnęła lekko, lecz nie odsunęła się w bok; schowała tylko różdżkę za pas sukni- ciało samo zdradziecko podążyło za instynktem; niby od niechcenia otarła się o jego biodra a posiniaczone ręce zacisnęły się na barierce tuż obok męskich dłoni. Błysnęła obrączka. Czy powinna dopytać o zdrowie Evandry? Czy mogła o to zapytać? Denerwowała ją ta niepewność. Wystarczyło kilka sekund w towarzystwie Tristana, by z sennego spokoju wprowadzić ją w stan czujnej gotowości i frustracji.
- Będziemy teraz rozmawiać o pogodzie? - odparła w podobnym tonie, ironicznie pytając jednak o coś więcej; o to mityczne teraz - być może  wybrukowane wzmocnionymi konwenansami, być może: ich zupełnym brakiem. Odetchnęła głęboko, uwielbiała smak powietrza tuż przed burzą, elektryzującą zapowiedź zniszczenia, wyczuwalną w każdym zaczerpniętym hauście. -
Pożyczyłam jedną z sukien - odpowiedziała spokojnie, mimowolnie akcentując pierwsze słowo z pewnym...zażenowaniem. Nie rościła sobie żadnych praw, nie wymagała i nie oczekiwała niczego, zamierzając sprawić jak najmniej niedogodności, których wizja ciążyła nad głową boleśniej od świszczących, burzowych chmur. - To dom twojej rodziny? - spytała retorycznie; wiedziała, że tak, każdy kąt willi przypominał o pochodzeniu jej właścicieli, ale ponownie: pytała o coś więcej. Dalej patrzyła przed siebie, z wzrokiem utkwionym w nadchodzącej chmurze - jeszcze nie widziała oparzeń pokrywających jego rękę, jeszcze nie spojrzała mu w oczy; bunt, szacunek...czy może raczej niepewność, czy ujrzy w brązowych tęczówkach to samo, co wczorajszej nocy?


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Poddasze [odnośnik]13.08.17 11:57
Burzowe niebo przyciągało jego zahipnotyzowane spojrzenie; czerniało, a wzdłuż chmur wtem rozciągnęła się obszerna, długa pajęczyna poplątanych piorunów; dopiero po chwili dotarł do nich ogłuszający łomot gromów. Wicher wzmógł się mocniej, palce Tristana objęły kutą barierkę mocniej, odruchowo i bezwiednie -  skłamałby, gdyby powiedział, że nie czuł respektu przed żywiołem. Już nie. Burza odnalazła go wtedy w polu, trafiła gromem i zabiła jego smoczycę. Jednak - patrzył, nie cofnął się; to już ten moment, w którym powinien zacząć wychodzić lękom naprzeciw zamiast uparcie zamykać oczy i udawać, że strachy nie istnieją. Ta dziwna siła - moce, których nie potrafił pojąć - była nieokiełznana. Stali wobec niej malutcy i bezradni, umierali zgniatani potęgą, której nie rozumieli, próbowali opanować: zgodnie z poleceniami Czarnego Pana kojąc źródło anomalii u zarodka, tłamsząc i powstrzymując jedną niszczącą siłę - drugą. Przed paroma godzinami rozprawił się z jedną z nich w rezerwacie, moc i wiedza przewodzącego nimi czarnoksiężnika były ogromne - to on pozwolił im tego dokonać. A jednak, wciąż czuł, że poruszali się wobec tego po omacku, jak we mgle lub ciemnym lesie, dostrzegając jedynie błysk błędnego ognika przesyłany im przez Pana. Nie rozumieli.
Tylko kątem oka dostrzegł drgnienie jej ramienia, kiedy z powrotem chowała różdżkę; przez myśl mu nie przeszło, by zamierzała z nią zrobić cokolwiek innego - nie spodziewał się, żeby po wczorajszym dniu, wciąż będąc w tym miejscu - nie uciekła przecież, choć mogła - zdecydowała się postawić mu w taki jasny sposób, choć tak naprawdę nie wiedział wcale  czego powinien się po niej spodziewać. Nim ich ścieżki połączyły się na nowo Deirdre wzgardziła wszystkim, co jej ofiarował - wciąż w jego głowie odzywały się echa minionej rozmowy - wzgardziła jego zaufaniem, wzgardziła jego protekcją, wzgardziła jego nauką; wreszcie wzgardziła również nim samym. Czy mogłaby mieć jakiekolwiek opory przed wzgardzeniem tym, co ofiarowywał jej teraz? Czy nie będzie chciała szukać własnej drogi u innego głupca, mamiąc serce i uczucia kolejnego mężczyzny - tym razem takiego, który nie da się zamknąć w Tower? Nie potrafił wyzbyć się wątpliwości, ale przecież już kilka razy w nią uwierzył, po raz pierwszy, gdy obrał ją w Wenus na swoją ulubienicę, podczas drugi, gdy godził się wprowadzić ją w arkana czarnej magii, do trzech razy sztuka? Głośno wypuścił z ust powietrze, z zadowoleniem ukontentowanego lwa, kiedy poczuł jej ciało przy biodrach; odjął wzrok od burzowego nieba i spojrzał na jej dłonie, naznaczone śladami wczorajszej bitwy - przegrane. Uległe. Jego, dane mu już na własność. Widok sińców być może powinien przywołać wyrzut sumienia, zamiast tego - przywoływał zapach jej ciała, teraz zagłuszany nieco przez przyjemną morską bryzę, metaliczny posmak krwi i widok jej nabrzmiałych żył, jęk rozkoszy. Z włosami potarganymi wiatrem wydawała mu się naturalniejsza, piękniejsza jeszcze niż wystudiowana Miu z Wenus, której jedyną życiową ambicją było spełnianie jego zachcianek; wbrew pozorom Tristan lubił inteligentne towarzystwo. Wydawała się bardziej ludzka, prawdziwsza. Mniej kurewska. Czuł dziwny spokój na myśl, że znajdowała się daleko od zaślinionych gąb wyczekujących jej arystokratów  - że już żaden z nich nie weźmie jej za pieniądze, nie weźmie jej zresztą wcale. Nie skrzywdzi ani nie upokorzy - nie za cenę życia, Deirdre nie była już ograniczona łańcuchem Giovanny i musiałaby być skończoną idiotką, żeby zapragnąć jednak pod ten łańcuch wrócić. Wcale nie wykluczał tego scenariusza. Sprowokowany jej ruchem nachylił się nad jej ramieniem, bezwiednie, właściwie odruchowo, chcąc mocniej poczuć zapach jej ciała; nie dotknął jej jednak, czując na twarzy jedynie muskającą go miękkość porwanych wiatrem kruczych włosów.
- Będziemy - odparł, z ustami wciąż skierowanymi ku jej szyi; otulając ją ciepłym powietrzem nim uniósł wzrok z powrotem ku niebu, tonem, który mógł nieść za sobą zagmatwaną obietnicę. Pytała o coś więcej, rozumiał to, choć nie do końca potrafił jej odpowiedzieć. Miał w życiu dużo kochanek, owszem, żadnej z nich nie zdecydował się jednak ugościć pod własnym dachem ani utrzymywać własnym złotem, już wyniósł ją ponad nie wszystkie. Podobnie jak ona - był zagubiony, w jednej chwili, za sprawą własnych nieprzemyślanych słów i emocji wrzucony w głębinę przepastnego oceanu. Nie przemyślał tego. Ale nie żałował, nawet jeśli przyszłość była mglista i niepewna, obca. Trudna do zdefiniowania i niebezpieczna, wiedział, że nie do końca mógł jej ufać, że w każdej chwili znów mogła zapragnąć zrobić coś głupiego; pozostawał ostrożny.  - To nie jest zwykła burza - upomniał ją mentorskim, nauczycielskim tonem, wracając do czasów sprzed jej buntu, właśnie tam chcąc na nowo ustalić reguły gry. Podobnie jak ona - przekazując w tej odpowiedzi więcej, mityczne teraz stawiało ich obojga przede wszystkim u boku Czarnego Pana. Byli śmierciożercami, którzy poprzysięgli służyć mu aż po grób. To było, jest i będzie najważniejsze. Zdawała sobie z tego sprawę - ale słowa miały większą moc niż myśli. Znów, jego wzrok spoczął na jej dłoniach; nie miała wobec niego żadnych obowiązków oprócz tych, których chcieli oni oboje. Nie był przecież ślepy, czuł wczoraj jej szybsze bicie serca, czuł - ekstazę upojnej chwili. Jego usta drgnęły w rozbawiony uśmiechu.
- Kiedy masz zamiar ją oddać? - Skoro pożyczyła, to nie wzięła, a pożyczone rzeczy przecież się zwraca; problem w tym  - że ona nie miała niczego. Mijał przecież korytarze uważnie, nigdzie nie dostrzegł ani jednej rzeczy należącej do niej. Wyszła wczoraj okryta czarną szatą, z niczym więcej. Nie, oczywiście, że nie przeszkadzało mu to, że pożyczyła suknię - przyjemny eufemizm na tę szmatę - próbował sprowadzić do absurdu jej wątpliwości. Wciąż nie był pewien, z czego wynikały - czy to maska Miu udającej, że pieniądze jej nie interesują, czy to jednak jego wierna Deirdre, zagubiona w nowej sytuacji stokroć bardziej niż on sam. Był pewien, że szafy przepełnione były sukniami, tak balowymi, jak i letnimi, przeznaczonymi na wypoczynek, również na plaży, należącymi do jego sióstr, może nawet do jego matki - także z młodości - lub kochanek ojca, a ona wybrała strój przeznaczony dla służby. Nie bez powodu, ale powody zachowania mistrzyni manipulacji musiał rozpatrywać ostrożnie, żeby nie dać lekkomyślnie złapać się w sidła, z których nie uda mu się już wydostać. Zupełnie tak, jakby już w nich nie ugrzązł. - Nosiła ją moja guwernantka - tę suknię, przed dekadą, czasem sprowadzali tutaj nauczycieli, latem, kiedy uczęszczał jeszcze do czarodziejskiej szkoły. - Uczyła francuskiego - dodał, bo z letniej nauki najważniejszy był język. Przychodził też guwernant od smokologii, ale ten był już mężczyzną. Stroje nauczycieli musiały być schludne, skromne, ale wystarczająco porządne, żeby prezentowały się tutaj odpowiednio; nie miał pojęcia, skąd go wygrzebała - domyślał się, że to było znacznie trudniejsze od wyjęcia bardziej wartościowych sukien. - Nie jesteś tutaj służbą, Deirdre - oświadczył w końcu wprost, bo dalszą drwinę uznał za zbędną; nie była służbą - więc kim była? Póki co - jego gościem. - Wydaje mi się, że trafisz sama do krawca. - Pewnie nie chcesz nosić pożyczonych rzeczy. Madame Malkin, Parkinson, wszystko jedno: niech będzie ci wygodnie. Nie kazał jej tego robić, znów, próbował racjonalnie udowodnić, że nie miała innego wyjścia. Bynajmniej nie przeszkadzałoby mu jej nagie ciało, ale wątpił, żeby miała chęć w ten sposób wyjść na zewnątrz i między ludzi. - Po prostu powołaj się na mnie. - Mógł zapłacić, ale nie chciał dawać jej pieniędzy do ręki. Nie był drobnym przedsiębiorcą z Pokątnej, którego można w ten sposób wykiwać. - Potrzebujesz czegokolwiek - dodał, nim zdążyła wtrącić, że nie potrzebuje wiele. Lub - że nie musi tego robić. Karz sobie uszyć suknię czarną jak noc lub szatę lekką jak sen, karz im uszyć coś, co cię zadowoli i w czym będziesz wyglądać jak ty. Wierzył, że nie musiał wspominać o tym, że powinna być dyskretna - w tym została bardzo dobrze wyszkolona, a drobne kłamstewka nie sprawiały jej trudności. Przenosząc znów wzrok na falujące przed nimi morze umilkł ponownie, czując, że winien powiedzieć więcej, przedstawić zasady gry, ustalić pewne warunki.
- Moja skrzatka dostała wytyczne wysłuchiwać twoich kaprysów ujętych w granicach zdrowego rozsądku. - Dzisiaj nad ranem, miał nadzieję, że wcześniej Prymulka potraktowała ją z szacunkiem. Co prawda Deirdre jeszcze wczoraj była tylko dziwką, ale skrzatka skrzatką pozostanie już zawsze. Klauzula zdrowego rozsądku miała zabezpieczyć go przed jej głupotą, zdarzało jej się popełniać rzeczy lekkomyślne. - Bywa nadpobudliwa. - Nawet nie dostrzegał, że powodem tegoż było bez wątpienia zbyt ostre traktowanie jej przez jego rodzinę od pokoleń. - Ale kiedy akurat nic nie leci jej z rąk, wywiązuje się ze swoich obowiązków poprawnie. - Mniejsze potrzeby możesz załatwić w ten sposób, przyniesie ci wszystko, czego potrzebujesz, kobiece drobiazgi, mazidła, ani się na tym nie znał, ani nie miał na to czasu. Nie musiał pytać, czy przyniosła jej posiłek - skoro taki dostała rozkaz, to to zrobiła. Lojalność skrzatów wobec ich rodzin była wszak absolutnie bezdyskusyjna. A ten dom - również był własnością Rosierów, skinął głową, nie mogła dostrzec tego gestu, ale mogła poczuć ruch jego głowy przy własnej.
- Należał do mojego ojca. - A wcześniej dziada i pradziada. Czy właśnie tańczę na jego grobie? Czy nie powinienem uszanować żałoby i okryć tego budynku czarnym całunem, dając choć ostygnąć ciału? Prawie nie było po nim widać żałoby, i tak najczęściej nosił elegancką czerń. Jego głos nie zadrżał, choć wciąż wydawał się pusty - śmierć ojca nie przestawała być ponurą abstrakcją. Był szanowanym, silnym człowiekiem, wątpił, by w korytarzach Wenus nie dało się usłyszeć o jego śmierci, ale nie mógł wiedzieć, czy podobne pogłoski dotarły do uszu Deirdre. A jeśli - to na ile zdawała sobie sprawę ze stopnia pokrewieństwa tych dwóch imion. - Znajdziesz tu ciszę i spokój, niewielu miało tutaj wstęp. Powinnaś wiedzieć, że nie zdążyłem nikomu powiedzieć, że tu mieszkasz. - Wolał ją ostrzec, choć przecież kiedyś to zrobi. Wątpił, żeby jego matka, zamroczona żałobą, miała w głowie podobne wycieczki, a jeśli - to trudno, Deirdre była dość mądra, żeby jej nie zdenerwować. - Moich sióstr nie musisz się obawiać, choć w pierwszej chwili mogą się wydać zaskoczone. - Robiło się ciepło, mogły chcieć tutaj zajrzeć; zwłaszcza teraz, kiedy pogrążeni w smutku szukali samotności. Zapewne nie wiedziałaby, jak się zachować - powinna wiedzieć, że to nie będzie zwiastun kłopotów. - Czuj się jak u siebie. - Nawet, jeśli nie od końca wiesz, co to znaczy.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]13.08.17 20:50
Zbliżająca się wichura mimo wszystko nie napawała jej strachem. Obawiała się niepewności, nieznajomych kolei losu, do których nie mogła się odpowiednio przygotować, postępując zgodnie z precyzyjnie stworzonym planem, ale to, co kryło się w czarnomagicznej wichurze, przetaczającej się raz po raz nad czarodziejskim światem, napawało ją raczej fascynacją. Bolesnym zaciekawieniem, chęcią poznania środka, czerpania ze sprawiedliwego okrucieństwa, dotykającego wszystkich po równo, czegoś dla siebie, czegoś co mogło ją wzmocnić i zdradzić potężne sekrety. Różniła się od Tristana, być może dlatego, że nie miała nic - czy na pewno? - do stracenia. W najgorszym wypadku gorący deszcz zaleje jej usta, spopieli, pozostawiając czarne popioły, znikające natychmiast wraz z mocnym podmuchem wiatru: akceptowała taką możliwość, w niej także upatrując coś pięknego. Nie biegła straceńczo w stronę zagrożenia, ale pomimo niepokoju w jej sercu przeważało zadowolenie: nigdy wcześniej nie czuła powietrza tak drżącego od mrocznej magii, przepełnionego zapierającą dech w piersiach siłą.
Jej lęki sięgały dużo niżej. Bliżej. Znajdowały się, także dosłownie, w zasięgu posiniaczonych rąk. Rosier wywrócił jej świat do góry nogami skuteczniej niż potężna anomalia. Wybił z ręki argumenty, wyszarpał ją z okowów, które nałożyła na własne dłonie samodzielnie przygotowanymi planami, wypchnął z ustalonego porządku, umieszczając ją w zupełnie innym świecie, w krainie snu. Wszystko wydawało się przecież niedorzeczne i rozmyte, nawet burza idąca w ich kierunku lśniła od błyskawic tak jasnych, że aż niemożliwych. Czy to możliwe, by w ciągu kilku godzin trafić z piekieł prosto do prywatnego, szytego na miarę, raju? Skrzywiła się odrobinę do swoich ckliwych myśli - nie, nie znajdowała się w raju, utknęła w więzieniu - niewypowiedzianych zobowiązań i zależności...które nie raniły jej tak, jak powinny. Nie uciekła stąd przecież w świetle brzasku - a mogła to zrobić. Mogła też puścić cały ten dom z dymem, dobitnie pokazując Rosierowi swą moc i bezwzględność. Mogła wiele, lecz nie chciała robić żadnej z tych rzeczy, sama gubiąc się we własnych pragnieniach.
Tylko jedno należało do kategorii tych oczywistych. Tylko jedno spalało ją tak samo mocnym płomieniem, buzującym pod lodowatą skórą. Zapomniała już, jak dobrze się czuła, gdy miała go przy sobie. Twarde, umięśnione ciało łowcy smoków, gorący oddech muskający szyję, francuska woda kolońska i gęsty zapach spalenizny, którego pochodzenia jeszcze nie zauważyła. Wzięła głęboki oddech, ciągle nie mogąc w to uwierzyć. Każdy detal, każde drgnienie napiętych mięśni za plecami, każde słowo, osiadające mgiełką na jej odsłoniętej szyi, świadczyło o tym, że naprawdę znajdowała się w miejscu, którego nie mogłaby wymarzyć nawet w najśmielszych snach.
- Wiem - odparła tylko, wyczuwając w głosie Tristana lekką reprymendę. Nie patrzyli na siebie - a w tym samym kierunku. Na nadciągającą burzę, przesłaniającą ciężkimi chmurami wszystko, co do tej pory poznali: w każdym z licznych aspektów. Otrzymała od Czarnego Pana list, przesuwała wzrokiem po skomplikowanych inkantacjach, mających pozwolić im okiełznać buzującą w powietrzu magię: przerażająco potężną, ale mogącą obdarzyć ich choć częścią potwornej mocy. - I wiem, co należy zrobić - pisała o tym przecież z Ramseyem już dawno, lecz dni umykały, wkręcone w bolesny kołowrót obowiązków i walki o przetrwanie. Już nie musiała tego robić: szarpać się z Borgią, przywdziewać maski Miu, obrysowywać oczu czarną kreską i zapinać na swoim ciele koronkowej bielizny, oplatającej ją metaforycznymi kajdanami. Była wolna. Na tyle - na ile pozwoli jej na to Rosier, nawet teraz zakleszczający ją w unieruchamiającym uścisku.
Dłoni i słów. Kpił w swoim stylu, celnie punktując niefortunnie użyte słowo i jeszcze mocniej uświadamiając ją w beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazła. Wszystko, co od niego otrzymywała, dopisywało się do rosnącego zastraszająco szybko długu, o którym wolała nawet w tej chwili nie myśleć. Smukłe palce mocniej zacisnęły się na barierce, wystukując kilka pierwszych taktów ulubionej kompozycji Wagnera - jedyna oznaka delikatnego zdenerwowania. - Może zaraz - odpowiedziała spokojnie, z ledwie czającą się w drugim słowie obietnicą. Mogła oddać mu suknię i pozostać w tym, w czym przyszła, zupełnie naga; czy takiej wolności pragnęła? I czy takiego gościa - pragnął on? - Lubiłeś ją? - tę guwernantkę, tę suknię; miała wrażenie, że kiedyś rozmawiali o tej kobiecie, ale mogła się mylić. Nic już nie było oczywiste, granice między tym, co było, a tym co miało nadejść wraz z nowymi zasadami, rozmyło się: jak linia horyzontu, poszarpana pomiędzy morskimi falami a nadciągającą nawałnicą. Deirdre ciągle nie odwracała się w stronę Tristana, wdzięczna za tę odrobinę komfortu - nie musiała patrzeć mu w oczy, gdy mówił o służbie. Powinna podziękować za ten komplement? Za następujące po nim propozycje? Słuchała go w rosnącej coraz szybciej frustracji, choć przecież nie mówił nic, co mogłoby ją dotknąć. Nie ustawiał jej w miejscu, tak jak mógł to zrobić: z surową bezwzględnością, poniżającą kpiną, trafiającą prosto w czuły splot słoneczny, odbierający jej dech. A mimo to czuła się poniżona, jednocześnie podejrzewając, że cała ta walka o zachowanie godności odbywa się tylko w jej głowie. Na siłę doszukiwała się w głosie Rosiera pogardy, chcąc wpasować go w odpowiednio zaplanowane miejsce: mężczyzny, który ją skrzywdzi, który się nią zabawi - czyż nie po to wczoraj przyszedł? - który odetnie drogi ucieczki, a potem, gdy już się znudzi, zniszczy i stłamsi w finalnej rozrywce. Niestety - na szczęście? - była zbyt mądra, by na siłę wpychać go w wywołany bolesnymi doświadczeniami schemat: nie dała się zaślepić obawom. Nie otworzyła nawet ust w proteście - a i tak ubiegł ewentualną wątpliwość, ucinając ją w zarodku. Czyżby znał ją jednak lepiej, niż się jej wydawało? Przez smukłe ciało przeszedł wyraźnie wyczuwalny dreszcz, możliwy do wytłumaczenia przez zimno - lub kolejne gorące oddechy, zaczerpnięte tuż obok jej szyi. Kiwnęła tylko głową: dobrze. Sprawi sobie komplet prostych, czarnych szat, może nowy płaszcz - nic więcej. Nie potrzebowała wystawnych sukien - a może jednak były niezbędne w jej nowej roli? Powinna zapytać go o jego życzenia w tej kwestii? Irytowała ją ta niewiadoma i chociaż Rosier mówił dalej, zaznaczając pewne granice, to Deirdre dalej błądziła po omacku, wewnętrznie wręcz skręcając się z dyskomfortu. Postanowiła jednak zdusić go w sobie: gdy milczała, szło jej to całkiem dobrze. Dopiero temat skrzatki - a więc to ją widziała, przemykającą przez pomieszczenia gospodarskie w wielkim zaaferowaniu - wywoła w niej zauważalną reakcję. Zaśmiała się, cicho i krótko, z niedowierzaniem. Jeszcze wczoraj ledwie wiązała koniec z końcem, praktycznie bezdomna - od czasu Wywerny omijała mieszkanie aurorki z daleka - sprzedająca swe ciało na galeony w miejscu, w którym przestała cieszyć się ochroną, traktowana prawie jak portowa ladacznica, a dziś obudziła się w wygodnym łożu, ze śniadaniem przyniesionym tuż do jej stóp, w willi nad morzem. Z posłusznym skrzatem i łaskawą możliwością wykupienia tylu sukien, ile tylko będzie uznane za rozsądne. - W granicach zdrowego rozsądku - powtórzyła, niczym nową, nieznaną inkantację, jaką musiała opanować, by zaimponować swojemu nauczycielowi. A więc ciągle był uprzedzony do jej pomysłów, uznając ją za kapryśną kobietę, nie potrafiącą podejmować samodzielnych decyzji. Zacisnęła usta, ale tego także nie mógł ujrzeć - cóż, przynajmniej powstrzymała się od prychnięcia. Dziwne, że poskramianie się od wyrażenia niezadowolenia przychodziło jej naturalnie; wybierała ścieżkę zrozumienia zamiast buntu - mógł być jej nieufny, na razie miał do tego prawo. Chwilowo. Udzielając mu tego pozwolenia - to, nic, że tylko w duchu - poczuła się odrobinę lepiej. Czuła jednak, że powinna coś powiedzieć. Liczył na jej podziękowania? To aż cisnęło się na usta; rzucał jej do stóp świat, w którym mogła uczestniczyć tylko na kolanach lub oglądać zza szyb - a teraz stawała się pokrętnie jego częścią. Dziękuję nie mogło jej jednak przejść przez gardło; ponownie drgnęła, mimowolnie ciało zdradzało wewnętrzną niewygodę, schodzącą jednak na dalszy plan, gdy wspomniał o swoim ojcu.
Corentin. Słyszała o jego chorobie, później, o tragicznej śmierci, która jednak nieco rozmyła się w korowodzie zgonów i ogólnego szaleństwa. Miała na głowie tyle problemów, rozrastających się przez pierwsze majowe dni do niezrozumiałych rozmiarów, że ta kwestia umknęła z jej pamięci - a teraz znajdowała się w jego willi, sprowadzona tu przez pierworodnego syna. Podskórnie, niżej, niż sama by się przed sobą przyznała, poczuła coś w rodzaju ulgi - nie była kolejną kobietą, przemykającą przez te pokoje; nie była następczynią i zarazem poprzedniczką kochanek Tristana: a przynajmniej nie tutaj. Była to jednak prymitywna, naiwna myśl, szybko przesłonięta tymi poważniejszymi. Zniszczony rezerwat, śmierć głowy rodziny, ciężko poturbowana w czasie anomalii żona - Rosier musiał cierpieć: może tak samo mocno, jak ona, w ciągu ostatnich dni. Prawie nie słyszała jego ostrzeżeń o ewentualnym towarzystwie: wolałaby nie spotkać się z młodymi lady, wątpiąc, by spotkanie w domu zmarłego ojca skośnookiej dziewczyny znikąd było im miłe, ale na razie nie kłopotała się tym zbytnio, zaniepokojonymi myślami tkwiąc przy Tristanie. Dopiero teraz przeniosła wzrok w dół, przesuwając nim po poparzonym ramieniu. Zaczerwieniona tkanka, odchodząca nieco poczerniałymi już płatami skóra; jak to możliwe, że stał za nią, nie skarżąc się w żaden sposób? Zapomniała już, jak wytrzymały potrafił być. Ale nie musiał już cierpieć, przynajmniej: nie przy niej. Zignorowała złośliwe, rozbawione podszepty - Deirdre, czyżbyś się troszczyła? - powoli odwracając się w jego ścisłym uścisku. - Cisza i spokój to coś, co lubię najbardziej - odparła w końcu, raczej chcąc przykryć słowami prawdziwe emocje, czające się w jej czarnych oczach, niż naprawdę informując go o czymś nowym. Nie znał jej jeszcze do końca; zdawała sobie z tego sprawę i choć to, co mógł widzieć w ciemnych zaułkach, opuszczonych domostwach i pokojach Parszywego Pasażera było bliskie prawdy, to nie była to prawda pełna. Była cicha i była spokojna, jak to miejsce. Nudna, nieporywająca; pozbawiona kurewskiego pierwiastka Miu zdawała się blaknąć w jej cieniu.
Chłodna dłoń przeniosła się z barierki na klatkę piersiową Tristana. - Jeszcze jakieś wytyczne, o których powinnam wiedzieć? Nienaruszalne zasady? - spytała nie bez cienia ironii, chociaż jej spojrzenie ciągle było utkwione w poranionej ręce mężczyzny. Uniosła wzrok dopiero po chwili, nagle świadoma, że stoją twarzą w twarz po raz pierwszy od dawna - w pełnym świetle, bez masek, bez ram Wenus, w jego domu. Spłoszyła się - rzecz jasna wewnętrznie; pchnęła dłoń mocniej w przód, mając nadzieję, że zmusi Tristana do cofnięcia się w głąb sypialni, przy okazji odciągając nieco uwagę od swoich lśniących oczu. - Rezerwat? - spytała zdawkowo, nie musząc uściślać, że odnosi się - dość wieloznacznie - do pochodzenia jego rany. Chciała dopytać o więcej - ale czy to nie była rola żony? Troska, czułość, leczenie zadanych obrażeń, śpiewne łagodzenie niepokoju; nie, nic nie pasowało do obecnej sytuacji, w której czuła się coraz bardziej drżąca, jakby przejęła wibrującą niepewność od naelektryzowanego przed burzą powietrza. - Musisz tam dziś wrócić? - spytała ciszej - miała coś, co mogło ukoić ból -  robiąc ponowny krok do przodu, by zmusić Tristana do wycofania się. Pierwsze krople deszczu uderzyły o posadzkę balkonu, zatrzymując się na jej czarnych włosach i spływając wzdłuż męskiego policzka. Machinalnie uniosła drugą dłoń, ocierając jego twarz; szorstki zarost drażnił jej skórę, tak samo jak gorący oddech, owiewający fioletowy nadgarstek: rozchyliła usta, nie panując nad odruchem; chłodne palce prześlizgnęły się w bok żuchwy, by potem wsunąć się w ciemne włosy. Mocno, zdecydowanie, przełamując ewentualny opór, przyciągnęła go do siebie, do gwałtownego pocałunku - mocnego, ale krótkiego, dziwnie drżącego. Powitanie, jakiego oczekiwała i powinność, jaką pragnęła wypełniać.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Poddasze [odnośnik]14.08.17 18:14
Odetchnął głębiej, nabierając w zmęczone długim dniem płuca rześkiego powietrza - powietrza zroszonego już wilgocią burzy - przesyconego niszczącą siłą morderczego żywiołu, który wkrótce uderzy piorunem. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, z silnego słońca przechodząc w siejące popłoch huragany, mocarne gradobicia i gęste deszcze zdolne podtopić całe miasta; ta siła budziła grozę, była nieznana i nieznane było ich źródło. Czy oto nadchodził wielkimi krokami kres wszystkiego, koniec świata? Jeśli nie dokonał tego Czarny Pan - kto inny miałby w sobie równie wielką potęgę, by zbudzić to - czymkolwiek to właściwie było - do życia? Uwolnić, by przeszło przez świat straszliwą falą zniszczenia, rujnując wszystko, co obejmie zasięgiem. Czarny Pan pozwolił im z tym walczyć, umożliwił im to, przekazując wskazówki jak podejść te dziwaczne anomalie. Ale - co dalej? Czy kiedy dotąd namierzone źródła tej dzikiej magii zostaną ustabilizowane - znikną również pozostałe anomalie? Nie mogli tego wiedzieć, ale jeśli Czarny Pan odnalazł sposób na kontrolowanie tych strasznych mocy - mógł zrobić znacznie więcej, wierzył w niego. Wierzyli przecież obydwoje.
- To nie jest trudne - odparł spokojnie, akcentując własną moc sprawczą; powinna wiedzieć, że już tego dokonał, dokonał tego wcześniej - dzisiaj, przed tym spotkaniem. I przeżył. Domyślał się, że ona również otrzymała list od Czarnego Pana, rozmawiał przecież z Ignotusem. Wieści dostali zapewne oni wszyscy.  - Te moce... wydają się chaotyczne i nieokiełznane, ale jesteś dość silna, żeby sobie z nimi poradzić. Utemperowanie najczystszej esencji czarnej magii to wyczyn, Deirdre, jak wyjście naprzeciw niszczącej potędze żywiołu - szepnął znów nad jej uchem, unosząc wzrok ku kolejnemu gromowi, który przeciął czarne niebo; patrząc wciąż w tym samym kierunku, co ona, z ostrożną fascynacją - i ujarzmienie jej podług własnej woli jak rześkiego ogiera złamanego batem - dokończył powoli, a jego głos - przesycony był dumą, nie z własnego osiągnięcia, którego krótką relację jej właśnie złożył, a z tego - że była na to gotowa. Wiedział, miała w sobie straszną, niszczącą moc - być może potężniejszą nawet niż ta burza. Niż anomalie, z którymi wkrótce się zetrze, ścierając je na pył. Dobrze ją do tego przygotował - jako uczennica przynosiła mu wyłącznie splendor, przynajmniej zawsze wtedy, kiedy akurat nie próbowała snuć niezbyt rozsądnych planów na przyszłość. Nie wątpił w jej pewność siebie, nie dlatego to mówił - pilna, zdolna uczennica po tyradzie kpiących pozbawionych wiary komentarzy wczorajszego dnia mimo wszystko zasługiwała na tę skromną pochwałę. Nie chciał podcinać jej skrzydeł - one ciągle rosły, musiały się tylko nauczyć latać we właściwym kierunku. Nie uciekając - od niego. Przymknął oczy, przyjmując na twarz uderzenie wichru, wsłuchując się w cichą, znajomą melodię wystukiwaną przez smukłe palce Deirdre. Wagner. Kącik jego ust uniósł się lekko ku górze, z miną zadowolonego kocura, który właśnie dopadł kanarka, kiedy padła obietnica. Próbował sobie przypomnieć imię tej dziewczyny, Juliette; miał w życiu dużo guwernantek.
- Miałem szesnaście lat, a ona była młoda i ładna. - Choć nie piękna, miała banalną urodę i nie przypominała Deirdre właściwie w niczym. Jej kasztanowe loki upięte były w kok, który nie mógł zostać uznany za nieobyczajny, ciało było okrąglejsze, a policzki nieszlachetnie rumiane. W oczach tańczył jakiś radosny, błękitny błysk, przepełniony jasnością, która pewnie już dawno zgasła, a która już wtedy wydawała się zbyt naiwna. Wielu chłopców z dobrych domów pierwsze uniesienia przechodziło ze służącymi - były najbardziej dostępne; mniej skute konwenansami od młodych lady i pozostawiane w kontakcie sam na sam bez nadzoru, za powszechnym pozwoleniem, inaczej, niż niżej urodzone rówieśniczki. Do sukni nie miał sentymentu. Była prosta i szara, mająca na celu również ograniczyć pokusy - z niepowodzeniem. Przeniósł wzrok z czarnego nieba na jej czarne włosy, obserwując powolne skinięcie głowy. Nie próbowała walczyć - dobrze. Przychodząc tutaj, po wczorajszym dniu, nie miał pojęcia, czy jego kotka - potężna smukła i zdolna do najbardziej makabrycznych zbrodni pantera to wciąż kocica - wyciągnie pazury, czy otrze się o niego bokiem; na wszelki wypadek nie opuszczał gardy, pozostając czujnym. I ostrożnym, ale silnym - jak wobec tresowanego zwierzęcia. Teraz on skinął głową i choć wciąż tego nie widziała, z pewnością poczuła; w granicach zdrowego rozsądku, Deirdre, musisz te granice wyczuć własną przyzwoitością. Nie był pewien, czego powinien się po niej spodziewać - po tym, co zrobiła: spodziewać mógł się wszystkiego. Skrzat był lojalny jego rodzinie, nie sprzeniewierzy się im i nie zrobi nic, co mogłoby być wymierzone w samego Tristana. Nie pomoże jej w kolejnej ucieczce, to bystre stworzenie. Nie widział jej twarzy, ale godził się z tym, że pojawi się na niej sprzeciw - musiała się nauczyć, że nic nim nie wskóra. Nie oczekiwał podziękowań, wiedział, że ich nie dostanie. I znał Deirdre dość dobrze, by wiedzieć, że słowa były tylko słowami, być może prawdziwymi, być może kłamliwymi, wciąż: nic nie znaczącymi. Chciał jej zaufać na nowo, ale potrzebował na to czasu - nie czczych zapewnień i obietnic, które bez trudu mogła złamać. Pieniądze nie znaczyły dla niego wiele, znacznie mniej niż wszystko, co dotąd w nią włożył: niż cały spędzony razem czas, niż wiedza, którą jej przekazał, niż energia, którą spożytkował na nią. Niż emocje - które wznieciła tak łatwo. Miała u niego dług, lecz miała go już wcześniej - i wykpiła go bez zastanowienia.
Jego dłonie zacisnęły się na balustradzie mocniej, kiedy Deirdre odwracała się w jego stronę - powoli - nie chciał wypuścić jej z tego uścisku; chciał poczuć jej ciało przy własnym, bo choć ugasiła wczoraj tygodniami pielęgnowane pragnienie, to nie chciał przecież od tej orzeźwiającej oazy odchodzić - chciał dalej cieszyć się jego wodami, cieniem, relaksującym smakiem, chciał się w niej zatopić -  utopić. Nie wiedział nawet, czy naprawdę lubiła ciszę, czy po raz kolejny przybierała maskę, którą chciała mu się przypodobać - wydawało mu się jednak jasne, że każdy, kto pracowałby w miejscu takim jak ona, po wszystkim chciałby przede wszystkim samotności. Nie był naiwny, nie wierzył, by którakolwiek skądinąd zwykle bardzo chętnych dziewczyn naprawdę lubiła zaspokajać mężczyzn z takim entuzjazmem, z jakim pokazywała to na zewnątrz, Deirdre nie mogła być wyjątkiem: nie przyjąłby tego zresztą do wiadomości za nic, kurwiła się z innymi beznamiętnie, pusto i fizjologicznie, w takich kategoriach - chciał to widzieć, zaborczy również o jej wymęczone i zużyte ciało.
Nie odjął dłoni od barierek wciąż, czując na sobie, przez materiał czarnej koszuli, chłód jej dłoni; uśmiechnął się, butnie, arogancko, spoglądając na nią - wciąż złapaną w potrzask ramion - z góry, wilczo, jak to miał w zwyczaju. Jej słowa była przesiąknięte ironią, słyszał to doskonale, ale wziął je całkiem serio, zastanawiając się nad odpowiedzią dłuższą chwilę - usiłując wypatrzeć czarny blask oczu wpatrzonych teraz w jego ramię. To było niewielkie smocze poparzenie, znosił już większe, jak to, w którego ślad wtopiony był Mroczny Znak. Zresztą: rana i tak była niewielką ceną za pozbycie się anomalii z samego centrum rodzinnego rezerwatu. Był obolały, zmęczony, zdenerwowany i wysuszony na wiór tęsknotą; przytłoczony ogromem oczekiwań w związku ze zniszczeniami, ze wściekłym nestorem nad głową, pogrążoną w rozpaczy rodziną i półmartwą żoną. Jednej nocy - poczuł, że jego świat zatrząsł się w posadach, rujnując wszystko, co dotychczas zbudował. Mordując jego smoki.
- Nie lubię się powtarzać - odparł w końcu, w ramach nienaruszalnych zasad, wracając, rzecz jasna, myślami do wczorajszego dnia. Jego ton był ostry, zdecydowany, nie żartował: żadnych mężczyzn, Deirdre, żadnych drobnych przedsiębiorców z Pokątnej, żadnej potrzeby niezależności, żadnego uciekania. Pozostałe granice były nieostre, zależały od jej zachowania - narwanej kocicy będzie musiał skrócić łańcuch - dopowiedziane odbiorą temu magię, z czasem je wszystkie wyczuje. To nie potrwa długo. Pchnięty, cofnął się niemal posłusznie, zdejmując dłonie z barierki, nie udało jej się jednak odciągnąć jego spojrzenia - wciąż patrzył w jej niezbadane, czarne jak otchłań źrenice. Krótko skinął głową, poparzenie pochodziło od smoczego ognia, z rezerwatu, szczegóły nie miały większego znaczenia. Cofnął się znów, z drapieżnym uśmiechem na zmęczonej twarzy, kiwając głową przecząco; nie miał zamiaru wracać już dzisiaj do rezerwatu, a w tym momencie - najchętniej nie widziałby go już nigdy. Deszcz nie zadziałał orzeźwiająco, uderzył z mocą, dodając jej dzikiego piękna - wygładzając włosy i przyklejając do nagiego ciała materiał szarego stroju jego kochanki.
Ani drgnął, czując dotyk jej delikatnej dłoni na twarzy, kontrastujący z kilkudniową szczeciną, ani drgnął, dopiero teraz odejmując spojrzenie od jej oczu - przeniósłszy je na rozchylone, miękkie usta. I druga dłoń, sunąca po skórze aż ku włosom, wpleciona w pasma jak wąż, pocałunek - dał się przyciągnąć do niej niemal bezwiednie, choć w pierwszej chwili go nie oddał - wahanie to trwało chwilę, może dwie. Miał żonę, żonę, której nie był wierny od dnia zaręczyn aż po dzisiaj, żonę, której nigdy nie planował być wierny - a jednak, czy nie czym innym były prostytutki i naiwne dziewczyny ciągane po hotelowych pokojach, od utrzymanki sprowadzonej pod dach i wziętej pod opiekę na stałe? Czy nie czym innym były krótkie upojne chwile od obszernie roztoczonej protekcji pomimo chwilowego nieposłuszeństwa? Nie powinien tego robić - uzmysłowił to sobie dopiero teraz, stojąc z nią na balkonie rodzinnego domu, ubranej w sukienkę, którą pamiętał z dzieciństwa, witającej go czułym pocałunkiem. Łamał śluby złożone przed nestorem w najokrutniejszy dla Evandry sposób. Deptał pamięć ojca, łamiąc konwencję żałoby - przyprowadzając pod dach pozostawionej mu przez niego posesji prostytutkę, nie odczekawszy nawet, aż jego ciało ostygnie. Występował przeciwko rodzinie. Przeciwko zmarłemu ojcu. I to wszystko przez ciebie, Deirdre - czy dla ciebie jestem w stanie zburzyć to wszystko? Czy pozwolę ci zrujnować swoją tradycję, wywrócić do góry resztki normalnego świata, który jeszcze normalnym pozostał - jednym pocałunkiem? Poczuł złość, na nią, na siebie, na wybuch, który już wcześniej odebrał mu wszystko, przyćmiewając tą złością resztki zdrowego rozsądku, które nagle rozjaśniały w jego głowie.
W końcu oddał pocałunek z mocą, gniewnie, nie przejmując się strugami deszczu ani coraz silniejszym wiatrem zwiastującym nawałnicę, nie słysząc nawet gromu, który uderzył gdzieś w okolicy, dłonią wpierw odrzucając jej przemoczone włosy za plecy, później - przyciągając jej głowę ku sobie, nie chcąc dać jej się do tego wyzwolić. Pragnął smakować jej właśnie takiej - dzikiej, wolnej i nieokiełznanej, jak porywające ich właśnie żywioły, żywioły nawałnicy, żywioły namiętnej pasji, żywioły nienawiści; a jednak - należącej do niego. Deszcz, który spijał z jej ust, smakował morzem i goryczą. Jego dłonie zsunęły się na jej plecy, biodra, nachylił się do jej ud, unosząc ją - wspierając ciężar ciała o siebie, z lekkim grymasem przy napięciu mięśni obolałej ręki; wraz z nią nadrobił cofnięte kroki, wracając ku wąskiej, mokrej już barierce, na której ją usadził - stając tuż przed nią, by nie mogła złapać innego oparcia.
Tęskniłem, Deirdre.
Nie od razu znalazł siłę w obolałej ręce, by unieść ją do srebrnych guzików sukni, wracały wspomnienia, ich dzisiejszy substytut miał smakować tym samym zakazanym owocem - a jednak, znacznie słodszym niż niegdyś.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]14.08.17 23:12
To było trudne. Wiedziała o tym i pomimo wiary, jaką pokładał w niej Rosier, wyczuwała w postawionym przed nią zadaniu poważne wyzwanie. Stała u boku Czarnego Pana krótko, nigdy też nie miała do czynienia z tak rozbestwioną magią - owszem, przeczytała zapewne wszystkie dostępne czarnomagiczne księgi, wertując je raz po raz podczas krótkich chwil spokoju, lecz czym innym była nawet najtrudniejsza teoria, opanowywana w zaciszu bezpiecznego pokoju, a czym innym bezpośrednie starcie z niezwykłą potęgą, kumulującą się w przypadkowo skażonych miejscach. Obawiała się, że nie da sobie rady, że zawiedzie, że potknie się w najmniej spodziewanym momencie, hańbiąc Jego zaufanie. Nie miała nawet kiedy odpowiednio przygotować się do powierzonego zadania: pierwszy tydzień maja przyniósł jej tylko cierpienie i serię upokorzeń; serię błędów, które popełniała, biegnąc na ślepo w mrok. Na myśl o niedawnych dniach czuła palący wstyd, który fortunnie potrafiła ukryć za spokojnym opanowaniem, z jakim słuchała sugestii Rosiera. Bez problemu wyczytała spomiędzy słów o jego sukcesie - zacisnęła mocniej palce na barierce, lecz jej dłonie były zbyt białe, by bladość zdradziła siłę uścisku. Podołał wyzwaniu, poskromił to, co nieposkromione, co tak nieudolnie próbowały opanować wykwalifikowane służby. Nie było to dla niej zaskoczeniem - stał najbliżej Czarnego Pana i choć nie towarzyszył mu przed laty, cieszył się Jego łaskami. Chciała mu dorównać, stać się tak samo przydatna, przynosząca zwycięstwo i wiedzę - i choć już przewyższyła wielu arystokratów, stojąc u jego boku jako jedyna kobieta, to i tak pragnęła więcej. Nie władzy, ta była skutkiem ubocznym oddanej służby - łaknęła wiedzy i ich wspólnego zwycięstwa nad tym, co miałkie i brudne. A jeśli okiełznanie szalejących anomalii miało przysłużyć się temu celowi - chciała podołać wyzwaniu jak najlepiej. Tym bardziej potrzebowała tych zapewnień, wiary w to, że jest wystarczająco silna.
- Wiem - powtórzyła trzeci raz tego wieczoru, nie dodając to, co cisnęło się jej na usta: że jest silna dzięki niemu, że rosną w potęgę razem, krocząc stromą ścieżką coraz wyżej. Im silniejszy był on - tym silniejsza stawała się ona, bez problemu wyobrażając sobie wspólną potęgę. Pamiętała dokładnie jego wczorajsze słowa: każde, i te słodkie, karmiące wygłodniałą tęsknotę i te okrutne, raniące ją niczym ostre ciosy, niszczące pewność siebie i podkopujące wiarę we własne siły. Zrównał ją z ziemią, wytknął przewinienia, które - według niej samej - były jedynie oznaką zdrowego rozsądku i zapobiegliwości. Pomimo burzy, która zrosiła krwią wenusjańskie komnaty Miu, przynosząc rozkoszny rozejm, nie mogła zgodzić się z nim w pełni. Musiała stamtąd odejść, nawet jeśli według Rosiera jej plan był bezdennie głupi. Wiedziała też - że on nigdy tego nie zrozumie, nie pojmie nawet jednej tysięcznej upokorzeń, które znosiła, bólu, który wycierpiała. Nie chciała, żeby to robił, chciała jednak: żeby zrozumiał, że nie uciekła od niego w ramiona innego mężczyzny, a po prostu szukała najszybszego wyjścia z sytuacji, instynktownie omijając wyjście, którego instynktownie pragnęła - a które niosło ze sobą ryzyko największego upokorzenia. Przepełniona sprzecznymi uczuciami, wyrwana z lepkiego burdelu, wyniesiona do świata, do którego nie pasowała - chwilowo o nim zapominała, a może raczej, wiedząc, że nie zdoła oszukać przeznaczenia, korzystała z tych kilku szczęśliwych chwil. Zanim Rosier dowie się, co lśni na granicy czarnych tęczówek i rozszerzonych źrenic, co przyciągało ją do niego od kilku długich miesięcy, co sprawiało, że chłonęła wiedzę tak szybko, i w końcu, co przywiązało ją do niego ściślej niż groźby i niewypowiedziane obietnice dostatniego życia. Kłamała doskonale, ale czym innym było utrzymywanie nienaruszanej maski na odległość - a czym innym przywdziewanie jej, gdy nie istniał między nimi żaden dystans. Gdy naprawdę znajdowali się blisko siebie.
Przyszłość przesłaniały czarne, gęste chmury, a iskrzące się srebrem błyskawice wcale nie pomagały zajrzeć dalej - ale, zadziwiając tym samą siebie, nie bała się tak, jak powinna. Odwaga niepokoiła ją jednak bardziej, niźli martwiłby strach: owszem, miotała się pomiędzy skrajnościami, ale przecież pozostała tutaj. W jego ramionach. Wcale nie pragnąc zadać mu zdradzieckiego ciosu, nie planując histerycznie następnych poczynań. Poddała mu się i odnajdywała w tej pokorze dziwną słodycz, odurzającą i rozkoszną, pozwalającą jej na zachowanie niemalże swobodne - uśmiechała się przecież lekko i szczerze.
- To akurat coś, czego nie potrafię - odparła powoli, przymykając na chwilę oczy - czy tym właśnie była, krnąbrnym zwierzęciem, uległym dopiero po odpowiednio mocnym uderzeniu? wyczuwała, że mówił o czymś innym, ale odebrała to personalnie, jeszcze wrażliwa po wczorajszej walce - za to ty w ujarzmianiu podług własnej woli bliski jesteś mistrzostwa - dodała nie bez odrobiny sarkazmu, chociaż jej ton mógł brzmieć odrobinę urażenie; nie chciała być porównywana do narowistego rumaka, możliwego do opanowania jedynie przez zajeżdżenie, a on: nie chciał widzieć jej prawdziwie wściekłej, z pianą toczącą się z ust, gotową wyłupić mu oczy, wyłamać ręce i rozerwać klatkę piersiową. Inna sprawa, że już pojmowała, iż nigdy nie zdoła mu tego uczynić. Nigdy nie skrzywdzi - chyba, że podążając za rozkazem Czarnego Pana, a i to wydawało się jej w tej chwili niemożliwe. Obydwoje złączyli się z Nim Wieczystą Przysięgą, oddali Mu swe życie: nie istniała inna droga niż całkowite posłuszeństwo. Dla nich i dla niej, podwójnie związanej pokorą wobec mężczyzn, którzy pomogli jej zdobyć potęgę.
Słuchała Tristana w milczeniu, skupiona na jego obecności - ciągle nie mogła się do niej przyzwyczaić; nie miała go blisko od trzech miesięcy, kilkunastu bolesnych tygodni, przedartych jeszcze ceremonią zaślubin. Nie odpowiedział wtedy na jej gratulacje - i srodze ją to zabolało, mimo, że nie przyznawała się do tego nawet przed samą sobą. Życzyła mu jak najlepiej, pragnęła jego szczęścia, lecz ten nagły i zupełnie zrozumiały dystans pomógł podjąć jej decyzję, stającą się ciałem - martwym - w mieszkaniu Isoldy. Była wtedy przekonana, że to nagłe zniknięcie nie zajmie mu myśli przez dłużej niż kwadrans, w końcu ile kobiet przewinęło się przez jego łoże? Młodych i ładnych - jak wspomniana guwernantka, której suknia przylepiała się własnie do jej nagiego ciała; jak dziesiątki pracujących w Wenus dziewcząt, jak niezliczone kochanki z różnych stanów, zwiedzione zadziornym spojrzeniem, romantycznym poematem czy po prostu wilczym uśmiechem, kruszącym panieńskie serca i niszczącym ewentualne moralne opory. Znała go - znacznie lepiej, niż on znał Deirdre - i znała krążące o nim plotki, szeptane informacje, umiejętnie przesiane przez sito racjonalności. Wątpiła, by naprawdę mógł pochwalić się tyloma podbojami, ale nawet jeśli podzieliłaby przywoływaną liczbę na troje - i tak znajdywała się w tłumie kobiet. Wyłamując się jednak ze schematu; nie była krągłą złotowłosą półwilą, nie zachwycała artystycznym zacięciem ani ujmującym usposobieniem, nie była nawet w połowie tak kanonicznie piękna, jak Evandra, lecz nie napawało jej to rozpaczą. Znała swoje miejsce, wierząc, że znajduje się ono na zupełnie innym poziomie, że nie była kochanką a kimś więcej. Nie, nie wierzyła w odwzajemnienie uczuć, do jakich nie była się jeszcze w stanie przyznać; przez myśl nie przeszło jej, by połączyło ich coś opiewanego w ckliwych wierszach - ale chciała być mu przyjaciółką, partnerką, kompanką. Kimś równie silnym, mocnym, na kim mógłby się wesprzeć i z kim dzieliłby się każdym mrocznym sekretem. Była na to gotowa - i w końcu miała ku temu możliwości.
Patrzyła na jego poranione ramię - ale patrzyła także przez nie. Na swoje blizny, swój ból, od którego nie musiała już uciekać. Przymknęła na krótko oczy - to było takie niedorzeczne. Stać tutaj, bez perspektywy powrotu do Wenus, bez świadomości, że za kilka godzin dotkną ją obce ręce, bez obrzydzenia podchodzącego do gardła gorzką żółcią, bez fizycznego wycieńczenia. Nie miała żadnego planu - ale i żadnych obowiązków. Bezskutecznie przywoływała z mroków niepamięci czas, kiedy czuła się podobnie wolna; dopiero teraz poznawała ten obcy posmak, tożsamy z krwią i ustami Rosiera. Mogła poświęcić się czarnej magii, mogła nadrobić stracone miesiące, mogła odpocząć, zaleczyć rany, stanąć pewniej na nogach. Perspektywa spędzenia w Białej Willi kolejnych dni wydawała się jej czymś niemożliwie wspaniałym, czymś do tej pory tak nieosiągalnym, że dopiero teraz poczuła, jak potwornie jest zmęczona, poobijana, poraniona. A mimo to - lgnąca do jego rąk, do ciała, nie przejmując się ostrymi słowami. Kiwnęła tylko głową, lekko, prawie pokornie, chociaż jej oczy lśniły niespokojnym blaskiem. Tak, przepełniała ją coraz mniej skutecznie hamowana radość, podszyta zdenerwowaniem - a on nosił żałobę. Podejrzewała, że pod pozornym opanowaniem szarpie się emocjonalna burza, spotkało go tyle nieszczęść - czy wyrwał ją z Wenus, by sobie ulżyć? Czy była tylko środkiem do krótkotrwałego celu, tymczasowym bandażem? Nieistotne, musiała mu zaufać, tak jak on - miała nadzieję - ponownie zaufa jej. Przecież, mimo wszystko, uzupełniali się, dopełniali podobieństwami: król kobiecych serc i zwodząca mężczyzn królowa, obydwoje obarczeni nowymi obowiązkami, obydwoje naznaczeni niedawną tragedią.
Chciała pomóc mu z bólem, ukoić niepokój - należała do niego i każdy podmuch, targający jego życiem, uderzał także w nią. Była pewna, że zasypały go stosy kondolencji, że wysłuchał setek gładkich formuł i wyrazów wsparcia, że udał się do każdego uzdrowiciela, mogącego pomóc Evandrze, i zrobił wszystko, by zapewnić spokój siostrom i matce - ale on także potrzebował oddechu. Zaczerpniętego prosto z jej ust. Wyczuła początkowe wahanie - serce przyśpieszyło rytm, zapowiadając panikę, zrobiła coś nie tak? -  na szczęście szybko zastąpioną przez gwałtowną namiętność. Uśmiechnęła się w środku pocałunku, przyciągając go jeszcze bliżej, mocno, za wilgotne od deszczu włosy. Potrzebowała tej pieszczoty, złagodzenia budzącego się od nowa głodu, ale chciała ją dawkować - jednak nie pozwolił jej na to, na odsunięcie się chociażby na cal. Zamiast umknąć nawałnicy, chroniąc się w sypialni, powrócili na balkon. Zrobiła zaledwie jeden chwiejny krok, później - jej stopy znalazły się w powietrzu, Tristan uniósł ją bez większego problemu, tak nagle, że zamarła w jego ramionach. Straciła grunt pod nogami, zachwiała się: nienawidziła utraty kontroli, lecz nie wyrywała się, nawet gdy oparł ją o barierkę.
Wystarczyło delikatne pchnięcie, by runęła w tył, by jej czaszka roztrzaskała się na kawałki o marmurową posadzkę tarasu, zalewając niewidoczną siatkę pęknięć krwistoczerwonymi żyłkami. Wąska balustrada nie stanowiła bezpiecznego podparcia, jedynie jego gorące, twarde ciało chroniło ją od upadku - zacisnęła uda mocniej na jego biodrach, oplatając go nogami, przyciskając się jak najbliżej: instynktownie, ze słodką wymówką wypisaną złotymi zgłoskami strachu. Mżawka zamieniła się w deszcz, lodowate strugi chłostały jej plecy, przylepiając włosy do łopatek i szyi, spływając po twarzy, mieszając się z gorzkim smakiem ust Tristana, które całowała - ponownie, po chwili zastygłego zdziwienia - z zuchwałą namiętnością. Nieskrępowana, w końcu w pełni wolna - i chociaż nowe łańcuchy, na razie metaforycznie zaciskające się na jej nadgarstkach bolesnymi sińcami, przypominały jej o zniewoleniu wyższego stopnia, to nie pamiętała, czy kiedykolwiek całowała go tak: mocno, odważnie, wręcz wgryzając się w męskie wargi. Z nieznanym do tej pory uczuciem. Coś, co miało być krótkim powitaniem, kilkusekundowym wyłamaniem się z narzuconych ograniczeń, mających chronić obolałą dumę, stało się wyzwalaczem; śmiałość obracała się przeciwko niej, wygłodniałej i stęsknionej. Tak samo jak on? Czuła jego szorstkie ręce, kierujące się ku guzikom sukni - ignorując instynkt, pchający ją do przodu, wysunęła dłonie z gęstych włosów, przytrzymując go za nadgarstki. Tak, jak on wczoraj, i choć starała się bardzo - nieporównywalnie słabiej. Zacisnęła palce, mało subtelnie namawiając go do ponownego cofnięcia się do środka. - Mam dla ciebie coś lepszego - obiecała bezgłośnie, prosto w jego usta. Nie mogła odsunąć się dalej, zeskoczyć z barierki ani oderwać się od utrzymującego ją ciała: przerażająca metafora prawdziwej zależności. Zadrżała z zimna; burza znalazła się tuż nad nimi, wiatr przeszywał ją do kości a woda spływała za rozchełstany dekolt sukni, ślizgając się lodowatymi kroplami po piersiach i brzuchu: dlaczego więc wcale nie ochłonęła, czując rosnący żar, nie pozwalający zebrać myśli w logiczną całość?


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Poddasze [odnośnik]15.08.17 14:28
Wciąż się uśmiechał, na myśl o tym, kim była, kim stać się mogła, targana podobnymi emocjami; nie musiał podburzać jej słowem, doskonale - jak właśnie potwierdziła - zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co mówił. Fascynowała go: jak czarna mara zrodzona z esencji, o której wspominał, jak zjawisko, nie kobieta, stworzone z najczarniejszych snów; zbyt mądra, zbyt utalentowana by tyle czasu spędzić w miejscu takim jak Wenus. Gdyby Avada Kedavra była kobietą, wyglądałaby jak Deirdre. Miała rację, różniła się od kobiet, które miał dotychczas, również urodą - nie tylko tym, że była egzotyczna, że azjatycka krew dodawała jej rysów niepowtarzalnych w tych kręgach, w odróżnieniu do eterycznych złotowłosych piękności upiętych gorsetami tak realnymi, jak metaforycznymi, była prawdziwie dzika. Jak czarna pantera wprowadzona między klatki z kotami o złotych obróżkach, niepowtarzalna, zachwycająca i niespotykana. Trudniejsza w obejściu, a dzięki temu - bardziej pociągająca, drapieżna, bestialsko krwawa. Zapanowanie nad wielką kocicą o ostrych jak brzytwa kłach dawało znacznie więcej satysfakcji niż pogłaskanie kanapowej kotki, a możliwość odgryzienia ręki - której bynajmniej nie bagatelizował - była częścią tej gry, która dodawała jej kuszącej pikanterii. Nie pamiętał twarzy wszystkich swoich kochanek, to prawda, a ona bez wątpienia nie pamiętała wszystkich mężczyzn, jacy przeszli przez jej łóżko, wszystkich, którzy stracili dla niej - cesarzowej Wenus - głowę, ba, o wszystkich pewnie nawet nie wiedziała; tracąc pieniądze, tracili dostęp do niej, selekcjonowanej dla szczególnych klientów. Przynosiła Borgii zyski jak dojna krowa, choć była smokiem, nie krową, nigdy dotąd nie budziło to w nim tyle obrzydzenia i złości, nigdy dotąd nie spłaszczał tego tak ordynarnie, nigdy dotąd - nie odczuwał tak głębokiej nieuświadomionej zazdrości zmieszanej z gniewem na samego siebie; w jednym miała wczoraj rację: mógł zrobić to wcześniej.
- Wszystkiego da się nauczyć - stwierdził bez ogródek, kiedy kąciki jego ust uniosły się wyżej na zawoalowany komplement, który, przebrzmiewający ironią, zapewne być nim nie miał; nie myślał w tym momencie o niej, nie myślał o wczorajszym dniu, snuł przed nią wizję potęgi i siły, którą dysponowała, ale ton jej głosu prędko i skutecznie skierował jego myśli na podobne tory. Brzmiała jak urażona, wciąż miała mu to za złe? Kiedyś zrozumie - że nie miał innego wyjścia, że musiał ochronić ją przed sobą samą, że nie mógł jej na to pozwolić, choć tak naprawdę powinna rozumieć to już teraz. Łamał ją wczoraj - bo go do tego zmusiła. - Miałem cię tam zostawić? - jego głos wybrzmiał nieco lekceważąco, jakby chciał jej przypomnieć, że przecież mógł to zrobić. Wciąż by to wolała? Niepewnego drobnego przedsiębiorcę - nie miał powodów, by uznać, że traktowała go inaczej niż jego, jego, którego opuściła, by wpaść w jego ramiona - siedzącego za kratami, gwar Wenus, dotykające jej obce ręce i śliniące ją zbyt pożądliwe usta; nie, nie mógł jej tam zostawić, pozwolić jej odejść od siebie, oddać w ręce innemu - nie mógł, nie potrafił, nie chciał. A bez tego, co robił, Deirdre nigdy by za nim nie poszła, wiedział o tym. Wciąż pamiętał jej sylwetkę zdradziecko rozmywającą się w mieszkaniu Isoldy, znikającą w cieniu bez słowa pożegnania, później - milcząc. Dostał od niej list, lecz mając go w rękach poczuł rozdarcie między dwoma kobietami realniej, niż kiedykolwiek wcześniej: nie potrafił na niego odpisać. Co miałby jej napisać - podziękować? Zapewnić, że ona wciąż jest dla niego ważna? Labirynt sprzecznych uczuć zabrnął w ślepy zaułek, z którego zmuszony został się wycofać: bezskutecznie, bo z jednego wpadł w drugi, po pierwszomajowej nocy zapędzony w kozi róg, tym razem przez wilki, pogrążony w rozpaczy, żałobie i szaleństwie zrodzonym z niedowierzania, że wszystko wokół, a przede wszystkim ta głośna nawałnica, naprawdę nie jest snem. Wyjściem z niego - była ona. Upokorzył się przed nią, godząc się na jej grę i goniąc ją, uciekającą, upokorzył się, nie odsyłając jej pomimo zaręczyn, które przyjęła, pomimo obecności w jej życiu kogoś innego niż klienci z Wenus. Zdradziła go, odrzuciła, wzgardziła wszystkim, co mu zawdzięczała. Zachowała się jak głupia, niewdzięczna dziwka - i jeszcze miała czelność odzywać się do niego w ten sposób? Nie powinna. Nie teraz, nie dzisiaj. - Możesz wrócić - nie mogła. Nie pozwoliłby jej, choćby, wyrywając się, miałaby mu odgryźć rękę i wyłupać oczy, choćby obydwoje mieli pozostać po tej walce ledwie strzępami siebie skąpanymi we krwi i z pokruszonymi kościami: nie wypuściłby jej po raz drugi. Ale przecież ona tego wcale nie chciała, gdyby chciała - nie spotkałby jej tu dzisiaj. Wciąż mnie nie przeprosiłaś, Deirdre. Nie wiedział o niej nic. Nie uświadamiał sobie jej cierpienia, nie wiedział, ile upokorzeń i bólu znosiła w Wenus, nie widział nigdy na jej ciele znaków innych niż ten, który nosiła na przedramieniu. Nie wiedział nic o układach pomiędzy nią a Borgią, przekonany, że ta nie odważyłaby się traktować śmierciożerczyni lekkomyślnie, nie wiedział przecież nic o jej klientach - bo i skąd - choć domyślać się powinien, czy sam nie zamordował jednej z dziewczyn? Jemu jednak, we własnym mniemaniu, zawsze wolno było więcej. Deirdre należała do niego - i nikt inny nigdy jej już nie zrani. Nikt inny nie dotknie już jej nagiego ciała, przy nikim innym nie będzie już udawać rozkoszy w agonalnym jęku. Potrafił to sobie wyobrazić, masochistycznie przerzucając w wyobraźni kolejne obrazy spełniania zachcianek tłustych arystokratów. Potrafił i budziło w nim to złość, oddawaną teraz w każdym ruchu wygłodniałych warg.
Odebrał jej kontrolę, symbolicznie i prawdziwie; dokładnie tak, jak wczoraj odebrał ją nad jej życiem  - i podobało mu się to. Podobała mu się łącząca ich zależność, podobała mu się świszcząca grozą przepaść za nimi; nie aż tak wielka, ale wystarczająco wysoka, by uznać ją za niebezpieczną. Podobał mu się ciężar władzy, podobał mu się silny uścisk jej ud, którego odjąć nie mogła; nęcący, kuszący, rozbudzający pierwotne instynkty. Było w tym coś więcej; coś dotąd nieznanego, coś, czego nie czuł ani w luksusowych murach Wenus ani nad krwistymi kałużami zmiażdżonych i poranionych ciał. Zachłanna łapczywość, wywalczona wrogość, namiętność, której się poddała, a która jak smagający ich coraz mocniejszy i niebezpieczny w tej pozycji wicher wywiała z jego głowy ostatnie podszepty zdrowego rozsądku, ostatnie wątpliwości, ostatni przedśmiertny krzyk sprzeciwu. Chciał wziąć ją tu i teraz, rozkoszować się zwycięską batalią, zabrać od niej to, od czego odseparowała go na tak długo; zapomnieć o lękach, cierpieniu i bólu ostatnich dni, tygodni, zapomnieć o smokach, zapomnieć o żonie, zapomnieć o ojcu, zapomnieć o mniejszych nieprzyjemnościach przyćmionych całkiem przez te tragedie, zapomnieć o życiu - i zanurzyć się w odmętach śmierci raz z nią, czarnym łabędziem, po raz kolejny porywając ją w mroczny tan - gdy po raz pierwszy rozległa się fałszywa nuta, burząc tę harmonię.
Wydobył się z niego niezadowolony lwi pomruk, gdy wysunęła z jego włosów dłonie; zastygł, nachylony nad jej twarzą, gotów kąsać usta dalej; zastygł bez ruchu, nie chcąc zaburzać jej równowagi, do czasu, gdy uścisnęła jego nadgarstki, władczo i zdecydowanie, na moment tylko jego usta drgnęły w niekontrolowanym grymasie - ścisnęła jego oparzenie. Początkowo sądził, że szuka jedynie oparcia - musnął jej wargi, ignorując sprzeciw, wsłuchując się w szeptane wprost do nich słowa, gdy uścisk dłoni Deirdre stał się silniejszy; obmywający ich silnymi strugami deszcz nie trzeźwił ani ciała ani umysłu, rozpalonych żywiołem znacznie od niego potężniejszym. W pierwszej chwili nie zareagował wcale, odsunął usta od jej twarzy, nachylając się nad jej szyją, wahając się, czy nie przejść do dalszej ofensywy; nie zrobił tego jednak. Jego kochanka doskonale znała mapę jego ciała, jak nikt wiedziała, co sprawi mu rozkosz, a obietnica pobrzmiewająca w jej głosie kusiła jak propozycja diabła, pobudzając wyobraźnię skuteczniej niż klawisze fortepianu. Jeszcze przez chwilę obserwował strugi deszczu spływające pomiędzy jej piersi, upajając się ciepłem i zapachem jej ciała. - Niech to będzie tego warte - mruknął tylko cicho, nim wycofał się od barierki wolno, unosząc objęte silnym uściskiem nadgarstki wyżej, przed siebie, pomagając jej zsunąć się z balustrady, przeważyć się na twardą posadzkę balkonu; niechętnie, z niezadowoleniem przyjmując poluźniający się uścisk ud. Pozwolił, by go wyminęła i za nią - udał się z powrotem do środka, od progu zsuwając z ramion przemoknięty płaszcz, który cisnął na pobliskie krzesło.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]15.08.17 20:41
I znów ustawiał ją w odpowiednim miejscu, skutecznie wyczuwając drobne rozdrażnienie, przebijające się jedynie z nieco drżącego urazą głosu. Nie chciała się mu sprzeciwiać, nie chciała także okazać niewdzięczności - wystarczyło kilkanaście godzin spokoju, by pojęła, że podjęta gwałtownie decyzja, niosła ze sobą pozytywne konsekwencje. Gdzieś w tle czaił się strach i niepewność o chwiejne jutro, ale gdy przestała wyglądać w przyszłość, godząc się z nieprzewidywalnymi kolejami losu - czy w świetle ostatnich wydarzeń, wywracających na nice cały świat, ktokolwiek mógł snuć plany, łudząc się ich ziszczeniem? - i skupiła się na teraźniejszości, nie mogła powstrzymać ulgi. Obezwładniającej, mocnej, rozkosznej. Zerwał kajdany z jej rąk tak gwałtownie, że powinna z trudem poruszać się po nowej rzeczywistości, a jednak: radziła sobie całkiem nieźle. Obyło się bez paniki, rozpaczy, rwania włosów z głowy, budowania nędznych forteli i dróg ewakuacyjnych. Stąd, z jego ramion, spod jego pieczy nie było ucieczki, tajnego wyjścia, mogącego zapewnić jej niezależność. Zrozumiała to wczoraj i przystała na te warunki: odeszła Wenus także i za swoim przyzwoleniem, naiwnie sądząc, że gdyby naprawdę nie dała mu na to zgody, potrafiłaby obronić się przed zaborczością. Kierowani różnymi pobudkami, doszli do krwawego porozumienia, do cichego zawieszenia broni, lecz traktat pokojowy nie opierał się na konkretnych wytycznych, na musztrze, jaką chciał ją poddać - zdawał się tajemniczy i naturalny zarazem. Posłuszeństwo przychodziło Deirdre z trudnością, odruchowo szarpała się na uwięzi, lecz zatrzaśnięta wczoraj smycz na razie nie sprawiała jej dyskomfortu. Była jak zwierzę uratowane z ulicy, przeniesione do dostatniego domu - zdezorientowane nieznanymi przyjemnościami, podległe i wdzięczne za ratunek, jeszcze nie wiedząc, jak smakuje zamknięcie. Uwięzienie tożsame z troską, do jakiej nie przywykła; może chwilowa radość była tylko słodkim złudzeniem, ale nawet jeśli: zamierzała z niej czerpać tyle, ile zdoła. Przyjmując chłodne szarpnięcia swego właściciela z pewną wyrozumiałością, pomimo otrzymywanego dyskomfortu. Próbował zasiać w niej ziarno niepewności? Zasugerować odwołalność decyzji, jaką podjął? Czy groźba powrotu do Wenus miała wisieć nad nią niczym naprężony bat, gotowy do zadania ciosu, gdy tylko okaże się nieposłuszna? Zdrętwiała w jego ramionach, czując przeszywającą ją niezgodę. Gotową zamienić się w ostrzegawczy warkot, który jednak zawczasu stłumiła w jego ustach. Musiała zdławić zlekceważenie jego smakiem, pozwolić namiętności stłamsić dumę - mógł znaleźć odpowiedź na te subtelne przestrogi w jej ustach, całujących go mocno i z prawdziwą pasją, nie wyreżyserowaną ani przez wymogi Wenus ani przez manipulacyjne sztuczki innego rodzaju. Stała przed nim, przy nim, czysta i naga, w końcu zupełnie - i wewnętrznie wściekła, wrząca od kumulowanego napięcia. Wytrącał ją z równowagi, gdy już zaczęła cieszyć się opanowaniem; usuwał grunt spod nóg w momencie, w którym pewnie władała nową ziemią. Podsycał przekonanie o wewnętrznej sile, schlebiał, doceniając osiągnięcia, a jednocześnie przycinał skrzydła, by nie odfrunęła za daleko. Frustrowało ją to niemożebnie, czuła, że może znacznie więcej, ale jednocześnie, patrząc na całą pokręconą relację z chłodnego dystansu - miał rację. Postępował właściwie. Przewidywał jej odruchy, nauczył się im zapobiegać, i obiektywnie mogła mu jedynie przyklasnąć - dobrze znała samą siebie i wiedziała, że jeśli pozwoli się jej poczuć zbyt pewnie, wstać z kolan na zbyt długo: przejmie kontrolę, zawłaszczy pole, wygra walkę o dominację. Znajdowała się więc w idealnym miejscu na skali, prawie po środku, rozjuszona i zaspokojona, wygłodniała i nasycona, boleśnie stęskniona i ukojona gwałtowną bliskością, spadającą na jej ciało wrzącym deszczem. Władała ich przyjemnością, czerpaną z każdego ruchu, zaciśnięcia mięśni, szorstkiego dotyku dłoni, bolesnego rozgryzienia spuchniętych już od pocałunku warg - i nie powstrzymywała zwycięskiego uśmiechu, nawet wtedy, gdy umknęła od jego pieszczoty. Zawieszona w powietrzu, pomiędzy przepaścią a Rosierem: jego mogła być pewna? Miała traktować go jak księcia, ratującego ją z opresji - choć wczoraj temu zaprzeczył - czy raczej jako przebiegłego przeciwnika, wykorzystującego słabości ku własnym celom? Ufała mu bardziej niż sobie, potwierdzała to każdą sekundą spędzoną w tym miejscu, pokornie przyjmując swój los - niemożliwie przyjemny, czyżby naprawdę odsłaniała przed nim wrażliwa, masochistyczną część, biegnącą na oślep ku zagrażającemu jej ogniu? Zacisnęła mocniej palce na nadgarstkach, nawet widząc grymas bólu - dobrze, może to otrzeźwi go choć na chwilę: a cierpienie odejmie już za moment, gwarantując mu zapomnienie.
Wiedziała, że podskórnie go pragnie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Poznała mężczyzn na tyle dobrze, by potrafić odczytać ukrywane emocje, by poznać ciężar ich odpowiedzialności. Zakompleksieni młodzieńcy, obawiający się, że nie podołają oczekiwaniom rodu, buntownicy, przerażeni konfrontacją z nestorem i konsekwencjami lekkomyślnych poczynań, ci nadambitni, popadający w uzależnienia i psychiczną ruinę, uginając się pod zobowiązaniami i krytyką. Znała ich wszystkich, koiła ich lęki, odsuwała strach, dodawała odwagi - lecz nie musiała robić tego w stosunku do Tristana. Wierzyła w niego i nie miała żadnych wątpliwości, że to tylko chwilowy kryzys, z którego podniesie się tylko silniejszy. Co ich nie zabije, mogło tylko wzmocnić. Odzyska kontrolę nad rezerwatem, wychowa jeszcze potężniejsze stworzenia, uczci pamięć ojca, stając się godnym następcą, głową rodu; sprowadzi uzdrowicieli, przywracających jego żonę życiu, doczeka się z nią potomków; będzie dziedzicem przynoszącym rodowi jeszcze większą dumę - wystarczyło przeczekać pierwsze uderzenie burzy, która zebrała się nad jego głową.
To tylko kwestia czasu - który zamierzała mu uprzyjemnić, złagodzić cierpienie na tyle, na ile mogła, nie kierowana w ogóle myślą o zapłacie, o wypełnieniu obowiązków. Gdy postawił ją na ziemi, drapieżnie wpatrzony w jej ciało, wyminęła go bez słowa, trzęsąca się z zimna i ze świadomości, która spadła na nią niczym grom. Naprawdę nie działała z wyrachowaniem, nie rozgrywała tej relacji tak, by coś zyskać, by przywiązać go do siebie, by wypełnić niewypowiedziane podpunkty nowych obowiązków; kierowała się jedynie silną, potworną, przerażającą...Czym, Deirdre, co tobą kieruje, co  o n  w tobie wzbudza? Skrzywiła się lekko, ale nie mógł tego zobaczyć; stała już tyłem, tuż przy nocnym stoliku, otwierając z cichym trzaskiem pokaźną, skórzaną sakwę. Jej zachwycający posag, z jakim wchodziła do nowego domu swojego mężczyzny. Grymas płynnie zmienił się w kpiący uśmiech. - To zawsze jest warte każdego poświęcenia - odparła lekko, zgodnie z prawdą, wyciągając z wypełnionego wnętrza drewniane, bogato zdobione pudełko: cięższe, niż ostatnio. Instynktownie wybrała to, co lubił najbardziej; obróciła je w dłoniach, odwracając się w jego stronę. - Usiądź - poleciła, podchodząc w stronę łoża. Kompletnie przemoczona suknia lepiła się do jej ciała, okręcając wokół łydek, zostawiając po sobie mokre plamy, wsiąkające w miękki dywan: cała drżała z zimna a blada skóra nabrała sinego połysku. Przypominała topielicę, oznaczoną wspomnieniem przytrzymujących ją pod wodą kajdan, pozostawiających fioletowe znamiona na nadgarstkach. - Dziś nie będziemy czytać wierszy - powiedziała wręcz hardo, nie spoglądając w jego oczy, skupiona na otwieraniu pudełka. Znów powracali do Wenus, do przyjemności, z których korzysta się tylko przy ściśle zaciągniętych kurtynach, w wyciszonych zaklęciami pokojach, w mroku nocy - teraz przyniesionych w miejsce wręcz uświęcone. Nie tylko to się zmieniło. Już nie klęczała przed nim, a stała, pewnie podwijając wolną ręką drugi rękaw koszuli, a w przygotowanym obok drewnianym pudełku nie lśnił nóż a złota strzykawka. Nasilające się anomalie wzmogły ostrożność nawet w tak niskich aspektach; rozcinanie żył zaklęciem i ponowne ich zasklepianie niosło ze sobą zbyt duże ryzyko, powrócono więc do prostszych metod. Wymagających skupienia, za które Deirdre była teraz wdzięczna - uważnie odmierzała porcję sproszkowanych smoczych pazurów, podpalając je na długiej łyżce ciężką, srebrną zapalniczką z zdobnym grawerunkiem. Musiała jednak powrócić spojrzeniem do Tristana, przez chwilę zatrzymując je na jego oczach o rozszerzonych źrenicach - czy takiej właśnie przyjemności się spodziewał? - zanim pomknęła nim w dół, w zagięcie łokcia, nad którym uprzednio zacisnęła skórzany pasek. - Nie będzie bolało - zapewniła głosem słodkim jak miód, śpiewnie; głosem Miu, brzmiącym w tym pomieszczeniu jak szept niedawno pogrzebanego ducha. Cukier zazgrzytał jej między zębami, gdy napełniała strzykawkę, uspokajając dłonie - przechodziły ją dreszcze zimna, a nie mogła pozwolić sobie na drobny błąd: wkłuła się w widoczną pulsującą żyłę za pierwszym razem; Deirdre stała tuż obok niego, między nogami, woda kapała z jej włosów i sukienki na jego ubranie, a paląca rozkosz wtłaczała się właśnie do wzburzonej krwi. Wiedziała, że zajmie go pożarem, najpierw leniwym, potem pobudzającym - ona chciała pozostać trzeźwa, od dawna nie próbowała narkotyków, zresztą: jej bólu nie dało się ukoić, nie, kiedy Rosier był tak blisko niej.
Wysunęła złotą strzykawkę, odkładając ją na bok, na drewnianą skrzynkę, leżącą na prześcieradle - dopiero wtedy spojrzała Tristanowi ponownie w oczy, chcąc dostrzec ten ulotny moment, ognisty błysk, widoczny czasem w tęczówkach. - Nie wrócę tam- powiedziała cicho, z pozoru bezsensownie, ale groźba, którą wypowiedział jeszcze na balkonie, ciągle wibrowała z tyłu głowy dławiącym niepokojem; powiedziała też wieloznacznie, jednocześnie prowokująco, akcentując własną siłę, jak i niezmiernie słabo, prawie prosząco, prawie błagalnie. Zacisnęła drżące wargi, opuszczając lodowate dłonie bezwładnie wzdłuż ciała. Nie wróci tam, choćby ją wyrzucił, choćby złamał, choćby znudził się po tygodniu - prędzej poderżnie sobie własnoręcznie gardło, niż pozwoli sobie - mu? - zrobić to znowu. Zamrugała gwałtownie a krople deszczu spłynęły z jej rzęs, podrażniając przecięte jego ostrymi zębami wargi, spuchnięte, sine, jak nadgarstki, jak sińce, którymi ją naznaczył - czy mogła zaufać temu zawłaszczeniu i w końcu przestać się bać?


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Poddasze [odnośnik]16.08.17 19:18
Stojąc jeszcze w strugach deszczu obserwował mimowolnie przyciągający spojrzenie kołyszący ruch jej wąskich bioder, gdy, odwrócona tyłem do niego, wracała do pomieszczenia; chciała tego, więc oddał jej kontrolę - mając nadzieję, że tym razem tego nie pożałuje, zwykle samodzielność nie wychodziła jej na dobre, a on - potrzebował zapomnienia, potrzebował oderwać się od trosk, które wróciły wraz z chłodnym otrzeźwieniem odległości pomiędzy nim a jej ciałem. Granice tego, co jej było wolno, a co nie, pozostawały rozmyte jak doskonale widoczny stąd brzeg piaszczystej plaży; nie chciał tego zmieniać, formułować zasad wprost, stawiać granic jasnych i jednoznacznych, każde zwierzę potrzebowało przecież odrobiny kontrolowanej wolności i spokoju, narowistemu rumakowi można było oddać wodze, porywając się w niespokojny galop, wściekłego psa spuścić z oka, pozwalając mu samemu gonić za zdobyczą, koty chodziły własnymi ścieżkami, a polujące jastrzębie czasem wypuszczało się z wolier by to one same odnalazły tor swojego lotu. Zasady staną się wyraźniejsze z czasem, same, z czasem on sam przekona się, na ile mógł jej pozwolić. Zbyt ciasna klatka wywołałaby natychmiastowy sprzeciw, naturalny sprzeciw, mógł spuścić jej łańcuch, ale zostawić zapiętą obrożę i nie wypuszczać z dłoni opuszczonego bata. Każdego dało się złamać, ale to było długi proces - budowanie przywiązania, silnej więzi - wielu ludzi popełniało na tym etapie zbyt wiele błędów. Pantera tak czuła i tak silna jak Deirdre wymagała ostrożności; każde zwierzę, prędzej czy później, szło przecież obok swojego pana bez smyczy. Tristan działał zaś działał bardziej instynktownie niż w sposób zaplanowany, podążając za tym, co od zawsze robił najlepiej,  za przeczuciem prowadzącym prosto do zaspokajania swoich pragnień, wspomaganym dekadą praktyk w oswajaniu najdzikszych bestii.
W pierwszej chwili nie rozpoznał tej sakwy, choć przecież brała ją z Wenus przy nim samym, być może wypadło mu z głowy w natłoku innych zajęć i bardziej uciążliwych myśli, a być może nie przyłożył do tego większej wagi, spodziewając się, że zabierze raczej przede wszystkim bardziej osobiste drobiazgi - nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że może nie mieć ich wcale. Badał ruchy jej rąk uważnym spojrzeniem, odrzucając włosy za głowę - by skapująca z nich woda nie leciała mu prosto na oczy, uspokajając skołatane serce i wydając z siebie zadowolony cichy pomruk, kiedy dostrzegł wreszcie, co Deirdre wyciąga z sakwy: znał to pudełko zbyt dobrze, zbyt często roztapiając się w hedonistycznych radościach londyńskiego zamtuzu; zbyt często - widząc je w rękach niepowtarzalnej Miu.
- Ukradłem Borgii znacznie więcej, niż sądziłem - stwierdził, cofając się na jej polecenie w kierunku łóżka, jego twarz zdobił podszyty kpiną, ale zadowolony uśmiech. Wykradł w końcu ją, a razem z nią - wszystko, co zabrała, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości; bawiło go to - skakać na przeciętej w pół równoważni, odbierając jej moc sprawczą wszędzie tam, gdzie zdawało jej się, że znajdywała przewagę, tylko po to, by dostrzec w jej oczach jątrzącą się złość; pantera z wybitymi zębami lub taka, która lęka się obnażać kły, byłaby przecież nudna i przewidywalna, a taka, której poirytowany ogon nigdy nie krąży w powietrzu jak kobra - mniej piękna. - Drżę na myśl o zemście - dodał, zadzierając głowę, by z tej pozycji widzieć jej spojrzenie - szukał w nim nie tylko złości, szukał czegoś więcej; tęsknisz za nią, Deirdre? Chciałabyś ją odwiedzić, wytłumaczyć się? Dla odmiany - trzasnąć batem nad jej uchem? Nie dogadywali się odkąd zarżnął jedną z dziewczyn, ale jej prychnięcia rozjuszonej kotki nieszczególnie go interesowały. Inaczej niż fakt, że za Deirdre wciąż ciągnęły się długi, którymi powinien się zająć. Obserwował ją, mroczną zjawę majaczącą przed nim zatopioną chwałą, jak topielica zebrana z nadmorskiego brzegu - nie potrzebowała metalowych kajdan, by dało się dostrzec fioletowe obręcze na jej rękach; była piękna w ten sposób, pierwotnie dzika. Arogancki uśmiech nie spełzł z jego twarzy, gdy usłyszał z jej ust swoje własne słowa, zadowolony. Pokręcił lekko głową na jej hardość. - Nęcisz jak zmrok, i rozczulasz, nimfo g o r ą c a i ciemna - wypowiedział miękko, topielica, nimfa, czymże jedno różniło się od drugiego - nie musimy czytać, Deirdre. Patrzył wciąż na nią, unosząc wzrok ku górze, na wpół z rozbawieniem, na wpół z rozleniwieniem, które już wkrótce miało otulić jego całego; nie pozostał bierny, w czasie, w którym przygotowywała słodkie odurzenie, dłonie Tristana spoczęły na jej udach, zachłannie, zaborczo, z głodem; ciepłem rąk chwytając przemarzniętą skórę, którą czuł przez przemoczony, mocno przylegający do ciała materiał szarej sukni. Nawet zabawnie było obserwować ją z nowej, nieznanej perspektywy - z dołu, zwykle patrzył na ludzi z góry w wielu znaczeniach. Powiódł spojrzeniem za jej rękoma, ale nie umilknął. - Nawet umarłym tchnienie wracają pieszczoty twoje i jest nad miłosne napoje twe k o c i e rozleniwienie. - Tylko przez chwilę obserwował ruchy pajęczyny jej wysmukłych palców; nie był gościem Wenus przez ostatnie dni  - nie widział, że zmieniono środki ostrożności na mniej ryzykowne. I nigdy dotąd nie używał tego urządzenia - dlatego, uważnym okiem obserwował każdy jej ruch, nim źrenice zalśniły intensywnym doznaniem, unosząc się wyżej, ku niej, ku jej twarzy, ignorując ukłucie, które rzeczywiście nie bolało; jej dłonie były delikatne jak zawsze, jej głos był słodki jak zawsze i doznania: też były słodkie jak zawsze; napływająca rozkosz rozluźniła jego mięśnie, dłonie osunęły się z jej ud jak odrętwiałe, a powieki odruchowo zakryły tęczówki. I zapomniał. Zapomniał o zmarłym ojcu, zapomniał o chorej żonie, zapomniał o pozabijanych smokach, zapomniał o wściekłym nestorze i bólu, który jeszcze przed momentem podrażniała, ściskając jego nadgarstki. Zapomniał, że za oknem szalała kolejna nawałnica, ciskająca wichrem do wnętrza tej sypialni przez otwarte okno, zapomniał, choć gdzieś niedaleko uderzył piorun, który zatrząsł dachem nad nimi. Zapomniał, że nie powinno jej tu być, zapomniał, że on powinien być gdzie indziej, trwając w czarnej żałobie; nie zapomniał tylko swoich pragnień skuszonych lśniącym kryształem wód jak klejnoty spływających za dekolt starej sukienki guwernantki. - Rozbierz się - Nie był to ton prośby, ale nie było w nim również warczącej groźby; na wpół wciągnięty już w narkotyczny trans, głucho, słabo. Nie zastanawiając się nad jej reakcją - pewien był, że usłucha - sięgnął dłonią po pozostawioną przez nią strzykawkę, obracając ją w rękach z ostrożnością kogoś, kto po raz pierwszy trzymał w rękach nóż, tuż po tym, jak dowiedział się, co nożem można zrobić. Chciał, żeby do niego dołączyła choć wiedział, że będzie mieć opory; chciał, bo przecież nie była już w Wenus. Nikt nad nią nie stał, po jego wyjściu nie pójdzie do innego klienta, a Borgia nie czeka na jej wdzięczny powrót i relację. Nikt nie będzie sprawdzał, czy jest trzeźwa ani nikt jej tutaj nie zagrażał, czujność była zbędna. Przeszkadzająca. Niechciana. Wciąż właściwie niezainteresowany jej reakcją i nie przejmując się nadto ewentualnymi protestami, kiedy ubranie z miękkim szelestem opadło wreszcie na podłogę, szarpnął ją za uda bez delikatności ku sobie - zmuszając, by na nim usiadła, obejmując nogami jego nogi. Bez słowa odnalazł dłonią pas rzucony na łóżko, zaczynało być jeszcze bardziej zabawnie; nigdy dotąd przecież on nie usługiwał jej.  Odurzony, w narkotycznym upojeniu, ledwie muskając jej skórę ustami spił z jej szyi perliste krople deszczu, gdy dłonie zaczęły owijać pas wokół jej ramienia, wiążąc ją kolejną zależnością - pod koniec szarpnął pas zębami, zniecierpliwiony słabością oparzonej ręki. Nie potrafił dokonać tego nawet w połowie równie precyzyjnie, co ona. W strzykawce została dawka, a na krańcu igły wciąż lśniła jego błękitna krew; wbił igłę w skórę Deirdre - z całą pewnością mniej sprawnie, niż ona i bardziej boleśnie, niż ona, choć starał się naśladować jej ruchy najdokładniej, jak potrafił; nie miał doświadczenia, a jego ręka wiodąca, poraniona, nie mogła włożyć w ten ruch tyle wysiłku, ile powinna, drżąc w trakcie. Chodź tam dzisiaj razem ze mną, Deirdre, płyńmy przez ten ocean bezbrzeżnej rozkoszy razem: intensywnie i głęboko, jak jeszcze nigdy dotąd. I nie pamiętał już o nikim ani o niczym: tylko o niej, jej ciele, jej talencie, jej zapachu, jej smaku, czerwieni jej ust i czerni jej włosów, jej dzikości, jej niepokorności, jej krwawej pasji, jej bezduszności, o niej bezlitosnej, podłej, mrocznej i gwałtownie namiętnej; o czarnej orchidei i czarnym łabędziu splecionych w nim w morderczym tańcu. Jej słowa z trudem przedostały się przez tę roztopioną w hedonistycznej rozkoszy zaporę, nie od razu je zrozumiał, nie od razu skojarzył, spowolniony i otumaniony w jednym pokoju z czarną panterą, która w tym stanie bez trudu mogłaby rozszarpać mu gardło, a jednak - dziwnie spokojny. - Nie wrócisz - powtórzył za nią, tonem przyjmującym barwę pochwały, jednak - wyjątkowo - miała rację - było warto, dobrze się spisała. Nie wróci tam, bo nie ma po co, nie wróci, bo jest tutaj. Nie wróci, bo ma jego. Nie jest jej to do niczego potrzebne. Nie wróci tam i będzie tu posłuszna. - Podaj mi płaszcz, Deirdre - mruknął ni stąd, ni zowąd, nagle i bez emocji, zostawił go, mokry, na krześle przy stole. Wezbrane substancje krążące wraz z krwią przez jego ciała z wolna otulało go w swoje pazurzaste łapy, jeszcze wpół przytomny, już wpół upojony.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]16.08.17 22:41
Nie rozpatrywała opuszczenia Wenus w kategorii kradzieży - właściwie wcale o tym nie myślała, zadana rana była zbyt świeża, by zagłębiać w niej palce z masochistyczną ciekawością, i chociaż kochała zapach krwi, uderzający w nozdrza rdzawą mgłą, to ta cieknąca z jej rozciętego boku wydawała się jej mało aromatyczna. Sama nie wiedziała, jak ma nazwać to, co się wczoraj stało - ratunkiem? Uratowałaby się przecież sama, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem. Wystąpieniem przeciwko Borgii? Choć z przyjaciółki stała się plugawą przeciwniczką, nie o niej myślała, marząc o opuszczeniu Wenus. Dziwiło ją to, naprawdę nie czuła nienawiści ani chęci zemsty, serce nie drżało z pragnienia zadania jej bólu, być może dlatego, że doskonale zdawała sobie sprawę z problemów, jakie wraz z odejściem Miu spadły na jej głowę. Jeśli się nie postara, nie dokona niemożliwego, zaspokajając wygórowane oczekiwania zawiedzionych i wściekłych arystokratów, Wenus pójdzie z dymem, starte na pył okrutną anomalią, nagłym brakiem głównej kapłanki miłosnego ogniska. Z przyjemnością ruszyłaby spojrzeć na płomienie, ale to Caesara pragnęła widzieć trawionego szatańską destrukcją. To on upokarzał ją i wykorzystywał: ciągle pamiętała bliznę, znaczącą jego twarz - chwalił się nią, wzruszając niewieście serca opowieścią o krwiożerczej batalii z dzikim potworem, jaką stoczył, gdy w rzeczywistości nosił jej ślad; szkła wbitego w policzek. Historia Miu spisana była roztłuczonymi kielichami, szła po tej bolesnej drodze dalej, aż do końca, którego się nie spodziewała.
Nie czuła rozczulenia, nie muskała opuszkami palców drewnianego wieka, ozdobionego ryciną słodkiej, nagiej Wenus - lecz nie targała nią też nienawiść. Nadchodziła burza, a ona miała ważniejsze rzeczy na głowie: nie straci już nawet sekundy na coś, co odebrało jej kilka lat życia, godność i poczucie władzy nad własnym losem. - Borgia jest nieistotna - odpowiedziała lekceważąco, wyrywając się w końcu z cichego zamyślenia, które mogło być spowodowane skupieniem na dawkowaniu przyjemności. Odpowiednio silnej, by rosnąć z czasem, by najpierw otulić Tristana błogim spokojem, a później: rozpalić, zamienić każdy bodziec w czystą rozkosz, wzmocnić doznania do maksimum, spopielić każdy rodzaj bólu, obrócić go w pył. - Wenus pociągnie ją na dno - dodała z analitycznym przekonaniem, stukając paznokciami w złotą strzykawkę. Dochodziła w tym do perfekcji, właściwie woląc fizyczną pracę, bliską alchemii, którą podziwiała a do której - nie miała żadnego talentu. Musnęła palcami jego uwypuklone dzięki zaciśniętemu paskowi żyły, patrząc jednak na Mroczny Znak, na łączący ich tatuaż, przypomnienie okrutnego bólu - i równie ogromnej potęgi. Uśmiechnęła się przelotnie, wyniośle, słuchając jego słów: przywykła do wierszy, do turpistycznego Baudelaire, będącego częstym gościem w komnacie Miu właściwie od początku ich znajomości. Nacisnęła tłok - czy pamiętał ich pierwsze spotkanie? Znali się już tak długo; straciła już rachubę, pamiętając jedynie upalny sierpień ubiegłego roku, szatańską noc, podczas której odważyła się poprosić go o naukę, nie mając pojęcia, jak skończy się wspólna podróż. Która - być może - dopiero zaczynała się na dobre, w podobnych okolicznościach? Nie znajdywała się jednak na kolanach, stała przed nim pewnie, władając jego rozkoszą, władając jego ciałem, i tak, jak wtedy - mogła uczynić z nim wszystko. Lubiła tę władzę, syciła się nią, obserwując, jak się rozluźnia, jak dłonie zaciśnięte pazernie na jej udach osuwają się w dół, razem z powiekami, przesłaniającymi widok rozszerzających się źrenic. Świadomość, że właśnie przyniosła mu ulgę - uspokoiła ją; gdzieś zniknęło rozedrganie, trzęsła się jedynie z zimna, a zęby prawie szczękały o siebie - nie poruszyła się jednak, wpatrzona w jego twarz, głodna każdego drgnięcia mięśni, świadczącego o nadchodzącej przyjemności. Była pewna, że gdy otworzy usta, padną z nich kolejne wersy wiersza, lecz zamiast tego - wybrzmiał rozkaz. A może troskliwa prośba? Uniosła nieco brwi, w pierwszej chwili zupełnie nie reagując na przypominającą jej wczoraj mantrę. Prychnęłaby, zmieniając spojrzenie z zafascynowanego w rozjuszone, ale - miał rację. Przemoczona suknia nieprzyjemnie ocierała się o ciało, ciążyła, wzmacniała poczucie chłodu: sama podjęła więc decyzję o pozbyciu się szorstkiego materiału. Rozpięte przez Tristana guziki ułatwiały to zadanie; zsunęła rękawy, zsunęła całą suknię, opadającą niczym wilgotna, szara szmata na podłogę. Zamierzała odsunąć się i znaleźć zastępcze ubranie w którymś z kufrów - młoda i ładna guwernantka powinna zostawić tu po sobie coś jeszcze - ale zanim zrobiła choćby krok, gorące dłonie mężczyzny przyciągnęły ją do siebie. Nie spodziewała się, że sięgnie po nią tak mocno i szybko; zachwiała się, lądując na jego kolanach, całkiem naga, przemarznięta, zroszona kroplami deszczu. - Nie - zaprotestowała odruchowo, gdy przyciągał ją bliżej, zaciskając na przedramieniu skórzany pas. Potrafił w ogóle to zrobić? Jego palce drżały, widziała to dokładnie, spoglądając w dół, na mocne ręce, bawiące się strzykawką. Nie chciała tego, nie lubiła tracić kontroli, nie lubiła, gdy ostry jak brzytwa umysł tępił się, utrudniając zebranie myśli. Musiała być czujna, zawsze gotowa na odparcie niebezpieczeństwa, zawsze o krok przed tymi, którzy chcieli ją skrzywdzić. Ale czy teraz - musiała taka być? Pokręciła gwałtownie głową, mokre włosy przylepiły się do jej policzka, a z kosmyków spadły kolejne krople wody, sunące w dół bladego, wręcz sinego z zimna ciała. Szarpnęłaby się - lecz wiedziała, że to bezskuteczne, że w najlepszym przypadku Rosier rozryje ostrą igłą jej żyłę, zalewając ich obydwoje krwią, w najgorszym będzie świadkiem czegoś, czego nie chciała ujrzeć nigdy: jego rozkołysanego narkotykami gniewu. Widziała, na co go stać w w stanie trzeźwego wzburzenia, sine bransolety stanowiły cenne przypomnienie, a zbyt wiele razy doświadczyła na własnej skórze podsypanego pazurami szału, by poczuć się niezwyciężona. Zresztą - czyż nie zwerbalizowała swojego zaufania? Przekonania o tym, że będzie tu - z nim - bezpieczna? Nie poruszyła się nawet o cal, gdy wbijał strzykawkę w zgięcie łokcia, nieumiejętnie, krzywo; poczuła piekący ból, ale nawet nie syknęła, po prostu wpatrując się szeroko otwartymi oczami w jego palce. Wysunął igłę zbyt gwałtownie, krew pociekła w dół wąską wstęgą, przepływając między oczodołami Mrocznego Znaku: dopiero teraz Deirdre zdała sobie sprawę z tego, że cały ten czas zaciskała drugą dłoń na karku Rosiera, wbijając w skórę paznokcie.
Opuszki palców zaczęły drżeć a ciepło - gwałtownie rozprzestrzeniać się od przedramienia kojącą falą. Nie powiedziała już nic więcej, ciągle kurczowo przytrzymująca się mężczyzny, ciągle spięta, na granicy niezadowolonego rozjuszenia - które rozmyło się w nasilającym się pożarze. Była głodna i wycieńczona, zarówno psychicznie jak i fizycznie, a dawka, przygotowana przecież na później, dla niego, dla rosłego mężczyzny, zadziałała na przesadnie szczupłą kobietę znacznie szybciej. I intensywniej. Nacisk paznokci zmalał, źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej, pochłaniając równie czarną tęczówkę, a całe ciało - nagle wyraźnie cieplejsze - opadło z jego kolan na podłogę. Powoli, łagodnie; zsunęła się w dół, kolana uderzyły o miękki dywan, głowa ułożyła się na męskim udzie, czarne, mokre kosmyki oblepiły szyję i kark. Wzięła głęboki, ochrypły wdech, nagle spierzchnięte usta przesunęły się po szorstkim materiale spodni - miała wrażenie, jakby w ciągu niecałej minuty jej ciało przejęła wysoka gorączka. Od drżenia z chłodu, przenikającego aż do kości, do drżenia z nieznośnego gorąca w zaledwie kilkanaście uderzeń bijącego szybko serca. Nie słyszała potwierdzenia jej prośby, ta kwestia umknęła z jej głowy, gwałtownie wywiana parzącym podmuchem, czyszczącym także inne wątpliwości. Czymś się martwiła, tak, czuła to jeszcze w rozluźniających się szybko mięśniach - ale czym? I dlaczego? Każdy kolejny oddech przynosił iskierki przyjemności, niwelujące początkowy szok, przyzwyczajające przemarznięte ciało do zmiany temperatury, do wibrującego w każdej tkance ciała ciepła, promieniującego już nie od zgięcia łokcia - a od splotu słonecznego. Gdzieś obok uderzył grom, błyskawica rozświetliła skąpany w mroku pokój, woda przelewała się przez próg balkonowych drzwi, a Deirdre zaśmiała się cicho, perliście, tym razem w pełni świadomie ocierając się policzkiem o męskie udo, niczym złaknione pieszczoty zwierzę - sekundę później kapryśnie unikające ewentualnie uniesionej dłoni. Wyprostowała się, nie przejmując się, że ciągle na wpół klęczała, na wpół siedziała, kompletnie naga, ze skórzanym paskiem zaciśniętym na chudym ramieniu - i z drżącym uśmiechem, rozciągającym pełne usta w dość niepokojącym grymasie. Patrzyła na Tristana z nieprzesłoniętym żadną kurtyną głodem, z pozbawioną woalki przyzwoitości tęsknotą, z niebezpieczną iskrą, czającym się niezadowoleniem, kocią niezgoda wobec ścisłego przywiązania i rozkazów, padających z początkowo odrętwiałych ust. Płaszcz - czy była jego służką, by mu go przynosić? Nie zastanawiała się nad tym, odruchowo wstała, zgrabnie, lekko, krocząc pewnie ku stojącemu przy balkonie krzesłu. Lodowaty wiatr smagał jej ciało, lecz nie czuła już zimna, nie drżała, myślami będąc jednocześnie gdzieś blisko i daleko. Ostatnimi siłami łapała się przytomności, tematu podjętej rozmowy, przywołanego wiersza - ale logika umykała jej lekko, jak sen. Baudelaire. Tak, czytał go jej wtedy, lecz innymi słowami innego wiersza, innego czasu, innej zależności.
- Moje sny spragnione piją z tych gorzkich źródeł, gdzie drzemie zła siła - powiedziała nagle, z pozoru bezsensownie, po francusku, nawet nie zauważając, że stanęła w kałuży deszczu, padającego przez ciągle otworzone okno. Nie znała się na poezji, ale te słowa, wypowiedziane przez Tristana - zapadły jej w pamięć, uderzając we wrażliwe struny. Burza rozpętała się na dobre - obserwowała ją z zachwytem, stojąc daleko od Rosiera, ale przecież ciągle czuła na sobie jego gorące pocałunki, wilgotne, łapczywe usta. - Ale jeszcze mocniejsze jest straszne działanie twej piekącej śliny, co odbiera mej duszy wszelki posmak winy - kontynuowała prawie bezgłośnie, być może niesłyszalna wśród donośnych grzmotów. Nie drgnęła, gdy kolejna błyskawica przecięła piekielnie czarne niebo, ale nagła jasność przypomniała jej o płaszczu, który mimowolnie gładziła wolną ręką. Uniosła go i pociągnęła za sobą, po ziemi, powracając ku łożu. - i grążąc ją w otchłanie ciska na wpół omdlałą do stóp Prozerpiny - wyszeptała w zamyśleniu, przystając tuż przed Rosierem, podając mu płaszcz, mokry, ciężki od deszczu. Płaszcz. Chciał odejść? Chciał wyjść, targnięty nagłym posmakiem winy? Chciał zniknąć tak gwałtownie, jak się pojawił - przynosząc ze sobą niszczycielską burzę i zostawiając ją w niej samotnie? Chciał ją zostawić? To nic, że było to niedorzeczne; smocze pazury rozdzierały zdrowy rozsądek, igrając z jej emocjami. W oczach Deirdre na chwilę zalśniła czysta rozpacz, wilgotna i głęboka, w ułamku sekundy zamieniająca się jednak we wściekłość. Wsunęła się na jego kolana, popychając go w tył, płaszcz zaplątał się gdzieś między nimi lodowatą, szorstką tkaniną, drażniącą jej nagie ciało - wcale tego nie czuła, czuła wyłącznie niezgodę na to, by z nią pogrywał. Dopadła jego ust, wściekle i zajadle, całując go nie namiętnie a wręcz agresywnie, ostro, wbijając paznokcie w bark tak silnie, że przecięły materiał drogiej koszuli. I gryźć, i całować w gniewie - w końcu odnalazła poprawną kontynuację odpowiedniego wiersza, ale przekazywała mu ją już niewerbalnie, z każdym ruchem zębów i języka, zagarniających go dla siebie.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Poddasze [odnośnik]18.08.17 22:35
W chwili, gdy ekstatyczna rozkosz roztopionego smoczego pazura rozlewała się po jego ciele, jak rwąca rzeka tocząc się z krwią wzdłuż błękitnych żył, zastanawiał się nad jej słowami - tak szybko jej odpuściła? Być może: być może tak byłoby lepiej, zostawić te długi wiszące nad nią jak topór, niespłacone, piętrzące się pod sufit, czy to nie uwiązałoby jej przy nim silniej niż ich spłata, kolejna inwestycja dokonana całkowicie w ciemno, bez pokrycia, z widmem dramatycznych strat? Nie ufał jej, nie miał ku temu powodów; zdradziła go i odwróciła się od niego, za nic mając zaciągnięty dług wdzięczności - co miałoby ją powstrzymać przed zrobieniem tego po raz drugi? Lestrange był drugą drzazgą w tej nieprzyjaznej sytuacji, bardziej problematyczną, bo jednocześnie będącą jego szwagrem. Jego śmierć byłaby warta żałoby Evandry, miał z nim dość prywatnych zatargów, żeby starczyło na ukryte pragnienia wyrwania mu krtani z gardła, sytuacja dawnej Miu była tylko dodatkowym zapalnikiem. Ale Ceasar zniknął, gdzieś w wojennej zawierusze, Evandrze powiedziano, że wyjechał - nie był co do tego przekonany, choć gdyby doszły go wieści o jego śmierci, byłoby mu przykro. Wolałby samodzielnie zarżnąć mu gardło - za pamięć Marie. Mówią, że wspólny wróg łączy. Niewątpliwie przemawiał przez nią zdrowy rozsądek, wyrachowanie, nie mógł jej tego odmówić: Wenus nie udźwignie ostatnich strat, Wenus bez Miu było zwykłym burdelem, pozbawionym charakteru, wyjątkowego czaru i najjaśniejszej gwiazdy. Dobrze: zjawi się u Borgii sam, musiał w końcu pozamykać pewne sprawy - jakie? Resztki przytomności umysłu umknęły z niego w jednym oka mgnieniu.
Opóźnione reakcje nie pozwalały dostrzec ani jej rosnącej pewności, ani zawahania, nim opadł materiał sukni. Słyszał nie, ale to nie go nie obchodziło, należała teraz przecież do niego - sama to powiedziała. - Tak - odparł na jej słowa z przekonaniem, unosząc wzrok ku niej, na jego kolanach - wciąż nad nim górującej, tak, odparł lekceważąco i kpiąco, to nie ona podejmowała decyzję. - Ufasz mi - powtórzył już po raz trzeci, wczoraj dwa, dzisiaj jeden, jej własne słowa - znaczące więcej, niż jakiekolwiek inne wypowiedziane pomiędzy nimi słowa - bardziej niż sobie samej? - Nie miała utracić kontroli w otwartym polu, nie miała utracić jej w Wenus, gdzie wiecznie czujna unikała kolejnych upokorzeń. Miała utracić ją przy nim, swoim przewodniku i nauczycielu, twórcy, nie miała powodów do obaw - wiedział o tym lepiej niż ona. Choć po jednej stronie szalała śnieżna firanka podwiewana uderzeniami wichury i przemoknięta od wciąż grzmiącej nawałnicy, a po drugiej złowieszczo skrzypiały półotwarte drzwi sypialni, wiedział, że przestrzeń wokół była spokojniejsza, niż kiedykolwiek dotąd - nie znajdowali się w skutej wiążącymi ich zasadami komnacie Wenus, nie w kałuży krwi, której smugi zostawiały trudne do zatarcia ślady. Nie gonił ich czas, nie gonił ich obowiązek, wskazówki zegara stanęły w miejscu, zatrzymane zastrzykiem euforycznej ekstazy. Nad Deirdre nie stał nikt - oprócz niego - a on miał ją już tylko na wyłączność; dziwne, nowe uczucie, niewspółmierne do schwytania nowego pupila  - ten okaz był naprawdę rzadki, może nawet - jedyny taki. Ignorował jej przeczące kręcenie głową, nieporadnie i niezręcznie częstując ją odmierzoną dla siebie dawką, nie tylko nie umiał tego robić - był już pod silnym odrętwieniem rozpędzającego się galopem narkotyku; dostrzegł strużkę krwi na jej przedramieniu - ściągnął ją ręką, zamazując krwistą smugą kształt mrocznego znaku, naprężając mięśnie szyi i barków pod jej silnym uściskiem i ukłuciem długich paznokci - jak zakleszczony w potrzasku kłów dominującej lwicy; podobał mu się ten ból - wabiący w sidła zwierzynę, kruszący opory i podsycający kwitnącą rozkosz, przyśpieszający tętno szaleńczo niosące smocze szczątki rozlewające się wzdłuż jego jestestwa harmonijnym wytchnieniem po tygodniach ciężkich zmagań z nieokiełznanym żywiołem straszliwej dzikiej magii.
Uniósł wzrok wyżej, znad jej ramienia ku oczom, wyzywająco, wyczekująco; mogła się go uczepić jak lwica, mogła wgryźć się w jego kark ostrymi jak brzytwa paznokciami, mogła wbijać palce w jego ciało - ale on wciąż był silniejszy. Potrafił to udźwignąć: jej drapieżność i wigor, te same, które nadawały jej cech dzikiego zwierzęcia. Wpatrywał się w jej źrenice, zmieniające wielkość, z fascynacją przyglądając się jej zsuwającemu się z jego kolan ciału. Nie zatrzymał jej, nie uchwycił, może odurzony, może otępiony, może - o zbyt osłabionym refleksie; jego usta wygięły się w zadowolony wilczy uśmiech, jego pantera wreszcie zaczęła się łasić - po kociemu, również jak kapryśna kotka umykając spod jego ręki, kiedy tylko uniósł dłoń, chcąc dotknąć jej mokrych włosów. Czuł chłód jej policzka przez twardy, też mokry materiał spodni, z umysłem przyćmionym silnym narkotykiem nie odróżniając już świadomości od jej braku - czy to miało znaczenie? Czuł, że Deirdre nareszcie instynktownie odnalazła swoje miejsce, perfekcyjnie - jak zresztą zawsze, zawsze dotąd - odnajdując się w gęstym i zawiłym labiryncie jego pragnień  - nie pierwszy raz bawiło go, że szła przez niego pewniejszym krokiem niż on sam - czytała z jego ciała, czytała z jego umysłu, czytała podświadomie wszystko to, czego żadne z nich wciąż do końca nie rozumiało. Z Deirdre u stóp - u kolan - poczuł siłę, potęgę, której nie mógł równać ze swoją własną: to dzikie zwierzę, pod jego niewolą, potrafiło siać zniszczenie jak smoczyca, jak martwa Myssliene, mordowało szybciej niż lamparcica, było jak ogromna żmija, gotowa powalić ofiarę jednym ukąszeniem. A on: miał nad nią kontrolę, był silny, wszechpotężny, niezwyciężony. Był władcą całego świata.
Był też przyćpany - ale tego przecież nie rozumiał wcale, tak jak nie dostrzegał anormalności zachowania Deirdre. Było przecież właściwe - było doskonałe i dokładnie takie, jakie powinno być. Nawet nie zauważył, że błysnęło, nawet nie dostrzegł w niej wulgarności, wpatrując się w oczy roziskrzone głodem mętną, rozleniwioną źrenicą, z zadowoleniem wspierając się łokciami na własnych kolanach, z wolna tracąc siły - z może chęci - by samodzielnie utrzymać prostą sylwetkę, kiedy ruszyła się po jego płaszcz. Obserwował jej postać, wpatrzoną w krajobraz zniszczenia za oknem, jej dłoń, muskającą materiał jego szaty, nagość jej ciała owiniętą eteryczną delikatną firanką wciąż szarpaną wiatrem, smukle podkreślającą wąskie ramiona, kształtną talie, nieduże biodra i sarnie nogi. Widział ją taką setki razy, a jednak dziś czuł, jakby ujrzał ją taką po raz pierwszy, jakby zburzył pewne mury, naruszył nietykalną strefę, wszedł w zupełnie inny obszar intymności, niż przez lata wytaczała nagość ich splecionych ciał. Nowy, świeży i niezbadany.
Potrzebował chwili, żeby zrozumieć jej słowa, żeby zmusić się do przerzucenia się na inny język. Wciąż wyglądała jak nimfa, topielica upiornie wynurzająca się z wody, w strugach deszczu, kąpiąca się w chwale i przepełniona mgielnym powabem, którego czar wchłaniał, otumaniając się jej urokiem; tak innym, bardziej przeklętym i podłym, bardziej przerażającym od tego znajomego - wilego. Wsłuchiwał się w jej słowa, niesione głosem, który tak często dawał mu ukojenie. Wyglądała jak wodna rusałka, upiornie i pięknie zarazem. Nie musiał słyszeć jej słów dokładnie, znał treść wiersza i mógł wyczytać ją z kuszących ruchów jej czerwonych warg. Był zbyt nietrzeźwy, żeby zwrócić uwagę na plusk uderzenia płaszcza w kałużę pod balkonem - i na deszczową smugę, która się za nią ciągnęła, kiedy ciągnęła płaszcz po podłodze. Patrzył na nią - na jej usta. Uniósł rękę, chwytając mocny materiał, miał coś w środku, miał coś dla niej, wciąż jeszcze pamiętał - chciał to wyjąć, nie dostrzegł rozpaczy w jej oczach, otumanionemu - nie przyszłaby do głowy inna interpretacja - tym bardziej nie spodziewał się nagłego wtargnięcia jej ciała na swoje kolana - nagłego pchnięcia, które uderzyło nim o miękki materac łoża, na biały koc z lisiego futra, bez trudu korelując jej pocałunki z brakującą frazą wiersza; przygnieciony mokrym płaszczem, przygnieciony nią, tak perfekcyjnie kierującą jego żądzami. Jej wściekłość i agresja były jak sztylet tnący miód, choć bolesny - wciąż pięknie pachnący i smakujący boską ambrozją. Czuł, czuł paznokcie wbite w ramię, czuł zęby rozrywające jego wargi w nawałnicy potężniejszej niż ta za oknem, czuł i oddał jej to samo, wychodząc naprzeciw ofensywie własnym atakiem, szarpiąc i krwawiąc opuchnięte usta. Dłonie wędrowały wzdłuż jej ciała, odnajdując jej fakturę na nowo, przez piersi, ramiona, po kark, i głowę którą uchwycił w zbyt ciasnym uścisku, mogąc ją przetrącić; moglibyśmy tak zginąć, Deirdre, tańczący razem miłosnego walca, krwawiąc i raniąc, krzycząc i warcząc, tonąc i płonąc, jeśli odzywały się w nim jeszcze jakiekolwiek podszepty zdrowego rozsądku, minęły właśnie bezpowrotnie - zwierzęco pociągająca, dzika, namiętna, agresywna, zaspokajająca go właśnie w sposób, w który nawet ona nigdy dotąd nie była w stanie, liczyła się tylko ona: nic ani nikt inny. Burza za oknem przestała istnieć, smoki przestały mieć znaczenie, jego rodzina - czy w ogóle jeszcze pamiętał swoje nazwisko? Jesteś kusicielką, Czarna Orchideo, demoniczną zjawą i jesteś moja. Każdym kawałkiem ciała czuł tę rozkosz, każdym najmniejszym fragmentem, każdym zmysłem, odbierał bodźce w sposób, który nigdy dotąd nie potrafił, wzmocnił percepcję - przechodząc w wyższe stany świadomości z czarną panterą pożerającą go właśnie jak szarpaną padlinę. Gryź, całuj, pchnij i zniszcz, gryź, całuj, bierz i drap, nie wytrzymał - mimowolnie syknął, czując ból, jak igły, jak kły, jak kolce wbite paznokcie; mógłby pokochać ten ból. Jego dłonie osunęły się na jej ramiona, z wolna, ostrożnie gładząc jej wychłodzoną skórę, gdy - wreszcie - lewa, silniejsza, bo zdrowsza, zacisnęła się na wciąż, luźniej już, zwisającym z jej ramienia pasie, zaplątując o niego palce z czułością mordercy, po czym nagłym, silnym ruchem szarpnął ją w bok, zrzucając z siebie, zrzucając na bok, na miękką poduszkę. Samemu zawiesił się nad nią; nie wypuścił krańca paska z zaciśniętej pięści, mierząc jej nagie, blade i przemarznięte ciało spojrzeniem wygłodniałego wilka. - Lecz zdradliwszą truciznę kryją twe czarne oczy, o moja miła - odparł na jednym tchu, bo na więcej nie miał czasu, agresywnie chwytając jej usta własnymi; otrzeźwił go dopiero brzdęk bransolety, która wypadła z kieszeni płaszcza gdy ubranie zsunęło się z łóżka, zmięte od łączącej ich namiętności - już zdążył o nim zapomnieć. Uniósł się znad niej, niechętnie, z lekką złością; znad niej sięgnął dłonią na posadzkę, gdzie na ślepo badając podłogę natrafił w końcu na zimny metal bransolety. Dostał tę biżuterię od kuzyna, ongiś często bywającego na terenach arabskich, goszczonego nawet przez Shafiqów w trakcie nużących długich wyścigów przełajowych na grzbietach aetonanów - ponoć podobną biżuterię nosiły dziewczęta z tamtejszych haremów. Wciąż mocno ściskając w ręku pas na jej ramieniu, zsunął się niżej, muskając ustami jej łono - nim, zręcznym ruchem jednej ręki, zakleszczył oną bransoletę na jej nodze, wokół kostki. - Kat, który się weseli; ofiara, co jęczy; święto, co krew rozlaną nasyca pachnidłem - kontynuował, z fascynacją zakrawającą o przerażającą i niepowstrzymaną obsesję, szaleństwo, brak kontroli: całkowity, rozbudzony i absolutny.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]19.08.17 18:44
Obserwowanie mężczyzn tracących kontakt z rzeczywistością, tracących rozum, tracących opanowanie i wszelką kontrolę, był dla Miu najsłodsza rozrywką. Od kiedy tylko przekroczyła progi Wenus, ucząc się zasad nowej codzienności, upatrywała w narkotykach sekret swej tajemnej mocy: i zarazem broń, jedyną, jaką mogła posługiwać się w pełni jawnie, wręcz na życzenie swych ofiar, oczekujących zakazanych przyjemności. Wróżkowy pył, tęgoskór, łuski złotej rybki, sproszkowane smocze pazury, diable ziele; wszystkie nielegalne rozkosze przesypywały się pomiędzy smukłymi palcami kurtyzan, władających rozkoszą ciężkiego kalibru, potrafiącą ogłuszyć zbyt porywczego gościa lub ośmielić tego, który potrzebował dodatkowej zachęty. Za ciężkimi, pachnącymi piżmem, kotarami kolejnych komnat, obnażano się aż do krwi i odkrytej tkanki; do skrywanych słabości, wyznawanych nieprzytomnym szeptem sekretów, ochrypłych wyznań win i wysyczanych gróźb; do ciała targanego płaczem i tęsknotą, kojonego przez miękkie, kobiece ramiona. Deirdre obserwowała to zawsze z trzeźwego dystansu, odpływając w poszatkowany narkotykami świat jedynie, gdy nie miała innego wyjścia. Nie lubiła tego stanu, bała się go; ziszczał się przecież najgorszy koszmar utraty kontroli, zbudowania złudnej pewności siebie, zniszczenia jakichkolwiek hamulców i tam, jakie budowała miesiącami.
Dlatego zaprzeczała, dlatego chciała zachować choć ułudę władzy nad samą sobą - to nic, że wczoraj utraciła ją bezpowrotnie, pokonana, pokornie wracająca do swojego właściciela, do którego należała - i któremu ufała. Przywoływał te słowa kpiąco, ale z mocą: resztkami trzeźwości, na złudną sekundę wspomożoną bólem podrażnionej ręki, zrozumiała, że to, co mu wczoraj powiedziała, będzie powracać nieustannym echem. Należę do ciebie, ufam ci bardziej niż sobie - nie, nie kłamała. Nie zwodziła go, nie manipulowała złudnym posłuszeństwem, nie obsypywała go słodką trucizną. Czuła to, czuła naprężającą się pomiędzy nimi nić zależności, wierzyła w podejmowane przez niego decyzje, którym podlegała bez żadnych wątpliwości. Doskonale zdawała sobie sprawę z mocy wypowiadanych deklaracji, owszem, będących wynikiem rozbuchanej emocjami chwili, podkreślonej gwałtowną bliskością, lecz pomimo to - mówiła szczerze, trzeźwo, wręcz wyrachowanie. Jeśli miała chylić przed kimś czoła, to tylko przed nim, stojącym najbliżej Czarnego Pana, bliżej do tych, znających go od lat; tylko przed nim, silnym i wytrzymałym, nie bojącym się sięgać dalej, sięgać poza śmierć. Nim - którego wybrała. Nie zwróciła się do niego przypadkowo, wtedy była to przemyślana na chłodno decyzja, wyrachowana zagrywka, mająca zapewnić jej największą szansę na sukces; to ona uczyniła go swoim, nie przypuszczając, że wpadnie we własne sidła. Że zamiast stać się przy jego boku silniejsza, żerować na męskiej mocy, wykorzystując bez skrupułów wiedzę i koneksje, stanie się - słabsza. Że z pozycji dominującej, przewidującej pięć kroków w przód, spadnie tuż do jego stóp, szczęśliwa z tego, gdzie się znajduje.
Dosłownie i w przenośni; wzmocniona, nieadekwatna do wątłego ciała dawka, wyczyściła wszelkie wątpliwości, wszelką niechęć, wszelkie pragnienie polemiki - której właściwie nie chciała podejmować. Tak, ufała mu, tak, należała do niego. Tak - razem mogli stać się silniejsi, potężniejsi: jakąkolwiek to nieokreślone razem miało posiadać definicję. Cały niepokój, związany z nagłą życiową zmianą rozmył się, roztrzaskał w pył, jeszcze drżący gdzieś na krańcach wzroku, ale już nieistotny. Mogłaby zostać tu na zawsze, w tej bezkresnej niszy, w tej podległości, tuż przy jego nogach, w jego cieniu, w deszczu skapującym z jego wciąż mokrych włosów i dłoni, zabarwionych jej krwią. Buntownicze odruchy przestały mieć znaczenie, zaśmiała się ponownie, czas zwalniał, rozciągał się, powracał; w jednej chwili przesuwała dłonią po nogawce jego spodni, prawie wzdrygając się od szorstkości mokrego materiału, by w drugiej z zachwytem przyjmować wilgotną firankę, wzburzoną do ruchu podmuchami wiatru, chłoszczącą jej nagie ciało. Powtarzała wiersz, który znała, powtarzała słowa, które wyryły się w pamięci płonącymi zgłoskami. Był gorzkim źródłem jej siły, był przekleństwem, był trucizną, powoli sączącą się prosto do pełnych ust, nie przynosząc ukojenia a jedynie wzmagając głód. Miała go przechytrzyć, miała wykorzystać, a on: miał stać się wygodną drabiną do celu. W którymś momencie - nie potrafiła zrozumieć kiedy; t o  stało się tak płynnie i miękko, że nie zdążyła w porę ustrzec się przed śmiertelnym niebezpieczeństwem - stając się samym celem, wzorem, do którego pragnęła dążyć, mężczyzną, którego pragnęła do utraty zmysłów, mężczyzną, któremu gotowa była usługiwać, któremu była posłuszna. Oddychała z trudem, głęboko, powoli, ciało z trudem przyzwyczajało się do odurzającej nieprzytomności, poszatkowany bodźcami umysł nie nadążał za przetwarzaniem uczuć, wybuchających nagle ze zwiększoną siłą, jakby narkotyk zdarł z jej oczu czarną przepaskę, pozwalając potwornie rażącemu słońcu oślepić ją nadmiarem doznań. Ciężki materiał płaszcza w dłoniach, ciężka do wytłumaczenia zazdrość, ciężkie przerażenie samotnością - nie mógł jej teraz zostawić, musiała go tu zatrzymać; panika skropliła się na jej ciele zimnym potem, startym sekundę później jego dłońmi.
Nie czuła bólu rozrywanych warg, pomimo odwzajemnionych, agresywnych pocałunków. Mógłby wbić nóż prosto w serce, a zapewne zorientowałaby się w tym dopiero w sekundzie śmierci, delikatnie zdziwiona, przejęta jedynie tym, że nie zdoła dotknąć go po raz ostatni. Musnąć śladów po oparzeniach, blizn, odcisków, węzłów mocnych mięśni, kilkudniowego zarostu, kości biodrowych, obojczyków, powiek, brwi i rzęs; miała wrażenie, że zna go na pamięć i jednocześnie odkrywa na nowo, po raz pierwszy tak wolna. To słowo odbijało się echem po nagle opustoszałej problemami i planami głowie; nie myślała o jutrze, o długach, o definicji utrzymanki, o końcu świata, o potwornym niebezpieczeństwie postawionego przed nim zadania: upływający czas przestał mieć znaczenie, tak jak wszystko, co nie było nim. Całowała go pazernie, namiętnie; pocałunki bliższe torturze niż czułej pieszczocie: paznokcie wbijały się w ciało, chciała poczuć obojczyki, chciała go złamać, chciała odwzajemnić ból, jaki jej zadawał swą nieobecnością - rozgoryczona, wściekła, smutna, spragniona, nagle przerażona. Słyszała o paranoi, pojawiającej się po zbyt mocnej dawce narkotyków, ale nie potrafiła przywołać ostrzeżeń, znajdując się w środku wichury, bezbronna w targającym nią ogniu, liżącym nagle gorące ciało leniwym płomieniem cierpienia. Chciała go więcej, chciała go bliżej, chciała upewnić się, że jej nie zostawi - tłumione, nieuświadomione na trzeźwo instynkty gnały ją ku zatraceniu. Traciła oddech, usta zalewały się krwią, pod paznokciami czuła już zbierający się naskórek i części rozdartego materiału koszuli, ale nie mogła odsunąć się nawet na milimetr. Dopiero mocne, brutalne szarpnięcie i przewrócenie na bok, a potem na plecy, wyrwało ją na sekundę z amoku - z jej ust wydarł się całkiem nowy dźwięk: już nie groźny szept ani słodki zaśpiew, już nie zirytowane prychnięcie lub wycedzone lodowato słowa, a wściekły warkot. Znienawidziła go w tej chwili, w tej wibrującej napięciem przerwie; właściwie nie słyszała nawet, co mówił, wpatrzona prosto w jego twarz: rozszerzone źrenice, krew ściekająca z warg, barwiąca białe zęby, wykrzywione w uśmiechu usta, woda ściekająca z włosów. Szarpnęła rękę, bezskutecznie; frustrowała ją męska przewaga - w fizycznym starciu zawsze wygrywał, niezależnie, jak doskonałym napoiła go winem, a smocze pazury, płonące w żyłach, zamiast otumaniać - zdawały się dodawać mu jeszcze sił. Bywało, że się go - w tym stanie - obawiała; zarówno emocjonalności, z jaką podczas pierwszych spotkań wspominał Marianne, jak i agresywnej namiętności, jaką ją obdarzał, coraz śmielej, jakby czując się swobodniej - lub odgadując jej pragnienia. Teraz także to czuła, i chociaż rozkołysanie używką niszczyło bariery bólu i strachu, to wiedziała przecież z kim ma do czynienia. Gdyby w mieszance zależności nie odnajdywała posmaku przerażenia, nigdy nie wzbudziłby w niej tego, co kotłowało się pod ciągle gorącą skórą, popychając ją dalej, ku niemu. Znów spróbowała przyciągnąć go bliżej, bezskutecznie, wywinął się od pocałunku, wędrując słabym echem gorących pocałunków po jej ciele. Kolejne, niezadowolone, chmurne warknięcie - wraz z ochrypłym westchnieniem - wyrwało się z jej ust, nie zagłuszając jednak dziwnego trzasku. Uniosła się nieco na łokciach, spoglądając w dół, na złoto, lśniące wokół chudej łydki.
Przez dłuższą chwilę spoglądała na bransoletę, nie czując krwi, spływającej z rozerwanej wargi w dół, po brodzie, przez szyję; krwi skraplającej się w zagłębieniu obojczyka.  - Kobieta - niewolnica - nędzna, dumna, g ł u p i a?- zadeklamowała nagle, wręcz mechanicznie, sięgając wspomnieniami do wyuczonego wiersza - ale co krył dalej? Wielbi się bez śmiechu i kocha bez wstrętu - tym zasłużyła, na to czym ją tak hojnie obdarzył? Wypominaną wczoraj głupotą i dumą? Brakiem moralnych granic, które z finezją przekraczała Nie myślała trzeźwo, nie myślała wcale: wściekłość wyrwała się z niej diabelskim śmiechem, czarcim chichotem, brzmiącym melodią burzy i gradu, uderzającego o dach. Nieuwięzioną w potrzasku ręką sięgnęła ku Tristanowi, palce ponownie wplotły się we włosy; przyciągnęła go wyżej, do siebie, ostro, brutalnie, zapewne wyrywając garść drogocennych kosmyków: nie pocałowała go jednak, a przytrzymała kilka cali przed swoją twarzą, tak, by móc bez problemu spojrzeć mu w opętane szaleństwem oczy. - Nie zapomniałeś o czymś?- wychrypiała z groźną słodyczą. - O łańcuchu? O kagańcu? - o kuli, którą przytroczysz mi do nogi, bym przed tobą nie uciekła? O tym, że pojmane zwierzę - jest gotowe odgryźć własną kończynę, by dorwać się do gardła śpiącego spokojnie pana? - Nie jestem twoją niewolnicą, nie jestem jedną z twoich kochanek, które możesz uwiązać u swojego boku, naznaczyć jako swoją, a potem wyrzucić - wycedziła przez zaciśnięte zęby, z każdym wypowiedzianym słowem przyciągając go bliżej siebie, przesuwając palce przez głowę na kark, tył szyi - by finalnie utopić wściekłość - czy nie przerażenie? czy nie upadlającą zazdrość? - w jego ustach, zagorzale, gwałtownie. Ponownie poczuła pod plecami miękkie pościele a na sobie: jego szorstką szatę, promieniującą jednak gorącem skrytego pod nią ciała. Nie dbała o to, że brzmi desperacko, że tym gniewnym ustaleniem granic - wystarczyło kilka chwil, by zaczęła stawiać warunki - obnażyła się całkowicie, że jasne żądanie było jednoznaczne z przyznaniem się do słabości. Do zależności. Do toczącej ją choroby. Nie była tego świadoma, postępowała irracjonalnie, pchana do przodu wręcz bolesnym już pragnieniem. Początkowa szatańska pożoga wzmagała się, widoczna w każdym ruchu zaborczych warg, w każdym przyciągnięciu go bliżej, w każdym desperackim aspekcie bolesnego pocałunku - i w gwałtownej przerwie, gdy odwróciła głowę na bok, oddychając ciężko. Gorąc zdawał się nie do zniesienia, wysunęła się nieco spod jego ciała, spoglądając w dół; uniosła łydkę, złota obręcz zalśniła w półmroku. Zamknął ją w okowach ze szczerego złota zaborczości; bransoleta była warta więcej, niż kiedykolwiek trzymała w dłoniach, nawet jeśli obsypywano ją galeonami. Zatrzymała się w pół ruchu, pozornie przejęta leniwą rozkoszą, rozpuszczającą się coraz goręcej w żyłach, lecz spojrzenie pozostało ostre: naostrzone smoczymi pazurami, drapiącymi o skałę, wywołując iskry, lśniące w czerni źrenic pochłaniających bez śladu tęczówki. - Myślę, że już wiem, co czuje się pod Imperiusem - wyznała bezgłośnie, bezwładnie, nagle poddańczo, jakby poprzednie gwałtowne, emocjonalne wystąpienie rozmyło się w niepamięci. Może tak było - a może po prostu wyrzuciła z siebie to, co bolało ją najmocniej, co najbardziej ją niepokoiło, zatruwając radość z otrzymanej wolności. Głowa opadła na poduszki, czarne włosy rozsypały się na jasnym materiale, poplątane i wilgotne - a smukła łydka, obciążona prezentem sunęła powoli wzdłuż jego nogi. Chciała przymknąć oczy, uciec od przeszywającego wzroku, wydostać się spod tafli odurzenia, ale nie potrafiła oderwać wzroku od twarzy Tristana, przesuwając - zdającymi się parzyć - opuszkami palców w dół jego twarzy, ku szyi, ku guzikom rozerwanej koszuli.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Poddasze [odnośnik]21.08.17 14:37
Pośród wenusjańskich rozkoszy dotąd - od zawsze - uwielbiał wszystkie, zostawiając tam worki złotych galeonów roztapiał się w ramionach kobiet, czasem jednej, czasem kilku, czasem delektując się słowem francuskich wierszy, czasem z lubością wsłuchując się w dźwięk łamanych kostek, zawsze ostatecznie wypatrując jej - prawdziwego kwiatu rozkoszy tego miejsca, tego o najsłodszym nektarze, Czarnej Orchidei. Młode, piękne, nudne i banalne, spełniały życzenia na zbyt niskim poziomie, w pełni satysfakcjonowała go tylko ona: zapewne dlatego obchodził się z nią delikatniej, nie chcąc jej spłoszyć, odrzucić, stracić; nie znając dotąd jej prawdziwych pragnień, a jedynie te zainscenizowane specjalnie dlatego, zadowolone ze wszystkiego, z czego by sobie zażyczył, żeby zadowolone były, od kiedy po raz pierwszy spotkali się poza przestrzenią zamtuzu, poznawali swoje ciała i namiętności od nowa, nieskrępowani ciasnotą pomieszczeń ani zasadami ustalonymi przez Borgię. Prócz ciepła - rzadziej zimna - kobiecego ciała zapomniane ukojenie często odnajdywał w ciężkim, wykwintnym alkoholu i mniej legalnych silniejszych używkach, widły z którymi dziś wspólnie udali się w tę podróż nie były mu tam obce. Niejeden raz obserwował, jak jeszcze Miu rozcinała jego skórę płaszcząc się przed nim na kolanach, balansował na granicy życia i śmierci pozwalając rozlewać swoją krew dziwkom: i był z tym szczęśliwy. Życie było padołem łez, nieustanną rozpaczą, cierpieniem, niosącą smutek żałobną pieśnią echem odbijającą się od pustych ścian porzuconego pokoju Marie, opuszczonym brzegiem smaganym silnymi uderzeniami fal nadmorskiej nawałnicy tak potężnej, jak ta szalejąca właśnie za oknem. Nie było w nim nic naprawdę wartego starań, zanurzał więc dłonie w każdej namiastce szczęścia, jaką miał szansę zdobyć, nie przejmując się wcale jego fałszywością. Miłość kurtyzan, piekąca rozkosz narkotyków, emocje uderzające od sztuk wszelakich, nie przeszkadzało mu, że żadna z tych rzeczy naprawdę nie istniała, że cieszył się iluzją - zamiast tego rozkoszował się każdą chwilą czucia. Jak zawsze wtedy, wciąż czuł smoczy pazur tętniący przy skroni i mącący w umyśle, pobudzający, na sto różnych sposobów, popychający w skrajności: a dziś skrajnością było pragnienie uschniętej róży, której żadne wody miały już nie starczyć. Nigdy nie robił tego sam - po cóż miałby, kiedy dziewczyny z Wenus robiły to przyjemniej i lepiej - nie znał się więc na tym wcale. Nie tylko na igle, nie tylko na aplikacji, ale i na samej dawce - i przez myśl mu nie przeszło, że podana jej dawka mogłaby być zbyt duża. Jej zachowanie odbierał jako normalne, słodko odurzony nie dostrzegając w nim dziwności. Śmiech, który dla innych zdał by się pewnie opętańczy, diaboliczny i straszny - dla niego był dziś piękny i szczery, dopełniając obrazka perfekcyjnej upojnej chwili. Zapomnienie przyszło mu łatwiej, niż sądził. Już nie tylko domu, nie pamiętał nawet bólu piekącego poparzone przedramię.
Skuta okowami Wenus - i zapewne swoimi własnymi, zawsze była ostrożna, i dobrze - Deirdre nigdy nie zachowywała się w ten sposób, z równie potężną intensywnością, namiętnością, mocą, stapiając się z nim teraz w całkowitej, nieczystej i bezwstydnej pasji. Nigdy nie spotkał kobiety, która kochałaby się tak silnie, agresywnie, wręcz - wrogo, która rzuciwszy go na plecy przytłoczyłaby go siłą własnej namiętności, a to nowe, pogłębiające doznania każdego wymiaru najwspanialszego czucia, zdawało się nie tylko otworzyć wrota do raju na oścież, ale i sprawić, by każda kobietą, którą posiadł w przeszłości, odeszła gdzieś w czarny cień, zapomniana, wyizolowana i porzucona. Żadna - nie mogła się z nią równać, a on nawet nie myślał o tym, że wszystkie swoje umiejętności zawdzięczała przecież latom spędzonym na zaspakajaniu najskrytszych męskich potrzeb, na zaspakajaniu jego potrzeb również. Była kochanką, o jakiej mężczyźni marzyli, o jakiej on sam marzył, tutaj, dzisiaj, pozbawiona dziwkarskiej otoczki, nieupięta w koronkach i tiulach, była nią jeszcze bardziej - zdobyta, wywalczona w prawdziwej zwycięskiej bitwie, okraszonej krwią, łupinami szkła i finalnie skrzypiącym łóżkiem. Była jego, bo ją zawłaszczył, zaborczo zagarnął tylko dla siebie, naznaczając dzisiaj własną insygnią, błyskającą złotem w półmroku, tym mocniej widoczną w trakcie rozświetlania ciemniejącego wnętrza przez błyski piorunów za oknem. Narkotyk palił gardło, wzmagając pragnienie, potrajając zmysłową przyjemność płynącą z jej dotyku, kęsów, pocałunków, minimalizując próg bólu przeciętych pazurami lamparcicy pleców i rozdartych zębami warg. Chciał zawładnąć nią absolutnie, nigdy nie dając jej odejść, zapiąć na łańcuchu, już nie metaforycznym, poddając się nieskrępowaniu rozkołysanym smoczym dziedzictwem; jego emocje zbierały się jak fale oceanu, gotowe uderzyć w nią nawałnicą już nieustępującą tej za oknem. Zapomnienie zagnieździło się w nim skutecznie, żadna myśl nie wróciła do teraźniejszości, jego umysł pozostał czysty, nieskażony troską, bólem ani tęsknotą za wszystkim, co zostawił u progu Białej Willi, nim poczuł zapach jej ciała i smak jej krwi. Miał wrażliwy węch, metaliczny posmak posoki zastąpił jaśmin i opium, brakowało mu tych egzotycznych zapachów - łącznie stanowiłyby perfekcyjny bukiet. Łapczywie zagarniał jej ciało dla siebie, jak nigdy zakleszczając w ciasnej klatce ramion; przyszła tutaj sama - i sama stąd nie odejdzie, nie pozwoli jej na to nigdy. Czuł ból, lżej niż powinien, wzmocniony smoczym pazurem, ból przyjemny, zadany przez zwierzę szamoczące się w klatce, a jednak - podległe. Ból słodszy niż pieszczoty, mogła posypać jego rany solą, a sądziłby, że to miód, mogła przegryźć krtań, a sądziłby, że to pocałunek, mogła wgryźć się w serce i wyszarpać je z piersi kłami - nie, to przecież już uczyniła. Z rozkoszą wsłuchiwał się w lekceważone groźnie warknięcia, warcz, piękna, warcz i złość się, rozpal gniew, daj się ponieść nienawiści; nienawiść ma moc potężną, niszczącą dawne tamy, niepotrzebne mury i jeszcze bardziej zbędne ograniczenia. Nienawidź całą sobą, nienawidź siebie, mnie i świata, a wkrótce uklękniesz ty przede mną - i cały świat przed nami.
Nawet nie zauważył, że podarek wywołał u niej osłupienie, zakleszczywszy błyskotkę na jej nodze nachylił się nad nią, myślą wracając do jej łona, od którego oderwał go jej śmiech i dłoń ostro wpleciona we włosy, początkowo bez zrozumienia uniósł się za jej ruchem, zderzając się z jej spojrzeniem, naprzeciw jej twarzy, owładniętej wściekłością i namiętną nienawiścią, którą podziwiał z obsesyjną fascynacją, w ogóle nie czując bólu wyrwanych włosów. W oczach błyszczała złowroga iskra, temperamentny ogień, pozbawiona zahamowań pasja; coraz mocniej wyczuwalny z krwi narkotyk oczyszczał jego umysł z ostatnich jasnych myśli. Jej gromki śmiech był melodią zniszczenia, którą chciał usłyszeć. Usta wygięły się w uśmiechu, bardziej wilczym niż zawsze, twarz biła książęcą arogancją. Była głupia i dumna, a on był zdrojem ścieków, niewolnikiem niewolnicy, jak głosiły kolejne wersy; słów tych jednak na głos nie wypowiedział.
- Nie - odparł na jej okraszone słodyczą pytanie, zbierając w ręce pas wciąż upinający jej ramię tak, by go poczuła; nie odjął spojrzenia od jej oczu, którymi spoglądała w niego tak głęboko, gubiąc się i zatapiając w czerni, w której wtem się znalazł; czerni pochłaniającej go i pieszczącej, czerni nęcącej, czerni strasznej jak niezbadane i niebezpieczne odmęty najczarniejszej magii, w których obydwoje tonęli już od dawna. Odparł dumnie, arogancko i szczerze, prosto w jej usta, z rozbawieniem pobrzmiewającym w każdej głosce wypowiedzianego słowa - szarpiąc za pas, którym była skrępowana. - Ja nie zapomniałem. - Miał łańcuch, miał obrożę, a kagańca nie chciał: bo kłów pragnął, zatopionych w skórze aż do gnijącego zepsuciem mięsa, obtoczonych krwią, obojętnie czyją, sadystycznie wygryzających z niego przyjemność i ulegle chowanych na widok ostrzegawczo uniesionej ręki, dojdą do wszystkiego małymi krokami, dobrze wiedział, że tresura wymagała cierpliwości. Butnie wysłuchał ich słów, nie będąc w stanie odpowiedzieć zbyt nagle porwany w kolejny intensywnie namiętny pocałunek, ściągał ku sobie jej krew z jej warg, ściągał i smakował, delektując się kroplami jak najsłodszym nektarem. Spijał tę krew z jej wysmukłej szyi, nie widząc, że przygląda się bransolecie błyszczącej na jej nodze, nie czując pod twardym ciężarem ciała jej poruszenia, słysząc jedynie bezgłośne wyznanie. Jej łydka oplatała go jak wąż kusząco sunący wzdłuż nogi, wydał z siebie pomruk bliski zadowoleniu. Kąsając ją wciąż, uniósł się nad nią wyżej, dając swobodę rozpięcia koszuli; gdy ostatni guzik wysunął się z materiału, kilkoma niezbornymi ruchami pozbył się odzienia i odrzucił je w bok, odurzony nie myśląc o tym, że jutro będzie się tłumaczył, że ślady na plecach to pazury irracjonalnie małego smoka, że krew jest wynikiem wypadku, że poszarpana koszula to dzień jak co dzień i noc jak noc w rezerwacie, omijając spojrzeniem czujną i bystrą starszyznę rodu. Nie myślał o tym, chwytając w uścisk zębów jej twarde białe piersi. - Czym więc jesteś, Czarna Orchideo? - nie niewolnicą, nie kochanką, którą może wyrzucić; czy przemawiał przez nią lęk, zazdrość, czy czuła ten ból, niepewność gruntu, na którym stanęli nie wiedząc, w którą ze stron powinni się poruszyć? Narkotyk przyćmiewał myśli, rozmywał opory, usuwał wątpliwości, pomagał zapomnieć o wszystkim, czego nie było wokół, a wokół nie było przecież nic prócz niej samej. Zwinnym ruchem wysunął ze spodni własny pas, korzystając z rozleniwienia kochanki łapiąc jej drugą dłoń w pętle, którą zacisnął, unieruchamiając tym samym jej drugą rękę. Przez chwilę zawisł tak nad nią, przyglądając się badawczo reakcjom jej nagiego, pobudzonego ciała, zroszonego wciąż deszczem, smukłego i pięknego, jak u dzikiej kocicy. Jej piersiom, krwi wciąż skapującej z podbródka pękatymi, gęstymi kroplami i przepełnionemu mocą tatuażowi przedstawiającemu symbol jego potęgi. - Powiedz - szepnął, wciąż patrząc: chłonąc ten widok jakby miał przed sobą dzieło sztuki, a on sam był mecenasem rozkoszującym się każdym pociągnięciem pędzla, patrzył jak na smoka, który po raz pierwszy wbija się w przestworza, jak na klacz, która pierwszy raz pogna w kontrolowanym galopie, jak na różę, która, rozkwitnąwszy najpiękniej, stanowi ozdobę ogrodu. Patrzył zachłannie i bezwstydnie, bo nigdy dotąd tak naga przed nim nie była. - Czym jest to uczucie? - Imperius, obydwoje potrafili go rzucić, żadne z nich pod nim nigdy nie było; przeczuwał jednak, że rozumie jej słowa. - Czynić coś sprzecznie z myślą, pragnąć czegoś, czego pragnąć nie chcesz - mówił z fascynacją iskrzącą w niezdrowo zaciętym głosie, i choć nie mówił niczego, czego obydwoje by nie wiedzieli, znając działanie zaklęcia niewybaczalnego, to mówił przecież znacznie więcej, ani samemu nie rozumiejąc własnych słów, nie nie sądząc, by miała je zrozumieć ona. Nie powinno tutaj być ani jego ani jej, przypomniała mu o tym. - Opierać się przed czymś, co jest silniejsze i uciekać, wiedząc, że nie da się prześcignąć wiatru - Wcale nie powinien przychodzić tamtego dnia do Wenus, wcale nie powinien składać jej obietnic, wcale nie powinien jej stamtąd zabierać, nie zasłużyła na to niczym. Zdradziła go. Rzuciła się w ramiona innego mężczyzny - przecież tego nie wybaczał, zaręczyła się, chciała się oddać: tak po prostu. Odrzuciła wszystko, co jej dał, zignorowała piętrzący się przed nią dług wdzięczności po prostu odpychając go na dalszy plan. A on nie odpuścił. A on, choć upokorzony obojętnością, pognał za nią jak pies i dał jej jeszcze więcej. - Walczyć, wiedząc, że tylko śmierć wyzwoli cię od walki - narkotyk wzmagał emocje, podburzał słowa dyktowane chwilą, przytłaczał rozkoszą, na nowo budził złość za uczynione krzywdy, wzmagał każdą ostrą jak brzytwa pieszczotę. Świadomość wymykała się z otchłani nieświadomości zbyt wąskimi pasmami, a jej przebłyski natychmiast przyćmiewał smoczy oddech wideł, walczył ze sobą, walczył z nią, walczył niepotrzebnie; nagle, bez uprzedzenia, po leniwym, roztargnionym i poetyckim zamyśleniu nad jej rozpalonym ciałem, szarpnął obie jej ręce wyżej, by chwycić oba krępujące ją pasy w jedną, drugą osuwając spodnie. - Rozkosz w pragnieniu moce niezwalczone sieje. Pragnienie, stare drzewo karmione rozkoszą, gdy pień ci potężnieje, kora ci twardnieje, konary twe wciąż wyżej w niebo się unoszą - wydeklamował z mocą, choć nieprzytomnie, ze wzrokiem zamglonym rozkoszą, gdy posiadł ją brutalnie, zbyt mocno, silniej wyginając jej ręce; chciał ją zmusić do miłosnego przegięcia, dostrzec pulsowanie serca w piersi, żwawiej tętniącą krew przy krtani, usłyszeć słodycz jęku i symfonię warknięć, burzliwie i namiętnie, jakby na zewnątrz miał się kończyć świat; niech cierpi jak on, niech traci rozum z rozkoszy jak on, niech weźmie go wreszcie tam, gdzie nigdy jeszcze z nikim nie był.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n

Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Poddasze 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Poddasze [odnośnik]21.08.17 19:49
Narkotyk smagał ją gorącym płomieniem, raz po raz przeszywając blade, wychłodzone dotąd ciało, spazmem przyjemności. Pragnęła wyszarpać dla siebie choć odrobinę kontroli, uchwycić znikającą za kurtyną odurzenia linę, mogącą wyciągnąć ją z serca ognistej pożogi, ale ta wymknęła się z dziwnie odrętwiałych palców, skazując ją na okrutną śmierć. Bo przecież umierała, rozpadała się na kawałki, a wszystko, co zdążyła poznać i w miarę oswoić, roztrzaskiwało się razem z nią. Drogie dywany, zaściełające podłogi, krokwie sufitu, podtrzymujące wysoki dach, szerokie łoże z pościelami delikatniejszymi od najdroższych tkanin, jakie kiedykolwiek miała na sobie; egzotyczne, drogie drewno kufrów, stolików i komód, białe futra narzut, czerń jego szorstkiego, haftowanego srebrną nicią płaszcza: to, co umieszczało ją w tym konkretnym miejscu, pozwalając, chociaż po omacku, odnaleźć drogę i podstawę istnienia, rozmywało się w uderzającym głośno o dach deszczu, w ulewie, utrudniającej skupienie wzroku na czymkolwiek poza nim.
Jego bliskość stawała się nieznośna, wręcz bolesna; drażnił ją ostrym zarostem, szorstkimi dłońmi, chropowatą fakturą ubrań - irytował fizyczną przewagą, z jaką przygniatał ją do poduszek, nie pozwalając odsunąć się tak daleko, jak tego pragnęła. Przejęta sprzecznymi tęsknotami, traciła kontakt  z rzeczywistością coraz gwałtowniej, wypchnięta z świata utkanego z opanowania, dominacji i lodowatego osądu, do ostatniego kręgu piekielnego, drgającego od odruchów, nad którymi nie miała najmniejszej kontroli. Nie chciała przecież, by dzisiejsze spotkanie potoczyło się w ten sposób - ofiarowywała mu ulgę, ucieczkę od bólu, od ciężaru spoczywającego na jego mocnych barkach, przyjemność, jaką wyjątkowo ukochał podczas długich wieczorów spędzanych w Wenus. Samo obserwowanie rozluźniającego się ciała, przejętego narkotyczną rozkoszą, byłoby dla niej satysfakcjonujące, i przy okazji lekkie; mogłaby zdjąć z twarzy maskę dystansu, odpocząć, zebrać myśli, uspokoić rozkołatane serce. Mogłaby, ale tak się nie stało; wciągnął ją w ogień, szarpnął ze sobą, nie przejmując się jej niezgodą. Czy tak miało być od tej pory zawsze? Czy każde jej zaprzeczenie spotka się z drwiącym śmiechem? Czy należała do niego w każdym aspekcie, bezwolna, bezradna, zależna od męskich kaprysów i przychylności? Wściekłość rosła z każdym agresywnym pocałunkiem, z każdą zadaną raną, rozrywającą usta, spuchnięte, skrwawione, zasklepiające się wolniej przez narkotyk, krążący w nabrzmiałych żyłach. Płonęła żywcem, pozbawiona targających nią wątpliwości - lecz przejęta nowymi, odsłaniającymi się paradoksalnie dokładniej w tym przeklętym stanie. Jak długo tu zostanie, ile galeonów jest mu winna, co z ciążącymi na niej długami, jak długo potrwa odroczony wyrok, zanim znudzi się Tristanowi jak każda z jego dziesiątek faworyt - smocze pazury zdmuchnęły wszystkie te pytania, lecz na ich miejscu wyrosły kolejne, toksyczne i prawdziwsze. Co do niego czuje i dlaczego jest to tak silne, tak potworne, tak bolesne; dlaczego każde muśnięcie jego ust tak koszmarnie wzmaga targający nią głód; dlaczego mu na to wszystko pozwala, zamiast faktycznie sięgnąć kłami ku jego krtani, rozerwać skórę, wgryźć się w aortę, utopić się w błękitnej krwi. Odpowiedź była zbyt oczywista, zbyt banalna, zbyt przerażająca - a więc niemożliwa; odsuwała ją jak najdalej, jak najgłębiej, lecz narkotyczne upojenie wyciągały ją na powierzchnię, drażniąc żywym koszmarem. Nie wiedziała, czy całuje go z miłością czy z nienawiścią; czy rozrywa wąskie wargi  w zwierzęcym pragnieniu posiadania czy w walce o przetrwanie. Zawładnął nią bez zaklęć, bez krzyku; przeciągnął przez mur, który zbudowała, uczynił swoją - nie mogła jednak pojąć jego pobudek. Sens tego, co ich połączyło, umykał sprzed oczu, niknął w karmazynowej mgle, przesłaniającej jej spojrzenie. Czuła tylko krew, krew i jego smak, który rozpoznałaby wszędzie; jedyny, który nie wzbudzał w niej obrzydzenia.
Wywoływał za to sprzeciw. Ostry, bolesny; na sekundę przymknięte oczy, charkot nabieranego do zalanych krwią ust powietrza, mocne szarpnięcie - ponownie spojrzała w oczy Tristana, czując dziwne pulsowanie spętanej paskiem ręki. Nienawidziła tej słabości, podległości; gdy nie mogła już spętać go manipulacją, gdy nie mogła wykorzystać złudnych kłamstw i słodkich słów, pozostawała bezbronną marionetką, którą mógł szarpać i ustawiać dla swej rozrywki. Tęskniła do chwil, w których dominowała, w których miała kontrolę nad nim i jego przyjemnością; w których wtłaczała mu do umysłu własną sprawczość, uzyskując kontrolę nad łączącą ich więzią. Odebrał jej tę moc, ustawił pod sobą, złamał zwycięskie przekonanie o nieomylności. I - choć ta myśl nie ujawniłaby się na trzeźwo - tym właśnie zagarnął ją całą dla siebie, tym roztrzaskał w pył niezależność. Gardziła mężczyznami słabymi, a tylko takich spotykała na swej drodze, wodząc ich, rządząc ich pragnieniami, zmuszając do posłuszeństwa, wywołując w nich trudne do opanowania szaleństwo. Rosier wyprzedał ją o krok; tam, gdzie miała zwyciężyć, usuwał jej spod stóp ziemię; tam, gdzie miała uderzyć, znajdowała się pustka, a ona sama nagle znosiła ból ataku, pas zaciskający się na skórze, zęby wgryzające się w tkankę. Dopiero pokonana i bezwolna odzyskiwała spokój, wiedząc, że jeśli ktoś zdobył nad nią kontrolę - to na tę kontrolę bez wątpienia zasłużył, opłacając ją własną krwią i cierpieniem. Nie wyszli  z wczorajszej walki bez szwanku; obydwoje poranieni, lecz paradoksalnie silniejsi wymianą brutalnych ciosów. Była świadoma gwałtownego zachwiania hierarchią, lecz dopiero teraz orientowała się w swym położeniu.
Bawił się nią; jak drapieżnik z wymagającą ofiarą, za którą gonił godzinami, w końcu chwytając ją w swe pazury. Lśniące czernią i złotem oczy przecinały błyskawice zwycięskiego głodu, podsyconego pragnieniem obłędu - uśmiechał się tak, jak uśmiechał się do złotowłosej kobiety, którą wyrwał z martwych, zawieszając w morderczej przestrzeni pomiędzy śmiercią a egzystencją; uśmiechał się tak do połamanej Isolde, uśmiechał się tak do każdej ofiary, jaką spotykali na swej drodze, a z jego kłów skapywała krew - tym razem należąca do niej; dosłownie, czuła ją na swojej skórze i na kilka sekund znów opanowało ją przerażenie, spinające mięśnie w przedśmiertnym zrywie odwagi. Krótkotrwałym; szarpnął nią, warknęła, lecz gdy znów zdławił jej sprzeciw ostrym pocałunkiem, poddała mu się bez wahania, bez wątpliwości, sunąc dłońmi wśród rozpinanego materiału koszuli. W końcu się go pozbyła, w końcu mogła orać ostrymi paznokciami jego skórę, klatkę piersiową, brzuch, biodra; w końcu był jej - odurzenie pozwalało na tą złudną refleksję, odwrócenie oczywistych ról, bo to przecież ona leżała pod nim, spętana, dosłownie i w upadlającej przenośni. Odrzuciła głowę na bok, umykając przed jego wzrokiem, lecz nie przed pieszczotą - z ust znów wyrwał się gardłowy warkot, tym razem będący oznaką przyjemności; kochała jego usta na swoim nadwrażliwym na bodźce ciele, kochała tę bliskość, za którą tęskniła przez ostatnie miesiące - jakim cudem wytrzymała tę rozłąkę o zdrowych zmysłach? - separacji. Włosy zakryły jej twarz czarnym całunem, wolna dłoń przesunęła się z jego ramion na własną rękę, bezradnie próbując rozluźnić zacisk paska; chciała się uwolnić, chciała wyrwać się spod zaklęcia, o którym uparcie mówił, drażniąc rozdartą na nowo ranę. Rozpłatał ją na pół, przebił czarnomagiczną klątwą, a teraz zagłębiał miecz dalej, ciesząc się z cieknącej spomiędzy połamanych kości posoki. Czym była, czym było to uczucie; jego słowa docierały do niej jak zza grubej kurtyny, zawieszonej pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, pomiędzy Miu a Deirdre, pomiędzy Wenus a miejscem, które miało stać się jej domem, jej przystanią, jej prywatnym piekłem, zaprojektowanym przez tego, który znał ją najlepiej. Była o krok od oderwania pasa, wbijającego się w ramię, lecz usłyszała ostry dźwięk rozpinanej sprzączki, a sekundę później - szarpnął nią ponownie, unieruchamiając długą dłoń, znów czyniąc ją całkowicie bezradną, poddaną. Nie odebrała jego słów tak, jak powinna, jak mogła, upatrując w nim nie czułego wyznania a wyzwania. Groźby, jasno rysującej jego przewagę. Pragnęła uwiązania, którego obawiała się najbardziej; pragnęła zależności, której nienawidziła; uciekała przed kimś, przed kim nigdy nie znajdzie schronienia i walczyła z kimś, kto miał nad nią stałą przewagę. Każde wypowiedziane przez Tristana zdanie dotykało ją lodowatym prętem, wzmacniającym tylko parzący żar, zalewający jej nagie ciało. Spróbowała wyrwać się ostatni raz, ale jedynie boleśniej zacisnęła skórzane pasy, unieruchamiające ręce - znów miał ją w garści, znów pozbawiał ją tego, co uwielbiała. - Sam dobrze wiesz czym - wychrypiała ze złością, świadoma toksycznej zależności, lecz jedynie jednostronnej, pompowanej szybko bijącym sercem prosto do wrzącej krwi. - Torturą - niewybaczalnym ciosem, okrucieństwem, rozciągniętą w czasie kaźnią - męką, która wcale nie zniknęła wraz z gwałtownym zmniejszeniem odległości, z sekundowym zaspokojeniem pragnienia, nadchodzącym wraz z mocnym pchnięciem; sprawiał jej ból, ale wydzierający się z jej zagryzionych warg zduszony jęk był dźwiękiem przyjemności; sprawiał, że czuła się słaba i upokorzona, ale napełniał ją swoją siłą; sprawiał, że pragnęła wyrwać się z nałożonych kajdan, nawet płacąc najwyższą cenę, ale wyczekiwała kolejnej porcji zaborczej bliskości, masochistycznie wyrywając się po więcej. Nienawidziła go w tym momencie z całą dostępną namiętnością; nie mogła się odsunąć, więc uciekała chociaż wzrokiem, zdradziecko płonącym czymś innym, niżby chciała, niż mogła pokazać. Odwróciła głowę w bok, najchętniej wgryzłaby się w jego rękę, w poduszkę, w cokolwiek, by poczuć ulgę i sprawczość, by oddać tą palącą rozkosz pomieszaną z cierpieniem, by wyrzucić sprzed oczu obraz jego wykrzywionych zwycięsko warg, twarzy zalanej krwią; była o krok od błagania o to, by ją wypuścił, by pozwolił jej wrócić do dawnej równowagi, gdy to ona władała ich przyjemnością, kontrolując każde drgnienie ciała - czy mówił prawdę, obiecując, że już nigdy nie będzie nad nim, że już nigdy nie pozwoli jej przejąć kontroli, że jej nie ufa? - zamiast tego spróbowała wyszarpnąć lewą dłoń, w odurzeniu ślepa na przeszywający ból wykręcanej kości; wbiegała w płomienie, tak bardzo pragnąc go dotknąć, tak bardzo pragnąc oznaczyć go jeszcze dosadniej kolejną krwawą pieczęcią - jako należącego do niej.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt

Strona 1 z 4 1, 2, 3, 4  Next

Poddasze
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach