Restauracja
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Restauracja
Restauracja mieści się w bocznym korytarzu nieopodal głównej sali; to nieduże pomieszczenie - zaledwie sześć małych stolików - rozsypanych po lśniących połyskiem parkiecie w odległości wystarczająco dalekiej, by zapewnić pełną dyskrecję. Blaty wykonane z ciemnego drewna mają owalne kształty, na każdym - prócz kryształowego wazonu ze świeżą różą - znajdują się popielnice w kształcie muszel. Dostawione do nich krzesła to miękkie, kremowe siedziska o wysokich oparciach i bogato zdobionych nogach, które zapewniają wygodny komfort. W menu królują owoce morza, małże, ostrygi, kałamarnice, krewetki, czy ryby, ale również francuskie sery i trufle, wszech znane jest to miejsce także z potraw wykonywanych na bazie egzotycznych owoców, wyeksponowanych na srebrnych półmiskach w terrarium ciągnącym się wzdłuż ściany, wewnątrz którego zastygły żywe czarne węże. Przez okna po drugiej stronie roztacza się widok na przepiękne ogrody na zewnątrz. Dania podawane są na srebrnej zastawie, całość obsługują kelnerzy tak dyskretni, że niemal niewidzialni. Sufit zakrywa płachta z czarnego aksamitu, podobne materiały ścielą podłogę. Goście, którzy mają problemy z zachowaniem, są wypraszani, wymaga się również odpowiednio eleganckiego stroju. Złoty gramofon znajdujący się w kącie sali gra Wagnera. Przy wejściu czarodzieje proszeni są o podanie nazwiska - tylko jeśli nie jest ono oczywiste, obsługa jest doskonale zaznajomiona ze skorowidzem czystości krwi i jego nielicznymi beneficjentami - które następnie podlega weryfikacji jako czystokrwiste.
Wstęp wyłącznie dla postaci krwi czystej. Muffliato.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:21, w całości zmieniany 1 raz
Wycieńczenie, to psychiczne w dużej mierze, wszak ciało zdołało odzyskać nieco ze straconych sił, ciążyło Edwardowi. Zmarszczka irytacji, wątłego zastanowienia co rusza wstępowała na oblicze niczym debiutantka na swój pierwszy sceniczny występ: nieśmiało, z pewną dozą uwagi, aby zaraz po zerknięciu na widownię skryć się za kurtyną gładkiej, nieskazitelnej skóry, o którą Parkinson dbał jak mało kto, niejednokrotnie przesadzając z ilością zabiegów mających zachować młodość i powstrzymać wszelkie efekty starzenia się. Zacieniony kącik sali restauracyjnej baletu służył także i w tej sprawie, powstrzymując zbędną koncentrację nadmiernej ilości światła, w którym spędzał całe godziny, doskonale wiedząc, że perfekcyjne oświetlenie nadawało blasku każdej kreacji wydobytej spod jego rąk. A te najwyraźniej miały nie być już tak perfekcyjne. Żaden z projektów nie nadawał się! Każdy zawierał mankamenty, niedociągnięcia, na które Edward nie miał siły. Głowa pełna pomysłów została najwyraźniej w dniu trzynastym lutego, dzień przed balem w Kentwell, do którego wracał i wracał, nie potrafiąc oderwać się od krwistego dywanu i dziesiątek martwych ciał.
Zacisnął oczy gniewnie, powstrzymując łzy przepełnione tym uczucie. Raptem kilka wyślizgnęło się spomiędzy rzęs, znacząc kąciki. Otarł je opuszkami palców. Westchnął z przesadną irytacją, oczy wznosząc ku niebu, od którego oddzielał go sufity pomieszczenia.
— Ile można czekać na herbatę i ciastka — skomentował niecierpliwym, dość aroganckim jak na niego tonem — że o winie nie wspomnę — wymamrotał, wracając do przewracania kolejnych stron czasopisma. Dłużej zatrzymał się na zwyczajowej rubryce z horoskopem. Wzrokiem omiótł swój znak, reagując ledwie drgnięciem prawego kącika ust. Drgnął, gdy cisza stała się zbyt ciężka, zupełnie jakby magia osiadła w sali i zaczęła wywierać na arystokracie presję, której Edward całym sobą nie znosił. Rzadko doświadczał tego uczucia: bycia obserwowanym. Nie wiedział, skąd się to bierze. Zwykle nie mylił się i miał rację, ale przecież, czy to w Domu Mody, czy na paryskich ulicach swego czasu, był postacią dostatecznie rozpoznawalną i przyciągającą uwagę. Tutaj, w lokalu Tristana, nie stanowił przesadnej osobowości, co zwykle niezmiernie irytowało i drażniło delikatne ego, a dzisiaj stanowiło rychłe zbawienie. Letnią toń, w której nurzał się całym sobą, oddając bez mała to, co było mu najcenniejsze. Wciąż jednak czuł. Magię, wzrok, nerwowość i nie przesadzał, gdy stukot obcasów dotarł jego uszu. Ktoś zbliżył się, a Edward pomknął wzrokiem z dala od przybysza. To tylko kelner, stwierdził w duchu, spoglądając na imbryk oraz filiżankę.
— Zamawiałem ciastka — rzucił głucho w przestrzeń, tonem, który bezsprzecznie zdradzał wyraźny zawód oraz dziecięcą potrzebę spełnienia nawet najbardziej idiotycznego kaprysu, a warto wiedzieć, że ten konkretny Parkinson, smykałkę do najbardziej wymyślnych życzeń miał nie od parady. Szczęśliwie nie odziedziczył jej ani po panu ojcu, ani po pani matce, pięknej róży, której kwiat został zerwany, aby on mógł dumnie reprezentować wyjątkową mieszankę genów stanowiącą esencję unikalnego i nieskazitelnego wyczucia smaku oraz stylu, osiadającego w duszy narażonej na tak wiele przez ignoranckich tekstylnych zbrodniarzy.
Westchnął znowu, wyciągając wreszcie pismo z katalogu, w którym umieścił rozpoczęte projekty. Praca, przyjemności. Zawsze potrafił to oddzielić, znajdując czas na jedną i drugą pasję, ale nawet tutaj, w miejscu należącym do ukochanego kuzyna spokój nie nadszedł. Wciąż ogarniało go to przedziwne napięcie, lecz tym razem jego źródło odnajdywał w niej. Oczy delikatnie zmrużyły się, maleńkie kurze łapki ozdobiły ramę rzęs na ledwie kilka sekund, zbyt długich i zbyt męczących, poświęconych jakże wnikliwej i bezbłędnej analizie czarno-złotej kreacji, wysoko upiętych włosów oraz skośnych oczu. Kiedy ruszyła, ku niemu bez wątpienia, nauczony doświadczeniem sięgnął powoli po ucho imbryka i jął nalewać herbaty do filiżanki. Kurtuazjom musiało stać się zadość. Oto dżentelmen pochłonięty w tradycyjnym angielskim obyczaju został ofiarą mającą w sobie jedynie ułudę niewinnego spojrzenia, którego nie odpuszczał od czarownicy, jedynie krótkimi zerknięciami monitorując, czy nie rozlał herbaty na porcelanowy talerzyk. Odstawił naczynie, nim ostatni krok ukończył wędrówkę sukni opinającej ciało zdecydowanie zbyt mocno jak na wszechstronne obycie Edwarda. Krytyczną uwagę oszczędził swym uszom, zamiast tego uprzejmie skinął głową. W dżentelmeńskim odruchu wskazał wolne krzesło przy stoliku i wstał z miejsca, oczekując aż zostanie zajęte, niezmiennie pozostając przykładem perfekcyjnego wychowania odebranego z najlepszych rąk guwernantów oraz niań pieczołowicie obserwujących każdy krok dorastającego dziedzica.
— Najwyraźniej nie dość ważny, by zamówienie zostało wypełnione właściwie — odparł zwięźle, przywdziewając na twarz uprzejme oczarowanie i powab, niewielkim gestem dłoni przymykając katalog, w którym znajdowały się kreacje nieprzystające oczu innym niż jego własne. — Ależ skąd — padły kolejne słowa, tym razem otulone kpiną, którą tylko wytrawny słuchacz doceniał, że została mu ofiarowana. Nic tak nie bawiło i nie nadawało rytmu rozmowie jak subtelność uwag niosących za sobą znaczenia znajome jedynie skąpej, wręcz wyrafinowanej publiczności.
Wzajemne prywatne przedstawienie sztuki jednego aktora rozpoczęło się, ale myśl ta nie cieszyła Edwarda. Dostrzegał to zdystansowane nastawienie, pewną prowokację, na którą został wystawiony, stając w blasku scenicznych świateł, choć już siedział na swoim miejscu i patrzył na Mericourt z pewną dozą... irytacji?
— Czyżby obsługa nie potrafiła poradzić sobie z jednym lordem? — Padło ciche pytanie z ust Edwarda; uprzejme, grzeczne, lecz jednocześnie dało się słyszeć niezbyt ładną i składną próbę obrócenia jej w żart. — Czyż musieli wzywać M-Madame — zająknął się, lekko ocierając zębami o język, nim wypowiedział to słowo całkowicie nieprzystające do zaistniałej sytuacji. — Jestem przekonany, że nie wierzą w swoje możliwości, moja droga — wrócił gładko do uprzejmego tonu, decydując się na drastyczne przekroczenie linii oddzielającej kulturalnego Państwa od dobrze sobie znanego Jego i Jej. — Nie powinnaś sobie, madame, zaprzątać mną głowy. Jestem przekonany, że obsługa lokalu mojego brata poradzi sobie z moimi kaprysami. — Celowo użył tego słowa, mając na myśli nikogo innego jak właściciela, wciskając w nie wszystkie drogie uczucia i wspomnienia, które z nim wiązał. I które właśnie teraz nabrały dla Edwarda jeszcze więcej mocy niż nawykł o nich mówić. W przeciwieństwie do ciebie, zadrwił sam ze sobą, usta wyginając w uśmiech numer dwanaście. Niewielkim uniesieniu kąciku ust sygnalizujących rozbawienie własnymi słowami, spojrzeniu sygnalizującym bezgraniczne oddanie samemu sobie, wzroku niesięgającym poniżej próżnego piedestału, na którym stał. — Proszę mi wybaczyć. Nie przedstawiłem się. Edward. — Gładko sięgnął po kolejny, czy też poprzedni temat, absurdalnie ignorując pytania, na które nie zamierzał udzielić odpowiedzi, a na które może i odpowiedział, nim przyszło to komukolwiek innemu do głowy.
Zacisnął oczy gniewnie, powstrzymując łzy przepełnione tym uczucie. Raptem kilka wyślizgnęło się spomiędzy rzęs, znacząc kąciki. Otarł je opuszkami palców. Westchnął z przesadną irytacją, oczy wznosząc ku niebu, od którego oddzielał go sufity pomieszczenia.
— Ile można czekać na herbatę i ciastka — skomentował niecierpliwym, dość aroganckim jak na niego tonem — że o winie nie wspomnę — wymamrotał, wracając do przewracania kolejnych stron czasopisma. Dłużej zatrzymał się na zwyczajowej rubryce z horoskopem. Wzrokiem omiótł swój znak, reagując ledwie drgnięciem prawego kącika ust. Drgnął, gdy cisza stała się zbyt ciężka, zupełnie jakby magia osiadła w sali i zaczęła wywierać na arystokracie presję, której Edward całym sobą nie znosił. Rzadko doświadczał tego uczucia: bycia obserwowanym. Nie wiedział, skąd się to bierze. Zwykle nie mylił się i miał rację, ale przecież, czy to w Domu Mody, czy na paryskich ulicach swego czasu, był postacią dostatecznie rozpoznawalną i przyciągającą uwagę. Tutaj, w lokalu Tristana, nie stanowił przesadnej osobowości, co zwykle niezmiernie irytowało i drażniło delikatne ego, a dzisiaj stanowiło rychłe zbawienie. Letnią toń, w której nurzał się całym sobą, oddając bez mała to, co było mu najcenniejsze. Wciąż jednak czuł. Magię, wzrok, nerwowość i nie przesadzał, gdy stukot obcasów dotarł jego uszu. Ktoś zbliżył się, a Edward pomknął wzrokiem z dala od przybysza. To tylko kelner, stwierdził w duchu, spoglądając na imbryk oraz filiżankę.
— Zamawiałem ciastka — rzucił głucho w przestrzeń, tonem, który bezsprzecznie zdradzał wyraźny zawód oraz dziecięcą potrzebę spełnienia nawet najbardziej idiotycznego kaprysu, a warto wiedzieć, że ten konkretny Parkinson, smykałkę do najbardziej wymyślnych życzeń miał nie od parady. Szczęśliwie nie odziedziczył jej ani po panu ojcu, ani po pani matce, pięknej róży, której kwiat został zerwany, aby on mógł dumnie reprezentować wyjątkową mieszankę genów stanowiącą esencję unikalnego i nieskazitelnego wyczucia smaku oraz stylu, osiadającego w duszy narażonej na tak wiele przez ignoranckich tekstylnych zbrodniarzy.
Westchnął znowu, wyciągając wreszcie pismo z katalogu, w którym umieścił rozpoczęte projekty. Praca, przyjemności. Zawsze potrafił to oddzielić, znajdując czas na jedną i drugą pasję, ale nawet tutaj, w miejscu należącym do ukochanego kuzyna spokój nie nadszedł. Wciąż ogarniało go to przedziwne napięcie, lecz tym razem jego źródło odnajdywał w niej. Oczy delikatnie zmrużyły się, maleńkie kurze łapki ozdobiły ramę rzęs na ledwie kilka sekund, zbyt długich i zbyt męczących, poświęconych jakże wnikliwej i bezbłędnej analizie czarno-złotej kreacji, wysoko upiętych włosów oraz skośnych oczu. Kiedy ruszyła, ku niemu bez wątpienia, nauczony doświadczeniem sięgnął powoli po ucho imbryka i jął nalewać herbaty do filiżanki. Kurtuazjom musiało stać się zadość. Oto dżentelmen pochłonięty w tradycyjnym angielskim obyczaju został ofiarą mającą w sobie jedynie ułudę niewinnego spojrzenia, którego nie odpuszczał od czarownicy, jedynie krótkimi zerknięciami monitorując, czy nie rozlał herbaty na porcelanowy talerzyk. Odstawił naczynie, nim ostatni krok ukończył wędrówkę sukni opinającej ciało zdecydowanie zbyt mocno jak na wszechstronne obycie Edwarda. Krytyczną uwagę oszczędził swym uszom, zamiast tego uprzejmie skinął głową. W dżentelmeńskim odruchu wskazał wolne krzesło przy stoliku i wstał z miejsca, oczekując aż zostanie zajęte, niezmiennie pozostając przykładem perfekcyjnego wychowania odebranego z najlepszych rąk guwernantów oraz niań pieczołowicie obserwujących każdy krok dorastającego dziedzica.
— Najwyraźniej nie dość ważny, by zamówienie zostało wypełnione właściwie — odparł zwięźle, przywdziewając na twarz uprzejme oczarowanie i powab, niewielkim gestem dłoni przymykając katalog, w którym znajdowały się kreacje nieprzystające oczu innym niż jego własne. — Ależ skąd — padły kolejne słowa, tym razem otulone kpiną, którą tylko wytrawny słuchacz doceniał, że została mu ofiarowana. Nic tak nie bawiło i nie nadawało rytmu rozmowie jak subtelność uwag niosących za sobą znaczenia znajome jedynie skąpej, wręcz wyrafinowanej publiczności.
Wzajemne prywatne przedstawienie sztuki jednego aktora rozpoczęło się, ale myśl ta nie cieszyła Edwarda. Dostrzegał to zdystansowane nastawienie, pewną prowokację, na którą został wystawiony, stając w blasku scenicznych świateł, choć już siedział na swoim miejscu i patrzył na Mericourt z pewną dozą... irytacji?
— Czyżby obsługa nie potrafiła poradzić sobie z jednym lordem? — Padło ciche pytanie z ust Edwarda; uprzejme, grzeczne, lecz jednocześnie dało się słyszeć niezbyt ładną i składną próbę obrócenia jej w żart. — Czyż musieli wzywać M-Madame — zająknął się, lekko ocierając zębami o język, nim wypowiedział to słowo całkowicie nieprzystające do zaistniałej sytuacji. — Jestem przekonany, że nie wierzą w swoje możliwości, moja droga — wrócił gładko do uprzejmego tonu, decydując się na drastyczne przekroczenie linii oddzielającej kulturalnego Państwa od dobrze sobie znanego Jego i Jej. — Nie powinnaś sobie, madame, zaprzątać mną głowy. Jestem przekonany, że obsługa lokalu mojego brata poradzi sobie z moimi kaprysami. — Celowo użył tego słowa, mając na myśli nikogo innego jak właściciela, wciskając w nie wszystkie drogie uczucia i wspomnienia, które z nim wiązał. I które właśnie teraz nabrały dla Edwarda jeszcze więcej mocy niż nawykł o nich mówić. W przeciwieństwie do ciebie, zadrwił sam ze sobą, usta wyginając w uśmiech numer dwanaście. Niewielkim uniesieniu kąciku ust sygnalizujących rozbawienie własnymi słowami, spojrzeniu sygnalizującym bezgraniczne oddanie samemu sobie, wzroku niesięgającym poniżej próżnego piedestału, na którym stał. — Proszę mi wybaczyć. Nie przedstawiłem się. Edward. — Gładko sięgnął po kolejny, czy też poprzedni temat, absurdalnie ignorując pytania, na które nie zamierzał udzielić odpowiedzi, a na które może i odpowiedział, nim przyszło to komukolwiek innemu do głowy.
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
Pierwsze słowa, skierowane ku nadchodzącej czarownicy, dobrze opisywały całą osobę Edwarda Parkinsona. Żadnych uprzejmości wobec służby, narcyzm w przystojnym wydaniu, rozkapryszenie godne księcia z baśni, który jednak nie zamierzał walczyć o rękę księżniczki a o swoje dostatnie, przyjemne w każdym calu życie. Nie, żeby Deirdre znała lorda Parkinsona na wylot, nie interesowała się nim przesadnie, lecz zawsze pozostawała czujna, a jednym z podstawowych elementów przetrwania w Wenus było słuchanie plotek. To dzięki nim zdobywała cenne informacje nie tylko na temat upodobań klientów, dzięki czemu później bez pytania spełniała ich zachcianki, otrzymując za to sowitą nagrodę, ale również na temat ich charakterów, słabości lub ambicji. A także skłonności do przemocy. Tej Edward zdawał się nie posiadać, przynajmniej według opowieści prostytutek, szczerze zachwyconych jego elegancką prezencją i urodą; cóż z tego, skoro pod przystojną fasadą skrywał się człowiek do cna przeżarty przez szowinizm.
- Jestem pewna, że niedługo pojawią się na lorda stoliku – odpowiedziała gładko, nawet nie mrugnąwszy okiem na to bezpardonowe zgłoszenie swych zastrzeżeń. Zignorowała też – na razie – propozycję zajęcia miejsca naprzeciwko, wydawało się jej to mimo wszystko, o grotesko, nie na miejscu, chciała zadbać o komfort gościa, a nie się z nim spoufalać. – A więc lord nie został obsłużony tak, jak tego sobie życzył? Zbyt długi czas oczekiwania? Herbata z nieodpowiednią mieszanką liści? Będę wdzięczna za informacje – zadeklamowała troskliwie, zastanawiając się, ile też arystokrata oczekiwał na swe przekąski, pięć minut? Czas to pieniądz, ale wątpiła, by Edward kłopotał się umykającym z przepastnych kieszeni złotem – podejrzewała, że mógłby martwić się tylko ich krojem. – Nasze piekarnia i kuchnia pracują wyłącznie na świeżych produktach, wypieki przygotowywane są na bieżąco, stąd nieco dłuższy czas oczekiwania niż w przeciętnych restauracjach, lecz obiecuję, że warto zaczekać tych kilka chwil, by zaoferować podniebieniu prawdziwą rozkosz - kontynuowała subtelne wychwalanie La Fantasmagorii, podkreślając jej wyższość nad innymi przybytkami, nawet tymi luksusowymi, przeznaczonymi dla najwyższych sfer. Możliwe, że trochę przesadzała, wszak ich restauracja była niewielka, kameralna, lecz nadrabiała najlepszej jakości składnikami oraz mistrzowskim szefem kuchni, przygotowującym niewielkie, ale imponujące pod względem smaku i wyszukania menu. Leżące na stoliku tuż obok czasopism i…katalogu mody? Deirdre dyskretnie przesunęła wzrok na projekty, schowane sekundę później przez ich właściciela.
Przykuwającego uwagę znacznie skuteczniej. Pomimo pozornej uprzejmości, coś w wilgotnych – ze zmęczenia? braku snu? przedawkowania opium lub smoczych pazurów? – oczach Edwarda nadawało jego wypowiedziom tonu wręcz obrazoburczego. Szczęśliwie było to wyczuwalne jedynie dla Mericourt, wyczulonej na nawet najdoskonalej ukryte dwuznaczności. Miała dwie opcje, z klasą zignorować podobne sugestie, puszczając je mimo uszu, udając, że nie pojęła prowokacji, albo – równie elegancko – podjąć rzuconą rękawicę, pokazując, że nie jest tamtą uładzoną, nieśmiałą, bierną dziewczyną, która musiała potakiwać i udawać, że jest zachwycona komentarzami swego towarzysza, nawet jeśli zasługiwały one na miano skrajnie obraźliwych.
- Co wskazuje na to, że sobie nie poradzili, sir? – udała teatralne zdziwienie, dalej stojąc przy Edwardzie z dłońmi splecionymi przed sobą. Pozycja, w jakiej się znajdowali, dodawała jej pewności siebie – lubiła patrzeć na mężczyzn z góry. – Zresztą, z przyjemnością się lordem zajmę, z własnej inicjatywy. Wyjątkowi goście wymagają wyjątkowej opieki. A taką oferuję właśnie ja – kontynuowała, przyglądając się uważnie jego twarzy, drobnym skurczom mięśni, lekko wilgotnym oczom. Nie wyglądał na szczęśliwego, ba, irytacja wręcz buchała spod perfekcyjnych manier, przeciskając się na wierzch pod postacią zająknięcia. Zwracanie się do byłej prostytutki pełnym uznania terminem widocznie nie mieściło się Edwardowi w ustach. – Moje miano nie przechodzi lordowi przez gardło? Proszę mówić mi po imieniu, będzie łatwiej – zaoferowała łaskawie, również dodając do wypowiedzi szczyptę prowokacyjnej pikanterii. Tak w ramach zachowania równowagi, z jakiej Parkinson z łatwością zaczynał ją wyprowadzać, sugerując, że obsługa lokalu nie spełnia najwyższych standardów. To ona była za nie odpowiedzialna, zarządzała tymi ludźmi, badała ich, uczyła, jak postępować z klientami, odebrała więc sugestię bardzo osobiście. Zirytowana bardziej uderzeniem w profesjonalizm madame Mericourt niż w jej wyuzdaną przeszłość. – Przeszkoliłam naszych pracowników i jestem pewna, że sprostają lorda wymaganiom. Jeśli jednak lord ma jakieś uwagi, zajmę się nimi osobiście. Na co lord miał dzisiaj ochotę? Co znajduje się w lorda zamówieniu? – zapytała uprzejmie, choć znów dwuznacznie, próbując wykorzystać obosieczny miecz do wyprowadzenia skutecznego bloku. Skoro sama potrafiła ironicznie odnosić się do przeszłości, mogła oszukać arystokratę i wybić mu oręż z ręki. Władał nim jednak zaskakująco wprawnie, a nazwanie Tristana bratem wywołało na twarzy Deirdre krótki grymas, ni to niezadowolenia, ni zdziwienia. Wiedziała, że się przyjaźnili, widywała ich w Wenus, lecz nie podejrzewała, że znajdują się aż tak blisko siebie. – Och, nie wiedziałam, że lord nestor posiada brata. Do tej pory mogłam poznać tylko jego wspaniałe siostry – zdziwiła się teatralnie, odgarniając z czoła kosmyk czarnych włosów. Denerwował ją ten cwaniacki uśmieszek, rozjaśniający twarz szlachcica. – Wiem, kim lord jest, nie ma potrzeby się przedstawiać – dorzuciła, zastanawiając się jednocześnie, czy ten wyzywająco uśmiechnięty mężczyzna może powiedzieć o niej to samo. Pamiętał ją z Wenus, to nie ulegało wątpliwości, inaczej nie zachowywałby się wobec niej w ten sposób – ale jak wiele wspomnień potrafił przywołać? Czy Tristan dzielił się ze swym bratem opowieściami o Miu, i co ważniejsze, czy je zaktualizował, powiadamiając o jej nowej roli faworyty, zarówno w życiu prywatnym jak i zawodowym? Ciekawość oraz oddanie pracy wygrało z chęcią odwrócenia się na pięcie i odejścia, dalej stała nad nim jak kat nad wyjątkowo grzeszną duszą. – Ja chyba też nie powinnam? Lord nestor opowiadał o mnie swemu bratu? – spytała niewinnie, spokojnie, ciekawa odpowiedzi i pozycji, w jakiej odmalował ją Rosier. Podkreślił, jak dobrze sprawuje się w La Fantasmagorii? A może sam zaprosił tutaj Edwarda, by przekonał się o doskonałej opiece, jaką roztoczyła nad magicznym baletem?
- Jestem pewna, że niedługo pojawią się na lorda stoliku – odpowiedziała gładko, nawet nie mrugnąwszy okiem na to bezpardonowe zgłoszenie swych zastrzeżeń. Zignorowała też – na razie – propozycję zajęcia miejsca naprzeciwko, wydawało się jej to mimo wszystko, o grotesko, nie na miejscu, chciała zadbać o komfort gościa, a nie się z nim spoufalać. – A więc lord nie został obsłużony tak, jak tego sobie życzył? Zbyt długi czas oczekiwania? Herbata z nieodpowiednią mieszanką liści? Będę wdzięczna za informacje – zadeklamowała troskliwie, zastanawiając się, ile też arystokrata oczekiwał na swe przekąski, pięć minut? Czas to pieniądz, ale wątpiła, by Edward kłopotał się umykającym z przepastnych kieszeni złotem – podejrzewała, że mógłby martwić się tylko ich krojem. – Nasze piekarnia i kuchnia pracują wyłącznie na świeżych produktach, wypieki przygotowywane są na bieżąco, stąd nieco dłuższy czas oczekiwania niż w przeciętnych restauracjach, lecz obiecuję, że warto zaczekać tych kilka chwil, by zaoferować podniebieniu prawdziwą rozkosz - kontynuowała subtelne wychwalanie La Fantasmagorii, podkreślając jej wyższość nad innymi przybytkami, nawet tymi luksusowymi, przeznaczonymi dla najwyższych sfer. Możliwe, że trochę przesadzała, wszak ich restauracja była niewielka, kameralna, lecz nadrabiała najlepszej jakości składnikami oraz mistrzowskim szefem kuchni, przygotowującym niewielkie, ale imponujące pod względem smaku i wyszukania menu. Leżące na stoliku tuż obok czasopism i…katalogu mody? Deirdre dyskretnie przesunęła wzrok na projekty, schowane sekundę później przez ich właściciela.
Przykuwającego uwagę znacznie skuteczniej. Pomimo pozornej uprzejmości, coś w wilgotnych – ze zmęczenia? braku snu? przedawkowania opium lub smoczych pazurów? – oczach Edwarda nadawało jego wypowiedziom tonu wręcz obrazoburczego. Szczęśliwie było to wyczuwalne jedynie dla Mericourt, wyczulonej na nawet najdoskonalej ukryte dwuznaczności. Miała dwie opcje, z klasą zignorować podobne sugestie, puszczając je mimo uszu, udając, że nie pojęła prowokacji, albo – równie elegancko – podjąć rzuconą rękawicę, pokazując, że nie jest tamtą uładzoną, nieśmiałą, bierną dziewczyną, która musiała potakiwać i udawać, że jest zachwycona komentarzami swego towarzysza, nawet jeśli zasługiwały one na miano skrajnie obraźliwych.
- Co wskazuje na to, że sobie nie poradzili, sir? – udała teatralne zdziwienie, dalej stojąc przy Edwardzie z dłońmi splecionymi przed sobą. Pozycja, w jakiej się znajdowali, dodawała jej pewności siebie – lubiła patrzeć na mężczyzn z góry. – Zresztą, z przyjemnością się lordem zajmę, z własnej inicjatywy. Wyjątkowi goście wymagają wyjątkowej opieki. A taką oferuję właśnie ja – kontynuowała, przyglądając się uważnie jego twarzy, drobnym skurczom mięśni, lekko wilgotnym oczom. Nie wyglądał na szczęśliwego, ba, irytacja wręcz buchała spod perfekcyjnych manier, przeciskając się na wierzch pod postacią zająknięcia. Zwracanie się do byłej prostytutki pełnym uznania terminem widocznie nie mieściło się Edwardowi w ustach. – Moje miano nie przechodzi lordowi przez gardło? Proszę mówić mi po imieniu, będzie łatwiej – zaoferowała łaskawie, również dodając do wypowiedzi szczyptę prowokacyjnej pikanterii. Tak w ramach zachowania równowagi, z jakiej Parkinson z łatwością zaczynał ją wyprowadzać, sugerując, że obsługa lokalu nie spełnia najwyższych standardów. To ona była za nie odpowiedzialna, zarządzała tymi ludźmi, badała ich, uczyła, jak postępować z klientami, odebrała więc sugestię bardzo osobiście. Zirytowana bardziej uderzeniem w profesjonalizm madame Mericourt niż w jej wyuzdaną przeszłość. – Przeszkoliłam naszych pracowników i jestem pewna, że sprostają lorda wymaganiom. Jeśli jednak lord ma jakieś uwagi, zajmę się nimi osobiście. Na co lord miał dzisiaj ochotę? Co znajduje się w lorda zamówieniu? – zapytała uprzejmie, choć znów dwuznacznie, próbując wykorzystać obosieczny miecz do wyprowadzenia skutecznego bloku. Skoro sama potrafiła ironicznie odnosić się do przeszłości, mogła oszukać arystokratę i wybić mu oręż z ręki. Władał nim jednak zaskakująco wprawnie, a nazwanie Tristana bratem wywołało na twarzy Deirdre krótki grymas, ni to niezadowolenia, ni zdziwienia. Wiedziała, że się przyjaźnili, widywała ich w Wenus, lecz nie podejrzewała, że znajdują się aż tak blisko siebie. – Och, nie wiedziałam, że lord nestor posiada brata. Do tej pory mogłam poznać tylko jego wspaniałe siostry – zdziwiła się teatralnie, odgarniając z czoła kosmyk czarnych włosów. Denerwował ją ten cwaniacki uśmieszek, rozjaśniający twarz szlachcica. – Wiem, kim lord jest, nie ma potrzeby się przedstawiać – dorzuciła, zastanawiając się jednocześnie, czy ten wyzywająco uśmiechnięty mężczyzna może powiedzieć o niej to samo. Pamiętał ją z Wenus, to nie ulegało wątpliwości, inaczej nie zachowywałby się wobec niej w ten sposób – ale jak wiele wspomnień potrafił przywołać? Czy Tristan dzielił się ze swym bratem opowieściami o Miu, i co ważniejsze, czy je zaktualizował, powiadamiając o jej nowej roli faworyty, zarówno w życiu prywatnym jak i zawodowym? Ciekawość oraz oddanie pracy wygrało z chęcią odwrócenia się na pięcie i odejścia, dalej stała nad nim jak kat nad wyjątkowo grzeszną duszą. – Ja chyba też nie powinnam? Lord nestor opowiadał o mnie swemu bratu? – spytała niewinnie, spokojnie, ciekawa odpowiedzi i pozycji, w jakiej odmalował ją Rosier. Podkreślił, jak dobrze sprawuje się w La Fantasmagorii? A może sam zaprosił tutaj Edwarda, by przekonał się o doskonałej opiece, jaką roztoczyła nad magicznym baletem?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Zatem poczekajmy na tę rozkosz — padło w odpowiedzi Edwarda tym tonem, którym zwykło mówić się o pogodzie, choć ostatnie słowo nabrało wydźwięku mającego nieść tylko jedno skojarzenie. Nie wątpił, że tak wprawne ucho wyłapie je bez większej trudności i trafnie oceni uncję ironii skrywającej się za tym wszystkim. Spojrzenie pozostało bezwiednie poruszającym się po kolejnych stronach plotkarskiego magazynu jeszcze przez kilka chwil, nim Parkinson gestem pełnym nabytego latami praktyki wdzięku sięgnął po filiżankę, chcąc upić niewielki łyk. Mały palec dłoni odchylił się, z ust nie wydobył się nawet szept bestialskiego siorbania, za które karcił spojrzeniem pełnym dezaprobaty. To dzisiejsze, bezkreśnie zmęczone, nieco zbyt mocno przekrwione podjęło tor ku gospodyni, obdarzając ją przelotnym zainteresowaniem. To prawdziwe, czyste i pełne uległości oddanie chował za maskaradą gestów, min oraz póz, którymi zwykł mamić towarzyskie podlotki, nawet jeśli dzisiaj nie było to najlepszym z wyczynów. Ale to miało nie być mu wypomniane. Kaprysy Edwarda stanowiły przecież zwyczajowy temat plotek, które świadomie wzbudzał swoim zachowaniem, pusząc pawi ogon tak mocno, że czasami miewał wrażenie, iż faktycznie rzeczony atrybut posiadał. Jedynie ogłada w przestrzeni publicznej powstrzymywała go od spojrzenia za siebie, bowiem jednym z tych przedziwnych zachowań lorda Parkinsona było dostrzeganie absurdów tam, gdzie nie mogły mieć miejsca.
— Na nic innego nie liczyłem — odpowiedział, wreszcie spoglądając na Deirdre dość odważnym spojrzeniem, kąciki ust unosząc lekko ku górze. — Byłbym jednak zobowiązany, gdybyś, Madame, usiadła i nie wystawała nade mną jak jakaś harpia — dodał, ton ściszając do dyskrecji wyznaczanej przez niewidoczną barierę oddzielającą stolik od reszty sali restauracyjnej. — Deirdre — wymówił jej imię miękko, nie odrywając spojrzenia od czarownicy, a powoli prąc nim lekko po obcisłych kształtach qipao, by wreszcie sięgnąć palcami ku jednej z kart i nakreślić drobnym, starannym pismem własne spostrzeżenia. Po chwili ciszy odchrząknął delikatnie, znacząco. Zarzucił jedną nogę na drugą (lewą na prawą), palcami zastukał w blat stolika i utkwił wzrok w czarownicy. — Nim przejdę do wskazówek, które z całą pewnością uznasz za cenne i usprawniające pracę — podjął tonem wyraźnie podekscytowanym — zdradź mi, jak to jest nosić strój, który tak bezwstydnie opina ciało? Przysiągłbym, że nasze gorsety pod suknie wieczorowe leżą równie dobrze, ale jest w tobie coś, co mnie frapuje... nie wiem tylko... — urwał, szukając w swoim krawieckim i projektanckim portfolio odniesień, z których mógłby skorzystać w tym wypadku. Bezgranicznie przejętym swoją modową misją nie kreował niczego, co nie obejmowało europejskich kanonów. Azjatyckie materiały, wprawdzie doskonałe, nie mogły stać się kreacjami z tamtych stron. Tworzenie dla podziwiania manekinów nie było drogą obraną przez Edwarda, a teraz właśnie w ten sposób spoglądał na Deirdre oraz jej strój, powoli odnotowując sposób, w jaki napięty materiał układał się, jak łączenia pomiędzy poszczególnymi sekcjami sprytnie wyeksponowano dodatkowymi porcjami tkaniny.
Kolejny łyk herbaty wzmocnił posyłane spojrzenie. Intensywniejsze, pełne niewypowiedzianych słów, którymi mógł ją obrazić albo pochwalić w zależności od dominującego nastroju. Dziś, pozostając w jawnym kaprysie, wręcz pragnął nadepnąć na każdy odcisk, który stawiano mu na drodze. Powstrzymał się z dość obscenicznym wyrazem twarzy. Westchnął przesadnie i wyciągnął pozostałe niedokończone projekty schowane do tej pory w katalogu.
— Ciastka oraz karafka odpowiednio dobranego wina. Nie interesuje mnie bukiet. Ma pasować do ciastek — wygłosił bezczelnie, jakby prawił oczywistości, o których wszyscy inni powinni wiedzieć o Edwardzie Parkinsonie. Jego pragnienia były przecież doskonale widoczne dla świata, a rzeczony świat winien wiedzieć jak zająć się kimś takim jak on. Czyż to nie było oczywiste? Czy może wojna wypruła im mózgi niczym szwaczka próbująca uratować źle przyszyty do sukni tiul.
Westchnął raz jeszcze, tym razem ciszej. Nie krył ani emocji, ani zmęczenia, w którym niezmiennie tkwił. Nie potrafił odnaleźć rozluźnienia, które przecież tak łatwo osiągał we wszelkich możliwych konfiguracjach, kiedy tylko tego zapragnął. Zamiast tego spojrzał na Deirdre i przypatrywał jej się przez chwilę z nieukrywanym zainteresowaniem.
— Jak to jest być tak wysoko i wiedzieć, że w każdej chwili można spaść na samo dno? — Zapytał, odcinając pretensjonalne podrygi. Ten jeden raz w ciągu ich przedziwnego spotkania był całkowicie poważny, a nawet spokojny. Gama emocji przecinających oblicze Edwarda powoli znikała, a ślad po niej przeszedł na dłoń, na opuszki palców, którymi gładził delikatnie obrus.
— Na nic innego nie liczyłem — odpowiedział, wreszcie spoglądając na Deirdre dość odważnym spojrzeniem, kąciki ust unosząc lekko ku górze. — Byłbym jednak zobowiązany, gdybyś, Madame, usiadła i nie wystawała nade mną jak jakaś harpia — dodał, ton ściszając do dyskrecji wyznaczanej przez niewidoczną barierę oddzielającą stolik od reszty sali restauracyjnej. — Deirdre — wymówił jej imię miękko, nie odrywając spojrzenia od czarownicy, a powoli prąc nim lekko po obcisłych kształtach qipao, by wreszcie sięgnąć palcami ku jednej z kart i nakreślić drobnym, starannym pismem własne spostrzeżenia. Po chwili ciszy odchrząknął delikatnie, znacząco. Zarzucił jedną nogę na drugą (lewą na prawą), palcami zastukał w blat stolika i utkwił wzrok w czarownicy. — Nim przejdę do wskazówek, które z całą pewnością uznasz za cenne i usprawniające pracę — podjął tonem wyraźnie podekscytowanym — zdradź mi, jak to jest nosić strój, który tak bezwstydnie opina ciało? Przysiągłbym, że nasze gorsety pod suknie wieczorowe leżą równie dobrze, ale jest w tobie coś, co mnie frapuje... nie wiem tylko... — urwał, szukając w swoim krawieckim i projektanckim portfolio odniesień, z których mógłby skorzystać w tym wypadku. Bezgranicznie przejętym swoją modową misją nie kreował niczego, co nie obejmowało europejskich kanonów. Azjatyckie materiały, wprawdzie doskonałe, nie mogły stać się kreacjami z tamtych stron. Tworzenie dla podziwiania manekinów nie było drogą obraną przez Edwarda, a teraz właśnie w ten sposób spoglądał na Deirdre oraz jej strój, powoli odnotowując sposób, w jaki napięty materiał układał się, jak łączenia pomiędzy poszczególnymi sekcjami sprytnie wyeksponowano dodatkowymi porcjami tkaniny.
Kolejny łyk herbaty wzmocnił posyłane spojrzenie. Intensywniejsze, pełne niewypowiedzianych słów, którymi mógł ją obrazić albo pochwalić w zależności od dominującego nastroju. Dziś, pozostając w jawnym kaprysie, wręcz pragnął nadepnąć na każdy odcisk, który stawiano mu na drodze. Powstrzymał się z dość obscenicznym wyrazem twarzy. Westchnął przesadnie i wyciągnął pozostałe niedokończone projekty schowane do tej pory w katalogu.
— Ciastka oraz karafka odpowiednio dobranego wina. Nie interesuje mnie bukiet. Ma pasować do ciastek — wygłosił bezczelnie, jakby prawił oczywistości, o których wszyscy inni powinni wiedzieć o Edwardzie Parkinsonie. Jego pragnienia były przecież doskonale widoczne dla świata, a rzeczony świat winien wiedzieć jak zająć się kimś takim jak on. Czyż to nie było oczywiste? Czy może wojna wypruła im mózgi niczym szwaczka próbująca uratować źle przyszyty do sukni tiul.
Westchnął raz jeszcze, tym razem ciszej. Nie krył ani emocji, ani zmęczenia, w którym niezmiennie tkwił. Nie potrafił odnaleźć rozluźnienia, które przecież tak łatwo osiągał we wszelkich możliwych konfiguracjach, kiedy tylko tego zapragnął. Zamiast tego spojrzał na Deirdre i przypatrywał jej się przez chwilę z nieukrywanym zainteresowaniem.
— Jak to jest być tak wysoko i wiedzieć, że w każdej chwili można spaść na samo dno? — Zapytał, odcinając pretensjonalne podrygi. Ten jeden raz w ciągu ich przedziwnego spotkania był całkowicie poważny, a nawet spokojny. Gama emocji przecinających oblicze Edwarda powoli znikała, a ślad po niej przeszedł na dłoń, na opuszki palców, którymi gładził delikatnie obrus.
Brew Deirdre lekko drgnęła, słysząc o kulinarnej rozkoszy, lecz nie skomentowała przytyku w żaden sposób. Nie zamierzała pozwolić, by pojawienie się w La Fantasmagorii lorda Parkinsona nadwyrężyło samokontrolę albo, co gorsza, naraziło na szwank dobre imię madame Mericourt. Miała tu już do czynienia z wieloma samozwańczymi władcami Wenus, próbującymi przenieść stosunki panujące w restauracji na artystyczny grunt, radziła sobie z nimi wręcz doskonale. W większości przypadków wystarczyło udane odegranie zdziwionej i zdezorientowanej subtelnymi aluzjami - brytyjska szlachta nie odróżniała przedstawicieli innych nacji, stawiało ich to w pozycji nieco speszonej, szybko przepraszali za pomyłkę i wycofywali się z stroszenia piór niemoralności, nawet jeśli potem przyglądali się jej ze zdwojoną uwagą. Pojedyncze elementy sprawiały więcej kłopotów, lecz i tutaj wystarczyło jasne postawienie granic oraz zaakcentowanie swej pozycji, a im więcej miesięcy mijało od opuszczenia przez Miu dawnego miejsca pracy, tym pewniejsza siebie się stawała. Z Edwardem nie miała jeszcze wątpliwej przyjemności spotkać się na tym marmurowym gruncie, do tego nie była w najdoskonalszej formie, wierzyła jednak, że zdoła wygrać tę przepychankę w walce o dominacje i dobre imię. Nie tylko dla własnego ego, ale i dla nienaruszalnej renomy madame Mericourt.
- Nie wezmę tego porównania do siebie, sir - chociaż i harpie w swej pierwotnej formie bywają podobno niezwykle urocze, czyż nie? - zagadnęła uprzejmie, zaciskając na moment pełne wargi tylko po to, by nie obnażyć kłów w warkliwym ostrzeżeniu. Odmówiła zajęcia miejsca raz, drugi: nie mogła, byłoby to nie tyle niegrzeczne, co przyciągające uwagę nielicznej klienteli. Powoli usiadła więc na wygodnym krześle, ignorując lepkie spojrzenie Edwarda sunące wśród ozdobnych, złotych detali kreacji, oblekającej każdy cal jej ciała. - Oczywiście, każda lorda wskazówka będzie na wagę złota. Może nawet sprowadzimy dla lorda specjalne składniki lub przygotowujemy ulubione danie, które rozpieści lorda podniebienie? - zasugerowała, wchodząc mu w słowo, słusznie wnioskując, że im bardziej podekscytowany stawał się lord Parkinson, tym gorzej dla niej. Niestety, nie udało się jej zwieść go z tej drogi, mówił dalej, teraz odnosząc się bezpośrednio do prezencji Mericourt. Znów poczuła się naga, wystawiona na ocenę, sprowadzana do roli wizualnej przyjemnostki; zajęcie miejsca niosło jednak swoją korzyść, już nie mógł obcinać ją wzrokiem od stóp do głowy, do połowy jej sylwetka skryła się bowiem za blatem stolika. Mimo to czuła intensywną krytykę błyszczącą w oczach szlachcica, nieprzerwaną nawet upiciem herbaty czy postukaniem w kamienną powierzchnię.
- Dlaczego bezwstydnie? To tradycyjny strój moich magicznych przodkiń - odparła, siląc się na spokojną reakcję, jedynie dłonie zaciśnięte na kolanach mogły zdradzać poddenerwowanie - siedziała sztywno wyprostowana, kątem oka zauważając, że ku ich stolikowi kroczy - w końcu - kelner, niosący na pozłacanej tacy zamówienie złożone przez Parkinsona. - I co lorda we mnie frapuje? Rażę lorda poczucie estetyki? - spytała wprost, pozornie łagodnie, choć tak naprawdę pozwalała sobie tymi pytaniami na przekroczenie pewnej bariery: naciskała na niego, zdradzała irytację, jaką budził w niej tą swoją elegancką nonszalancją oraz absurdalnym poczuciem wyższości. Najchętniej objaśniłaby mu, z kim naprawdę ma do czynienia, lecz tu nie była Śmierciożerczynią, a madame Mericourt - a jej zadaniem było sprawienie, by Edward Parkinson opuścił La Fantasmagorię skrajnie zadowolony. Przełknęła więc dumę i ponownie przybrała na twarzy uprzejmy, łagodny uśmiech, nie potrafiąc jednak do końca zapanować nad ostrym, lodowatym spojrzeniem. Omiotła nim także kelnera, ten jakby się przeląkł, wymamrotał słowa przeprosin za opóźnienia i postawił przed szlachcicem półmisek pełen ciastek i słodkich przekąsek, a także specjalnie dobrane przez sommeliera wino. Dei nie widziała ze swojego miejsca jego nazwy, wiedziała tylko, że na pewno należało do tych obscenicznie drogich. Najchętniej wylałaby je na przód równie bogatej szaty Edwarda, zwłaszcza po kolejnych słowach, uderzających w nią niczym celnie wymierzone zaklęcia. Tym razem nie powstrzymała całkowicie reakcji, kąciki ust zadrżały, bynajmniej w zapowiedzi płaczu: musiała mocno zagryźć zęby, by nie wysyczeć groźby lub inkantacji, która szybko zdarłaby z twarzy arystokraty nie tylko ten cwany uśmieszek, ale i każdy cal wypielęgnowanej skóry. - Nie wiem, o czym lord mówi - wypowiedziała w końcu cicho, powoli, tak, by nie pozwolić wściekłemu warkotowi przebić się do ścieżki fonii. Wzrok Parkinsona drażnił, pomimo spokojnego tonu oraz zainteresowania, łatwego do pomylenia z szacunkiem. - Renoma La Fantasmagorii nie jest w żaden sposób zagrożona, wręcz przeciwnie, nasze wpływy sięgają coraz dalej i współpracują z nami wspaniali artyści, znani i szanowani w Paryżu oraz Sankt Petersburgu - kontynuowała z powagą, nie zamierzając skręcić na grząską ścieżkę prawdy. Wiedziała, że mówił o niej, o jej pozycji, o tym, kim stała się madame Mericourt: ale ciągle robiła dobrą minę do bardzo dwuznacznej gry. - Czy jest coś, o czym nie wiem, sir? - uniosła pytająco brwi, dając mu szansę na wycofanie się. Lub uduszenie jedną z cudownie pachnących słodkości, kusząco prężących się na talerzu tuż przed nosem szlachcica.
- Nie wezmę tego porównania do siebie, sir - chociaż i harpie w swej pierwotnej formie bywają podobno niezwykle urocze, czyż nie? - zagadnęła uprzejmie, zaciskając na moment pełne wargi tylko po to, by nie obnażyć kłów w warkliwym ostrzeżeniu. Odmówiła zajęcia miejsca raz, drugi: nie mogła, byłoby to nie tyle niegrzeczne, co przyciągające uwagę nielicznej klienteli. Powoli usiadła więc na wygodnym krześle, ignorując lepkie spojrzenie Edwarda sunące wśród ozdobnych, złotych detali kreacji, oblekającej każdy cal jej ciała. - Oczywiście, każda lorda wskazówka będzie na wagę złota. Może nawet sprowadzimy dla lorda specjalne składniki lub przygotowujemy ulubione danie, które rozpieści lorda podniebienie? - zasugerowała, wchodząc mu w słowo, słusznie wnioskując, że im bardziej podekscytowany stawał się lord Parkinson, tym gorzej dla niej. Niestety, nie udało się jej zwieść go z tej drogi, mówił dalej, teraz odnosząc się bezpośrednio do prezencji Mericourt. Znów poczuła się naga, wystawiona na ocenę, sprowadzana do roli wizualnej przyjemnostki; zajęcie miejsca niosło jednak swoją korzyść, już nie mógł obcinać ją wzrokiem od stóp do głowy, do połowy jej sylwetka skryła się bowiem za blatem stolika. Mimo to czuła intensywną krytykę błyszczącą w oczach szlachcica, nieprzerwaną nawet upiciem herbaty czy postukaniem w kamienną powierzchnię.
- Dlaczego bezwstydnie? To tradycyjny strój moich magicznych przodkiń - odparła, siląc się na spokojną reakcję, jedynie dłonie zaciśnięte na kolanach mogły zdradzać poddenerwowanie - siedziała sztywno wyprostowana, kątem oka zauważając, że ku ich stolikowi kroczy - w końcu - kelner, niosący na pozłacanej tacy zamówienie złożone przez Parkinsona. - I co lorda we mnie frapuje? Rażę lorda poczucie estetyki? - spytała wprost, pozornie łagodnie, choć tak naprawdę pozwalała sobie tymi pytaniami na przekroczenie pewnej bariery: naciskała na niego, zdradzała irytację, jaką budził w niej tą swoją elegancką nonszalancją oraz absurdalnym poczuciem wyższości. Najchętniej objaśniłaby mu, z kim naprawdę ma do czynienia, lecz tu nie była Śmierciożerczynią, a madame Mericourt - a jej zadaniem było sprawienie, by Edward Parkinson opuścił La Fantasmagorię skrajnie zadowolony. Przełknęła więc dumę i ponownie przybrała na twarzy uprzejmy, łagodny uśmiech, nie potrafiąc jednak do końca zapanować nad ostrym, lodowatym spojrzeniem. Omiotła nim także kelnera, ten jakby się przeląkł, wymamrotał słowa przeprosin za opóźnienia i postawił przed szlachcicem półmisek pełen ciastek i słodkich przekąsek, a także specjalnie dobrane przez sommeliera wino. Dei nie widziała ze swojego miejsca jego nazwy, wiedziała tylko, że na pewno należało do tych obscenicznie drogich. Najchętniej wylałaby je na przód równie bogatej szaty Edwarda, zwłaszcza po kolejnych słowach, uderzających w nią niczym celnie wymierzone zaklęcia. Tym razem nie powstrzymała całkowicie reakcji, kąciki ust zadrżały, bynajmniej w zapowiedzi płaczu: musiała mocno zagryźć zęby, by nie wysyczeć groźby lub inkantacji, która szybko zdarłaby z twarzy arystokraty nie tylko ten cwany uśmieszek, ale i każdy cal wypielęgnowanej skóry. - Nie wiem, o czym lord mówi - wypowiedziała w końcu cicho, powoli, tak, by nie pozwolić wściekłemu warkotowi przebić się do ścieżki fonii. Wzrok Parkinsona drażnił, pomimo spokojnego tonu oraz zainteresowania, łatwego do pomylenia z szacunkiem. - Renoma La Fantasmagorii nie jest w żaden sposób zagrożona, wręcz przeciwnie, nasze wpływy sięgają coraz dalej i współpracują z nami wspaniali artyści, znani i szanowani w Paryżu oraz Sankt Petersburgu - kontynuowała z powagą, nie zamierzając skręcić na grząską ścieżkę prawdy. Wiedziała, że mówił o niej, o jej pozycji, o tym, kim stała się madame Mericourt: ale ciągle robiła dobrą minę do bardzo dwuznacznej gry. - Czy jest coś, o czym nie wiem, sir? - uniosła pytająco brwi, dając mu szansę na wycofanie się. Lub uduszenie jedną z cudownie pachnących słodkości, kusząco prężących się na talerzu tuż przed nosem szlachcica.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
— Gdybym trafił na prawdziwą harpię, ta rozmowa nie miałaby miejsca — padło równie uprzejmym tonem niezmiennie naznaczonym prowokacyjnym podrygu ze strony Edwarda, gdy powoli przesuwał się na krześle, szukając ułożenia ciała na tyle wygodnego, by dalej czynić swoje niespieszne obserwacje madame. Jeszcze nie stała się nową rozrywką, której tak usilnie poszukiwał, próbując zapomnieć o wydarzeń ledwie sprzed paru dni, o tym wszystkim, co targało delikatnym i łagodnym Parkinsonem, gdy wystawiano go na próby znacznie przekraczające jego możliwości; i jak na razie doskonale szło mu zapominanie, oddychanie z ulgą oraz zajmowanie się tym, czemu wprost uwielbiał oddawać się w swojej próżnej naturze. — Z resztą, madame, twoja uroda przyćmiewa je — odezwał się znad zabranego ze sobą ekwipażu, zerkając ku Deirdre na tyle przenikliwie, na ile mógł pozwolić sobie stosownie do dobrych obyczajów, trwającej sytuacji, a przede wszystkim wobec własnego samopoczucia – nieznacznie. Lekko poruszył barkami, smukłymi palcami sięgnął ku barkowi okrytemu drogą tkaniną, opuszkami palców chwycił nieistniejący pyłek i z doskonałą gracją zrzucił go w niebyt ogromnej przestrzeni, po czym lekko uśmiechnął się, objawiając namiastkę zmarszczek wynikających z gestu.
— Utrzymywanie tradycji jest niezmiernie ważne — wygłosił uwagę dość pretensjonalnym tonem, jakby właśnie urażono stulecia starań arystokracji, po czym jął znacznie uprzejmiej — ale tak niewielu jest w stanie to zrozumieć, wobec tak wielu, którzy nie rozumieją, że prawdziwie jedwabie, satyny i tiule przyćmią każdego, kto nie patrzył wystarczająco uważnie. — Mówił, słowa składając w zdania, które nie niosły większego sensu, wzrokiem dając znać, iż lekko odpływał w krainę samozadowolenia, po czym wracał z niej, niosąc lepsze samopoczucie. Wydawał się nie dostrzegać poirytowania rozmówczyni ani tym bardziej tego, że to on, Edward Parkinson we własnej osobie, mógł powodować takowe reakcje. Zapatrzony w siebie i swoje talenty, delikatnie kuł językiem niczym igłą tam, gdzie mogło zaboleć najmocniej, nie zdając sobie zbyt wielkiej sprawy z konsekwencji.
— Ależ skąd! — Zaprzeczył, unosząc otwartą dłoń, by dać znak, że nie skończył jeszcze mówić. — Twoja estetyka jest nieskazitelna — niestety, dodał w myślach, niezmiennie utrzymując spojrzenie na Mericourt. — Kreacja godna wybiegów popularyzujących egzotyczną modę, muszę przyznać, frapuje sposobem, w jaki została stworzona. Wręcz śmiem twierdzić, że oczarowałaś jakiegoś niezrzeszonego krawca, by ją dla ciebie wykonał. Widzę kunszt, może nawet talent, ale frapuje mnie to, jak wyglądałabyś w najnowszych trendach Paryża otoczona surowym, zimnym marmurem i ciężkimi, burgundowymi kotarami. — Słowa Edwarda straciły frywolny charakter i uszczypliwość. Parkinson powoli wygłaszał krytykę, która zwyczajowo nie opuszczała jego ust, toteż była cicha. Głośniejsze zgłoski ucinał, lekko zaciskając usta, zębami osłaniając język gotowy podjąć próby degustacji. Dłoń pomknęła ku katalogowi, który utworzył szeroko, odsłaniając przed Deirdre namiastkę tajemnicy Domu Mody, sprawnie przewracając karty za strojem, którym nagle pojawił się w myślach arystokraty w trakcie toczonego wywodu. Raptem kilka chwil, których potrzebował, wystarczyło na wskazanie dość okazałej sukni za sprawą warstw tiulu, pozbawionej dziesiątek zdobień, koronek, zamkniętej w głębokiej zieleni materiału. Powoli odwrócił katalog tak, aby westalka La Fantasmagorie mogła ujrzeć kreację. Dłońmi zasłonił tiul, pozostawiając widoczną w dużej mierze górną część sukni, z nieco szerszym dekoltem odsłaniającym ledwie skrawki obojczyków, którego epicentrum stanowiła niewielka perła.
— Powiedz mi — zaczął półszeptem, głosem dziwnie wyzutym z zachwytu. — Umiałabyś dostrzec siebie w tak surowym wydaniu? — Zapytał, spoglądając na nią, jednocześnie nie odejmując dłoni od tych części projektu, które zdaniem Edwarda nie pasowały do osoby skrywającej się za Deirdre Mericourt. Wiedział, że poznanie odpowiedzi nie da mu wytchnienia ani nie przyniesie nagle zaburzonego spokoju myśli. Te powędrowały w kierunkach innych, odmiennych od codziennego szwu, na którym pojawiały się niedoskonałości, które dało się naprawić. Ta jedna suknia, choć jedna z ulubionych w portfolio Edwarda, jednocześnie stanowiła ogromny cierń. Musiał niestety pokazać ją właśnie teraz. Gwałtownie zrodzona potrzeba musiała tkwić w nim od dawna, a nie potrafił nigdy poradzić sobie z własnymi emocjami prócz przykrycia ich warstwą kokieteryjnych uśmiechów, spojrzeń oraz dziesiątek bezsensownych słów, dzięki którym odwracał uwagę od sedna sprawy. Swój mały pokaz musiał jednak zamknąć, gdy stolik pokryło zamówienie pełne słodkości. Jedną z nich złapał w palce lekko, nie zamierzając ubrudzić się w tak przedziwnej sytuacji, którą sam wykreował w lokalu Tristana, smakując słodyczy językiem, mrucząc w przyjemności wymieszanej z tym, jak bardzo Edward drażnił swoją gospodynię, podsuwając kolejne tematy, prując szew wolno i dokładnie, by jak najmniej uszkodzić tkaninę.
— Nie wątpię, madame — odpowiedział spokojnym tonem, nalewając sobie nieco wina i smakując go. Milczącym skinieniem głowy potwierdził dobór bukietu, wydając ten jeden wyrok w sprawie, co do której jego własne zdanie było najważniejszym. — Paryskie rewie rzeczywiście są przepiękne, ale czyż mało rodzimych talentów, które czekają na właściwą opiekę? Jesteśmy przecież tak wysoko, moja droga madame, czy możemy upaść? — Mówił, zahaczając to z lewa, to z prawa, z powrotem mając w sobie prowokację osłoniętą uprzejmym mianem czarującego lorda. Lorda–kawalera uposażonego w bękarta, okłamującego cały świat powabnym spojrzeniem i słodkim słowem, byle osiągnąć cele, o których nikt nie miał prawa wiedzieć. Spoglądając na Deirdre w milczeniu, nie odpowiedział na jej pytanie. Wymowa ciszy miała być odpowiedzią równie irytującą jak sam Edward.
— Utrzymywanie tradycji jest niezmiernie ważne — wygłosił uwagę dość pretensjonalnym tonem, jakby właśnie urażono stulecia starań arystokracji, po czym jął znacznie uprzejmiej — ale tak niewielu jest w stanie to zrozumieć, wobec tak wielu, którzy nie rozumieją, że prawdziwie jedwabie, satyny i tiule przyćmią każdego, kto nie patrzył wystarczająco uważnie. — Mówił, słowa składając w zdania, które nie niosły większego sensu, wzrokiem dając znać, iż lekko odpływał w krainę samozadowolenia, po czym wracał z niej, niosąc lepsze samopoczucie. Wydawał się nie dostrzegać poirytowania rozmówczyni ani tym bardziej tego, że to on, Edward Parkinson we własnej osobie, mógł powodować takowe reakcje. Zapatrzony w siebie i swoje talenty, delikatnie kuł językiem niczym igłą tam, gdzie mogło zaboleć najmocniej, nie zdając sobie zbyt wielkiej sprawy z konsekwencji.
— Ależ skąd! — Zaprzeczył, unosząc otwartą dłoń, by dać znak, że nie skończył jeszcze mówić. — Twoja estetyka jest nieskazitelna — niestety, dodał w myślach, niezmiennie utrzymując spojrzenie na Mericourt. — Kreacja godna wybiegów popularyzujących egzotyczną modę, muszę przyznać, frapuje sposobem, w jaki została stworzona. Wręcz śmiem twierdzić, że oczarowałaś jakiegoś niezrzeszonego krawca, by ją dla ciebie wykonał. Widzę kunszt, może nawet talent, ale frapuje mnie to, jak wyglądałabyś w najnowszych trendach Paryża otoczona surowym, zimnym marmurem i ciężkimi, burgundowymi kotarami. — Słowa Edwarda straciły frywolny charakter i uszczypliwość. Parkinson powoli wygłaszał krytykę, która zwyczajowo nie opuszczała jego ust, toteż była cicha. Głośniejsze zgłoski ucinał, lekko zaciskając usta, zębami osłaniając język gotowy podjąć próby degustacji. Dłoń pomknęła ku katalogowi, który utworzył szeroko, odsłaniając przed Deirdre namiastkę tajemnicy Domu Mody, sprawnie przewracając karty za strojem, którym nagle pojawił się w myślach arystokraty w trakcie toczonego wywodu. Raptem kilka chwil, których potrzebował, wystarczyło na wskazanie dość okazałej sukni za sprawą warstw tiulu, pozbawionej dziesiątek zdobień, koronek, zamkniętej w głębokiej zieleni materiału. Powoli odwrócił katalog tak, aby westalka La Fantasmagorie mogła ujrzeć kreację. Dłońmi zasłonił tiul, pozostawiając widoczną w dużej mierze górną część sukni, z nieco szerszym dekoltem odsłaniającym ledwie skrawki obojczyków, którego epicentrum stanowiła niewielka perła.
— Powiedz mi — zaczął półszeptem, głosem dziwnie wyzutym z zachwytu. — Umiałabyś dostrzec siebie w tak surowym wydaniu? — Zapytał, spoglądając na nią, jednocześnie nie odejmując dłoni od tych części projektu, które zdaniem Edwarda nie pasowały do osoby skrywającej się za Deirdre Mericourt. Wiedział, że poznanie odpowiedzi nie da mu wytchnienia ani nie przyniesie nagle zaburzonego spokoju myśli. Te powędrowały w kierunkach innych, odmiennych od codziennego szwu, na którym pojawiały się niedoskonałości, które dało się naprawić. Ta jedna suknia, choć jedna z ulubionych w portfolio Edwarda, jednocześnie stanowiła ogromny cierń. Musiał niestety pokazać ją właśnie teraz. Gwałtownie zrodzona potrzeba musiała tkwić w nim od dawna, a nie potrafił nigdy poradzić sobie z własnymi emocjami prócz przykrycia ich warstwą kokieteryjnych uśmiechów, spojrzeń oraz dziesiątek bezsensownych słów, dzięki którym odwracał uwagę od sedna sprawy. Swój mały pokaz musiał jednak zamknąć, gdy stolik pokryło zamówienie pełne słodkości. Jedną z nich złapał w palce lekko, nie zamierzając ubrudzić się w tak przedziwnej sytuacji, którą sam wykreował w lokalu Tristana, smakując słodyczy językiem, mrucząc w przyjemności wymieszanej z tym, jak bardzo Edward drażnił swoją gospodynię, podsuwając kolejne tematy, prując szew wolno i dokładnie, by jak najmniej uszkodzić tkaninę.
— Nie wątpię, madame — odpowiedział spokojnym tonem, nalewając sobie nieco wina i smakując go. Milczącym skinieniem głowy potwierdził dobór bukietu, wydając ten jeden wyrok w sprawie, co do której jego własne zdanie było najważniejszym. — Paryskie rewie rzeczywiście są przepiękne, ale czyż mało rodzimych talentów, które czekają na właściwą opiekę? Jesteśmy przecież tak wysoko, moja droga madame, czy możemy upaść? — Mówił, zahaczając to z lewa, to z prawa, z powrotem mając w sobie prowokację osłoniętą uprzejmym mianem czarującego lorda. Lorda–kawalera uposażonego w bękarta, okłamującego cały świat powabnym spojrzeniem i słodkim słowem, byle osiągnąć cele, o których nikt nie miał prawa wiedzieć. Spoglądając na Deirdre w milczeniu, nie odpowiedział na jej pytanie. Wymowa ciszy miała być odpowiedzią równie irytującą jak sam Edward.
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
Gdyby dała się Edwardowi sprowokować, najpewniej odparłaby, że ma do czynienia z kimś gorszym od harpii – potrafiła rozerwać na strzępy człowieka równie sprawnie, choć oczywiście bez użycia długich, powykrzywianych pazurów – powstrzymała się jednak, nie zamierzała mu grozić, znajdowali się w oficjalnej sytuacji, a opinia słynącego z umiłowania piękna arystokraty liczyła się bardziej od urażonego ego. Mało subtelne pochlebstwo, wywyższające ją urodą ponad szpetne pół-wiedźmy, pół-ptaki, nie należało do najmilszych, mimo to uśmiechnęła się z wymuszoną uprzejmością. Parkinson potrafił poruszać się na niższych, nieoczywistych rejestrach towarzyskich, pozornie czarujący, tak naprawdę umiejętnie wbijający drobne szpileczki pomiędzy praktycznie każde słowo. Krawiecko-retoryczna szermierka, którą obydwoje kontynuowali z gracją, bez krwi szpecącej eleganckie ubrania. To spowijające wypieszczone ciało Edwarda na pewno kosztowało krocie, lecz madame Mericourt nie ustępowała rażąco jakości materiałów. – Quipao sprowadzono i uszyto specjalnie dla mnie, to małe dzieło sztuki, a magiczny jedwab pochodzący prosto z Dalekiego Wschodu nie ma sobie równych – odpowiedziała nieco chłodniej, zakładając nogę na nogę, broniąc dobrego imienia nie tylko swego stroju, ale i całej aury, która otaczała ją jako opiekunkę La Fantasmagorii. Czarownicę tajemniczą, wyniosłą, lecz hojną i gotową uchylić nieba każdemu gościowi, który przekraczał progi magicznego baletu. W przypadku Edwarda najchętniej popchnęłaby go nieco niżej, do czyśćca, by tam otrząsnął się z przekonania o własnej wspaniałości. Ta wychowawcza lekcja również nie wchodziła w grę, pozostawała więc rozmowa: pełna pułapek, dwuznaczności i ukrytych intencji. Przemycanych nawet w pozornych komplementach.
- Czyli według lorda moja estetyka pasuje do aury La Fantasmagorii? – dociekała uprzejmie, z dość drażniącą słodyczą przeciąganych głosek, domagając się potwierdzenia, usankcjonowania jej obecności tutaj. W luksusach krainy zmysłowości, odmiennych jednakże skrajnie od wnętrz Wenus, z jakich mógł – chciał? – ją kojarzyć, wyciągając wnioski dostępne wyłącznie dla bliskiego przyjaciela Tristana Rosiera. – Najnowszym trendom hołduję głównie w kwestiach artystycznych, nadążamy za muzycznymi i tanecznymi nowinkami oraz zapowiedziami, o jakich piszą w swych esejach najznamienitsi choreografowie. Mój strój ma być…ciekawostką, orientalnym dodatkiem, niebanalną konwencją, bo któż, jeśli nie najwrażliwsi fani muz, będą w stanie ją docenić? – zawiesiła głos, dzielnie wytrzymując oceniające spojrzenie Edwarda. I jego komentarz, zadziwiająco konkretny; czyżby przesadziła w urazie, uznając wybuch pasji Parkinsona za próbę dotknięcia jej do żywego?
Nie od razu spojrzała na podsunięty katalog, przez dłuższą chwilę badała ciemne tęczówki mężczyzny, zastanawiając się, nad skrywającymi się za przystojną twarzą motywacjami. Dopiero później pozwoliła sobie skupić wzrok na zaprezentowanej sukni. Przytłaczającej tiulem, zmarszczyła brwi, czy to żart? – zanim zdołałaby obrazić, masywny dół kreacji został zasłonięty zaskakująco wypielęgnowaną męską dłonią. Żadnych blizn, poparzeń, odcisków od trzymania różdżki. Imponująca troska o własne ciało.
- Wbrew pozorom mam w sobie wiele surowości – odparła swobodnie, grała na czas, nie znała się na modzie, a mężczyźni częściej rozbierali ją niż ubierali; nawet w Wenus zakładała na siebie to, co jej podarowano lub kazano, a ubrania nie były zbyt szanowane, szybko ulegając zniszczeniu. – Zależy, jak wyglądałby dół sukni, bez tego ciężko wyrazić jakąkolwiek opinię – umknęła pytaniu, nie do końca rozumiejąc, dlaczego Edward domaga się odpowiedzi właśnie od niej. - Nie podoba mi się perła, kolor za to – jak najbardziej. Linia dekoltu…może odrobinę zbyt wyzywajaca – kontynuowała łagodną krytykę, mając nadzieję, że w ramach komentarza nie usłyszy parsknięcia śmiechem. Quipao, które miała na sobie, zawsze sięgało wysoko ponad obojczyki, kryjąc szyję; wariacja na temat tradycyjnego, chińskiego ubioru miała w sobie wiele sprzeczności. Monumentalna, ciemnozielona suknia była raczej elementem totalnym, jednoznacznie majestatycznym.
Wyprostowała się ponownie, z zadowoleniem przyjmując zajadającego się przekąską Edwarda. Smakowało mu, nie kręcił też nosem na wino, nie rzucał babeczki przez lokal w celu ukazania swego niezadowolenia. – Rozumiem, że opłacało się czekać?- weszła mu w słowo, i tak cierpliwie czekając na recenzję dotyczącą poziomu rozpieszczenia szlacheckich kubków smakowych. Skoro nie ofiarował Deirdre żadnych konkretnych uwag, musiała obejść się smakiem – a szkoda, może zaproponowałaby kucharzowi stworzenie specjalnej przystawki dla rozkapryszonego Parkinsona; zapewne posmakowałaby też wielu innym lordom. – Rodzimymi talentami także się zajmujemy, pozostajemy wierni magicznemu Londynowi, lecz nie zamykamy się przed pięknem kultury z kontynentu. Wciąż jednak to debiuty brytyjskich baletnic są u nas najczęstsze, skupiamy się również na współpracy z czarodziejami ceniącymi sztukę z całej Anglii – Czy mogę coś jeszcze dla lorda zrobić? Jakoś umilić wizytę lub wynagrodzić czas oczekiwania na posiłek? – zapytała uprzejmie, z zamiarem podniesienia się z krzesła, miała wiele pilniejszych rzeczy do zrobienia – i choć to trudne do uwierzenia, patrząc na zakochanego w sobie Edwarda, jeszcze bardziej marudnych artystów do niańczenia.
- Czyli według lorda moja estetyka pasuje do aury La Fantasmagorii? – dociekała uprzejmie, z dość drażniącą słodyczą przeciąganych głosek, domagając się potwierdzenia, usankcjonowania jej obecności tutaj. W luksusach krainy zmysłowości, odmiennych jednakże skrajnie od wnętrz Wenus, z jakich mógł – chciał? – ją kojarzyć, wyciągając wnioski dostępne wyłącznie dla bliskiego przyjaciela Tristana Rosiera. – Najnowszym trendom hołduję głównie w kwestiach artystycznych, nadążamy za muzycznymi i tanecznymi nowinkami oraz zapowiedziami, o jakich piszą w swych esejach najznamienitsi choreografowie. Mój strój ma być…ciekawostką, orientalnym dodatkiem, niebanalną konwencją, bo któż, jeśli nie najwrażliwsi fani muz, będą w stanie ją docenić? – zawiesiła głos, dzielnie wytrzymując oceniające spojrzenie Edwarda. I jego komentarz, zadziwiająco konkretny; czyżby przesadziła w urazie, uznając wybuch pasji Parkinsona za próbę dotknięcia jej do żywego?
Nie od razu spojrzała na podsunięty katalog, przez dłuższą chwilę badała ciemne tęczówki mężczyzny, zastanawiając się, nad skrywającymi się za przystojną twarzą motywacjami. Dopiero później pozwoliła sobie skupić wzrok na zaprezentowanej sukni. Przytłaczającej tiulem, zmarszczyła brwi, czy to żart? – zanim zdołałaby obrazić, masywny dół kreacji został zasłonięty zaskakująco wypielęgnowaną męską dłonią. Żadnych blizn, poparzeń, odcisków od trzymania różdżki. Imponująca troska o własne ciało.
- Wbrew pozorom mam w sobie wiele surowości – odparła swobodnie, grała na czas, nie znała się na modzie, a mężczyźni częściej rozbierali ją niż ubierali; nawet w Wenus zakładała na siebie to, co jej podarowano lub kazano, a ubrania nie były zbyt szanowane, szybko ulegając zniszczeniu. – Zależy, jak wyglądałby dół sukni, bez tego ciężko wyrazić jakąkolwiek opinię – umknęła pytaniu, nie do końca rozumiejąc, dlaczego Edward domaga się odpowiedzi właśnie od niej. - Nie podoba mi się perła, kolor za to – jak najbardziej. Linia dekoltu…może odrobinę zbyt wyzywajaca – kontynuowała łagodną krytykę, mając nadzieję, że w ramach komentarza nie usłyszy parsknięcia śmiechem. Quipao, które miała na sobie, zawsze sięgało wysoko ponad obojczyki, kryjąc szyję; wariacja na temat tradycyjnego, chińskiego ubioru miała w sobie wiele sprzeczności. Monumentalna, ciemnozielona suknia była raczej elementem totalnym, jednoznacznie majestatycznym.
Wyprostowała się ponownie, z zadowoleniem przyjmując zajadającego się przekąską Edwarda. Smakowało mu, nie kręcił też nosem na wino, nie rzucał babeczki przez lokal w celu ukazania swego niezadowolenia. – Rozumiem, że opłacało się czekać?- weszła mu w słowo, i tak cierpliwie czekając na recenzję dotyczącą poziomu rozpieszczenia szlacheckich kubków smakowych. Skoro nie ofiarował Deirdre żadnych konkretnych uwag, musiała obejść się smakiem – a szkoda, może zaproponowałaby kucharzowi stworzenie specjalnej przystawki dla rozkapryszonego Parkinsona; zapewne posmakowałaby też wielu innym lordom. – Rodzimymi talentami także się zajmujemy, pozostajemy wierni magicznemu Londynowi, lecz nie zamykamy się przed pięknem kultury z kontynentu. Wciąż jednak to debiuty brytyjskich baletnic są u nas najczęstsze, skupiamy się również na współpracy z czarodziejami ceniącymi sztukę z całej Anglii – Czy mogę coś jeszcze dla lorda zrobić? Jakoś umilić wizytę lub wynagrodzić czas oczekiwania na posiłek? – zapytała uprzejmie, z zamiarem podniesienia się z krzesła, miała wiele pilniejszych rzeczy do zrobienia – i choć to trudne do uwierzenia, patrząc na zakochanego w sobie Edwarda, jeszcze bardziej marudnych artystów do niańczenia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Oczy Edwarda niezmiennie spływały na materiał quipao. W swoim zwyczajowym, czarującym i uprzejmym wyrazie, błyszczały. Myśli szczęśliwie nie wracały do chwil, które sprowokowały nastrój oraz bezsprzeczną, prawie groteskową chęć uprzykrzenia tego dnia każdemu, kogo spotkał na swojej drodze. Nawet jeśli jego osobista animozja wobec Deirdre Mericourt, odwzajemniona jak tego oczekiwał, stanowiła dość ostre ukłucie igłą, to w jej obecności niewielka część humoru wróciła na swe właściwe tory, a krawieckie talenty ponownie sięgały ku fantazjom, tkając najśmielsze, godne ziszczenia sny.
— Magiczny? — Zapytał krótki, lekko, wyraźnie zainteresowany. — Intrygujesz mnie madame równie mocno, co tkanina twojej szaty. Czy podzielisz się informacją, któż tak biegły w arkanach tkanin stworzył to quipao? Dobrze wymawiam to słowo? — Padły kolejne słowa, żywsze, bardziej zaangażowane w rozmowę, a twarz Parkinsona pojaśniała nieco, gdy potok myśli mógł zanurzyć w kolejnym łyku wina odpowiednio dobranego do słodkich przekąsek. Cierpki posmak zwykł przypominać o ciężkich trudach, kiedy upijał się do wątłych granic wytrzymałości własnego organizmu i potykał o wypastowane buty, znikając z eleganckich parkietów, by nie zostać dostrzeżonym przez tych, którzy czyhali na okazję do wbicia szpilki wieńczącej pieczołowicie budowaną przez lata karierę. Szczęśliwie w murach La Fantasmagorie był bezpieczny na tyle, na ile było to możliwe. Nie wątpił ani przez sekundę, że zostałaby zapewniona odpowiednia eskorta umożliwiająca stosowne francuskie zniknięcie z oczu gapiów. Albo chociażby z wbijających się weń oczu westalki, z którą toczył przedziwną bitwę, nie do końca zdając sobie z tego sprawę.
— Tak... i nie — odparł, lekko wzruszając ramionami. — Jest coś takiego, co niewątpliwie stanowi o tobie i twoim miejscu tutaj — jął uprzejmym tonem — lecz pewne bardzo nietowarzyskie, powiedzmy, kręgi, odnoszą się z dystansem, który i mnie szokuje, gdy prezentuję nowe trendy. Jak na to mówią? Ośli upór? Głupota? — Zapytał, wzrokiem wodząc po restauracyjnej sali powoli, wypielęgnowanymi palcami sięgając po kolejną słodką przekąskę, a drugą dłonią wolno przesuwając kieliszek w stronę ust, z każdym oddechem coraz mocniej odczuwając bukiet wina, aż wreszcie zakosztował go na języku, opuszki palców mocniej dociskając do delikatnego, kruchego szkła.
Machinalnie skinął głową, przyjmując kolejne słowa Deirdre w milczeniu. Brwi lekko uniosły się ku górze, gdy padł komentarz wobec rodowego symbolu Parkinsonów, ale i to przemilczał. Nie mogła mieć pojęcia, dla kogo suknia ta była i dlaczego znalazł się tam właśnie ten symbol. Ciekawość jednak sięgnął dalej i mocniej, a pytanie, wręcz zawoalowana prośba o komentarz, prawie natchnienie, stała się faktem, przed którym nie mógł uciec. Zamiast własnej odpowiedzi, ponownie skinął głową i wreszcie odsłonił warstwy lekkiego, zwiewnego materiału, które nadawały dołowi sukni wręcz przesadnej objętości na papierze. Sięgnął za to po inną kartę i skreślił kilka uwag staranną kursywą, a nieco wyżej nakreślił kilka linii mających zapewne stworzyć podstawę do nowej sukni, ledwie jednym uchem wsłuchując się w komentarz dotyczący lokalnych talentów i angielskich debiutantek baletu.
— Może powinienem więc wybrać się na najbliższe przedstawienie? — Zapytał uprzejmie, powoli zabierając się do składania zabranych ze sobą rzeczy w jeden stos, o którego prywatność znacznie łatwiej było zadbać. — Nie, nie, dziękuję za poświęcony czas, madame. Doczytam najnowszy horoskop i jeszcze chwilę tu zabawię, ale z całą pewnością dziś już nie będę potrzebował niczego więcej. — Odpowiedział na postawione przed nim pytania tonem, który jasno miał sugerować, że Edward nie miał w sobie większego zainteresowania dalszą konwersacją. Z powrotem sięgnął po Czarownicę i zaczął przekładać kolejne karty magazynu, odszukując miejsca, w którym skończył.
— Magiczny? — Zapytał krótki, lekko, wyraźnie zainteresowany. — Intrygujesz mnie madame równie mocno, co tkanina twojej szaty. Czy podzielisz się informacją, któż tak biegły w arkanach tkanin stworzył to quipao? Dobrze wymawiam to słowo? — Padły kolejne słowa, żywsze, bardziej zaangażowane w rozmowę, a twarz Parkinsona pojaśniała nieco, gdy potok myśli mógł zanurzyć w kolejnym łyku wina odpowiednio dobranego do słodkich przekąsek. Cierpki posmak zwykł przypominać o ciężkich trudach, kiedy upijał się do wątłych granic wytrzymałości własnego organizmu i potykał o wypastowane buty, znikając z eleganckich parkietów, by nie zostać dostrzeżonym przez tych, którzy czyhali na okazję do wbicia szpilki wieńczącej pieczołowicie budowaną przez lata karierę. Szczęśliwie w murach La Fantasmagorie był bezpieczny na tyle, na ile było to możliwe. Nie wątpił ani przez sekundę, że zostałaby zapewniona odpowiednia eskorta umożliwiająca stosowne francuskie zniknięcie z oczu gapiów. Albo chociażby z wbijających się weń oczu westalki, z którą toczył przedziwną bitwę, nie do końca zdając sobie z tego sprawę.
— Tak... i nie — odparł, lekko wzruszając ramionami. — Jest coś takiego, co niewątpliwie stanowi o tobie i twoim miejscu tutaj — jął uprzejmym tonem — lecz pewne bardzo nietowarzyskie, powiedzmy, kręgi, odnoszą się z dystansem, który i mnie szokuje, gdy prezentuję nowe trendy. Jak na to mówią? Ośli upór? Głupota? — Zapytał, wzrokiem wodząc po restauracyjnej sali powoli, wypielęgnowanymi palcami sięgając po kolejną słodką przekąskę, a drugą dłonią wolno przesuwając kieliszek w stronę ust, z każdym oddechem coraz mocniej odczuwając bukiet wina, aż wreszcie zakosztował go na języku, opuszki palców mocniej dociskając do delikatnego, kruchego szkła.
Machinalnie skinął głową, przyjmując kolejne słowa Deirdre w milczeniu. Brwi lekko uniosły się ku górze, gdy padł komentarz wobec rodowego symbolu Parkinsonów, ale i to przemilczał. Nie mogła mieć pojęcia, dla kogo suknia ta była i dlaczego znalazł się tam właśnie ten symbol. Ciekawość jednak sięgnął dalej i mocniej, a pytanie, wręcz zawoalowana prośba o komentarz, prawie natchnienie, stała się faktem, przed którym nie mógł uciec. Zamiast własnej odpowiedzi, ponownie skinął głową i wreszcie odsłonił warstwy lekkiego, zwiewnego materiału, które nadawały dołowi sukni wręcz przesadnej objętości na papierze. Sięgnął za to po inną kartę i skreślił kilka uwag staranną kursywą, a nieco wyżej nakreślił kilka linii mających zapewne stworzyć podstawę do nowej sukni, ledwie jednym uchem wsłuchując się w komentarz dotyczący lokalnych talentów i angielskich debiutantek baletu.
— Może powinienem więc wybrać się na najbliższe przedstawienie? — Zapytał uprzejmie, powoli zabierając się do składania zabranych ze sobą rzeczy w jeden stos, o którego prywatność znacznie łatwiej było zadbać. — Nie, nie, dziękuję za poświęcony czas, madame. Doczytam najnowszy horoskop i jeszcze chwilę tu zabawię, ale z całą pewnością dziś już nie będę potrzebował niczego więcej. — Odpowiedział na postawione przed nim pytania tonem, który jasno miał sugerować, że Edward nie miał w sobie większego zainteresowania dalszą konwersacją. Z powrotem sięgnął po Czarownicę i zaczął przekładać kolejne karty magazynu, odszukując miejsca, w którym skończył.
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
- Nie znam niestety szczegółów, znajomość sekretów krawieckiego kunsztu wykracza znacznie poza posiadaną przeze mnie wiedzę - odparła swobodnie, wyjątkowo łatwo przyznając się do braku wszystkich informacji. Długo traktowała kwestie rzemieślnicze nie tyle z pogardą, co z obojętnością, nie przykładając wagi do drobiazgów architektury, meblarstwa czy nawet ubioru. Przez wiele lat ubierała się skromnie i z klasą, w Wenus - dawała się przebierać niczym naturalnych rozmiarów lalka lub bezwolny manekin, dopiero teraz, w La Fantasmagorii, mogąc pozwolić sobie na więcej dzięki protekcji - i galeonom - Rosiera, zaczynała doceniać przyjemność płynącą z wysokiej jakości materiałów, z weluru, aksamitu i jedwabiu oblekającego jej ciało. Potrafiła więc zrozumieć blask w oczach Edwarda, zaintrygowanego procesem powstawania quipao. Mogłaby zapytać, czy nie chce dotknąć rękawa sukni, przesunąć opuszkami palców po delikatnym splocie - lecz nie chciała przekraczać tej granicy. - Moja rola ograniczyła się do przymiarek. Reszta - jest dla mnie zagadką. Mogę jednak podać lordowi namiary na krawca, który uszył i sprowadził materiał do quipao - poprawiła go lekko w wymowie, sama operowała ledwie na podstawach języka chińskiego, lecz przywołanie akceptowalnego akcentu w artykulacji nazwy sukni nie stanowiło większego problemu.
Tak samo jak dalsze akceptowanie z uśmiechem brutalnie szczerych wypowiedzi Edwarda. Kąciki ust nie opadły, zęby nie zacisnęły się w niezadowolonym trzasku, pozostawała uprzejma i profesjonalna, choć trudno było słuchać o istnieniu grupy, która podejrzliwie odnosiła się do obecności pół-Azjatki w magicznym balecie. Parkinson miał na myśli jej pochodzenie, oczywiście, że tak, nie aluzjował przecież, że chodzi o dawnych gości Wenus, rozpoznających w westalce la Fantasmagorii dawną pracownicę luksusowego burdelu. - Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia. Wkrótce zaakceptują moją obecność, z każdym tygodniem spotykam się z częstszymi oznakami nie tylko szacunku, ale i sympatii. Początkowo to, co nowe czy obce, zawsze razi niektóre...bardziej zamknięte grupy - skomentowała powoli, elegancko, nie wdając się w pyskówki i krytykę wspomnianych przez szlachcica elementów konserwatywnego społeczeństwa. Zdawała sobie sprawę, że pod pozorami zachwytu egzotyką kryje się często ksenofobia, a słodkie komplementy, padające z ust gości baletu, w kuluarach zastępowane są nieprzychylnymi szeptami. Plotki rządziły artystyczną śmietanką towarzyską, zaakceptowała to, niekiedy korzystając nawet z zaintrygowania, jakie wzbudzała swoją skośnooką ekstrawaganacją. Nieważne, jak mówią, ważne, by być na językach wszystkich wpływowych członków elity. Deirdre zgadzała się z tym powiedzeniem połowicznie, nie zniosłaby złych recenzji albo nieuzasadnionej krytyki baletu, dlatego robiła wszystko, by stać się szarą eminencją, dobrym duchem tego miejsca, a nie główną gwiazdą. Jak do tej pory: wychodziło jej to więcej niż dobrze. Głównie z powodu wytrzymałości, której nauczyło ją Wenus. Z promiennym uśmiechem przyjmowała nawet najzjadliwsze żarty czy największe przeciwności losu. Znoszenie humorów lorda Parkinsona nie znajdowało się nawet w pierwszej setce wyzwań, przed którymi musiała stanąć madame Mericourt.
- Oczywiście, obecność lorda na widowni byłaby zaszczytem dla La Fantasmagorii i występujących na deskach naszej sceny artystów - powiedziała, chyląc nieco głowę. - Chętnie prześlę lordowi specjalne zaproszenie. Wspaniale byłoby, gdyby zdołał lord pojawić się na występie ze swoją siostrą. Lady Odette to wyjątkowa czarownica, a jej miłość do piękna nie ma sobie równych - kontynuowała uprzejmie, mając nadzieję, że Odetta nigdy nie wspomni bratu o haniebnym zachowaniu Mericourt w Domu Mody Parkinsonów. Mogłoby to wpłynąć boleśnie na opinię o Deirdre, a także sprowadzić na nią podejrzliwe niezadowolenie Tristana. - Ja również dziękuję za pełną inspiracji rozmowę. W razie jakichkolwiek dodatkowych problemów, proszę mnie przywołać - pożegnała się z Edwardem skinieniem głowy, rada, że udało się jej załagodzić niezadowolenie szlachcica. Wydawał się spokojniejszy, bardziej stabilny niż przed kwadransem - chciała wierzyć, że to jej aura tak na niego wpłynęła, choć wpływ wykwintnych przekąsek i idealnie dobranego wina był również istotny. Powoli podniosła się z krzesła, poprawiając suknię, po czym opuściła restaurację, dopiero za drzwiami pozwalając sobie odetchnąć z ulgą. Nie było łatwo konwersować z kimś tak pewnym siebie, lecz miała wrażenie, że wyszła z tej nieoczywistej konfrontacji z twarzą.
| ztx2
Tak samo jak dalsze akceptowanie z uśmiechem brutalnie szczerych wypowiedzi Edwarda. Kąciki ust nie opadły, zęby nie zacisnęły się w niezadowolonym trzasku, pozostawała uprzejma i profesjonalna, choć trudno było słuchać o istnieniu grupy, która podejrzliwie odnosiła się do obecności pół-Azjatki w magicznym balecie. Parkinson miał na myśli jej pochodzenie, oczywiście, że tak, nie aluzjował przecież, że chodzi o dawnych gości Wenus, rozpoznających w westalce la Fantasmagorii dawną pracownicę luksusowego burdelu. - Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia. Wkrótce zaakceptują moją obecność, z każdym tygodniem spotykam się z częstszymi oznakami nie tylko szacunku, ale i sympatii. Początkowo to, co nowe czy obce, zawsze razi niektóre...bardziej zamknięte grupy - skomentowała powoli, elegancko, nie wdając się w pyskówki i krytykę wspomnianych przez szlachcica elementów konserwatywnego społeczeństwa. Zdawała sobie sprawę, że pod pozorami zachwytu egzotyką kryje się często ksenofobia, a słodkie komplementy, padające z ust gości baletu, w kuluarach zastępowane są nieprzychylnymi szeptami. Plotki rządziły artystyczną śmietanką towarzyską, zaakceptowała to, niekiedy korzystając nawet z zaintrygowania, jakie wzbudzała swoją skośnooką ekstrawaganacją. Nieważne, jak mówią, ważne, by być na językach wszystkich wpływowych członków elity. Deirdre zgadzała się z tym powiedzeniem połowicznie, nie zniosłaby złych recenzji albo nieuzasadnionej krytyki baletu, dlatego robiła wszystko, by stać się szarą eminencją, dobrym duchem tego miejsca, a nie główną gwiazdą. Jak do tej pory: wychodziło jej to więcej niż dobrze. Głównie z powodu wytrzymałości, której nauczyło ją Wenus. Z promiennym uśmiechem przyjmowała nawet najzjadliwsze żarty czy największe przeciwności losu. Znoszenie humorów lorda Parkinsona nie znajdowało się nawet w pierwszej setce wyzwań, przed którymi musiała stanąć madame Mericourt.
- Oczywiście, obecność lorda na widowni byłaby zaszczytem dla La Fantasmagorii i występujących na deskach naszej sceny artystów - powiedziała, chyląc nieco głowę. - Chętnie prześlę lordowi specjalne zaproszenie. Wspaniale byłoby, gdyby zdołał lord pojawić się na występie ze swoją siostrą. Lady Odette to wyjątkowa czarownica, a jej miłość do piękna nie ma sobie równych - kontynuowała uprzejmie, mając nadzieję, że Odetta nigdy nie wspomni bratu o haniebnym zachowaniu Mericourt w Domu Mody Parkinsonów. Mogłoby to wpłynąć boleśnie na opinię o Deirdre, a także sprowadzić na nią podejrzliwe niezadowolenie Tristana. - Ja również dziękuję za pełną inspiracji rozmowę. W razie jakichkolwiek dodatkowych problemów, proszę mnie przywołać - pożegnała się z Edwardem skinieniem głowy, rada, że udało się jej załagodzić niezadowolenie szlachcica. Wydawał się spokojniejszy, bardziej stabilny niż przed kwadransem - chciała wierzyć, że to jej aura tak na niego wpłynęła, choć wpływ wykwintnych przekąsek i idealnie dobranego wina był również istotny. Powoli podniosła się z krzesła, poprawiając suknię, po czym opuściła restaurację, dopiero za drzwiami pozwalając sobie odetchnąć z ulgą. Nie było łatwo konwersować z kimś tak pewnym siebie, lecz miała wrażenie, że wyszła z tej nieoczywistej konfrontacji z twarzą.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
darling, dearest, dead
welcome to the narcissism
welcome to the narcissism
ósmy sierpnia pięćdziesiątego ósmego
Pobrzmiewać mogły słowa Machiavelli'ego, żaden wiatr nie jest pomyślny temu, kto nie wie, do którego portu płynie - będąc tu wiedzieli doskonale, bo nawet w jej własnych działaniach kryło się podwójne dno, to samo manipulowanie opinią polegało właśnie na tym - na młodych i godnych w godnym i niemłodym miejscu. Meandry rozkosznych skinień, lekkie uniesienie głowy i wszechowładniające przekonanie o głębokiej wyższości. Smak wszechobecnej próżności wskazywał, ze byli w dobrym - idealnym - miejscu. Wszyscy perfekcyjnie dopasowani, wprost wklejeni w marzenia o klarowności przekonań wobec kiełkującego ze zgliszczy świata. Gdy jedni prą w bród, dążą ku schyłku sił, ci tutaj tego nie potrzebowali - po prostu tacy byli. Sam fakt doboru restauracji, nie pierwszy raz zresztą, klarował im swoistą jasność reflektorów na sylwetki rozpoznawalne i te lekko mniej. Spojrzenia obarczały zaciekawieniem mimo znamienitości gości, ludzie upatrywali w nich coś wyjątkowego, bowiem to na ramionach tychże kształtujących się, młodych dorosłych, spoczywać miał przyszły świat. Bowiem to klarowała się czwórka osób jakże podobnych, a jednocześnie zdających się uzupełniać wzajemne braki. Jedni spoglądali na nią, na idealnie kobaltową sukienkę. Czerwone usta wybrzmiały wprost byciem lepszą, morał relacji zaognionej winem z panną Dolohov niósł prosty morał - z tak banalnym arsenałem obu pań łatwiej było wygrać.
Pasowała tutaj, do miejsca wykreowanego dla lepszych - była idealnie magiczna, przepełniona krwią przodkiń niosących w sobie wszystko to, co magia zapragnęła wykreować. Nie tylko zresztą magia, swoją drogą bowiem od całej persony lady Travers kipiało przede wszystkim bycie damą, wyżej urodzoną o nieskazitelnie błękitnej krwi. Tuż obok znajdował się Bartemius, wydawał się sięgać wyżej niż oni wszyscy, przede wszystkim w swoim własnym minimalnemu, ale również w tym, jak się poznali i jakie wartości między sobą nieśli. Byli czymś więcej niż ledwie znajomymi. Współgrali, święcie przekonani, że ten status, w którym oboje dążyli do własnych aspiracji ze wzajemną aprobatą, był najzdrowszym wymiarem możliwej relacji, w której mimo cichych pomruków i żądnych niegdyś spojrzeń, nie rozdarliby na sobie skóry. Absolutnie pewni byli własnej wartości i współdziałaniu tychże oraz możliwości na arenie cichych szeptów i głośnych dysput. Pamiętała doskonale, jak się poznali; pamiętała również, dlaczego poznał ją z Igorem - uznał to za wyjątkowo przydatne, by spoglądać na rozwój sytuacji jako osoba trzecia. W taki sposób stanowił epicentrum, jakże typowo pozwoliła mu się tym impregnować, na deser biorąc jej obecność w pobliżu własnego jestestwa. Usłuchajcie to - persona, od której byli wprost zależni, wdzięczni bogolubnie za niesamowity dar przyjaźni, która kwitła przede wszystkim niewyobrażalną wściekłością, kiedy co rusz mimo głębokiej niechęci, powracali do siebie w snach, walkach czy niesionych pośród innych deklaracjach rewanżu
Tatiana natomiast była wyjątkowa i choć rozwiązłość (konwenansów) stawała się momentami z niej kipieć, to ta cecha właśnie była w niej najbardziej intrygująca. Ciężko powiedzieć, by Imogen ją prawdziwie podziwiała; raczej w niemym zachwycie, ale i niedowierzaniu kryło się to, że Rosjanka miała do zaoferowania zdecydowanie więcej niż jedynie atrakcyjną buzię, ale w kalkulacji i doborze to właśnie tę artylerię wybierała na pierwszy ogień walki. Czy była w stanie to posiadane - albo dodane przez Imogen w głębokiej sympatii - więcej wykorzystać? Prawdopodobnie tak, wykorzystywała to, nawet lepiej niż teraz im się mogło zdawać, kiedy to karmili całą trójką spojrzenia na sylwetce kobiety, dodającej kolejnego puzzla do układanki roztaczających się wokół dysput. Sylwetce, w tym na niewyobrażalnej wprost złamanej na wpół przez bezpruderyjność kobiecości. Była tym, czego potrzebowali - uzupełnieniem i poprawieniem, swoistym ogniwem kobiecej siły ponad pętlące się na nadgarstkach ograniczenia.
Wybierali kolejne dania i kolejne drinki, napawali się tym, że dzisiejszym zestawieniem dawali swoiste deklaracje noszonych nazwisk, pokazywali wartość czystej krwi ponad szlachetne urodzenie - o to była ta wojna, o wyższość godnych nie tylko z urodzenia, a z głębokiej świadomości własnych poglądów, w innym przypadku na piedestał stawiano by szlamolubnych Macmillanów czy innych Prewettów, których personalia wyryto już dawno na kartach szpetnej spuścizny dobrej krwi. Wielka to strata, ale taka, którą gotowi byli ponieść, gdy w szeregi wprowadzono kolejne, powoli niosące się godnością nazwiska. Towarzyszył jej wyjątkowo dobry humor, smaki i zapachy festiwalu lata kiełkowały na kobiecym licu i wpędzały je w otumanione, wewnętrzne niesnaski. Stała pomiędzy wyborem wina a kolejnymi falami wspomnień, które oddalały ją od istniejącej wokół scenerii, przytaczając przyjemność ostatnich chwil. Kilkukrotne zamruganie przypomniało o odbywającej się wokół rozmowie, a gdy dłoń powędrowała do nóżki kieliszka, jedynie spojrzeniem zasygnalizowała Barty'emu podjęcie znanemu im obojgu tematu. Pozostawił to - któż by się spodziewał - na jej barkach, ale wszakże wydawał się tym głęboko zainteresowany, oboje znali wartość takich informacji, wartość znajomości.
— Znacie się ze szkoły, czyż nie? — Łagodnie podjęła temat, sprowadzając rozmowy o dobrze wina do ryb i innych zależnościach na dalszy plan. Zielone spojrzenie powędrowało spokojne od Tatiany do Igora, a w przerwie od kontynuowania swoistej prowokacji, upiła łyk wina, klarując na półwilej twarzy grymas łagodnego uśmiechu.
— Durmstrang wydaje się być taki... surowy. Czyż nie, Bartemiusie? Hogwart, szczególnie teraz gdy wyzbyty jest szlam, wydaje się dużo przyjaźniejszy młodym adeptom magii. — Doprawdy ją to interesowało, chociaż sama za czasów szkoły interesowała się tylko plotkami w dormitorium, Sophosem i nauką języków.
— Ale ta klasyfikacja ze względu na krew... intrygujące. Jak bardzo było czuć to zróżnicowanie? — W samym Hogwarcie podział, nie tylko na domy, pozostawał wyczuwalny. Nieznaczne skinienia szlachetnych dzieci plątały się pośród obojętności, a czasem i pogardy wobec niżej urodzonych. Stanowili bród, który wreszcie wymyto ze szkolnych posadzek. Poprawiła się wygodniej na krześle, ledwie powstrzymując odruch założenia nogi na nogę, gdy smukły dół sukienki podkreślał kobiece kształty, mimo godnej damy długości drogiego materiału. Niekiedy zazdrościła Tatianie tej wolności w zachowaniu, która pozwalała na przekroczenie granic niesionego, kobiecego i niepodszytego magią uroku. Niekiedy, bo kiedy indziej odnajdywała ją w drodze do wspólnego celu, bądź w oddalonych zaułkach co do własnego, ostatnimi dniami bardziej wyklarowanego celu.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Młodzi i gniewni, sprzężeni przy jednym stoliku wizją rzekomej przyjaźni, istotnie jednak czerpiący garściami nie tyle z wymienianych spostrzeżeń, co skrywających się za nimi imaginacjami potencjału. Tenże zastygł w ferworze trochę wymuszonych uśmiechów, tenże przyodział kolorem barwnej przesady zupełnie banalną okoliczność, zupełnie nieznaczące przyjęcie. Pozorna sympatia tkana była cienką nicią wiary w nienazwaną intratność całego przedsięwzięcia, jednych mamiąc przyjemnym brzmieniem poufałej solidarności serc, drugich bawiąc niemo okazją tętniących rozrywką tańców i alkoholową intensywnością, dla jeszcze innych będąc zaledwie jedną z wielu możliwych dróg przyszłego losu. Żadne z nich nie wiedziało dokładnie, ile w tej kurtuazji ruchów, ile w tej prostej gadce, tkwiło zalążków prawdy i fałszu; każde z nich najpewniej kalkulowało je według osobistej intencji, doglądając się we wspólnocie dzielonego tu czasu zachwycającej sytości, albo przeciwnie, drażniącego wygłodzenia. Percepcja nie miała jednak w tym względzie znaczniejszego wydźwięku, jakby celowo zagłuszana misterną symfonią wielkich oczekiwań i jeszcze większych mrzonek. Ubrani w połacie eleganckich materiałów przywdziewali dodatkowo płachty sugestywnej wyższości, jako ten wzrastający dumą kwiat narodu, tak elokwentny i oczytany, tak świadomy i dojrzale wszechstronny. Istotnie jednak dyskutować zdawali się o szwarcu, mydle i powidle, pysznie błyskając bielą zębów zza szerokich uśmiechów cynizmu. Nieludzko piękna blond arystokratka potrafiła wszakże tylko nęcić słowem, niekiedy również rozpiętością nieprzystającego damie dekoltu; gorset zaciskał się na jej talii jednak zbyt mocno, hamując chyba dopływ krwi do rozpieszczonego umysłu, tak też — w zgodzie z przyjętą w jej tradycji formą — prowokowała daleką wybitności złośliwością, albo rozsiewała ciekawością szumne plotki. Nadawała się do tańca, dobrze też zgrywała postać zawziętej rywalki, jednocześnie chyba licząc zawsze na osobniczy triumf, prawie jak małe dziecko, któremu rodzice zawsze pokrzepiająco dają fory. Ta druga, siedząca tuż obok, o włosach ciemnych i urodzie równie pociągająco szlachetnej, równie dobrze sprawdzała się w służalczym, naznaczonym wymowną seksualnością, wzdychaniu, równie zajadliwie zbierając na sobie ochłapy męskich spojrzeń. Co lepszy właściciel tych spragnionych oczu dostąpił najpewniej (nie)wątpliwej rozkoszy dzielenia z nią miejsca w białej pościeli; nie było to jednak żadnym wyróżnieniem, na tym samym materacu zdążyło bowiem spocząć już wielu, a ona, niczym nienasycony wiecznie drapieżnik, wciąż czerpała i czerpała, jak ze studni bez dna, rękoma spętanymi niewidzialnym łańcuchem narzeczeńskiej przysięgi. Czego Dimitryi nie zobaczy, to go nie zaboli, zdolna byłaby skwitować, scałowując z innego resztki własnej godności. Ramię w ramię towarzyszyła sylwetka eminentnego druha, tego puszącego się znajomością majestatycznych wyrazów erudyty, filantropa lub filozofa, może nawet jednego i drugiego. Cholernie ambitny, niemożebnie przystojny potomek istotnego rodu, zarazem też przemądrzały i nadęty, jakby kolorowy paw na londyńskim wybiegu. Bartemius i jego ego ledwo mieścili się przy okrągłym blacie niedużej ławy, narcystycznie i pewnie też trochę litościwie łypiąc na otaczające go pospólstwo, ale to wypadało tłumaczyć stygmatem pochodzenia; ten sam kaganiec nosiła odwiecznie Imogen, a to czyniło z nich dość naiwne, rozkapryszone dzieci, nad wyraz fachowo znające słodki smak przywileju.
W tym wszystkim nie zabrakło też jego, obcego w salonowej przestrzeni prymitywa, żałośnie nierozpoznającego zastosowania spoczywających na obrusie widelców, jeszcze tragiczniej kreślącego na skrzypiącym parkiecie stateczne figury konwencjonalnego walca. Uniżenie dygał przed lepszymi od siebie, zagryzając przy tym wargi w nabrzmiewającym uczuciu upokorzenia. Nie znał wirtuozów muzyki, nie rozpoznawał autorów znamiennych dla dziejów dzieł, nie znał się właściwie prawie na niczym. Rozumiał wyłącznie utarte formuły pogrzebowych ceremoniałów i naturę wszechobecnej na wojnie śmierci. Nie rozumiał chyba jednak nawet kobiet, za którymi uganiał się przecież w uwłaczającej manierze, dalekiej od oczekiwanej odeń ogłady czy rozsądku, konsekwentnie kierując swe myśli na tor niemożliwych do spełnienia fantazji, albo drzemiących wewnętrznie perwersji. Tym właśnie stał się w tej ponurej, dżdżystej Anglii — gorzkim uosobieniem dziczy, której nie dzierżył dłoniach nawet w Norwegii, w otoczeniu realnej dżungli i skrajnej izolacji od cywilizacji. Wypuszczony w świat imponującej aglomeracji nie radził sobie z problemem poddanego w wątpliwość ja, dopiero w odbiciu własnego oblicza dostrzegając znamiona zatraconej tożsamości.
Tak właśnie prezentowała się mityczna elita tego kraju, swoiści prominenci, chluba bliżej nieznanej przyszłości. Czysta krew nie zasłaniała jednak dolegających im przywar, nie łagodziła też siły samej ich obecności. Ale tutaj wszyscy byli tak samo zepsuci, tutaj wszyscy chełpić się mogli jedynie urodzeniem i zasobnością portfela.
— Owszem — odparł krótko, niechętnie, zerkając zajadliwie w stronę zielonookiego dziewczęcia, jak zwykle sprytnie moderującego tok prowadzonej rozmowy. Dostrzegła niezręczność zastygłą w powietrzu? Dojrzała zręczne uniki jego uwagi, nijak skupione dziś na tej drugiej? Wieczorna łuna festiwalu zwiodła ich w jedno miejsce, ona przekroczyła wówczas granicę dobrego smaku i tak pokłócili się echem lapidarnej pretensji. Miał wobec niej jakieś dziwaczne roszczenia, więc bez skrępowania wyznał je w gorączce rozlewającej się na boki irytacji. Nie chciało mu się na nią patrzeć, nie chciało mu się z nią rozmawiać. Jakby jej tu nie było, powtarzał bezgłosem w zmęczonej już tą konwencją ignorancji. Na pytanie następne nie spieszył z odpowiedzią, licząc że tym razem wyręczy go w tym ona. Miast tego spojrzał porozumiewawczo w stronę kompana i wychylił z nim ostentacyjnie kolejny kieliszek wódki. Bez toastu i bez zbędnej, czczej gadki. Czymś trzeba było wszakże stłumić dolegającą mu na tym spotkaniu płomienność iście słowiańskiego temperamentu.
Ile to jeszcze potrwa?
W tym wszystkim nie zabrakło też jego, obcego w salonowej przestrzeni prymitywa, żałośnie nierozpoznającego zastosowania spoczywających na obrusie widelców, jeszcze tragiczniej kreślącego na skrzypiącym parkiecie stateczne figury konwencjonalnego walca. Uniżenie dygał przed lepszymi od siebie, zagryzając przy tym wargi w nabrzmiewającym uczuciu upokorzenia. Nie znał wirtuozów muzyki, nie rozpoznawał autorów znamiennych dla dziejów dzieł, nie znał się właściwie prawie na niczym. Rozumiał wyłącznie utarte formuły pogrzebowych ceremoniałów i naturę wszechobecnej na wojnie śmierci. Nie rozumiał chyba jednak nawet kobiet, za którymi uganiał się przecież w uwłaczającej manierze, dalekiej od oczekiwanej odeń ogłady czy rozsądku, konsekwentnie kierując swe myśli na tor niemożliwych do spełnienia fantazji, albo drzemiących wewnętrznie perwersji. Tym właśnie stał się w tej ponurej, dżdżystej Anglii — gorzkim uosobieniem dziczy, której nie dzierżył dłoniach nawet w Norwegii, w otoczeniu realnej dżungli i skrajnej izolacji od cywilizacji. Wypuszczony w świat imponującej aglomeracji nie radził sobie z problemem poddanego w wątpliwość ja, dopiero w odbiciu własnego oblicza dostrzegając znamiona zatraconej tożsamości.
Tak właśnie prezentowała się mityczna elita tego kraju, swoiści prominenci, chluba bliżej nieznanej przyszłości. Czysta krew nie zasłaniała jednak dolegających im przywar, nie łagodziła też siły samej ich obecności. Ale tutaj wszyscy byli tak samo zepsuci, tutaj wszyscy chełpić się mogli jedynie urodzeniem i zasobnością portfela.
— Owszem — odparł krótko, niechętnie, zerkając zajadliwie w stronę zielonookiego dziewczęcia, jak zwykle sprytnie moderującego tok prowadzonej rozmowy. Dostrzegła niezręczność zastygłą w powietrzu? Dojrzała zręczne uniki jego uwagi, nijak skupione dziś na tej drugiej? Wieczorna łuna festiwalu zwiodła ich w jedno miejsce, ona przekroczyła wówczas granicę dobrego smaku i tak pokłócili się echem lapidarnej pretensji. Miał wobec niej jakieś dziwaczne roszczenia, więc bez skrępowania wyznał je w gorączce rozlewającej się na boki irytacji. Nie chciało mu się na nią patrzeć, nie chciało mu się z nią rozmawiać. Jakby jej tu nie było, powtarzał bezgłosem w zmęczonej już tą konwencją ignorancji. Na pytanie następne nie spieszył z odpowiedzią, licząc że tym razem wyręczy go w tym ona. Miast tego spojrzał porozumiewawczo w stronę kompana i wychylił z nim ostentacyjnie kolejny kieliszek wódki. Bez toastu i bez zbędnej, czczej gadki. Czymś trzeba było wszakże stłumić dolegającą mu na tym spotkaniu płomienność iście słowiańskiego temperamentu.
Ile to jeszcze potrwa?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Machiavelli z wyraźnym ostrzeżeniem dla Księcia twierdził, że ludzi należy albo zjednywać sobie pieszczotą, albo niszczyć. Surowo, gdyż wydając lekką karę, będą pragnęli zemsty. Poznając dewastacje nie będą mieć siły. Trzeba wybierać drogi ostateczne, gdyż krocząc wolno z karą, wywołuje się pragnienie retorsji. To omamiające pragnienie odwetu za krzywdę stuleci, ból rozprzestrzeniający się w organizmie z każdym wyrzutem krwi z serca. Wtedy są najbardziej niebezpieczni, gdy cierpienie zwodzi istnieniem iluzorycznej szansy na sukces. Gdy poznają smak wielkiej porażki, udręki, która przekracza wszelkie granice możliwości człowieka, zrozumieją swój brak szans. Wtedy będzie można obwieścić zwycięstwo, zapanuje pokój, a Książę zachowa swój tron. Dla Księcia nie ma nic ważniejszego, on i jego tron.
Dzisiaj jednak to nie zniszczenie było przodującym rozwiązaniem. To pieszczoty luksusem, alkoholem i przyjaźnią miały wabić, zatrzymywać blisko i nie pozwalać uciec. Zaskarbić uwagę, słodkie poczucie wdzięczności i ułomne wrażenie bliskości. Miejsce, które wybrali, tętniło zdrożnym przepychem, tak grzesznym w obliczu konfliktu zbrojnego dziejącego się w ich kraju. Kremowe siedziska, znakomite owoce morza (jak sytuacja w porcie, Lady Travers? Czy galeony są równie złote co wcześniej?), srebrna zastawa i pyszne poczucie edenu wśród śmiertelników. Złudne wrażenie dyskrecji, lecz zarazem pochlebiająca świadomość bycia centrum uwagi sali, młodzi i gniewni, ale co najważniejsze bogaci, przynajmniej niektórzy z nich. Stanowili przyszłość, niosąc na ustach sztandar nowego świata, choć utrwalał on tradycje i kulturę zastaną wśród czarodziejów od wieków. Był połączeniem ognistej rewolucji z kojącym dodatkiem starego porządku, tak czuląco znanego i właściwego, to musieli przyznać wszyscy. Społeczeństwo potrzebowało hierarchii, naturalna przypadłość ich gatunku. Czyż Imogen Travers nie stanowiła obrazu ideału kobiecości? Wystawiana na piedestał przez męskie (i żeńskie) oczy niczym Helena Trojańska, mogła mieć każdego, jeśli tylko takie pragnienie zaistniałoby w jej sercu (a ojciec, boska postać, nie wydałby swej dezaprobaty). Posiadała niezrównaną władzę nad słabymi przedstawicielami płci brzydszej, mając ich wszystkich na jedno skinienie. Niedostępna, eteryczna, upragniona – pozostawali bez szans. Już dawno pojął niebezpieczeństwa z nią związane, pozwoliło mu zachować to trzeźwość umysłu. Owa sztuka nadal pozostawała problematyczna dla Igora, dobrze. Gdy przedstawił ich sobie, pokazał Igorowi najsłodszy, niemożliwy owoc. Ten imigrant z Bułgarii, ten obcy na ich terenie, choć znamionujący się czystością krwi, będącą ważniejszy świadectwem niż kolor paszportu. Można było wybaczyć mu akcent, niegodne młodzieńca nieokrzesanie czy zaskakującą porywistość charakteru. Bartemius wybaczał, w końcu był to jego mały projekt. Czyż towarzystwo najpiękniejszych dam, stołowanie w najlepszych restauracjach nie było wystarczającą oznaką szczodrości jego uczuć? Siedząca po jego prawicy kolejna przyjezdna często mogłaby poświadczyć o szlachetności jego charakteru. W końcu zawsze wywiązywał się ze swojej części umów, intratnych i nieprzyzwoitych, ale zawsze korzystnych. Tatiana zawsze była wolnym elektronem, swobodnym i niepozornym, lecz ostatecznie będącym decydującym. Niebezpiecznie piękna, lecz jej głównym sposobem łamanie męskich serc, było danie posmakowania, a następnie, gdy osobnik uzależniał się od jej obecności, łamała wszelkie pozory bliskości. Panne Dolohov mógłby mieć każdy na tej sali, lecz tak naprawdę nikt – było to niszczenie dobrze znanego układu siły, fascynujące do obserwowania z bliska.
Na jeden ruch jego dłoni, kelner przyniósł kolejną butelkę wina, złotego trunku, który miał pomóc im przetrwać wieczór, w którym napięcie zagęszczało powietrze między nimi. Przyglądał się źródłu tych zintensyfikowanych wyładowań, dwójkę byłych studentów Durmstrangu, którzy nie trudzili się na subtelności. Niektórych może owa atmosfera wprowadziłaby w dyskomfort, lecz on wręcz odnajdywał w niej ekscytacje, buzujący konflikt przyjemnie podrażniał jego ciekawość. Mało było osób równie zdeterminowanych, co zainteresowany Crouch.
– Przyjaźniejszy, spokojniejszy i bezpieczniejszy. Najlepsze miejsce dla brytyjskiej młodzieży, gdzie mogą przyswoić odpowiednie wartości. W przeszłości niesłuszne idee zaplątały umysły niewinnych studentów, krzywda wyrządzona dzieciom – odpowiedział Imogen, pozwalając jej nakierować ich rozmowy w meandry przeszłości i wspomnień. Śledził wzrokiem nieszlachetną dwójkę, starając się pojąć charakter ich relacji. Historia lubiła szargać teraźniejszością, nigdy nie zostawiała i nawet podążyła za nimi dla deszczowej Anglii. Setki kilometrów dalej, lata później, ponownie się spotykają. Czyż los nie miał specyficznego poczucia humoru?
– Masz może Tatiano, jakieś ciekawe opowieści o Igorze? Patrząc na jego intrygujący charakter, musiał być bohaterem wielu historii – sensacyjnych, głośnych i obrazoburczych, gdyż nastoletni Igor w jego głowie był spotęgowaną wersją siebie, co było dosyć wybuchowym przedstawieniem, lecz zdecydowanie wartym zwizualizowania. Barty ze swym oddaniem doskonałościom, dążeniem do imaginacji bez wad, nie był centrum szalonych przygód opowiadanych przy kolacyjnym stole. Był jednym z tych, które takich rzeczy się wystrzegali, przynajmniej, dopóki nie dopadały go momenty pospolitej słabości, której źródła sięgając szpaczości jego rodziny. Wyciągnął paczkę papierosów, częstując każdego z obecnych, kontynuując stawianie w ich wieczorze wszystkiego. Kolejny przykład szczodrości, sławna pieszczota bogactwa, o której tak szumnie pisał Machiavelli. Małe dary, duże obietnice i marzenia bycia kimś wielkim, może akurat ta wizja była najbardziej kusząca z tego wszystkiego.
Dzisiaj jednak to nie zniszczenie było przodującym rozwiązaniem. To pieszczoty luksusem, alkoholem i przyjaźnią miały wabić, zatrzymywać blisko i nie pozwalać uciec. Zaskarbić uwagę, słodkie poczucie wdzięczności i ułomne wrażenie bliskości. Miejsce, które wybrali, tętniło zdrożnym przepychem, tak grzesznym w obliczu konfliktu zbrojnego dziejącego się w ich kraju. Kremowe siedziska, znakomite owoce morza (jak sytuacja w porcie, Lady Travers? Czy galeony są równie złote co wcześniej?), srebrna zastawa i pyszne poczucie edenu wśród śmiertelników. Złudne wrażenie dyskrecji, lecz zarazem pochlebiająca świadomość bycia centrum uwagi sali, młodzi i gniewni, ale co najważniejsze bogaci, przynajmniej niektórzy z nich. Stanowili przyszłość, niosąc na ustach sztandar nowego świata, choć utrwalał on tradycje i kulturę zastaną wśród czarodziejów od wieków. Był połączeniem ognistej rewolucji z kojącym dodatkiem starego porządku, tak czuląco znanego i właściwego, to musieli przyznać wszyscy. Społeczeństwo potrzebowało hierarchii, naturalna przypadłość ich gatunku. Czyż Imogen Travers nie stanowiła obrazu ideału kobiecości? Wystawiana na piedestał przez męskie (i żeńskie) oczy niczym Helena Trojańska, mogła mieć każdego, jeśli tylko takie pragnienie zaistniałoby w jej sercu (a ojciec, boska postać, nie wydałby swej dezaprobaty). Posiadała niezrównaną władzę nad słabymi przedstawicielami płci brzydszej, mając ich wszystkich na jedno skinienie. Niedostępna, eteryczna, upragniona – pozostawali bez szans. Już dawno pojął niebezpieczeństwa z nią związane, pozwoliło mu zachować to trzeźwość umysłu. Owa sztuka nadal pozostawała problematyczna dla Igora, dobrze. Gdy przedstawił ich sobie, pokazał Igorowi najsłodszy, niemożliwy owoc. Ten imigrant z Bułgarii, ten obcy na ich terenie, choć znamionujący się czystością krwi, będącą ważniejszy świadectwem niż kolor paszportu. Można było wybaczyć mu akcent, niegodne młodzieńca nieokrzesanie czy zaskakującą porywistość charakteru. Bartemius wybaczał, w końcu był to jego mały projekt. Czyż towarzystwo najpiękniejszych dam, stołowanie w najlepszych restauracjach nie było wystarczającą oznaką szczodrości jego uczuć? Siedząca po jego prawicy kolejna przyjezdna często mogłaby poświadczyć o szlachetności jego charakteru. W końcu zawsze wywiązywał się ze swojej części umów, intratnych i nieprzyzwoitych, ale zawsze korzystnych. Tatiana zawsze była wolnym elektronem, swobodnym i niepozornym, lecz ostatecznie będącym decydującym. Niebezpiecznie piękna, lecz jej głównym sposobem łamanie męskich serc, było danie posmakowania, a następnie, gdy osobnik uzależniał się od jej obecności, łamała wszelkie pozory bliskości. Panne Dolohov mógłby mieć każdy na tej sali, lecz tak naprawdę nikt – było to niszczenie dobrze znanego układu siły, fascynujące do obserwowania z bliska.
Na jeden ruch jego dłoni, kelner przyniósł kolejną butelkę wina, złotego trunku, który miał pomóc im przetrwać wieczór, w którym napięcie zagęszczało powietrze między nimi. Przyglądał się źródłu tych zintensyfikowanych wyładowań, dwójkę byłych studentów Durmstrangu, którzy nie trudzili się na subtelności. Niektórych może owa atmosfera wprowadziłaby w dyskomfort, lecz on wręcz odnajdywał w niej ekscytacje, buzujący konflikt przyjemnie podrażniał jego ciekawość. Mało było osób równie zdeterminowanych, co zainteresowany Crouch.
– Przyjaźniejszy, spokojniejszy i bezpieczniejszy. Najlepsze miejsce dla brytyjskiej młodzieży, gdzie mogą przyswoić odpowiednie wartości. W przeszłości niesłuszne idee zaplątały umysły niewinnych studentów, krzywda wyrządzona dzieciom – odpowiedział Imogen, pozwalając jej nakierować ich rozmowy w meandry przeszłości i wspomnień. Śledził wzrokiem nieszlachetną dwójkę, starając się pojąć charakter ich relacji. Historia lubiła szargać teraźniejszością, nigdy nie zostawiała i nawet podążyła za nimi dla deszczowej Anglii. Setki kilometrów dalej, lata później, ponownie się spotykają. Czyż los nie miał specyficznego poczucia humoru?
– Masz może Tatiano, jakieś ciekawe opowieści o Igorze? Patrząc na jego intrygujący charakter, musiał być bohaterem wielu historii – sensacyjnych, głośnych i obrazoburczych, gdyż nastoletni Igor w jego głowie był spotęgowaną wersją siebie, co było dosyć wybuchowym przedstawieniem, lecz zdecydowanie wartym zwizualizowania. Barty ze swym oddaniem doskonałościom, dążeniem do imaginacji bez wad, nie był centrum szalonych przygód opowiadanych przy kolacyjnym stole. Był jednym z tych, które takich rzeczy się wystrzegali, przynajmniej, dopóki nie dopadały go momenty pospolitej słabości, której źródła sięgając szpaczości jego rodziny. Wyciągnął paczkę papierosów, częstując każdego z obecnych, kontynuując stawianie w ich wieczorze wszystkiego. Kolejny przykład szczodrości, sławna pieszczota bogactwa, o której tak szumnie pisał Machiavelli. Małe dary, duże obietnice i marzenia bycia kimś wielkim, może akurat ta wizja była najbardziej kusząca z tego wszystkiego.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
La Fantasmagorie miało smak ciastek oblepionych lukrem, zapach gorzkiego alkoholu wybijającego się nutą sycylijskiej pomarańczy, dotyk podobny temu, który koił zmysły kiedy palce spotykały się z fakturą futra srebrnego lisa. Stoliki, choć tłoczne o tej porze dnia, rozstawiono na tyle daleko od siebie, by imitować potrzebę względnej swobody, by wieść prym syntetycznej anonimowości – tutaj, gdzie zapominano o wojnie, zapominano o brakach, dając się ponieść rozkoszą dostatku, drażniąc los tych gorszych od siebie, którym zostawały ledwie okruchy. Trwał Festiwal Lata – czyż to nie cudowne?
Byłaby absolutnie niemądra, nie odpowiadając na zaproszenie lady Travers; absolutnie pozbawiona własnej, pokrętnej interesowności – kiedy w grę wchodziły zasoby skrytek arystokratycznych, coś tak obrazoburczego jak fakt, iż chociażby tytoń czy wódka stały się towarem luksusowym, nagle przestawało mieć znaczenie. Kiedy złoty strumień majątku nie należącego do niej otwierał wrota do kolejnych – lokali, stolików, nazwisk czy w końcu czegoś tak zwyczajnego jak wyposażenie stołu – zapominała o ograniczeniach, zapominała o chłodzie nokturnowskiej kamienicy i przez kolejne godziny przedłużane śmiechem, rozmową i tą zabawnie pozornie wzniosłą dywagacją, bawiła się dalej, grając w lalkowym teatrzyku rolę, jedną z wielu, tą, z którą zaprzyjaźniła się przed laty – wczuwając się w pewien schemat zdawała się nim przesiąknąć, spleść po wsze czasy swoje losy z tą, którą bardziej inteligentni mogliby nazwać sprytną pozorantką.
Przystawka, danie główne, deser tańczył gdzieś na zboczu oczekiwania – suflet czy ciasto przyozdobione żywymi kwiatami i nutą egzotyki? - w gąszczu srebrnych tac i kryształowych kieliszków łatwo było się zagubić, łatwo pozbawić się miejsca na łokcie na blacie stołu; i w tych momentach znów pojawiali się kelnerzy, zabierając i ofiarując, dopytując i kiwając głową.
Oszczędziła sobie słodkości, napoczęte dzieło sztuki w formie deseru na talerzyku nadal spoczywało przed nią, większe zainteresowanie Tatiana ofiarowała charakterystycznemu naczyniu na wysokiej nóżce – bezlitośnie przebita wykałaczką oliwka w martini była jedynie preludium do prawdziwych brutalności.
Bo nieznośnym miało być same spotkanie, choć Dolohov z tej absurdalnej scenerii zdawała się czerpać pełnymi garściami; w swobodzie rozłożonej na krześle sylwetki, na tyle rozluźnionej by założyć nogę na nogę, na tyle zachowanej w wyuczonej posturze, by wciąż sprawiać wrażenie eleganckiej; bordowa sukienka jedynie na dwa uderzenia serca wydawała się zbyt odważna, kiedy ruch ciała przesunął dekolt głębiej, o trzy centymetry za głęboko; kiedy znów się ruszyła, nie było po tym śladu, zupełnie jakby splot przypadków był tylko fatamorganą.
Bo czy nie byli oni nią wszyscy – nie osobno, a razem, zasiadający przy tym samym okrągłym blacie, niemal sobie równi, choć w równość żadne nie wierzyło od dawien dawna. Niemal tak samo pochłonięci rozmową, choć dynamika słów z ust każdego z nich różniła się o całe stosy kulturowych różnic i jeszcze większych poróżnień, które ginęły niepostrzeżenie w rytmie przyjemnej muzyki.
Nie potrafiła zdecydować, które z nich interesowało ją najbardziej. Na którym winna była zawiesić wzrok, z kim pociągnąć rozmowę dalej; więc czyniła to z każdym po trochu, wyłączając naburmuszoną personę Karkaroffa, którego bolączki wybrzmiewały echem w jej głowie – jak wiele potrafiło wydarzyć się na przestrzeni zaledwie kilku dni, było wprost niesłychanym odkryciem.
Kto służył komu? Kto zabawiał kogo? Czy wraz z Igorem byli jak te muzealne eksponaty, czy tylko aktorzy na deskach pospolitego teatru, mający ucieszyć gawiedź swoją dziwacznie brzmiącą angielszczyzną i dzikością w oczach? Czy to ci, w których żyłach rzekomo płynął brytyjski błękit byli tutaj dla ich przyjemności?
Uśmiechnęła się znowu, ledwie jednym kącikiem ust, sięgając po łyk alkoholu, kiedy Imogen poruszyła temat skandynawskiej szkoły, Igor ukrócił go prostym stwierdzeniem, a Bartemius rozpoczął swoje (nie)klarowne rozważania.
– Czy surowy, to stwierdzenie negatywne, Imogen? – pociągnęła, podnosząc spojrzenie na arystokratkę – I czy w rozwoju młodych czarodziejów nadrzędną cechą powinna być przyjaźń i łagodność? – dywagowała razem z nią, nie wyjawiając swoich intencji, choć lekko manewrowała stwierdzeniami wobec szkoły, która przede wszystkim odznaczała się dyscypliną. Czy Hogwart rzeczywiście mógł być lepszy, tylko dlatego, że łagodniej podchodził do swoich uczniów?
Szaleństwem było nazywać te posiedzenie jakkolwiek przyjemną rozrywką, ale w szaleństwie ponoć była metoda.
Bo widziała przecież – widziała, dostrzegała, czuła – wszystkie niuanse wygrywane na ich twarzach – tę bezpośrednią ciekawość na buźce lady Travers, tę obrzydliwie dobrze znaną wyższość w spojrzeniu Croucha, którego zgłoski mamiły i przekształcały rzeczywistość, w końcu tę udawaną – jakże karkołomnie i niemal uroczo – butę w zamkniętej obrazie Igora.
– W Hogwarcie nauczanie czarnej magii jest surowo zakazane, czyż nie? – podjęła, przesuwając spojrzeniem na Bartemiusa; brew drgnęła ku górze, w niemym pytaniu, niemal wyzwaniu, kiedy powiedział o bezpieczeństwie – Powiedzcie mi proszę, gdzie w tym metoda? Jak można poznać świat – siebie nader wszystkim, magię, która w nas drzemie – mając ogląd tylko na jedną półkulę? Czy to nie jest zawężanie horyzontu w imię… czego? Idei? Co o tym sądzisz, Bartemiusie? – był przecież tak oczytany, tak mądry. W ślad za swoim pytaniem wlepiała w niego spojrzenie, kolejno wysunęła nogę, skręcając jej ruch w lewo; czubek szpilki spotkał się z bokiem męskiej łydki skrytej materiałem spodni – przesunęła wyżej, niemal do kolana, na którym zatrzymała ruch i raz jeszcze uniosła brew.
W co dziś zagramy?
Odpowiedzi nie było, bo pytanie nie wybrzmiało – miast niego przy stoliku zadźwięczał śmiech, niemal słodki. Rozbawienie zamigotało w oczach otulonych smugą ciemnej kredki, spojrzenie przeniosło się w kierunku Karkaroffa zasiadającego naprzeciw.
Zagrajmy w sekrety.
Miała ich wcale nie tak dużo – chciał, by miała ich mnóstwo, jednocześnie absolutne nic, w tym samym czasie nie przyznając ani jednego, ani drugiego? Chciał, by o nim mówiła – by pamiętała, by szperała w zakamarkach pamięci, by odtwarzała klisze starych zdjęć, na których przyszło im się razem pojawić?
– Wcale nie byliśmy tak blisko w czasach szkolnych – ignorancja rzekomo bolała najbardziej, i choć wcale nie należało jej na zadaniu mu krzywdy, to prawda o dziwo pojawiła się w jej ustach – Każdego z nas interesowało zgoła inne towarzystwo – choć tak bardzo chciałeś pojawić się w moim, prawda, Igorze?
Wciąż na niego patrząc odsunęła nogę od crouchowej łydki, odłożyła kieliszek na blat stołu, uprzednio porywając między palce wykałaczkę z oliwką; specyficzna gorycz pokryła język, kiedy ta prysnęła pod naporem zębów i zniknęła chwilę później w ustach.
– Imogen, jak w Hogwarcie podchodzono do koedukacji dziewcząt i chłopców? – tym razem blondynka zyskała jej uwagę, kolejne puściutkie słowa wypełniające przestrzeń miały otworzyć przestrzeń na swobodne dywagacje.
Byłaby absolutnie niemądra, nie odpowiadając na zaproszenie lady Travers; absolutnie pozbawiona własnej, pokrętnej interesowności – kiedy w grę wchodziły zasoby skrytek arystokratycznych, coś tak obrazoburczego jak fakt, iż chociażby tytoń czy wódka stały się towarem luksusowym, nagle przestawało mieć znaczenie. Kiedy złoty strumień majątku nie należącego do niej otwierał wrota do kolejnych – lokali, stolików, nazwisk czy w końcu czegoś tak zwyczajnego jak wyposażenie stołu – zapominała o ograniczeniach, zapominała o chłodzie nokturnowskiej kamienicy i przez kolejne godziny przedłużane śmiechem, rozmową i tą zabawnie pozornie wzniosłą dywagacją, bawiła się dalej, grając w lalkowym teatrzyku rolę, jedną z wielu, tą, z którą zaprzyjaźniła się przed laty – wczuwając się w pewien schemat zdawała się nim przesiąknąć, spleść po wsze czasy swoje losy z tą, którą bardziej inteligentni mogliby nazwać sprytną pozorantką.
Przystawka, danie główne, deser tańczył gdzieś na zboczu oczekiwania – suflet czy ciasto przyozdobione żywymi kwiatami i nutą egzotyki? - w gąszczu srebrnych tac i kryształowych kieliszków łatwo było się zagubić, łatwo pozbawić się miejsca na łokcie na blacie stołu; i w tych momentach znów pojawiali się kelnerzy, zabierając i ofiarując, dopytując i kiwając głową.
Oszczędziła sobie słodkości, napoczęte dzieło sztuki w formie deseru na talerzyku nadal spoczywało przed nią, większe zainteresowanie Tatiana ofiarowała charakterystycznemu naczyniu na wysokiej nóżce – bezlitośnie przebita wykałaczką oliwka w martini była jedynie preludium do prawdziwych brutalności.
Bo nieznośnym miało być same spotkanie, choć Dolohov z tej absurdalnej scenerii zdawała się czerpać pełnymi garściami; w swobodzie rozłożonej na krześle sylwetki, na tyle rozluźnionej by założyć nogę na nogę, na tyle zachowanej w wyuczonej posturze, by wciąż sprawiać wrażenie eleganckiej; bordowa sukienka jedynie na dwa uderzenia serca wydawała się zbyt odważna, kiedy ruch ciała przesunął dekolt głębiej, o trzy centymetry za głęboko; kiedy znów się ruszyła, nie było po tym śladu, zupełnie jakby splot przypadków był tylko fatamorganą.
Bo czy nie byli oni nią wszyscy – nie osobno, a razem, zasiadający przy tym samym okrągłym blacie, niemal sobie równi, choć w równość żadne nie wierzyło od dawien dawna. Niemal tak samo pochłonięci rozmową, choć dynamika słów z ust każdego z nich różniła się o całe stosy kulturowych różnic i jeszcze większych poróżnień, które ginęły niepostrzeżenie w rytmie przyjemnej muzyki.
Nie potrafiła zdecydować, które z nich interesowało ją najbardziej. Na którym winna była zawiesić wzrok, z kim pociągnąć rozmowę dalej; więc czyniła to z każdym po trochu, wyłączając naburmuszoną personę Karkaroffa, którego bolączki wybrzmiewały echem w jej głowie – jak wiele potrafiło wydarzyć się na przestrzeni zaledwie kilku dni, było wprost niesłychanym odkryciem.
Kto służył komu? Kto zabawiał kogo? Czy wraz z Igorem byli jak te muzealne eksponaty, czy tylko aktorzy na deskach pospolitego teatru, mający ucieszyć gawiedź swoją dziwacznie brzmiącą angielszczyzną i dzikością w oczach? Czy to ci, w których żyłach rzekomo płynął brytyjski błękit byli tutaj dla ich przyjemności?
Uśmiechnęła się znowu, ledwie jednym kącikiem ust, sięgając po łyk alkoholu, kiedy Imogen poruszyła temat skandynawskiej szkoły, Igor ukrócił go prostym stwierdzeniem, a Bartemius rozpoczął swoje (nie)klarowne rozważania.
– Czy surowy, to stwierdzenie negatywne, Imogen? – pociągnęła, podnosząc spojrzenie na arystokratkę – I czy w rozwoju młodych czarodziejów nadrzędną cechą powinna być przyjaźń i łagodność? – dywagowała razem z nią, nie wyjawiając swoich intencji, choć lekko manewrowała stwierdzeniami wobec szkoły, która przede wszystkim odznaczała się dyscypliną. Czy Hogwart rzeczywiście mógł być lepszy, tylko dlatego, że łagodniej podchodził do swoich uczniów?
Szaleństwem było nazywać te posiedzenie jakkolwiek przyjemną rozrywką, ale w szaleństwie ponoć była metoda.
Bo widziała przecież – widziała, dostrzegała, czuła – wszystkie niuanse wygrywane na ich twarzach – tę bezpośrednią ciekawość na buźce lady Travers, tę obrzydliwie dobrze znaną wyższość w spojrzeniu Croucha, którego zgłoski mamiły i przekształcały rzeczywistość, w końcu tę udawaną – jakże karkołomnie i niemal uroczo – butę w zamkniętej obrazie Igora.
– W Hogwarcie nauczanie czarnej magii jest surowo zakazane, czyż nie? – podjęła, przesuwając spojrzeniem na Bartemiusa; brew drgnęła ku górze, w niemym pytaniu, niemal wyzwaniu, kiedy powiedział o bezpieczeństwie – Powiedzcie mi proszę, gdzie w tym metoda? Jak można poznać świat – siebie nader wszystkim, magię, która w nas drzemie – mając ogląd tylko na jedną półkulę? Czy to nie jest zawężanie horyzontu w imię… czego? Idei? Co o tym sądzisz, Bartemiusie? – był przecież tak oczytany, tak mądry. W ślad za swoim pytaniem wlepiała w niego spojrzenie, kolejno wysunęła nogę, skręcając jej ruch w lewo; czubek szpilki spotkał się z bokiem męskiej łydki skrytej materiałem spodni – przesunęła wyżej, niemal do kolana, na którym zatrzymała ruch i raz jeszcze uniosła brew.
W co dziś zagramy?
Odpowiedzi nie było, bo pytanie nie wybrzmiało – miast niego przy stoliku zadźwięczał śmiech, niemal słodki. Rozbawienie zamigotało w oczach otulonych smugą ciemnej kredki, spojrzenie przeniosło się w kierunku Karkaroffa zasiadającego naprzeciw.
Zagrajmy w sekrety.
Miała ich wcale nie tak dużo – chciał, by miała ich mnóstwo, jednocześnie absolutne nic, w tym samym czasie nie przyznając ani jednego, ani drugiego? Chciał, by o nim mówiła – by pamiętała, by szperała w zakamarkach pamięci, by odtwarzała klisze starych zdjęć, na których przyszło im się razem pojawić?
– Wcale nie byliśmy tak blisko w czasach szkolnych – ignorancja rzekomo bolała najbardziej, i choć wcale nie należało jej na zadaniu mu krzywdy, to prawda o dziwo pojawiła się w jej ustach – Każdego z nas interesowało zgoła inne towarzystwo – choć tak bardzo chciałeś pojawić się w moim, prawda, Igorze?
Wciąż na niego patrząc odsunęła nogę od crouchowej łydki, odłożyła kieliszek na blat stołu, uprzednio porywając między palce wykałaczkę z oliwką; specyficzna gorycz pokryła język, kiedy ta prysnęła pod naporem zębów i zniknęła chwilę później w ustach.
– Imogen, jak w Hogwarcie podchodzono do koedukacji dziewcząt i chłopców? – tym razem blondynka zyskała jej uwagę, kolejne puściutkie słowa wypełniające przestrzeń miały otworzyć przestrzeń na swobodne dywagacje.
Tatiana Dolohov
Zawód : pozorantka na pełen etat
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Żałosne.
Realnością w czystym pojęciu intelektualnym jest to, co odpowiada jakiemuś wrażeniu w ogóle, a więc to, czego pojęcie samo przez się wskazuje byt. Kant zdefiniował tę scenkę w jednym zdaniu, nadając pierwotnego sensu najróżniejszym postrzeganiom obecności. Jedni upatrywali w tym swoistą wygraną, inni uniżenie, jeszcze inni monotonną codzienność zakroploną odrobiną swobodnego obycia. Każde z nich miało rację, realność rysowała się wszelkimi tu bytami, każdy z nich był innym - ale rację, w mniemaniu (pato)inteligenckiej młodzieży, mógł mieć tylko jeden. Widziała oczami wyobraźni tę walkę, jeden gryzie, drugi skomle, jeden poniża, drugi dopuszcza się impertynencji. Śmieszny był to obraz, w którym As znajdował się w jednym rękawie, a z drugiego wysuwał się ogon grzechotnika, sunący po ramionach i wprawiający w paraliż. Kim jest dla ciebie owy wąż, Igorze? Gdzie upatrujesz swoją słabość? W snach, a może w realiach dnia codziennego, gdy konformistycznie - jakże dosłownie, na kolanach - zapatrujesz się na lepszy byt u boku tych, którym nigdy nie dorównasz?
Może miał w tym sposób, ale ze swoją butą, samozaparciem godnym co najwyżej taniego osła rozpłodowego (tego samego, którego kiedyś widziała przez szybę dorożki w jakieś wiosce Norfolku) i tym prostactwem, którym okazał się w swojej naburmuszonej zdawkowości. Była już niemalże gotowa mu coś powiedzieć, lodowate spojrzenie przesuwając po ładnej, bo ładnej - ślepa nie była - twarzy z resztkami okrojonego z akceptacji zastanowienia. Substancje są podłożem wszelkich określeń czasowych, może rzeczywiście powinna przestawić filozofię na język prostactwa? Jeszcze przy poprzednim kieliszku potrafił wypowiedzieć dwa słowa, na samym początku - ledwie racząc się słabym drinkiem - wydawało jej się, że komentuje wybitną kartę dań rybnych. Tak więc Toujours Pur odpowiadało za integrację, zwiastowało początek rozmowy; gdy wkracza Ognista, Igor milknie i zbliża się ku wybiciu apogeum. Tik-tak, tik-tak.
— Zgadzam się, Bartemiusie, ale może czas na zmiany? Czyż aktualna polityka akceptacji i przyjaźni nie wychowała nam pokolenia słabych mężczyzn i rozwiązłych - w poglądach z pewnością - kobiet, czego podlecze widzimy wśród rebeliantów? — Odparła, choć zgadzała się z nim co do wyższości Hogwartu nad innymi szkołami. Mimo wszystko pozwalał na rozwój w absolutnie każdym kierunku i choć jej, jako lady Travers, równie blisko było do skupienia się na fizyczności i harcie ducha, to wolała nie mieć związanych rąk tak, jak mogłaby mieć w Durmstrangu czy innym Beuxbatons. Niekiedy tych wartości nie upatrywała, prostą konkluzją był fakt, że przy surowszych warunkach dojrzewanie powinno zajść szybciej, niektórzy przedstawiciele ukazywali sobą jednak sromotną przegraną tej tezy, nosząc się uszczypliwością i dziecinną rywalizacją. Och, słodka matko hipokryzjo.
— Absolutnie, Tatiano... powiedziałabym, że może być w tym odpowiednia metoda — odparła łagodnie, upijając łyk wina w rozleniwieniu, poprawiając się na krześle, by z kocią niechęcią kontynuować. — Może nazbyt rozrzutnie podjęto się sprawy wychowania w Hogwarcie? Rozbestwione szlamy są bardziej płodne niż zające w lasach Charnwood. Ta cała różnorodność, karygodna wprost akceptacja niższości wyszła nam na gorsze niż cięższa praca u podstaw budowania samego stelażu szkoły. — O wychowaniu wiedziała tyle samo, co o bliskości drugiego człowieka - obu boleśnie doświadczyła. Mimo pogłosek i pierwotnego wrażenia otrzymała w swoim życiu wystarczająco dużo lekcji, które wymagały od niej parcia w bród mimo cierpienia; zawsze z uniesioną brodą, zawsze powstając z kolan. Co prawda najlepsza szkoła nie przygotowałaby jej na śmierć brata - i jego zmartwychwstanie, ale tego Merlin nie przewidział, a uczynił Lir - ani otrzymaną krzywdę, ale czy nie złamano by jej o milimetr mniej, gdyby umysł był doświadczony brutalnością i następstwem czynów? Wolała nad tym dłużej nie dywagować, cieszyć się natomiast dogodnym towarzystwem przyjaciół. Swobodnie czuła się w bliskości Croucha, obopólna świadomość równie obopólnych korzyści czyniła ich wybitnie dobrymi znajomymi, w pełni świadomymi swoich wzajemnych wad i zalet. Inteligencja sięgała ponad siłę cielesności; mógł zdobyć świat mówiąc, nawet gdy się z nim nie zgadzała, to ulegała jego słowom, wiedząc, że tworzony przez niego nurt pochłonie rzeszę finalnie oddaną jej samej. Współgrali, to było coś zdecydowanie ponad bycie kochankami, bowiem wykraczało poza strefę przyziemnych uciech, a wypełniało zmysły uciechami intelektu; doskonale wiedział, że na tym musiał postawić granicę. Tatiana wyciągała łapy, z cichym ziewnięciem wprost sięgała po swoje, nadając każdemu czynowi kocich ruchów. Co o tym sądzisz, Bartemiusie? Brzmisz słodko, kochaniutka, spojrzenie przesunęła na moment do twarzy Croucha, nim jednak zdołałaby ujrzeć tę skamieniałość idącą ze wzroku Meduzy, przesunęła się delikatnie na krześle w stronę Igora, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając mu się, aby w krótkim pytaniu zawrzeć... wszystko.
— Potrzebuję swobody. Co proponujesz: więcej whisky, papieros czy taniec? — Krótki szept był ledwie kolejnym krokiem w stronę celu. Chciał czegoś jeszcze? Wielu chciało, pustego ciała wepchniętego w ramy samolubnych objęć. Mogła mu podarować każdą z tych rzeczy, tak bowiem postępowały prawdziwe przyjaciółki, ale czy w tej hojności była wspomniana metoda? Może właśnie w taki sposób go rozbestwiła, a winna zapleść dłonie wokół męskiej szyi i ukrócić absolutny brak wdzięczności w lodowato-niebieskich tęczówkach. Z rozważań godnych Mody na sukces, albo i Sposobu na mordestwo, wybiło ją natychmiast pytanie Tatiany.
— Miała pełną akceptację, choć sami stawialiśmy sobie granice. — Bądź je burzyli, jak wtedy, gdy u podłoża rozbudzającego się uroku, uparła się, że kogoś konkretnego sobie przywłaszczy. W najmniej oczekiwany sposób miało się to ziścić, niesiona jednak euforią ostatnich dni, nie rozważała wad i zalet tego pomysłu; rzuciła klarowny rozkaz i w pełnej świadomości własnego zachowania, czekała na jego spełnienie. Kiedyś miało do niej dotrzeć to, co uczyniła i jak bardzo długofalowe miało to konsekwencje, póki co cieszyła się bliskością, emocjami, rodzącymi się pragnieniami i tym, że wokół palca owinęła sobie struny serca tego, który nigdy nie uczyniłby jej tego samego, a którego i ona swoistą kontrolą mogła chronić. To była bezpieczna pozycja dla kobiety z jej statusem, niosącej splendor pośród sal londyńskiej Fantasmagorii, w pewien sposób stanowiąc jeden z możliwych tworów takich wyobrażeń.
To było bezpieczna pozycja, gdy samemu tworzyło się wrogów w postaci - tak dla przykładu - Igora Karkaroffa.
Realnością w czystym pojęciu intelektualnym jest to, co odpowiada jakiemuś wrażeniu w ogóle, a więc to, czego pojęcie samo przez się wskazuje byt. Kant zdefiniował tę scenkę w jednym zdaniu, nadając pierwotnego sensu najróżniejszym postrzeganiom obecności. Jedni upatrywali w tym swoistą wygraną, inni uniżenie, jeszcze inni monotonną codzienność zakroploną odrobiną swobodnego obycia. Każde z nich miało rację, realność rysowała się wszelkimi tu bytami, każdy z nich był innym - ale rację, w mniemaniu (
Może miał w tym sposób, ale ze swoją butą, samozaparciem godnym co najwyżej taniego osła rozpłodowego (tego samego, którego kiedyś widziała przez szybę dorożki w jakieś wiosce Norfolku) i tym prostactwem, którym okazał się w swojej naburmuszonej zdawkowości. Była już niemalże gotowa mu coś powiedzieć, lodowate spojrzenie przesuwając po ładnej, bo ładnej - ślepa nie była - twarzy z resztkami okrojonego z akceptacji zastanowienia. Substancje są podłożem wszelkich określeń czasowych, może rzeczywiście powinna przestawić filozofię na język prostactwa? Jeszcze przy poprzednim kieliszku potrafił wypowiedzieć dwa słowa, na samym początku - ledwie racząc się słabym drinkiem - wydawało jej się, że komentuje wybitną kartę dań rybnych. Tak więc Toujours Pur odpowiadało za integrację, zwiastowało początek rozmowy; gdy wkracza Ognista, Igor milknie i zbliża się ku wybiciu apogeum. Tik-tak, tik-tak.
— Zgadzam się, Bartemiusie, ale może czas na zmiany? Czyż aktualna polityka akceptacji i przyjaźni nie wychowała nam pokolenia słabych mężczyzn i rozwiązłych - w poglądach z pewnością - kobiet, czego podlecze widzimy wśród rebeliantów? — Odparła, choć zgadzała się z nim co do wyższości Hogwartu nad innymi szkołami. Mimo wszystko pozwalał na rozwój w absolutnie każdym kierunku i choć jej, jako lady Travers, równie blisko było do skupienia się na fizyczności i harcie ducha, to wolała nie mieć związanych rąk tak, jak mogłaby mieć w Durmstrangu czy innym Beuxbatons. Niekiedy tych wartości nie upatrywała, prostą konkluzją był fakt, że przy surowszych warunkach dojrzewanie powinno zajść szybciej, niektórzy przedstawiciele ukazywali sobą jednak sromotną przegraną tej tezy, nosząc się uszczypliwością i dziecinną rywalizacją. Och, słodka matko hipokryzjo.
— Absolutnie, Tatiano... powiedziałabym, że może być w tym odpowiednia metoda — odparła łagodnie, upijając łyk wina w rozleniwieniu, poprawiając się na krześle, by z kocią niechęcią kontynuować. — Może nazbyt rozrzutnie podjęto się sprawy wychowania w Hogwarcie? Rozbestwione szlamy są bardziej płodne niż zające w lasach Charnwood. Ta cała różnorodność, karygodna wprost akceptacja niższości wyszła nam na gorsze niż cięższa praca u podstaw budowania samego stelażu szkoły. — O wychowaniu wiedziała tyle samo, co o bliskości drugiego człowieka - obu boleśnie doświadczyła. Mimo pogłosek i pierwotnego wrażenia otrzymała w swoim życiu wystarczająco dużo lekcji, które wymagały od niej parcia w bród mimo cierpienia; zawsze z uniesioną brodą, zawsze powstając z kolan. Co prawda najlepsza szkoła nie przygotowałaby jej na śmierć brata - i jego zmartwychwstanie, ale tego Merlin nie przewidział, a uczynił Lir - ani otrzymaną krzywdę, ale czy nie złamano by jej o milimetr mniej, gdyby umysł był doświadczony brutalnością i następstwem czynów? Wolała nad tym dłużej nie dywagować, cieszyć się natomiast dogodnym towarzystwem przyjaciół. Swobodnie czuła się w bliskości Croucha, obopólna świadomość równie obopólnych korzyści czyniła ich wybitnie dobrymi znajomymi, w pełni świadomymi swoich wzajemnych wad i zalet. Inteligencja sięgała ponad siłę cielesności; mógł zdobyć świat mówiąc, nawet gdy się z nim nie zgadzała, to ulegała jego słowom, wiedząc, że tworzony przez niego nurt pochłonie rzeszę finalnie oddaną jej samej. Współgrali, to było coś zdecydowanie ponad bycie kochankami, bowiem wykraczało poza strefę przyziemnych uciech, a wypełniało zmysły uciechami intelektu; doskonale wiedział, że na tym musiał postawić granicę. Tatiana wyciągała łapy, z cichym ziewnięciem wprost sięgała po swoje, nadając każdemu czynowi kocich ruchów. Co o tym sądzisz, Bartemiusie? Brzmisz słodko, kochaniutka, spojrzenie przesunęła na moment do twarzy Croucha, nim jednak zdołałaby ujrzeć tę skamieniałość idącą ze wzroku Meduzy, przesunęła się delikatnie na krześle w stronę Igora, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając mu się, aby w krótkim pytaniu zawrzeć... wszystko.
— Potrzebuję swobody. Co proponujesz: więcej whisky, papieros czy taniec? — Krótki szept był ledwie kolejnym krokiem w stronę celu. Chciał czegoś jeszcze? Wielu chciało, pustego ciała wepchniętego w ramy samolubnych objęć. Mogła mu podarować każdą z tych rzeczy, tak bowiem postępowały prawdziwe przyjaciółki, ale czy w tej hojności była wspomniana metoda? Może właśnie w taki sposób go rozbestwiła, a winna zapleść dłonie wokół męskiej szyi i ukrócić absolutny brak wdzięczności w lodowato-niebieskich tęczówkach. Z rozważań godnych Mody na sukces, albo i Sposobu na mordestwo, wybiło ją natychmiast pytanie Tatiany.
— Miała pełną akceptację, choć sami stawialiśmy sobie granice. — Bądź je burzyli, jak wtedy, gdy u podłoża rozbudzającego się uroku, uparła się, że kogoś konkretnego sobie przywłaszczy. W najmniej oczekiwany sposób miało się to ziścić, niesiona jednak euforią ostatnich dni, nie rozważała wad i zalet tego pomysłu; rzuciła klarowny rozkaz i w pełnej świadomości własnego zachowania, czekała na jego spełnienie. Kiedyś miało do niej dotrzeć to, co uczyniła i jak bardzo długofalowe miało to konsekwencje, póki co cieszyła się bliskością, emocjami, rodzącymi się pragnieniami i tym, że wokół palca owinęła sobie struny serca tego, który nigdy nie uczyniłby jej tego samego, a którego i ona swoistą kontrolą mogła chronić. To była bezpieczna pozycja dla kobiety z jej statusem, niosącej splendor pośród sal londyńskiej Fantasmagorii, w pewien sposób stanowiąc jeden z możliwych tworów takich wyobrażeń.
To było bezpieczna pozycja, gdy samemu tworzyło się wrogów w postaci - tak dla przykładu - Igora Karkaroffa.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, bywalczyni salonów, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
kiwał się rajer nad każdym stolikiem
na palcach chodził po sali kelner
roznosił na tacy likier
i gdy do taktu orkiestry pstrej
stawiał przed gościem kotlet
ujrzał we fraku świński ryj
zmieszał się nagle i pobladł
na palcach chodził po sali kelner
roznosił na tacy likier
i gdy do taktu orkiestry pstrej
stawiał przed gościem kotlet
ujrzał we fraku świński ryj
zmieszał się nagle i pobladł
Przestrzeń i czas jako formy zmysłowej naoczności, chciałoby się skwitować całą maskaradę tego taniego przedstawienia. I nie byłoby to wcale wielką pomyłką, nie byłoby to wcale ludzkim błędem percepcji; wszakże całość tych niemych roszczeń, skąpanych w apogeum jego miałkiego teatru pretensji, istniała chyba w oddzielnej, choć widocznej dla reszty bańce młodzieńczego buntu. Dziw, że wszyscy zgodnie uznali milczenie za nienależną im karę; dziw, że grymasy dzierżonej w jestestwie niechęci odczuli za bezgłosą chłostę. Aż tak przepadali za banałem jego pozornej elokwencji? Aż tak lubili słuchać tych skrzętnych prób ukrywania obcego akcentu? Nie pasował tu i pasować nie będzie nigdy. Nie miał zdania na temat mętnej konwersacji o szkołach, nie ogarniał aksjologicznej kompleksowości spraw krwi czystej i brudnej, nie potrafił nawet, nonszalancko i z nieskrywaną pychą, nazwać przygrywającej teraz w tle melodyjki żadnym oficjalnym tytułem. Wciągnięto go w ten nonsens, tak samo jak wyszywano przebrzydłe, gryzące się kolorem i wzorem patchworki; choćby ubrał najwystawniejszy garnitur, choćby przylizał gustownie włosy i wylał na siebie pociągająco żywiczne pachnidło, wiecznie miał już pozostać prostym chłopcem z prowincji, zwyczajnym wychowankiem mrozu i słońca, przeciętnym dzieckiem lasu i morza. Zupełnie transcendentalnie względem oczekiwań, gdzieś w środku, dalej dzierżył wszakże dawną, całkiem skromną i poukładaną w swej naturze tożsamość. Maska brytyjskiego błazna przytłaczająco dobierała się z wolna do trzewi, kąsając każdą ich najmniejszą cząsteczkę, wnikając paskudnie wprost do krwioobiegu, ale taki już miał być ten jego żywot. Ciągle w zawieszeniu, ciągle gdzieś pomiędzy, spętany łańcuchem nieustannego niezdecydowania, przygnieciony boleśnie jarzmem zbliżającej się doń, nieokreślonej kształtem zdrady. Więzy czyhającego za plecami proroctwa hamowały wszelki polot duszy, już zaraz jednak, w efemerycznym porywie chwili, gotów był rozluźnić je dla momentu osobistej satysfakcji. Tuż nad tym kagańcem majaczyła jeszcze smycz zastygłej w powietrzu presji, powtarzanej od lat mantry bycia niedostatecznie dobrym. Znęcająca się tą myślą bestia gniła parszywie już od ponad roku, gdzieś na bułgarskim cmentarzysku, ale ona, surowa i apodyktyczna matka, też miała na niego swój indywidualny plan. Wszyscy zdawali się mieć więcej do powiedzenia od niego samego, ale tak już chyba miał wyglądać żywot pokornego pionka. A przecież niezwykłą rzadkością na kwadratowej szachownicy było sabotować króla dźwięcznym szach tą byle bierką o najmniejszej dla rozgrywki wartości. Aposteriorycznie wręcz marnie występował więc dziś na scenie, zgodnie z formułą, choć wbrew manierycznej konwencji, tuż przed niezainteresowanym wykładanym dramatem audytorium, dając upust kotłującej się wewnątrz frustracji. Nie trzeba było nosić się nawet żadną opinią przesadnego myśliciela, by dojrzeć w tym iście żałosnym popisie gęste rozgoryczenie. Tak cholernie nie mógł ścierpieć jej widoku, tak okrutnie dobijała go jej lekkość ruchów, seria bezwstydnych uśmiechów, to słodkie Bartemiusie, wypowiadane przecież chyba bardziej na przekór, niż w geście realnej aprobaty. Tak bardzo nie potrafił na chłodno znieść jej obecności, tak bardzo nie potrafił zapomnieć słów zasłyszanych pośród rzędu nieregularnych krzaków. Znajdź sobie jakąś, którą możesz mieć, wycedziła cynicznie, tuż po tym, gdy odważył się jej wtedy odmówić. Sama świadomość wkurwiała chyba mocniej od zastałego faktu; sama tęsknota, przejrzała już po minionym bez odzewu czasu, wzmogła się nienormalnie wielką i cierpką falą.
Bo przecież rzeczywiście nigdy nie była jego i być już nie miała.
— Tak, Tatiana znacznie lepiej odnajdywała się w towarzystwie tępych osiłków, więc nasze drogi były raczej... rozbieżne — odezwał się w końcu, tym razem pretensję przelewając w końcu zasłużenie na nią; w tonie głosu wybrzmiała jednak raczej pobłażliwa kpina, aniżeli gnuśność ciętej riposty, toteż jej pozostałości pozwolił zatopić w kolejnym łyku ostrego alkoholu. — Ale właściwie nie w pełni, raz wszakże jeden z tych nieułomków, bodaj twój niedoszły narzeczony, czyż nie? — tu przerwał na moment, by rozciągnąć usta w nieskrywanym rozbawieniu, porozumiewawczo spoglądając przy tym na gwiazdę tej szumnej opowieści. Podpytywał czysto retorycznie, szczegóły tamtej sytuacji zapisały się bowiem na kartach jego wspomnień nad wyraz wyraźną kreską. — On właśnie omalże nie połamał mi nosa, razem z tą swoją bandą trywialnych pachołków, a ja przecież zaoferowałem tylko konsumpcję pędzonego w skrytce na miotły bimbru, jak wszystkim innym — kontynuował od razu, trochę w kłamliwej pozie, bo wcale nie taki chętny był do powszedniego rozdawnictwa fermentującego się od tygodni samogonu. Nie mogła go jednak w tej sprawie sprostować, wówczas nijak z pewnością dostrzegała podobne niuanse, toteż pozwolił sobie na jeszcze jeden, zupełnie nienachalny wtręt. Specjalnie dla przyjaciela, który tak łaskawie pytał o stłumione w przeszłości gesty płomiennego charakteru. Sam najpewniej nie wyściubiał wtedy nosa zza książek, niech usłyszy zatem, jakie oryginalne osobistości kroczyły środkiem korytarza w Durmstrangu. — Straszliwy był z niego furiat, musicie wiedzieć. Potworny zazdrośnik i jeszcze większy troglodyta. Z biegiem lat wszelka treść zasilała jednak nie umysł, lecz mięśnie. Ale, jak powiadają, miłość bywa ślepa — zakończył reminiscencje zupełnie neutralną formułą, bez echa drwiącej oceny. Trunek w szklaneczce zdążył się skończyć, a siedząca tuż obok arystokratka władczo zażądała odeń swobody. Zatem służę, Imogen, jak zawsze dla twojej dyspozycji, chciałby powiedzieć, miast tego wymownie powstał z wygodnego krzesełka i z nienormalną dlań gracją zaoferował wyciągniętą w jej stronę rękę.
— Zechce panienka? — wypowiedział wyraźnie i bez skrępowania, gdzieś w tle wygrywała zaś stosowna dla sytuacji kompozycja Zaproszenia do tańca. Płaszczył się tak przed rzekomym wrogiem, istotnie jednak dostrzegał w niej jedyną rzeczywistą atrakcję tego wieczoru. Inicjującą balową figurę rozpoczął od kurtuazyjnego muśnięcia wierzchu dłoni, już zaraz, kornie i pojednawczo, szepcząc jej do ucha banalną wiązkę wytłumaczenia. Coby nie gniewała się na niego za bardzo, nemezis byli bowiem tylko z teorii.
— Wybacz mi tamten brak manier.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +5
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Naturą ludzką było sądzić. Każdy ruch, spojrzenie, słowa. Wszystko poddane zostaje absolutnej ewaluacji, wycenie zysków i strat. Społeczna akceptacja, która pozwala zawładnąć duszami lub gniewne odrzucenie, które zmusza do ciągłej walki o byt. Osąd był wpisany w kanoniczne zachowanie człowieka, stanowił ważny element przetrwania. W swej najdzikszej, prastarej formie stanowił punkt wyjścia, prosta ocena czy komponenta środowiska (żywa, martwa, pomiędzy tymi stanami) stanowi zagrożenie dla oceniającego. W ułamkach sekund trzeba podjąć decyzje czy walczyć lub uciekać, najprawdziwsza reakcja organizmu. Bez dogłębnych analiz, szukania alternatyw – decyzja musiała zostać podjęta natychmiastowo. Od tego zależało przetrwanie, nic innego nie było równie istotne. Minęły wieki, obecnie ubrani w jedwabne stroje, jedzący ze srebrnej zestawy, przy akompaniamencie muzyki – ukulturalnione istoty równie mocno sądziły, co stulecia temu. Nadano imiona, stworzono kulturę, lecz pozostawały ostatki pierwotności. Nadal społeczeństwo nadawało normy, ramy, w których może poruszać się osobnik. Każde wyjście poza prawidło skutkowało karą, choć jej moc i siła zależała również od pozycji łamiącego prawo. Absurdem była iluzja, że byli równi wobec prawa, gdy na każdym kroku ową nierówność podkreślano.
Czy Igor czuł się osądzany? Osaczony przez inkwizytorów, którzy przyglądali się jego jowiszowej personie, jak zwierzę w klatce, które miota się z pragnienia ucieczki. Odnotowywano jego występki, z politowaniem wyliczano porażki, które tak często nawiedzały jego życie. Widać było pewne zniechęcenie do ich towarzystwa, te skrępowanie, które zmuszało go do błazenady. Akceptował tę rolę, sam wyrywał się do głównych dialogów. W ciągłej bitwie między pragnieniem pochwały a buntowniczym kłamstwem, że był ponad to. Dwie siły walczyły w jednym ciele, obydwie równie silne i zawodne, żadna nie potrafiła wygrać. Imogen doskonale odnajdywała się w roli sędziego, wszystko by ponownie nie zostać przesłuchanym i oddalić zaopiniowanie jej osoby. Jej wycena została przeprowadzona już dawno temu, wraz z jej narodzeniem (krew, nazwisko, płeć - w tej kolejności). Wszelkie inne nagany i zasługi były tylko dodatkiem do tamtego dokumentu, mało istotnym w szerszej perspektywie. Nie mogła być nikim mniej niż szlachetną damą, jednakowoż nie mogła być również nikim więcej. Może znajdywała wolność w tak jednoznacznie określonej roli? Nie musiała błądzić, kwestionować, wystarczy prosta akceptacja i całe jej dywagowanie o jestestwie zostaje skończone. Może również walczyła, gdyż niejednokrotnie okazywała większą siłę i mądrość niż się po niej spodziewał. Za tymi atrybutami zbyt często szły żądania, niezaspokojony głód.
Barty lubił błądzić, nierozsądnie walczyć o wybicie się ponad nazwisk w tym samym czasie wywyższając je ponad inne. Dążność wielkości, szaleńcza ambicja, która mogła tylko przysporzyć mu katorgi. Czuł na sobie wzrok, ciągła taksacja. Oceniają, kuszą, dławią - niech patrzą i podziwiają.
– Jeśli mają siłę się buntować czy można nazwać ich słabymi? Nie uważam tego pokolenia za słabe, raczej stracone. Nieodpowiednie idee, które zostały wprowadzone do ich głów spowodowały, że się zgubili. Rolą systemu jest pomóc im się odnaleźć i zadbać, by nikt więcej się nie zgubił – rzekł sięgając po kolejny łyk złotego trunku. Hogwart przez długi czas kreował wizje równości i jedności, marnie szyte kłamstwo. Nieprawdziwa wizja świata, które nie odnalazła się w rzeczywistości. Zgubili po drodze podstawy ich kultury i tradycji, dali się wciągnąć w postmodernistyczne zuchwałości. Poddanie wątpliwości wszelkich systemów moralnych oraz jawna drwina z historii. Opozycja wobec stabilnego systemu nowoczesności, świata, który łączył w sobie najlepsze cechy dzieła przodków i obiecał nowe jutro. Protest przeciwko zmianą, które nadejdą i które przywrócą wszystko na swoje miejsce. Widział tak wiele szans przed krajem, lecz równie wiele zagrożeń. Odpowiednie momenty historii zdarzają się bardzo rzadko, wiele decyzji było do podjęcia, wiele porażek do uniknięcia. Wojna przyśpiesza bieg zdarzeń, nawet jeśli teraz dano im zawieszenie, które uśpiło czujność niektórych. Nadchodził czas decyzji jak będzie wyglądać Anglia w perspektywie kilkudziesięciu lat, polityk zawsze powinien wybiegać swoim wzrokiem wprzód. Przewidywać, gdyż świat nie będzie czeka.
Sam Barty powinien również przewidzieć, że Tatiana znudzi się graniem ugrzecznionej damy.
– Na szczęście dla przyszłym pokoleń zostało to już zmienione, czarna magia będzie miała swoje miejsce w programie nauczania – wychowanek Durmstrangu zadbał, by znalazła ona swoje miejsce w kanonie nauczania. Jedna z nielicznych słusznych decyzji, podtrzymana do teraz. Czując delikatny dotyk szpilki, która brawurowała wędrowała wzdłuż jego nogi, rzucił jej zaintrygowane spojrzenie. Zuchwały uśmiech zaistniał na jego twarzy, tak niegodnie pasujący do jego osoby. – Cieszy mnie jednak fakt, że los uczniów leży Ci na sercu.
Czyli tą grę wybrałaś? Scena należy do ciebie, Tatiano. Widownia czeka. On czekał.
Znowu jednak nie dowartościował ich kompanów. Igor, kochał dramat równie mocno, co Tatiana. To musiała być to słowiańska dusza. Gdy ona chciała nadzwyczaj pokojowa zażegnać zagrożenie, pojawił się on. Oh, Igorze, czemu znowu dałeś się ponieść? Co cię skusiło? Powiedz, wykorzystane zostanie ponownie. Barty wyprostował się, z niepohamowanym zainteresowaniem wpatrywał się w jego przyjaciół. Jak drapieżnik, który poczuł smak krwi w powietrzu, dawne rany, które się nie zdążyły zasklepić. Na krótki moment uśmiech drapieżnie się wyostrzył, stracił szarmanckie kontury. Zaraz znowu był szanownym lordem Crouchem, już maska była na miejscu.
– Fascynująca historia – zauważył po chwili, dając monumentalnej ciszy zasiać zrozumienie u wszystkich. – Młoda miłość zwykle jest ślepa, zwłaszcza do tych niedoszłych.
Nieprawdaż Igorze? Może biła od niego lekka łagodność, nienachalne uznanie daru jaki mu dali. Było w słowach Igora więcej prawdy niż Karkaroff winien był przekazać, na przyszłość pouczy go na temat dwuznaczności materii słowa. Później, gdy już żaden sekret z nim nie zostanie. Zapalił papierosa, w milczeniu obserwując wstającą parę do tańca. Nie sądził, żeby on i Tatiana pragnęli do nich dołączyć. Zawołał kelnera, który w pośpiechu wywiązał się z nowych żądań lorda. Butelka Toujours Pur została postawiona przed nimi, macerowana żmija godnie reprezentowała prawdziwość butelki. Przesunął się w jej stronę, nadal mając idealny wgląd na parkiet, gdzie tańczące pary rozpoczynały swą zabawę.
– Mogę podzielić się z Tobą obserwacją? – nie czekał na odpowiedź, nie akceptował przeciwskazań. – Zazdrość potrafi spaskudzić osobę. Skrzywia charakter, rozwiązuje język, nawet oczy przestają wyglądać równie pięknie, co zazwyczaj. Staje się pewną żałosną kreaturą własnych kompleksów.
Oparł się niedbale łokciem o stół, pochylając się w jej stronę. Mówił cicho, prawie szeptem, jakby zdradzał jej wielki sekret, choć przecież w innych okolicznościach wyspowiadał się z własnych upadków. Wyprostował nogę, opierając ją o kończynę swojej towarzyszki. Dym z jego ust wypełniał przestrzeń między nimi. Gramy dalej, czy uznajemy, że została pokonana przez bułgarskiego błazna?
Nadal czekają na decyzje, na koniec nocy to historia osądzi ich wszystkich.
Czy Igor czuł się osądzany? Osaczony przez inkwizytorów, którzy przyglądali się jego jowiszowej personie, jak zwierzę w klatce, które miota się z pragnienia ucieczki. Odnotowywano jego występki, z politowaniem wyliczano porażki, które tak często nawiedzały jego życie. Widać było pewne zniechęcenie do ich towarzystwa, te skrępowanie, które zmuszało go do błazenady. Akceptował tę rolę, sam wyrywał się do głównych dialogów. W ciągłej bitwie między pragnieniem pochwały a buntowniczym kłamstwem, że był ponad to. Dwie siły walczyły w jednym ciele, obydwie równie silne i zawodne, żadna nie potrafiła wygrać. Imogen doskonale odnajdywała się w roli sędziego, wszystko by ponownie nie zostać przesłuchanym i oddalić zaopiniowanie jej osoby. Jej wycena została przeprowadzona już dawno temu, wraz z jej narodzeniem (krew, nazwisko, płeć - w tej kolejności). Wszelkie inne nagany i zasługi były tylko dodatkiem do tamtego dokumentu, mało istotnym w szerszej perspektywie. Nie mogła być nikim mniej niż szlachetną damą, jednakowoż nie mogła być również nikim więcej. Może znajdywała wolność w tak jednoznacznie określonej roli? Nie musiała błądzić, kwestionować, wystarczy prosta akceptacja i całe jej dywagowanie o jestestwie zostaje skończone. Może również walczyła, gdyż niejednokrotnie okazywała większą siłę i mądrość niż się po niej spodziewał. Za tymi atrybutami zbyt często szły żądania, niezaspokojony głód.
Barty lubił błądzić, nierozsądnie walczyć o wybicie się ponad nazwisk w tym samym czasie wywyższając je ponad inne. Dążność wielkości, szaleńcza ambicja, która mogła tylko przysporzyć mu katorgi. Czuł na sobie wzrok, ciągła taksacja. Oceniają, kuszą, dławią - niech patrzą i podziwiają.
– Jeśli mają siłę się buntować czy można nazwać ich słabymi? Nie uważam tego pokolenia za słabe, raczej stracone. Nieodpowiednie idee, które zostały wprowadzone do ich głów spowodowały, że się zgubili. Rolą systemu jest pomóc im się odnaleźć i zadbać, by nikt więcej się nie zgubił – rzekł sięgając po kolejny łyk złotego trunku. Hogwart przez długi czas kreował wizje równości i jedności, marnie szyte kłamstwo. Nieprawdziwa wizja świata, które nie odnalazła się w rzeczywistości. Zgubili po drodze podstawy ich kultury i tradycji, dali się wciągnąć w postmodernistyczne zuchwałości. Poddanie wątpliwości wszelkich systemów moralnych oraz jawna drwina z historii. Opozycja wobec stabilnego systemu nowoczesności, świata, który łączył w sobie najlepsze cechy dzieła przodków i obiecał nowe jutro. Protest przeciwko zmianą, które nadejdą i które przywrócą wszystko na swoje miejsce. Widział tak wiele szans przed krajem, lecz równie wiele zagrożeń. Odpowiednie momenty historii zdarzają się bardzo rzadko, wiele decyzji było do podjęcia, wiele porażek do uniknięcia. Wojna przyśpiesza bieg zdarzeń, nawet jeśli teraz dano im zawieszenie, które uśpiło czujność niektórych. Nadchodził czas decyzji jak będzie wyglądać Anglia w perspektywie kilkudziesięciu lat, polityk zawsze powinien wybiegać swoim wzrokiem wprzód. Przewidywać, gdyż świat nie będzie czeka.
Sam Barty powinien również przewidzieć, że Tatiana znudzi się graniem ugrzecznionej damy.
– Na szczęście dla przyszłym pokoleń zostało to już zmienione, czarna magia będzie miała swoje miejsce w programie nauczania – wychowanek Durmstrangu zadbał, by znalazła ona swoje miejsce w kanonie nauczania. Jedna z nielicznych słusznych decyzji, podtrzymana do teraz. Czując delikatny dotyk szpilki, która brawurowała wędrowała wzdłuż jego nogi, rzucił jej zaintrygowane spojrzenie. Zuchwały uśmiech zaistniał na jego twarzy, tak niegodnie pasujący do jego osoby. – Cieszy mnie jednak fakt, że los uczniów leży Ci na sercu.
Czyli tą grę wybrałaś? Scena należy do ciebie, Tatiano. Widownia czeka. On czekał.
Znowu jednak nie dowartościował ich kompanów. Igor, kochał dramat równie mocno, co Tatiana. To musiała być to słowiańska dusza. Gdy ona chciała nadzwyczaj pokojowa zażegnać zagrożenie, pojawił się on. Oh, Igorze, czemu znowu dałeś się ponieść? Co cię skusiło? Powiedz, wykorzystane zostanie ponownie. Barty wyprostował się, z niepohamowanym zainteresowaniem wpatrywał się w jego przyjaciół. Jak drapieżnik, który poczuł smak krwi w powietrzu, dawne rany, które się nie zdążyły zasklepić. Na krótki moment uśmiech drapieżnie się wyostrzył, stracił szarmanckie kontury. Zaraz znowu był szanownym lordem Crouchem, już maska była na miejscu.
– Fascynująca historia – zauważył po chwili, dając monumentalnej ciszy zasiać zrozumienie u wszystkich. – Młoda miłość zwykle jest ślepa, zwłaszcza do tych niedoszłych.
Nieprawdaż Igorze? Może biła od niego lekka łagodność, nienachalne uznanie daru jaki mu dali. Było w słowach Igora więcej prawdy niż Karkaroff winien był przekazać, na przyszłość pouczy go na temat dwuznaczności materii słowa. Później, gdy już żaden sekret z nim nie zostanie. Zapalił papierosa, w milczeniu obserwując wstającą parę do tańca. Nie sądził, żeby on i Tatiana pragnęli do nich dołączyć. Zawołał kelnera, który w pośpiechu wywiązał się z nowych żądań lorda. Butelka Toujours Pur została postawiona przed nimi, macerowana żmija godnie reprezentowała prawdziwość butelki. Przesunął się w jej stronę, nadal mając idealny wgląd na parkiet, gdzie tańczące pary rozpoczynały swą zabawę.
– Mogę podzielić się z Tobą obserwacją? – nie czekał na odpowiedź, nie akceptował przeciwskazań. – Zazdrość potrafi spaskudzić osobę. Skrzywia charakter, rozwiązuje język, nawet oczy przestają wyglądać równie pięknie, co zazwyczaj. Staje się pewną żałosną kreaturą własnych kompleksów.
Oparł się niedbale łokciem o stół, pochylając się w jej stronę. Mówił cicho, prawie szeptem, jakby zdradzał jej wielki sekret, choć przecież w innych okolicznościach wyspowiadał się z własnych upadków. Wyprostował nogę, opierając ją o kończynę swojej towarzyszki. Dym z jego ust wypełniał przestrzeń między nimi. Gramy dalej, czy uznajemy, że została pokonana przez bułgarskiego błazna?
Nadal czekają na decyzje, na koniec nocy to historia osądzi ich wszystkich.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Restauracja
Szybka odpowiedź