Gwiezdny Prorok
AutorWiadomość
First topic message reminder :
- [bylobrzydkobedzieladnie]
Gwiezdny Prorok
Dziś, pusty lokal mieszczący się na przeciwko cieszącego się wielką renomą wśród czarnoksiężników sklepu Borgina & Burkesa, niegdyś wypełniony był trupimi główkami, talizmanami, naszyjnikami z kruczych piór, dziecięcych kości i grzechotkami z ludzkich zębów. Magiczna sprzedaż akcesoriów służących do nekromancji — sztuki wskrzeszania umarłych, szła doskonale aż do schyłku ubiegłego wieku, kiedy to stary i zgorzkniały właściciel zniknął bez śladu, zamykając drzwi na siedem spustów. Choć sklep przypadł w spadku jego dzieciom, a później wnukom, już nigdy nie został otwarty, a mieszczące się w nim nierozkradzione towary nie stanęły ponownie w gablotach.
Lokal prywatny: zamkniętyOstatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'Anomalie - DN' :
Znak charakterystycznie zmienił swą barwę, co oznaczało aktywowanie się klątwy i finalny sukces. Unosząc kąciki ust odsunął swą różdżkę od czoła dziecka, które zachrypiało nienaturalnie i wycofał ku tyłowi, aby zebrać swe rzeczy. Wypchał skórzaną sakwę po brzegi, do podłużnego naczynia wsunął ściśle połączone z klątwą, zrulowane pergaminy i schował je do wewnętrznej kieszeni długiej, czarnej szaty. Musiał je ukryć i uniknąć sytuacji, w której miałyby wpaść w niepowołane ręce, bowiem w chwili zniszczenia klątwa uaktywniłaby się od razu, a tego chciał za wszelką cenę uniknąć.
Dawno już nie przyszło mu pracować przy tak wymagającym i bezlitosnym projekcie, ale był ciekaw efektów. Zastanawiał się, jak to wszystko mogło przełożyć się na rzeczywistość; jaką mocą, wytrzymałością będą wyróżniać się finalnie stworzone przez Mulcibera istoty. Był chłonny wiedzy, stanowiła ona potęgę, którą wielu ignorowało – ale nie on, podobnie jak jego towarzysz. Jeśli naznaczenie dzieci, a nawet zabicie ich miało przybliżyć ich do celu to nie zawahałby się nawet przez moment. Droga usłana trupami nie była mu obca, jednak nie oglądając się za siebie nie musiał mierzyć się z jakże „ludzkimi” wyrzutami sumienia. Traktował to w formie eksperymentu, nauki przynoszącej owoce, a powszechnym wiadomo było, że takowa nierzadko wymagała ofiar. Taka była przykra kolej rzeczy.
Podciągnąwszy się na równe nogi rozejrzał się po pomieszczeniu, czy aby na pewno o niczym nie zapomniał. Nie zamierzał zostawiać potworkom żadnych zabawek, nie to było jego zadaniem.
-Wasz tatuś niedługo podrzuci wam coś do jedzenia.- rzucił na odchodne rozświetlając sobie światłem z naftowej lampy drogę. Chciał czym prędzej znaleźć się w mieszkaniu i skosztować ognistej, która po tak ciężkim miała smakować wyjątkowo dobrze. Upewniając się, że zamknął piwnicę udał się do frotowych drzwi i przeszedł przez próg czując chłodny powiew powietrza. Było już późno – a może właściwie jeszcze wcześnie? To nie miało znaczenia, najważniejszym był fakt, iż dzieci zostały ofiarami klątwy – cholernie silnej i bezlitosnej.
/zt
Podsumowanie:
Febe Valhakis- 162/150
Julienne Avery- 191/150
Tommy Atwood- 150/150
Christine Atwood- 170/150
Darlene Millard- 171/150
Dawno już nie przyszło mu pracować przy tak wymagającym i bezlitosnym projekcie, ale był ciekaw efektów. Zastanawiał się, jak to wszystko mogło przełożyć się na rzeczywistość; jaką mocą, wytrzymałością będą wyróżniać się finalnie stworzone przez Mulcibera istoty. Był chłonny wiedzy, stanowiła ona potęgę, którą wielu ignorowało – ale nie on, podobnie jak jego towarzysz. Jeśli naznaczenie dzieci, a nawet zabicie ich miało przybliżyć ich do celu to nie zawahałby się nawet przez moment. Droga usłana trupami nie była mu obca, jednak nie oglądając się za siebie nie musiał mierzyć się z jakże „ludzkimi” wyrzutami sumienia. Traktował to w formie eksperymentu, nauki przynoszącej owoce, a powszechnym wiadomo było, że takowa nierzadko wymagała ofiar. Taka była przykra kolej rzeczy.
Podciągnąwszy się na równe nogi rozejrzał się po pomieszczeniu, czy aby na pewno o niczym nie zapomniał. Nie zamierzał zostawiać potworkom żadnych zabawek, nie to było jego zadaniem.
-Wasz tatuś niedługo podrzuci wam coś do jedzenia.- rzucił na odchodne rozświetlając sobie światłem z naftowej lampy drogę. Chciał czym prędzej znaleźć się w mieszkaniu i skosztować ognistej, która po tak ciężkim miała smakować wyjątkowo dobrze. Upewniając się, że zamknął piwnicę udał się do frotowych drzwi i przeszedł przez próg czując chłodny powiew powietrza. Było już późno – a może właściwie jeszcze wcześnie? To nie miało znaczenia, najważniejszym był fakt, iż dzieci zostały ofiarami klątwy – cholernie silnej i bezlitosnej.
/zt
Podsumowanie:
Febe Valhakis- 162/150
Julienne Avery- 191/150
Tommy Atwood- 150/150
Christine Atwood- 170/150
Darlene Millard- 171/150
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 06.04.19 13:06, w całości zmieniany 2 razy
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
| koniec września
Dzieci. Bezbronne, małe istoty, rozpaczliwie wyciągające przed siebie pulchne rączki. Rezolutne stworzenia, ledwie sięgające jasnymi główkami ponad dębowe biurka. Krew z krwi, kość z kości; rezerwuary magicznej mocy, skarbnice wiedzy pokoleń, skompresowana do tkanek i szkieletu nadzieja na lepszą przyszłość. Wyczekiwane, hołubione, upragnione.
Przeklęte. Tak jak te, zebrane w Gwiezdnym Proroku, by stać się częścią czegoś większego, czegoś ważnego, by stać się przydatnymi elementami nowego społeczeństwa, gdzie nie będzie miejsca dla słabych i tych bez potencjału. Dywagacje nad tym, kto właściwie pomieszkiwał i cierpiał w zaciszu nokturnowego domu tymczasowej opieki nigdy nie spędzały snu z powiek Deirdre - do czasu. Odkąd upewniła się w swych koszmarnych przypuszczeniach, przyglądała się działalności Mulciberów z zupełnie nowej perspektywy. Bynajmniej tej troskliwej i poruszonej losem niewinnych dzieci - wręcz przeciwnie, jakaś dzika, rozwścieczona i rozżalona część jej zaanektowanego przez pasożyta ciała domagała się spopielenia budynku aż do piwnic oraz jak najbardziej brutalnego wymordowania mieszkańców.
Pojawiła się w Gwiezdnym Proroku po krótkiej przerwie, związanej z objęciem nowego stanowiska w Fantasmagorii. Od stóp do głów oblekała ją czarna peleryna, przesłaniająca krąglejsze kształty, ale przy każdym ruchu czuła, że jest zbyt ciężka, zbyt nasycona, zbyt pełna czegoś obcego, wrogiego, dziwnego. Blada twarz nie zdradzała żadnych emocji - potrzebowała znaleźć ujście dla tych, skumulowanych gdzieś pod sercem, zżerających ją od środka, symbiotycznie nadbudowywanych na nowym życiu, tlącym się pod napiętą skórą brzucha niczym trudny do zgaszenia płomień. Obcasy jej butów zastukały o drewnianą podłogę, w powietrze uniósł się kurz, osiadając na pelerynie - strzepnęła szarą mgłę szybkim ruchem dłoni, śmiało przekraczając próg głównego korytarza. Widok Ramseya nie powinien jej dziwić, ale podskórnie liczyła na to, że będzie mogła być tu dziś sama, by zmierzyć się z własnymi demonami bez świadków.
- Jak się mają nasi podopieczni? - spytała spokojnie zamiast powitania, przystając obok Mulcibera. Przesunęła po nim obojętnym spojrzeniem; nie chciała patrzeć mu prosto w jasne oczy, pewna, że z jej - czarnych, matowych, pustych niczym bezkresne czeluści najgłębszych studni - odczyta gniew i zagubienie. Drzwi do jednej z obskurnych sypialni pozostawały zamknięte, naprawdę troszczyła się o mieszkające tu dzieci. W ciągu ostatnich kilkunastu dni nie pojawiała się w Gwiezdnym Proroku, zaniedbała te słodkie, stęsknione buzie. - Mam nadzieję, że nie sprawiali większych problemów - dodała w zastanowieniu, zsuwając z dłoni długie, koronkowe rękawiczki, które nosiła w Fantasmagorii. Zsunęła też z włosów kaptur peleryny, odsłaniając rozpuszczone, czarne włosy, dłuższe, bardziej lśniące niż zazwyczaj. Kolejne przekleństwo - błogosławieństwo? - posiadania pasożyta, rozpychającego się niecierpliwie tuż pod sercem; uderzającego kopniakami w nerki i wątrobę, drżącego przy gwałtowniejszych zmianach pozycji, a później: zastygłego w dającym nadzieję bezruchu.
- Kim się dziś zajmiemy? - spytała ze szczerą niecierpliwością, w końcu przenosząc spokojne spojrzenie na Ramseya. Jak zwykle beznamiętnego, zdystansowanego, pachnącego już przyjemnie znajomą mieszaniną odświeżających cytrusów i chropowatego dymu papierosowego. Chciała zacząć tę zabawę w dom, skupić się na okrucieństwie, na precyzyjnie inkantowanych klątwach, na przelewaniu strachu i wściekłości w chlonne, magiczne drewno, w błysk zaklęć. Jak nikt potrafiła przekuć słabość w niepowstrzymaną siłę - czy i tym razem powinna po prostu zaufać losowi? Przychodziło jej to z trudem, nienawidziła oddawać kontroli w czyjeś ręce; potrzebowała mocnego zakotwiczenia, słodkiej dystrakcji. A nie istniało nic bardziej kojącego od wrzasku bólu i czarnej magii wypełniającej szczelnie jej płuca i nabrzmiałe żyły.
Dzieci. Bezbronne, małe istoty, rozpaczliwie wyciągające przed siebie pulchne rączki. Rezolutne stworzenia, ledwie sięgające jasnymi główkami ponad dębowe biurka. Krew z krwi, kość z kości; rezerwuary magicznej mocy, skarbnice wiedzy pokoleń, skompresowana do tkanek i szkieletu nadzieja na lepszą przyszłość. Wyczekiwane, hołubione, upragnione.
Przeklęte. Tak jak te, zebrane w Gwiezdnym Proroku, by stać się częścią czegoś większego, czegoś ważnego, by stać się przydatnymi elementami nowego społeczeństwa, gdzie nie będzie miejsca dla słabych i tych bez potencjału. Dywagacje nad tym, kto właściwie pomieszkiwał i cierpiał w zaciszu nokturnowego domu tymczasowej opieki nigdy nie spędzały snu z powiek Deirdre - do czasu. Odkąd upewniła się w swych koszmarnych przypuszczeniach, przyglądała się działalności Mulciberów z zupełnie nowej perspektywy. Bynajmniej tej troskliwej i poruszonej losem niewinnych dzieci - wręcz przeciwnie, jakaś dzika, rozwścieczona i rozżalona część jej zaanektowanego przez pasożyta ciała domagała się spopielenia budynku aż do piwnic oraz jak najbardziej brutalnego wymordowania mieszkańców.
Pojawiła się w Gwiezdnym Proroku po krótkiej przerwie, związanej z objęciem nowego stanowiska w Fantasmagorii. Od stóp do głów oblekała ją czarna peleryna, przesłaniająca krąglejsze kształty, ale przy każdym ruchu czuła, że jest zbyt ciężka, zbyt nasycona, zbyt pełna czegoś obcego, wrogiego, dziwnego. Blada twarz nie zdradzała żadnych emocji - potrzebowała znaleźć ujście dla tych, skumulowanych gdzieś pod sercem, zżerających ją od środka, symbiotycznie nadbudowywanych na nowym życiu, tlącym się pod napiętą skórą brzucha niczym trudny do zgaszenia płomień. Obcasy jej butów zastukały o drewnianą podłogę, w powietrze uniósł się kurz, osiadając na pelerynie - strzepnęła szarą mgłę szybkim ruchem dłoni, śmiało przekraczając próg głównego korytarza. Widok Ramseya nie powinien jej dziwić, ale podskórnie liczyła na to, że będzie mogła być tu dziś sama, by zmierzyć się z własnymi demonami bez świadków.
- Jak się mają nasi podopieczni? - spytała spokojnie zamiast powitania, przystając obok Mulcibera. Przesunęła po nim obojętnym spojrzeniem; nie chciała patrzeć mu prosto w jasne oczy, pewna, że z jej - czarnych, matowych, pustych niczym bezkresne czeluści najgłębszych studni - odczyta gniew i zagubienie. Drzwi do jednej z obskurnych sypialni pozostawały zamknięte, naprawdę troszczyła się o mieszkające tu dzieci. W ciągu ostatnich kilkunastu dni nie pojawiała się w Gwiezdnym Proroku, zaniedbała te słodkie, stęsknione buzie. - Mam nadzieję, że nie sprawiali większych problemów - dodała w zastanowieniu, zsuwając z dłoni długie, koronkowe rękawiczki, które nosiła w Fantasmagorii. Zsunęła też z włosów kaptur peleryny, odsłaniając rozpuszczone, czarne włosy, dłuższe, bardziej lśniące niż zazwyczaj. Kolejne przekleństwo - błogosławieństwo? - posiadania pasożyta, rozpychającego się niecierpliwie tuż pod sercem; uderzającego kopniakami w nerki i wątrobę, drżącego przy gwałtowniejszych zmianach pozycji, a później: zastygłego w dającym nadzieję bezruchu.
- Kim się dziś zajmiemy? - spytała ze szczerą niecierpliwością, w końcu przenosząc spokojne spojrzenie na Ramseya. Jak zwykle beznamiętnego, zdystansowanego, pachnącego już przyjemnie znajomą mieszaniną odświeżających cytrusów i chropowatego dymu papierosowego. Chciała zacząć tę zabawę w dom, skupić się na okrucieństwie, na precyzyjnie inkantowanych klątwach, na przelewaniu strachu i wściekłości w chlonne, magiczne drewno, w błysk zaklęć. Jak nikt potrafiła przekuć słabość w niepowstrzymaną siłę - czy i tym razem powinna po prostu zaufać losowi? Przychodziło jej to z trudem, nienawidziła oddawać kontroli w czyjeś ręce; potrzebowała mocnego zakotwiczenia, słodkiej dystrakcji. A nie istniało nic bardziej kojącego od wrzasku bólu i czarnej magii wypełniającej szczelnie jej płuca i nabrzmiałe żyły.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie wydawało mu się; ilość pracy rosła w zatrważającym tempie, choć pojąć tego fenomenu nie potrafił. Zbyt długo piastował stanowisko kata, by zapomnieć, że istoty poza powietrzem potrzebowały pewnego rodzaju dozoru. A one właśnie były jak zwierzęta. Małe, wygłodniałe, już nie tak wściekłe jak na początku, bo zmęczone i nieco zmarznięte. Potrzebowały opiekuna, który przyjdzie i sprawdzi, czy drzwi w mrocznym sierocińcu są wystarczająco dobrze zamknięte, czy woda wciąż znajduje się w misce, czy kości zostały dobrze oskubane i czy ekskrementy nie zawalają całej piwnicy. Nie był duszą towarzystwa, nie zabawiał ich rozmową, nie przynosił miękkich zabawek, piłeczek i gryzaków, nie opowiadał bajek na dobranoc i nie wygłaszał słodkiej obietnicy powrotu do domu. Od tego była ona, od zabawiania; do tego się zobowiązała. Ale do niedawna sądził, że radzą sobie dobrze. I wtedy coś uległo zmianie, a on nie zarejestrował powodu tej zmiany zmiany. Sądził, że przeoczył. W natłoku spraw, które ostatnio zaprzątały mu głowę, stracił rezon, zdolność do właściwej organizacji czasu i porządkowania otaczającej go rzeczywistości. Pracy zrobiło się więcej, obowiązków jakby przybyło. Dopiero rozmową wydobył z nich, że doskwiera im samotność. Że ciemnowłosa ciotka, która do tej pory dbała o ich samopoczucie przestała się pojawiać.
Rozdrażnienie zakradło się potajemnie i niepostrzeżenie, wślizgując się pod chłodną pościel, by objąć go ciasno i przylgnąć do niego, jak odrzucona przed laty kochanka. I czuł jej oddech na karku, czuł jej drażniący dotyk pomiędzy łopatkami, życząc sobie tylko tego, by w końcu opuściła jego łóżko. Cały swój czas spędzał na tym, co ważne — na poszerzaniu swej wiedzy, na prowadzeniu badań, tworzeniu osłony w którą zamkną rodzące się obskurusy, nie jeśli, a kiedy uda im się je wywołać. A czasu miało być więcej. Zamknięcie przed nim wrót do Departamentu Tajemnic przyćmiło wszystko inne; nawet niepokój wywołany nowinami Cassandry nie wprawiał go w odrętwienie. Wyładowany na wnętrzu swojego mieszkania gniew, bezpodstawny i niezrozumiały akt dzikiej agresji, zwierzęcej wściekłości nie przyniósł ani ulgi, ani pocieszenia; tłumiony — nie przygasł. Czaił się gdzieś w środku. Głodny. Porzucony. Zamknięty w klatce postanowień i samokontroli. Topił się od środka, temperatura niebezpiecznie rosła, ale do erupcji nie dojdzie — nigdy nie miał w sobie ognia, magma zastygała w nim bardzo szybko.
Poznał ją po sposobie otwierania drzwi, po krokach, którym towarzyszył szelest długiej szaty, zakrywającej wszystko, co miała poza twarzą i dłońmi. Dopiero kiedy się zbliżyła poczuł opium. Zapach, który przylgnął do niej, wniknął w jej ciało na stałe, stając się czymś, z czym zaczynał ją utożsamiać.
Zamiast jej odpowiedzieć, zamiast ją przywitać, pozostał w swej nieruchomej pozycji, zastygniętej lodowej rzeźby, lekko przygarbionej nad kontuarem, z prawie nieruchomym gęsim piórem w dłoni i zwiniętym częściowo pergaminem na blacie.
—Miałaś tu bywać, by o nie dbać — zaznaczył sucho, bez gniewu, złości i żalu. Nie podniósł na nią spojrzenia, które pozostawało wciąż utkwione w liście, który kreślił; poświęcał mu całkowitą uwagę, do czasu, gdy nie zaczęła się rozbierać. Nie umknął mu jej wygląd. Promieniała. Jej lśniące włosy kaskadą opadły na jej ramiona okryte czarną — jak zwykle — szatą, która zamiast podkreślać jej kobiece kształty pozwalała, by gubiły się w popsutej, luźnej formie. Zmierzył ją wzrokiem — krótko, choć uważnie. Koronkowe rękawiczki, zwykły detal, również nie umknęły jego uwadze. Powrócił do pisania od razu. Zamoczył pióro w niewielkim słoiczku z atramentem, by dopisać ledwie dwa zdania, po czym dmuchnął w list, by przyspieszyć proces schnięcia tuszu. Był leworęczny; jako mały chłopiec często rozmazywał własną dłonią atrament.
— Nie sprawiali ż a d n y c h problemów.— Nawet, gdyby próbowali, prostym językiem łacińskich inkantacji mógł ukrócić zbyt długie płaczliwe wywody. — Julienne — odparł służbowym tonem biurokraty, który odwleka przyjęcie niecierpliwego petenta przed sobą bez uzasadnionego powodu. I tak tez stał, nie zwracając na nią zbyt wielkiej uwagi. Po czasie, uniósł na nią wzrok, a dłoń zastygła mu w powietrzu jak spetryfikowana. I czekał. Wiedziała, gdzie są drzwi, którędy schodzi się do nich na dół. Wiedziała kogo powinna przyprowadzić. Tutaj, na dole było ich zbyt dużo, wszystko mogły zepsuć. W grupie czuły się raźniej, mała lady Avery powinna być osamotniona.
Rozdrażnienie zakradło się potajemnie i niepostrzeżenie, wślizgując się pod chłodną pościel, by objąć go ciasno i przylgnąć do niego, jak odrzucona przed laty kochanka. I czuł jej oddech na karku, czuł jej drażniący dotyk pomiędzy łopatkami, życząc sobie tylko tego, by w końcu opuściła jego łóżko. Cały swój czas spędzał na tym, co ważne — na poszerzaniu swej wiedzy, na prowadzeniu badań, tworzeniu osłony w którą zamkną rodzące się obskurusy, nie jeśli, a kiedy uda im się je wywołać. A czasu miało być więcej. Zamknięcie przed nim wrót do Departamentu Tajemnic przyćmiło wszystko inne; nawet niepokój wywołany nowinami Cassandry nie wprawiał go w odrętwienie. Wyładowany na wnętrzu swojego mieszkania gniew, bezpodstawny i niezrozumiały akt dzikiej agresji, zwierzęcej wściekłości nie przyniósł ani ulgi, ani pocieszenia; tłumiony — nie przygasł. Czaił się gdzieś w środku. Głodny. Porzucony. Zamknięty w klatce postanowień i samokontroli. Topił się od środka, temperatura niebezpiecznie rosła, ale do erupcji nie dojdzie — nigdy nie miał w sobie ognia, magma zastygała w nim bardzo szybko.
Poznał ją po sposobie otwierania drzwi, po krokach, którym towarzyszył szelest długiej szaty, zakrywającej wszystko, co miała poza twarzą i dłońmi. Dopiero kiedy się zbliżyła poczuł opium. Zapach, który przylgnął do niej, wniknął w jej ciało na stałe, stając się czymś, z czym zaczynał ją utożsamiać.
Zamiast jej odpowiedzieć, zamiast ją przywitać, pozostał w swej nieruchomej pozycji, zastygniętej lodowej rzeźby, lekko przygarbionej nad kontuarem, z prawie nieruchomym gęsim piórem w dłoni i zwiniętym częściowo pergaminem na blacie.
—Miałaś tu bywać, by o nie dbać — zaznaczył sucho, bez gniewu, złości i żalu. Nie podniósł na nią spojrzenia, które pozostawało wciąż utkwione w liście, który kreślił; poświęcał mu całkowitą uwagę, do czasu, gdy nie zaczęła się rozbierać. Nie umknął mu jej wygląd. Promieniała. Jej lśniące włosy kaskadą opadły na jej ramiona okryte czarną — jak zwykle — szatą, która zamiast podkreślać jej kobiece kształty pozwalała, by gubiły się w popsutej, luźnej formie. Zmierzył ją wzrokiem — krótko, choć uważnie. Koronkowe rękawiczki, zwykły detal, również nie umknęły jego uwadze. Powrócił do pisania od razu. Zamoczył pióro w niewielkim słoiczku z atramentem, by dopisać ledwie dwa zdania, po czym dmuchnął w list, by przyspieszyć proces schnięcia tuszu. Był leworęczny; jako mały chłopiec często rozmazywał własną dłonią atrament.
— Nie sprawiali ż a d n y c h problemów.— Nawet, gdyby próbowali, prostym językiem łacińskich inkantacji mógł ukrócić zbyt długie płaczliwe wywody. — Julienne — odparł służbowym tonem biurokraty, który odwleka przyjęcie niecierpliwego petenta przed sobą bez uzasadnionego powodu. I tak tez stał, nie zwracając na nią zbyt wielkiej uwagi. Po czasie, uniósł na nią wzrok, a dłoń zastygła mu w powietrzu jak spetryfikowana. I czekał. Wiedziała, gdzie są drzwi, którędy schodzi się do nich na dół. Wiedziała kogo powinna przyprowadzić. Tutaj, na dole było ich zbyt dużo, wszystko mogły zepsuć. W grupie czuły się raźniej, mała lady Avery powinna być osamotniona.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mulciber nigdy nie wyglądał na specjalnie ukontentowanego, dlatego w pierwszej chwili oschłość mężczyzny nie zwróciła uwagi Deirdre. Dopiero chłodne stwierdzenie faktu odrobinę ją speszyło - nie dała jednak po sobie tego poznać, nie okazała poruszenia beznamiętnym przytykiem. Jeśli cokolwiek było ją w stanie poruszyć, to wytknięcie zaniedbania swych obowiązków. Nie do końca zgadzała się z zawoalowanym niezadowoleniem, przed rozpoczęciem pracy w Fantasmagorii większość dni spędzała właśnie tutaj, nawiązując z dziećmi silną więź porozumienia. Czesała długie włosy dziewczynek, układała z Tommy'm brudne, zdekompletowane klocki, kładła je do wąskich łóżek i szeptała do ucha uspokajające baśnie. Wmawianie kłamstw tej nieszczęsnej gromadce było dziecinnie proste: wierzyły jej, pragnęły zapewnień i matczynej bliskości, spijały z ust każdą kroplę nadziei.
Przez moment zastanawiała się, czy informować Mulcibera o ważnych zmianach, zachodzących w jej życiu, które to nieco odsunęły ją od ich dzieci - i w końcu zdecydowała się wyznać mu coś, co zapełniało ją szczerą radością. Starała się wykrzesać jej nieco w swym głosie, oprószyć dźwięczny ton zadowoleniem, by skutecznie przykryć czający się dużo głębiej smutek i lęk. Sprzeczne uczucia zawsze ładnie się wyrównywały.
- Otrzymałam posadę w Fantasmagorii - odpowiedziała na niezadane - i zapewne nawet niepomyślane pytanie; Ramsey nie oczekiwał od niej wymówek ani wyjaśnień, czuła się jednak w obowiązku mu je zapewnić. Wsunęła rękawiczki do kieszeni peleryny, a jej blade palce zacisnęły się na ciemnofioletowym drewnie różdżki. Do dwóch pierścieni, lśniących malachitem i rubinem, dołączyła prosta, złota obrączka, noszona na palcu sugerującym wdowie cierpienie. - Przychodziłam tu wcześniej codziennie, zrobiłam to, co do mnie należało - dodała trochę ciszej, bez usprawiedliwiania się, raczej, by zapewnić go, że ściśle trzymała się planu badań. Odrobinę go uelastyczniając: traktowała przecież badania Mulcibera poważnie, a pełne kurzu wnętrza Gwiezdnego Proroka pomogły przetrwać jej najdłuższe wakacje, stanowiąc miłą odmianę od luksusów Białej Willi. Tu czuła się przydatna, wystawiana na próbę, ciągle czujna, opiekującą się bombą anomalii z nieopóźnionym zapłonem. Tu stawała się kimś więcej, niż półnagą kochanką, snującą się po komnatach wystawnego domostwa, w oczekiwaniu na powrót utrzymującego ją arystokraty. - Trochę tęsknoty na pewno dobrze im zrobiło, będą bardziej...podatne - dodała ze spokojem. Nie planowała takiego rozwiązania, ale właściwie miało to sens: zbliżyła się do nich, przyzwyczaiła do stałej obecności, a potem, bez słowa zapowiedzi, zniknęła. Musiało wpłynąć to na ich emocje, a co za tym idzie, na kumulującą się w zabiedzonych ciałkach magiczną energię. Miała nadzieję, że Ramsey dojdzie do podobnych wniosków, nie chciała by uznał ją za niekompetentną.
Nie dopytywała, co tak drobiazgowo kreślił na pergaminie; kiwnęła tylko głową, szybko znikając na schodach prowadzących do piwnicy - i po chwili ponownie pokonując stopnie w drugą stronę, nieco wolniej, bo w towarzystwie przytrzymującej ją za rączkę jasnowłosej dziewczynki. - ...zapamiętałaś tę bajkę, tak? Zdolna, mądra dziewczynka - ciągnęła rozmowę, zaczętą najwyraźniej jeszcze w sypialniach dzieci, po czym wprowadziła Julienne do pokoju. Ostatni raz ścisnęła jej szczupłą, lepką od potu i brudu dłoń, po czym odsunęła się od niej, powoli, bez obrzydzenia wycierając własne palce o brzeg peleryny. Miewała styczność z gorszymi produktami ludzkiego ciała. - Dziś trochę się pobawimy. Razem z wujkiem Ramseyem, dobrze? - powiedziała miękkim, czułym tonem, niecierpliwa, sfrustrowana, pragnąc poczuć czarną magię płynącą przez jej ciało. Przystanęła nieopodal Mulcibera i ponownie odwróciła się do młodej damy, rozglądajacej się niezbyt przytomnie po pomieszczeniu. - Myocardii dolor - zainkantowała z lodowatym spokojem, celując różdżką w pierś dziewczynki. Beznamiętnie, bez skrupułów, z doskonale ukrytym lękiem przed tym, z czym się mierzyła - we własnej głowie.
Przez moment zastanawiała się, czy informować Mulcibera o ważnych zmianach, zachodzących w jej życiu, które to nieco odsunęły ją od ich dzieci - i w końcu zdecydowała się wyznać mu coś, co zapełniało ją szczerą radością. Starała się wykrzesać jej nieco w swym głosie, oprószyć dźwięczny ton zadowoleniem, by skutecznie przykryć czający się dużo głębiej smutek i lęk. Sprzeczne uczucia zawsze ładnie się wyrównywały.
- Otrzymałam posadę w Fantasmagorii - odpowiedziała na niezadane - i zapewne nawet niepomyślane pytanie; Ramsey nie oczekiwał od niej wymówek ani wyjaśnień, czuła się jednak w obowiązku mu je zapewnić. Wsunęła rękawiczki do kieszeni peleryny, a jej blade palce zacisnęły się na ciemnofioletowym drewnie różdżki. Do dwóch pierścieni, lśniących malachitem i rubinem, dołączyła prosta, złota obrączka, noszona na palcu sugerującym wdowie cierpienie. - Przychodziłam tu wcześniej codziennie, zrobiłam to, co do mnie należało - dodała trochę ciszej, bez usprawiedliwiania się, raczej, by zapewnić go, że ściśle trzymała się planu badań. Odrobinę go uelastyczniając: traktowała przecież badania Mulcibera poważnie, a pełne kurzu wnętrza Gwiezdnego Proroka pomogły przetrwać jej najdłuższe wakacje, stanowiąc miłą odmianę od luksusów Białej Willi. Tu czuła się przydatna, wystawiana na próbę, ciągle czujna, opiekującą się bombą anomalii z nieopóźnionym zapłonem. Tu stawała się kimś więcej, niż półnagą kochanką, snującą się po komnatach wystawnego domostwa, w oczekiwaniu na powrót utrzymującego ją arystokraty. - Trochę tęsknoty na pewno dobrze im zrobiło, będą bardziej...podatne - dodała ze spokojem. Nie planowała takiego rozwiązania, ale właściwie miało to sens: zbliżyła się do nich, przyzwyczaiła do stałej obecności, a potem, bez słowa zapowiedzi, zniknęła. Musiało wpłynąć to na ich emocje, a co za tym idzie, na kumulującą się w zabiedzonych ciałkach magiczną energię. Miała nadzieję, że Ramsey dojdzie do podobnych wniosków, nie chciała by uznał ją za niekompetentną.
Nie dopytywała, co tak drobiazgowo kreślił na pergaminie; kiwnęła tylko głową, szybko znikając na schodach prowadzących do piwnicy - i po chwili ponownie pokonując stopnie w drugą stronę, nieco wolniej, bo w towarzystwie przytrzymującej ją za rączkę jasnowłosej dziewczynki. - ...zapamiętałaś tę bajkę, tak? Zdolna, mądra dziewczynka - ciągnęła rozmowę, zaczętą najwyraźniej jeszcze w sypialniach dzieci, po czym wprowadziła Julienne do pokoju. Ostatni raz ścisnęła jej szczupłą, lepką od potu i brudu dłoń, po czym odsunęła się od niej, powoli, bez obrzydzenia wycierając własne palce o brzeg peleryny. Miewała styczność z gorszymi produktami ludzkiego ciała. - Dziś trochę się pobawimy. Razem z wujkiem Ramseyem, dobrze? - powiedziała miękkim, czułym tonem, niecierpliwa, sfrustrowana, pragnąc poczuć czarną magię płynącą przez jej ciało. Przystanęła nieopodal Mulcibera i ponownie odwróciła się do młodej damy, rozglądajacej się niezbyt przytomnie po pomieszczeniu. - Myocardii dolor - zainkantowała z lodowatym spokojem, celując różdżką w pierś dziewczynki. Beznamiętnie, bez skrupułów, z doskonale ukrytym lękiem przed tym, z czym się mierzyła - we własnej głowie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
Nigdy nie patrzył. Jego oczy były zamknięte na wyuczoną przez nią latami czułość i troskę będącą elementem doskonałej gry aktorskiej, a jego uszy były głuche na miłe, pełne słodyczy słówka szeptane dzieciom na pocieszenie, kiedy odchodziła. Słówka będące obietnicą, że wróci. Któregoś dnia nie wróciła. Porzuciła je z dnia na dzień, zapominając o tym, jak bardzo odpowiedzialną rolę jej przekazał. Nie widział, w jaki sposób opiekowała się dziećmi, nie śledził jej poczynań i nie uczył się tego robić, mając ją tu, w Gwiezdnym Proroku, obecną w życiu tych małych pociech nie musiał zastanawiać się, jak i czym ją zastąpić. Wiedziała, że to było istotne, wiedziała, że robił to nie dla siebie i własnych korzyści, a dla wzmocnienia potęgi Czarnego Pana. Bezsprzeczny, niepodważalny priorytet, który stał się wszystkim w dniu, podczas którego po raz pierwszy nie ubrał się o świcie i nie udał do pracy. Pierwszy raz od przeszło dekady.
Te dzieci były dla niego niczym. Obiektem naukowym, obiektem badań, elementem eksperymentu, który zamierzał przeprowadzić — wpierw z ojcem, którego nieobecność jedynie wzmagała rosnącą od wielu dni frustrację. Ale o te dzieci należało dbac, a on nie miał o tym zielonego pojęcia.
— Moje gratulacje — odpowiedział ciągle tym samym, beznamiętnym tonem, nie podnosząc na nią wzroku. Chciałby rzec, że cieszy się, że znalazła pracę, nowe życie — przelotnie zerknął na noszoną przez nią obrączkę. Nie powiedział nic więcej, kończąc pisać rozpoczęty przed jej przyjściem list. To wiele wyjaśniało; jej nieobecność, ciężar jaki spadł na jego ramiona, odpowiedzialność. Pozwolił, by atrament wysechł, a kiedy tak się stało, zwinął pergamin w drobny rulon i szczupłymi, długimi palcami zgrabnie obwiązał go sznurkiem. Wykazała się niedojrzałością, porzucając swoje obowiązki, o których zmianie lub zawieszeniu zapomniała go poinformować. Nie pomyślała, czy nie chciała pomyśleć o tym, jak istotny to mogło mieć wpływ na przebieg badań? Nie odpowiedział jej, nie zamierzał się z nią sprzeczać. Nie zamierzał jej też karcić, nie byli w Wenus, a ona nie była nieposłuszną nierządnicą, która nie spełniała jego zachcianek.
— Tak sądzisz?— spytał za to głucho, unosząc na nią zimne spojrzenie. Nie jej to było osądzać; wiedział, że wytłumaczy się wszystkim. Ale nie potrzebował ani zapewnień, ani usprawiedliwienia. Oczekiwał sukcesów, chciał widzieć efekty. — Skoro jesteś zajęta sprowadzę tu dziewczynę, która się tym zajmie — która, kto będzie miała czas, by zająć się dziećmi. Obwieścił jej krótko i konkretnie. Nie oczekiwał, nie żądał od niej wyjaśnień. Nie rozliczał jej ze spędzonego tu czasu, nie płacił jej za nic — za obecność tutaj też nie zaabsorbowana czymś innym mogła spełniać się gdzie indziej, jakąkolwiek rolę przyjęła w syrenim balecie.
Jej zniknięcie pozwoliło mu uporządkować to, co rozpoczął. Przypadkowo zahaczając mankietami o zakurzony kontuar, starł z niego część kurzu, brudząc przy tym szatę. Pył unosił się wokół, podobnie jak zapach starego drewna, niegdyś palonych tu świec służących nekromancji, a także wszechobecnej staroci. Gwiezdny Prorok się sypał, ale nie potrzebowali czynić tu żadnych inwestycji. Chroniony zaklęciami lokal powinien wystarczyć do czasu skończenia badań.
Kiedy przybyła z dziewczynką był już gotowy. Rozcierał przegub lewej dłoni, przyglądając się spod lekko zmarszczonych brwi na złotowłose, ułomne dziecko, które lgnęło do Deirdre jak do własnej matki. Prowadziła ją z zadziwiającą łatwością, nie zdradzając ani swoich zamiarów, ani nie zdradzając jej zaufania. Na razie. Kiedy podeszła, wyciągnął różdżkę, gotów do reakcji. Ale wypowiedziane przez czarownicę zaklęcie uderzyło w dziewczynkę, która w jednej chwili zgięła się w pół. Była dzieckiem. Tylko dzieckiem, a jej wytrzymałość była niewielka. Wiedział i bez wiedzy Cassandry, że jeśli będą kontynuować, zabiją ją w dwóch ruchach, a na to pozwolić nie mógł. Jej krzyk i płacz sprawił, że wokół powietrze zadrżało, a kilka przedmiotów — pióro, lampa naftowa, atrament, uniosły się w górę. Po chwili namysłu podał jedną fiolkę Deirdre, podszedł do dziewczynki i kucnął przy niej.
— Wypij to — zasugerował cichym, łagodnym tonem, podając jej odkorkowany eliksir osłabiający. Będzie dogorywać na dole, w samotności. — Magia jest okrutna, prawda? To nigdy nie przestanie boleć— mruknął, przyglądając się jej złotym lokom Odgarnął jej włosy z twarzczyczki, a łzy pokryły całą buzię. Skuszona wizją uwolnienia się od bólu wypiła bez słowa. Wtedy odrzucił pustą fiolkę na ziemię i wziął ją na ręce, by znieść na dół, do piwnicy.
Nim wyszedł, przed Deirdre pojawiła się Febe, biegnąca tak, jakby chciała uciec. I zmierzała w stronę drzwi.
— Crucio — wypowiedział, stając u szczytu schodów.
| Przebieg:
1) Julienne - Myocardii dolor; eliksir osłabiający 1 porcja
2) Febe -
Te dzieci były dla niego niczym. Obiektem naukowym, obiektem badań, elementem eksperymentu, który zamierzał przeprowadzić — wpierw z ojcem, którego nieobecność jedynie wzmagała rosnącą od wielu dni frustrację. Ale o te dzieci należało dbac, a on nie miał o tym zielonego pojęcia.
— Moje gratulacje — odpowiedział ciągle tym samym, beznamiętnym tonem, nie podnosząc na nią wzroku. Chciałby rzec, że cieszy się, że znalazła pracę, nowe życie — przelotnie zerknął na noszoną przez nią obrączkę. Nie powiedział nic więcej, kończąc pisać rozpoczęty przed jej przyjściem list. To wiele wyjaśniało; jej nieobecność, ciężar jaki spadł na jego ramiona, odpowiedzialność. Pozwolił, by atrament wysechł, a kiedy tak się stało, zwinął pergamin w drobny rulon i szczupłymi, długimi palcami zgrabnie obwiązał go sznurkiem. Wykazała się niedojrzałością, porzucając swoje obowiązki, o których zmianie lub zawieszeniu zapomniała go poinformować. Nie pomyślała, czy nie chciała pomyśleć o tym, jak istotny to mogło mieć wpływ na przebieg badań? Nie odpowiedział jej, nie zamierzał się z nią sprzeczać. Nie zamierzał jej też karcić, nie byli w Wenus, a ona nie była nieposłuszną nierządnicą, która nie spełniała jego zachcianek.
— Tak sądzisz?— spytał za to głucho, unosząc na nią zimne spojrzenie. Nie jej to było osądzać; wiedział, że wytłumaczy się wszystkim. Ale nie potrzebował ani zapewnień, ani usprawiedliwienia. Oczekiwał sukcesów, chciał widzieć efekty. — Skoro jesteś zajęta sprowadzę tu dziewczynę, która się tym zajmie — która, kto będzie miała czas, by zająć się dziećmi. Obwieścił jej krótko i konkretnie. Nie oczekiwał, nie żądał od niej wyjaśnień. Nie rozliczał jej ze spędzonego tu czasu, nie płacił jej za nic — za obecność tutaj też nie zaabsorbowana czymś innym mogła spełniać się gdzie indziej, jakąkolwiek rolę przyjęła w syrenim balecie.
Jej zniknięcie pozwoliło mu uporządkować to, co rozpoczął. Przypadkowo zahaczając mankietami o zakurzony kontuar, starł z niego część kurzu, brudząc przy tym szatę. Pył unosił się wokół, podobnie jak zapach starego drewna, niegdyś palonych tu świec służących nekromancji, a także wszechobecnej staroci. Gwiezdny Prorok się sypał, ale nie potrzebowali czynić tu żadnych inwestycji. Chroniony zaklęciami lokal powinien wystarczyć do czasu skończenia badań.
Kiedy przybyła z dziewczynką był już gotowy. Rozcierał przegub lewej dłoni, przyglądając się spod lekko zmarszczonych brwi na złotowłose, ułomne dziecko, które lgnęło do Deirdre jak do własnej matki. Prowadziła ją z zadziwiającą łatwością, nie zdradzając ani swoich zamiarów, ani nie zdradzając jej zaufania. Na razie. Kiedy podeszła, wyciągnął różdżkę, gotów do reakcji. Ale wypowiedziane przez czarownicę zaklęcie uderzyło w dziewczynkę, która w jednej chwili zgięła się w pół. Była dzieckiem. Tylko dzieckiem, a jej wytrzymałość była niewielka. Wiedział i bez wiedzy Cassandry, że jeśli będą kontynuować, zabiją ją w dwóch ruchach, a na to pozwolić nie mógł. Jej krzyk i płacz sprawił, że wokół powietrze zadrżało, a kilka przedmiotów — pióro, lampa naftowa, atrament, uniosły się w górę. Po chwili namysłu podał jedną fiolkę Deirdre, podszedł do dziewczynki i kucnął przy niej.
— Wypij to — zasugerował cichym, łagodnym tonem, podając jej odkorkowany eliksir osłabiający. Będzie dogorywać na dole, w samotności. — Magia jest okrutna, prawda? To nigdy nie przestanie boleć— mruknął, przyglądając się jej złotym lokom Odgarnął jej włosy z twarzczyczki, a łzy pokryły całą buzię. Skuszona wizją uwolnienia się od bólu wypiła bez słowa. Wtedy odrzucił pustą fiolkę na ziemię i wziął ją na ręce, by znieść na dół, do piwnicy.
Nim wyszedł, przed Deirdre pojawiła się Febe, biegnąca tak, jakby chciała uciec. I zmierzała w stronę drzwi.
— Crucio — wypowiedział, stając u szczytu schodów.
| Przebieg:
1) Julienne - Myocardii dolor; eliksir osłabiający 1 porcja
2) Febe -
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - DN' :
Instynktownie, podświadomie śledzila staranne ruchy Ramseya, w drobnych gestach finalizacji korespodencji odnajdując więcej treści niż w głuchych słowach, które wypowiadał. Byli do siebie podobni, autystyczni, wycofani, lodowato chłodni - on naprawdę, ona jedynie w pewnych aspektach. Zbudowała wokół siebie mur, wypaloną do gołej ziemi strefę bezpieczeństwa, ale poza najeżonymi od kolców ramami żarzyła się grożąca wybuchem lawa, potężna lawina uczuć i pragnień, masochistyczna pożoga, możliwa do utrzymania w ryzach tylko stoickim wyrachowaniem. Nie zastanawiała się, czy i w Ramseyu płonie podobny ogień; czy to wszystko jest farsą, formą ochrony czy też naturlanym stanem jestestwa. Poniekąd rozumiała jednak Mulcibera - i bawiło ją, jak wielką frustrację wywołuje jego zachowanie, tak podobne do tego, którym charakteryzowała się ona sama.
Uśmiechnęła się promiennie na jego gratulacje - tak łatwiej było udawać, że za moment wcale nie straci tego wszystkiego: pracy, zaufania, luksusów - nie dodając jednak nic więcej. Ani szczegółów dotyczących tego społecznego awansu ani dalszych wyjaśnień swej chwilowej nieobecności. - Tak sądzę - potwierdziła sekundę po tym, gdy te same słowa wypowiedział Ramsey. Brzmiała spokojnie i z pewnością siebie, zdziwiona, jak doskonale udaje opanowaną, pomimo szarpiącej nią wewnątrz rozpaczy. - Na razie bez problemu połączę opiekę nad dziećmi i obowiązki zawodowe - wręcz zadeklamowała, wcale nie czując rozbawienia prawdziwością tych słów. Wątpiła, że sobie poradzi, że przed nią rysuje się jakakolwiek przyszłość. Była ciężarna, była zbędna, była tylko kochanką - nie wątpiła, jak zareaguje Tristan, gdy się dowie; gdy przestanie ukrywać rosnący brzuch odpowiednimi działaniami i zaklęciami; gdy w końcu odważy się stanąć naprzeciwko niego i przekazać mu dobrą nowinę. Straci wszystko, jej nowo odzyskane życie rozsypie się w proch - ale nie mogła się na tym skupiać, inaczej skuliłaby się na podłodze w pozycji embrionalnej, kwiląc głośniej od torturowanych dzieci.
Spazmatyczny szloch i bolesne jęki Julienne uspokoiły ją, ukoiły; stała przed dziewczynką pewnie, powoli opuszczając różdżkę. Czarnomagiczna klątwa była potężna, czuła jej moc drżącą jeszcze w fioletowym drewnie zitanu. Jasnowłosa posłusznie wychłeptała podany jej przez Ramseya eliksir - Deirdre obserwowała ją z satysfakcją, ale i nienasyceniem. To było za mało, za mało bólu przelanego w ciało niewinnego dziecka, za mało cierpienia. Zawsze pragnęła więcej, a teraz, gdy organizm nabrzmiał od obecności pasożyta, łaknęła bodźców jeszcze bardziej niż wcześniej. Zignorowała fruwające przedmioty oraz słodkie, na swój sposób filozoficzne słowa Ramseya - śledziła go wzrokiem, gdy podnosił nieprzytomną dziewczynkę i stawał na szczycie schodów, prowadzących do piwnicy. Ruszyła za nim z lekkim opóźnieniem, stając w korytarzu akurat w momencie, gdy Mulciber osunął się na ziemię równie nieprzytomny, co trzymana w rękach lady Avery. Obydwoje opadli na posadzkę z głuchym łoskotem, ale Deirdre skupiła się raczej na uciekającej w stronę drzwi Febe. Mericourt westchnęłą cicho, cóż za naiwne, głupie dziecko - oczywiście, że drzwi były zamknięte. Pogładziła ciemne włosy dziewczyny, ponownie prowadząc ją ku schodom, uspokajającymi szeptami wpływając na roztrzaskaną psychikę stęsknionej za rodziną Valhakis, a następnie - mało delikatnie - zsunęła Julienne z podestu schodów na dół, nie dbają o to, że złotowłosa poobija się o stopnie. Gdy dzieci znalazły się za drzwiami piwnicy, zamknęła je dokładnie, przyglądając się leżącemu pod jej stopami Ramseyowi. Cóż, przynajmniej nie próbował wzbudzić w niej jeszcze większych wyrzutów sumienia - właściwie wyglądał całkiem spokojnie i niewinnie, taki blady, leżący na drewnianej podłodze bez ruchu. Obcasem buta naprawdę delikatnie szturchnęła jego ramię, by upewnić się, że nie wraca do świadomości, po czym mocniej opatuliła się peleryną i skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. Musiała sprowadzić tu Cassandrę - na szczęście lecznica znajdowała się zaledwie kilka kroków stąd.
| ztx2
Uśmiechnęła się promiennie na jego gratulacje - tak łatwiej było udawać, że za moment wcale nie straci tego wszystkiego: pracy, zaufania, luksusów - nie dodając jednak nic więcej. Ani szczegółów dotyczących tego społecznego awansu ani dalszych wyjaśnień swej chwilowej nieobecności. - Tak sądzę - potwierdziła sekundę po tym, gdy te same słowa wypowiedział Ramsey. Brzmiała spokojnie i z pewnością siebie, zdziwiona, jak doskonale udaje opanowaną, pomimo szarpiącej nią wewnątrz rozpaczy. - Na razie bez problemu połączę opiekę nad dziećmi i obowiązki zawodowe - wręcz zadeklamowała, wcale nie czując rozbawienia prawdziwością tych słów. Wątpiła, że sobie poradzi, że przed nią rysuje się jakakolwiek przyszłość. Była ciężarna, była zbędna, była tylko kochanką - nie wątpiła, jak zareaguje Tristan, gdy się dowie; gdy przestanie ukrywać rosnący brzuch odpowiednimi działaniami i zaklęciami; gdy w końcu odważy się stanąć naprzeciwko niego i przekazać mu dobrą nowinę. Straci wszystko, jej nowo odzyskane życie rozsypie się w proch - ale nie mogła się na tym skupiać, inaczej skuliłaby się na podłodze w pozycji embrionalnej, kwiląc głośniej od torturowanych dzieci.
Spazmatyczny szloch i bolesne jęki Julienne uspokoiły ją, ukoiły; stała przed dziewczynką pewnie, powoli opuszczając różdżkę. Czarnomagiczna klątwa była potężna, czuła jej moc drżącą jeszcze w fioletowym drewnie zitanu. Jasnowłosa posłusznie wychłeptała podany jej przez Ramseya eliksir - Deirdre obserwowała ją z satysfakcją, ale i nienasyceniem. To było za mało, za mało bólu przelanego w ciało niewinnego dziecka, za mało cierpienia. Zawsze pragnęła więcej, a teraz, gdy organizm nabrzmiał od obecności pasożyta, łaknęła bodźców jeszcze bardziej niż wcześniej. Zignorowała fruwające przedmioty oraz słodkie, na swój sposób filozoficzne słowa Ramseya - śledziła go wzrokiem, gdy podnosił nieprzytomną dziewczynkę i stawał na szczycie schodów, prowadzących do piwnicy. Ruszyła za nim z lekkim opóźnieniem, stając w korytarzu akurat w momencie, gdy Mulciber osunął się na ziemię równie nieprzytomny, co trzymana w rękach lady Avery. Obydwoje opadli na posadzkę z głuchym łoskotem, ale Deirdre skupiła się raczej na uciekającej w stronę drzwi Febe. Mericourt westchnęłą cicho, cóż za naiwne, głupie dziecko - oczywiście, że drzwi były zamknięte. Pogładziła ciemne włosy dziewczyny, ponownie prowadząc ją ku schodom, uspokajającymi szeptami wpływając na roztrzaskaną psychikę stęsknionej za rodziną Valhakis, a następnie - mało delikatnie - zsunęła Julienne z podestu schodów na dół, nie dbają o to, że złotowłosa poobija się o stopnie. Gdy dzieci znalazły się za drzwiami piwnicy, zamknęła je dokładnie, przyglądając się leżącemu pod jej stopami Ramseyowi. Cóż, przynajmniej nie próbował wzbudzić w niej jeszcze większych wyrzutów sumienia - właściwie wyglądał całkiem spokojnie i niewinnie, taki blady, leżący na drewnianej podłodze bez ruchu. Obcasem buta naprawdę delikatnie szturchnęła jego ramię, by upewnić się, że nie wraca do świadomości, po czym mocniej opatuliła się peleryną i skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. Musiała sprowadzić tu Cassandrę - na szczęście lecznica znajdowała się zaledwie kilka kroków stąd.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Noc była długa, nie zmrużył w jej trakcie oka ani na chwilę. Myślał długo i myślał wiele, w swoich rozważaniach odbijając się od dwóch, trzech tematów, które zaprzątały mu głowę. A mącił je zapach miodu, szałwii i czegoś jeszcze. I teraz nie lubił dzieci jeszcze bardziej, zmęczony, rozdrażniony brakiem snu, oddalającym się widmem sukcesu i natłokiem pracy, jaki musiał nagle włożyć w coś, co początkowo wydawało mu się zupełnie proste. Od świtu więc przeglądał okazałą bibliotekę, która obejmowała większą część jego mieszkania. Wyciągał z niej książka po książce, przeglądając tytuły i dzieląc je na te, które mogły pozostać i na te, które powinien zabrać. Nie zamierzał się narażać niepotrzebnie, zwiększać prawdopodobieństwa procesu, wystawiać się aurorom na srebrnej tacy, gotów do przyrządzenia i spożycia. Jeśli chcieli go pożreć, musieli się namęczyć, a on stanie się nie tylko powodem wzdęć, ale i wyjątkowej niestrawności.
Gdy drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a stężałe powietrze Gwiezdnego Proroka zmieszało się z tym nieco świeższym, choć wcale nie przyjemniej pachnącym, znieruchomiał na moment. Nasłuchując, oddychając głęboko, nie czyniąc zbędnych ruchów.
— Nikt cię nie śledził? — spytał na dzień dobry. Do tej pory nigdy nie pytał, nie było takiej potrzeby. Nie panoszył się po Alei Śmietelnego Nokturnu jak panisko, chociaż był pewien swej siły, swej potęgi i tego, że był jednym z najsilniejszych, którzy w tych czasach przemykali w cieniu budynków. Nie brak pewności, a rozsądna przezorność spychała jego szczupłą, wręcz śliską sylwetkę pod mury kamienic, przy których się przechadzał, spod głębokiego kaptura obserwując otoczenie. Teraz sytuacja uległa zmianie — widział, że może być pod obserwacją. Nie tylko Zakonu Feniksa, w którego skład wchodził przynajmniej jeden metamorfomag (który powinien już od dawna nie żyć), ale i aurorów, którzy wraz ze wzrostem uprawnień nadanych przez byłego Ministra Magii Harolda Longbottoma w końcu wzięli się do pracy. I postanowili w końcu dobrać się do niego. Po tylu latach bezskutecznych prób depczącego mu po piętach Foxa w końcu wszczęto przeciwko niemu śledztwo. A to znaczyło, że musieli mieć coś; być może coś niewielkiego. Inaczej niezwłocznie stanęliby przed nim, by zamknąć go w Tower. Kierowali się więc poszlakami, dowodami, które były marne i łatwe do podważenia. Szukali wciąż, węszyli — i czekali na jego błąd. Musiał być ostrożny. Zwalniając go z pracy stracili przewagę przez zaskoczenie.
Odwrócił się na nią przez ramię, spoglądając na nią spojrzeniem szarych oczu dość przelotnie, tym razem nie przyglądając jej się tak, jak poprzedniego dnia. Kucał na ziemi, przy średniej wielkości kufrze. I choć wyglądał na stary, przykurzony i bardzo kruchy — był dobrze zabezpieczony. I wbrew temu, co było widoczne na pierwszy rzut oka, bardzo pojemny. Mieścił w sobie już wiele czarnomagicznych tomów, które zabrał tego ranka z domu, a także wszystkich przedmiotów, bez których jego mieszkanie wyglądało na częściowo splądrowane przez złodziejaszków.
Dłonią właśnie przecierał jedną z ksiąg. Jej skórzana oprawa wskazywała na zużycie, a wystające karty były nieco pożółkłe. Nie otworzył jej — zapięta na dwie metalowe klamry miała taka pozostać. Najczarniejsze Zakamarki Magii, głosiły pozłacane litery, na bordowej wygarbowanej skórze. Dawniej wyjątkowo często zaglądał do opasłego tomu obejmującego szereg wyjątkowych czarnomagicznych uroków spisanych przez Godelota. Wielkiego średniowiecznego czarnoksiężnika. Tuż obok kufra stał przysłonięty szarym płótnem chudy, strzelisty przedmiot.
—Będę musiał prosić cię o przysługę — podjął, nie odwracając się do niej. Jeszcze nie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Poprzednie spotkanie w Gwiezdnym Proroku zakończyło się dość gwałtownie, co jednak w ogóle nie wpłynęło na dalsze plany Deirdre. Zamierzała pojawiać się w ich wesołym przedszkolu tak długo, jak będzie to potrzebne, powoli przywykła do przykrych niespodzianek serwowanych przez podopiecznych. Zazwyczaj ich ofiarą padał Ramsey, widocznie kumulujący w sobie energię, której wystraszone dzieci wręcz nie znosiły, podświadomie odpłacając za cierpienia z anomalijną nawiązką. Być może było to dzieło przypadku, być może ona sama stała się dla nich zbyt bliska, by padać ofiarą niespodziewanych wybuchów magii, a być może najgorsze czaiło się gdzieś w niedalekiej przyszłości.
Właściwie co do tego ostatniego zyskała niemalże stuprocentową pewność, ale nie zamierzała się tym zajmować. Uciekała do Gwiezdnego Proroka od własnych myśli, woląc ryzyko i trudy koegzystencji z tykającymi, magicznymi Bombardami niż próby okiełznania własnych problemów. Zjawiła się więc na Nokturnie bardzo wcześnie, spodziewając się, że i Mulciber bez zbędnej zwłoki ponownie rozpocznie ich przyjemną zabawę w wychowanie.
Dziś nie pisał listu a...pakował się? Deirdre przystanęła w progu głównego pomieszczenia, dalej spowita szeroką, miękko układającą się peleryną. Ramsey kucał przy wyglądającym na wiekowy kufrze; wypełniona po brzegi skrzynia wydawała się taką podróżną, specjalnie zaczarowaną, by być pojemną i jednocześnie lekką. W pierwszej chwili pomyślała, że Mulciber zorganizował im pomoce naukowe, zdobył wyjątkowe księgi - i ucieszyła się, szczerze, po raz pierwszy od wielu szarych, ciężkich dni wewnętrznej batalii. - Nie, zmaterializowałam się w niedalekim zaułku - odpowiedziała odruchowo, zmniejszając dzielącą ich odległość, by przyjrzeć się poczynaniom Mulcibera. Wcale nie wyglądał na dużo bledszego niż zazwyczaj, nie martwiła się też o to, czy Cassandra zdołała poskładać go w całość po ostatniej konfrontacji z Julienne. - Wybierasz się gdzieś? - spytała zamiast troski o jego zdrowie, przystając tuż obok niego. Górowała nad nim, mogła spokojnie spojrzeć w dół i odczytać tytuł księgi. Interesujący, nęcący, choć wydawało się, że miała kiedyś ten egzemplarz w swoich rękach. Wyjeżdżał? W sprawie Rycerzy Walpurgii? A może naprawdę wpadł na pomysł zorganizowania tutaj pełnej inspiracji biblioteczki? Powstrzymała wątpliwości, nieśpiesznie zsuwając z palców rękawiczki, tym razem z pokrytej łuskami skóry. Przyglądała mu się pytająco, spokojnie, czekając na dalszy ciąg prośby - niespodziewanej, ale z góry zaakceptowanej, o czym nie musiał przecież wiedzieć. Dla drugiego śmierciożercy zrobiłaby wszystko, co w jej mocy - czekała więc na treść tej przysługi. - Imponująca kolekcja - dodała, była pod wrażeniem zgromadzenia tylu cennych woluminów. Sama miała z nimi kontakt, ale nigdy nie posiadała ich na własność: właściwie jej materialne dobra ograniczały się do kilku przedmiotów osobistych, poza tym nie posiadała nic. Odkąd otrzymała koszmarną nowinę, boleśnie zdała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie miała nic.
Właściwie co do tego ostatniego zyskała niemalże stuprocentową pewność, ale nie zamierzała się tym zajmować. Uciekała do Gwiezdnego Proroka od własnych myśli, woląc ryzyko i trudy koegzystencji z tykającymi, magicznymi Bombardami niż próby okiełznania własnych problemów. Zjawiła się więc na Nokturnie bardzo wcześnie, spodziewając się, że i Mulciber bez zbędnej zwłoki ponownie rozpocznie ich przyjemną zabawę w wychowanie.
Dziś nie pisał listu a...pakował się? Deirdre przystanęła w progu głównego pomieszczenia, dalej spowita szeroką, miękko układającą się peleryną. Ramsey kucał przy wyglądającym na wiekowy kufrze; wypełniona po brzegi skrzynia wydawała się taką podróżną, specjalnie zaczarowaną, by być pojemną i jednocześnie lekką. W pierwszej chwili pomyślała, że Mulciber zorganizował im pomoce naukowe, zdobył wyjątkowe księgi - i ucieszyła się, szczerze, po raz pierwszy od wielu szarych, ciężkich dni wewnętrznej batalii. - Nie, zmaterializowałam się w niedalekim zaułku - odpowiedziała odruchowo, zmniejszając dzielącą ich odległość, by przyjrzeć się poczynaniom Mulcibera. Wcale nie wyglądał na dużo bledszego niż zazwyczaj, nie martwiła się też o to, czy Cassandra zdołała poskładać go w całość po ostatniej konfrontacji z Julienne. - Wybierasz się gdzieś? - spytała zamiast troski o jego zdrowie, przystając tuż obok niego. Górowała nad nim, mogła spokojnie spojrzeć w dół i odczytać tytuł księgi. Interesujący, nęcący, choć wydawało się, że miała kiedyś ten egzemplarz w swoich rękach. Wyjeżdżał? W sprawie Rycerzy Walpurgii? A może naprawdę wpadł na pomysł zorganizowania tutaj pełnej inspiracji biblioteczki? Powstrzymała wątpliwości, nieśpiesznie zsuwając z palców rękawiczki, tym razem z pokrytej łuskami skóry. Przyglądała mu się pytająco, spokojnie, czekając na dalszy ciąg prośby - niespodziewanej, ale z góry zaakceptowanej, o czym nie musiał przecież wiedzieć. Dla drugiego śmierciożercy zrobiłaby wszystko, co w jej mocy - czekała więc na treść tej przysługi. - Imponująca kolekcja - dodała, była pod wrażeniem zgromadzenia tylu cennych woluminów. Sama miała z nimi kontakt, ale nigdy nie posiadała ich na własność: właściwie jej materialne dobra ograniczały się do kilku przedmiotów osobistych, poza tym nie posiadała nic. Odkąd otrzymała koszmarną nowinę, boleśnie zdała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie miała nic.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dni nie miały ani świtów, ani zmierzchów. Zlewały się w jedność. Dzień przypominał noc, a noc wyglądała jak dzień. Godziny przestały mieć nadrzędne znaczenie, czas rozmywał się, tracił znaczenie. Nie wiedział, jak długo tu tkwił, jak wiele czasu spędził w Gwiezdnym Proroku przeglądając po raz kolejny księgi i przedmioty zabrane ze swojego mieszkania. Nie przypominał sobie smaku ognistej whisky, ale wciąż miał w ustach smak tytoniu i słodkiej herbaty z cytryną. Na dźwięk jej głosu, w odpowiedzi na jej słowa pokiwał głową odruchowo, beznamiętnie, nie odrywając się od wykonywanych wcześniej czynności. Palcami gładził wyjątkowe oprawy, wykaligrafowane słowa, klamry, ostre jak brzytwa karty. Z czułością, choć jego pusty wzrok nie zatrzymywał się na niczym konkretnym.
— Nie — odezwał się po chwili, ułożywszy ostatnią księgę w kufrze. Powoli podniósł się na kolanach, by sięgnąć po wieko i leniwie przymknął skrzynię, zapinając ją na na zamek i kłódkę. Przekręcił w niej klucz, a potem wstał, otrzepując z kolan kurz, który zgromadził się na czarnych spodniach. Obracał go chwilę w dłoniach, nim odwrócił się do niej ze spojrzeniem kogoś, kto miał wobec niej wielkie plany. Plany, o których jeszcze nie wiedziała. Wręczył go jej w krótkim i szybko zarysowanym geście, zatrzymując wzrok na jej czarnych, głębokich jak największe otchłanie oczach.
— To moje zbiory dotyczące czarnej magii. Chciałbym, żebyś je przechowała przez pewien czas. Wiem, że tam, gdzie mieszkasz miejsca jest pod dostatkiem, a jedna skrzynia nie uczyni nikomu żadnej różnicy. Te zbiory są wartościowe — napomknął mimochodem. Na niektóre z nich wydawał swe ostatnie galeony, rezygnując przy tym z chleba i masła, nie wspominając już o jedzeniu bardziej wykwintnym. — W środku są też eliksiry. Jeśli będą ci potrzebne, weź je. I ingrediencje. Chciałbym, abyś przekazała je Cassandrze, przydadzą jej się. I zwierciadło — dzieło jego życia. Dzieło, które stworzył z niczego. Pełne magii, pełne niepewności i lęku. Lustro w wyjątkowej, zdobionej przez samych Parkinsonów ramie. Spojrzał na przedmiot stojący obok kufra; przysłonięty materiałem, okryty nim przed światem. Pamiętał jej zainteresowanie. Zaintrygowanie rosnące w szmaragdowych oczach. I myślał o tym, że chciałby to ujrzeć raz jeszcze. Ale nie mógł. Obiecał jej to. — Będzie wiedziała, jak zrobić z niego użytek — Jeszcze do niedawna nie chciała patrzeć w przyszłość. Wizje, które ją nachodziły były bolesne i straszne. Ale już patrzyła raz w zwierciadło. Znała jego moc, znała możliwości — mogła je wykorzystać do własnych celów przez przez pewien czas. Mogła uczyć swoją córkę. — To tymczasowe — upewnił ją, odwracając się jeszcze na nią przez ramię. Spodziewał się gości. Jeśli miało toczyć się śledztwo przeciwko niemu, jego mieszkanie z pewnością zostanie przeszukane bardzo dokładnie. Nie mogło w nim być nic, czego nie chciał utracić. — Mogłabyś to dla mnie zrobić?— spytał. Niepotrzebnie, wiedział, że nie; wiedział, że polecenie i rozkaz wykonałaby bez kręcenia nosem. Ale nim zamierzał uciec do twardych i ostatecznych środków, zamierzał usłyszeć jej odpowiedź, nie podyktowaną przymusem. — Mam aurorów na karku.
Wolnym krokiem ruszył do piwnicy. Różdżkę trzymał w pogotowiu, zaciskał na niej palce, kiedy schodził w dół, wypatrując małej dziewczynki. Siedziała przy schodach; nie czekał więc na nic, nie chciał by mu uciekła, próbowała się wyrwać. Tym razem złapał Febe za włosy i pociągnął w swoją stronę. I wciągnął, wytargał ją brutalnie ją po schodach; bezwładną jak worek kamieni wtaszczył po drewnianych stopniach. Jej małe rączki zaciskały się na jego nadgarstku.
| Przekazuję Deirdre:
Eliksiry:
- Czuwający strażnik (2 porcje, stat. 26) [od Eir]
- Smoczy eliksir (2 porcje, stat. 20) [od Quentina]
- Veritaserum (2 porcje, stat. 20, moc +5) [od Quentina]
- Eliksir wielosokowy
- Eliksir osłabiający (1 porcje, stat. 31) [od Eir]
- Eliksir Volubilis (1 porcja, stat. 21) [od Valerija]
- Agonia (1 porcja, stat. 40, moc +5)
- Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 40)
- Eliksir grozy (1 porcja, st. 20)
Ingrediencje:
czułki szczuroszczeta, włosie buchorożca, odłamki spadającej gwiazdy
Przedmioty:
- Zwierciadło przeznaczenia (+5 do wywoływania wizji)
— Nie — odezwał się po chwili, ułożywszy ostatnią księgę w kufrze. Powoli podniósł się na kolanach, by sięgnąć po wieko i leniwie przymknął skrzynię, zapinając ją na na zamek i kłódkę. Przekręcił w niej klucz, a potem wstał, otrzepując z kolan kurz, który zgromadził się na czarnych spodniach. Obracał go chwilę w dłoniach, nim odwrócił się do niej ze spojrzeniem kogoś, kto miał wobec niej wielkie plany. Plany, o których jeszcze nie wiedziała. Wręczył go jej w krótkim i szybko zarysowanym geście, zatrzymując wzrok na jej czarnych, głębokich jak największe otchłanie oczach.
— To moje zbiory dotyczące czarnej magii. Chciałbym, żebyś je przechowała przez pewien czas. Wiem, że tam, gdzie mieszkasz miejsca jest pod dostatkiem, a jedna skrzynia nie uczyni nikomu żadnej różnicy. Te zbiory są wartościowe — napomknął mimochodem. Na niektóre z nich wydawał swe ostatnie galeony, rezygnując przy tym z chleba i masła, nie wspominając już o jedzeniu bardziej wykwintnym. — W środku są też eliksiry. Jeśli będą ci potrzebne, weź je. I ingrediencje. Chciałbym, abyś przekazała je Cassandrze, przydadzą jej się. I zwierciadło — dzieło jego życia. Dzieło, które stworzył z niczego. Pełne magii, pełne niepewności i lęku. Lustro w wyjątkowej, zdobionej przez samych Parkinsonów ramie. Spojrzał na przedmiot stojący obok kufra; przysłonięty materiałem, okryty nim przed światem. Pamiętał jej zainteresowanie. Zaintrygowanie rosnące w szmaragdowych oczach. I myślał o tym, że chciałby to ujrzeć raz jeszcze. Ale nie mógł. Obiecał jej to. — Będzie wiedziała, jak zrobić z niego użytek — Jeszcze do niedawna nie chciała patrzeć w przyszłość. Wizje, które ją nachodziły były bolesne i straszne. Ale już patrzyła raz w zwierciadło. Znała jego moc, znała możliwości — mogła je wykorzystać do własnych celów przez przez pewien czas. Mogła uczyć swoją córkę. — To tymczasowe — upewnił ją, odwracając się jeszcze na nią przez ramię. Spodziewał się gości. Jeśli miało toczyć się śledztwo przeciwko niemu, jego mieszkanie z pewnością zostanie przeszukane bardzo dokładnie. Nie mogło w nim być nic, czego nie chciał utracić. — Mogłabyś to dla mnie zrobić?— spytał. Niepotrzebnie, wiedział, że nie; wiedział, że polecenie i rozkaz wykonałaby bez kręcenia nosem. Ale nim zamierzał uciec do twardych i ostatecznych środków, zamierzał usłyszeć jej odpowiedź, nie podyktowaną przymusem. — Mam aurorów na karku.
Wolnym krokiem ruszył do piwnicy. Różdżkę trzymał w pogotowiu, zaciskał na niej palce, kiedy schodził w dół, wypatrując małej dziewczynki. Siedziała przy schodach; nie czekał więc na nic, nie chciał by mu uciekła, próbowała się wyrwać. Tym razem złapał Febe za włosy i pociągnął w swoją stronę. I wciągnął, wytargał ją brutalnie ją po schodach; bezwładną jak worek kamieni wtaszczył po drewnianych stopniach. Jej małe rączki zaciskały się na jego nadgarstku.
| Przekazuję Deirdre:
Eliksiry:
- Czuwający strażnik (2 porcje, stat. 26) [od Eir]
- Smoczy eliksir (2 porcje, stat. 20) [od Quentina]
- Veritaserum (2 porcje, stat. 20, moc +5) [od Quentina]
- Eliksir wielosokowy
- Eliksir osłabiający (1 porcje, stat. 31) [od Eir]
- Eliksir Volubilis (1 porcja, stat. 21) [od Valerija]
- Agonia (1 porcja, stat. 40, moc +5)
- Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 40)
- Eliksir grozy (1 porcja, st. 20)
Ingrediencje:
czułki szczuroszczeta, włosie buchorożca, odłamki spadającej gwiazdy
Przedmioty:
- Zwierciadło przeznaczenia (+5 do wywoływania wizji)
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Z księgami obchodził się delikatniej niż z ludźmi - to pierwsze rzuciło się jej w oczy, gdy z góry obserwowała męskie dłonie, powoli sunące po obłożonych w czarną, lśniącą skórę oprawach. Złote lub krwawe zgłoski, którymi podpisano woluminy, zdawały się jaśnieć niepokojącą łuną w półmrou pomieszczenia, przyciągając wzrok, fascynując, otwierając zamarznięte do szpiku kości serca. Sama doskonale zdawała sobie sprawę z czarnomagicznego uroku, padła przecież jego ofiarą, podatna, wrażliwa, wręcz zakochana w tym, co wyczytywała z podobnych ksiąg i co później przemieniała w słowo inkantacji, w życie - własne, budowane kosztem tych, których pozbawiała ostatniego tchnienia. Rozumiała pełną grozy łagodność i troskę, jakie Ramsey okazywał księgozbiorowi.
Gdy wstał, względnie równając się z nią wzrostem, spojrzała na niego, ze spokojem wysłuchując wyczerpującej odpowiedzi. A więc nie wyjeżdżał a kufer miał trafić w jej ręce, do Białej Willi. Czarne, długie rzęsy nawet na moment nie przykryły równie ciemnych oczu, nie okazała zaskoczenia, kiwnęła po prostu głową. Ta przysługa nie wymagała od niej żadnych wyjątkowych środków; miał rację, w nowym domu nie brakowało miejsca, mogłaby przechować tam setkę podobnych skrzyń, pewna, że będą bezpieczne. Nikt niepowołany nie trafiłby na Wyspę Sheppey, nikt też - pomijając Tristana, jego siostry, Cassandrę i Eir - nie miał pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się luksusowa willa. - Nic nie zagrozi tam twojej własności - odparła po prostu; Rosier nałożył na dom wiele zaklęć ochronnych a anonimowość, zapewniona temu przybytkowi, gwarantowała brak niespodziewanych gości, nawet tych pochodzących z Ministerstwa. - Dlaczego sam nie przekażesz jej eliksirów i zwierciadła? - spytała wprost, bez wścibskości, gdy wspomniał o Vablatsky. Nie do końca wiedziała, co zadziało się pomiędzy tą dwójką i właściwie nie potrzebowała takich szczegółow. Gdyby Cass poprosiła o wsparcie, na pewno by go udzieliła, na razie jednak zachowywała przyjacielski dystans. Wobec obydwojga zaangażowanych. - Skrzynia może tam zostać tak długo, jak tylko chcesz - poinformowała, nie stanowiło to dla niej żadnego problemu. Odwróciła się za Mulciberem, ignorując drżące podszepty, nakazujące racjonalniejsze określenie czasu - tak długo, jak ja tam zostanę. Nie potrafiła wyobrazić sobie reakcji Tristana, wypowiedzenie swego niepokoju na głos byłoby dla niej zbyt trudne. Ciągle nie do końca wierzyła w to, co się stało.
Z krótkiego zamyślenia wyrwało ją wspomnienie aurorów - zmarszczyła brwi. - Zaczynają działać? - spytała, chcąc dowiedzieć się więcej - jeśli wpadli na trop Mulcibera, mogli wziąć się do działania także i w innych aspektach, zagrażających im wszystkim. Robili to nieudolnie i ślamazarnie, nie martwiła się ani o Ramseya ani o siebie, ale chciała wiedzieć jak najwięcej o ewentualnym zagrożeniu. Mogli o tym porozmawiać w najmilszych okolicznościach, troskliwie opiekując się dziećmi.
Mimowolnie drgnęła, gdy zobaczyła powracającego z piwnicy Ramseya, ciągnącego za włosy Febe, dziewczynkę najstarszą, najbardziej przypominającą człowieka, kobietę, jaką nigdy nie będzie mieć szansy się stać. Wspomnienia z Wenus wracały do niej ostatnio ze zdwojoną siłą, stała się żałośnie tkliwa, a koszmary przybrały na bolesnej intensywności - niemalże czuła, jak jej własne, czarne włosy są oplatanę wokół męskiej pięści, jak się napinają, szarpią, a ciało szoruje po podłodze. Twarz Deirdre pozostała jednak obojętna, jedynie spojrzenie mogło zdradzić budzący się wewnątrz dyskomfort. Paradoksalnie pozwalający skupić się na rozpoczęciu tortur, na cierpieniu, jakim zamierzała obdarzyć półleżącą na środku pomieszczenia Febe. Mericourt uniosła różdżkę i wycelowała nią w klatkę piersiową brunetki. - Myocardii dolor - zainkantowała sucho i chłodno, chcąc przelać własny niepokój i lęk w moc; pozbyć się ich za pomocą wiązki czarnomagicznej klątwy.
Gdy wstał, względnie równając się z nią wzrostem, spojrzała na niego, ze spokojem wysłuchując wyczerpującej odpowiedzi. A więc nie wyjeżdżał a kufer miał trafić w jej ręce, do Białej Willi. Czarne, długie rzęsy nawet na moment nie przykryły równie ciemnych oczu, nie okazała zaskoczenia, kiwnęła po prostu głową. Ta przysługa nie wymagała od niej żadnych wyjątkowych środków; miał rację, w nowym domu nie brakowało miejsca, mogłaby przechować tam setkę podobnych skrzyń, pewna, że będą bezpieczne. Nikt niepowołany nie trafiłby na Wyspę Sheppey, nikt też - pomijając Tristana, jego siostry, Cassandrę i Eir - nie miał pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się luksusowa willa. - Nic nie zagrozi tam twojej własności - odparła po prostu; Rosier nałożył na dom wiele zaklęć ochronnych a anonimowość, zapewniona temu przybytkowi, gwarantowała brak niespodziewanych gości, nawet tych pochodzących z Ministerstwa. - Dlaczego sam nie przekażesz jej eliksirów i zwierciadła? - spytała wprost, bez wścibskości, gdy wspomniał o Vablatsky. Nie do końca wiedziała, co zadziało się pomiędzy tą dwójką i właściwie nie potrzebowała takich szczegółow. Gdyby Cass poprosiła o wsparcie, na pewno by go udzieliła, na razie jednak zachowywała przyjacielski dystans. Wobec obydwojga zaangażowanych. - Skrzynia może tam zostać tak długo, jak tylko chcesz - poinformowała, nie stanowiło to dla niej żadnego problemu. Odwróciła się za Mulciberem, ignorując drżące podszepty, nakazujące racjonalniejsze określenie czasu - tak długo, jak ja tam zostanę. Nie potrafiła wyobrazić sobie reakcji Tristana, wypowiedzenie swego niepokoju na głos byłoby dla niej zbyt trudne. Ciągle nie do końca wierzyła w to, co się stało.
Z krótkiego zamyślenia wyrwało ją wspomnienie aurorów - zmarszczyła brwi. - Zaczynają działać? - spytała, chcąc dowiedzieć się więcej - jeśli wpadli na trop Mulcibera, mogli wziąć się do działania także i w innych aspektach, zagrażających im wszystkim. Robili to nieudolnie i ślamazarnie, nie martwiła się ani o Ramseya ani o siebie, ale chciała wiedzieć jak najwięcej o ewentualnym zagrożeniu. Mogli o tym porozmawiać w najmilszych okolicznościach, troskliwie opiekując się dziećmi.
Mimowolnie drgnęła, gdy zobaczyła powracającego z piwnicy Ramseya, ciągnącego za włosy Febe, dziewczynkę najstarszą, najbardziej przypominającą człowieka, kobietę, jaką nigdy nie będzie mieć szansy się stać. Wspomnienia z Wenus wracały do niej ostatnio ze zdwojoną siłą, stała się żałośnie tkliwa, a koszmary przybrały na bolesnej intensywności - niemalże czuła, jak jej własne, czarne włosy są oplatanę wokół męskiej pięści, jak się napinają, szarpią, a ciało szoruje po podłodze. Twarz Deirdre pozostała jednak obojętna, jedynie spojrzenie mogło zdradzić budzący się wewnątrz dyskomfort. Paradoksalnie pozwalający skupić się na rozpoczęciu tortur, na cierpieniu, jakim zamierzała obdarzyć półleżącą na środku pomieszczenia Febe. Mericourt uniosła różdżkę i wycelowała nią w klatkę piersiową brunetki. - Myocardii dolor - zainkantowała sucho i chłodno, chcąc przelać własny niepokój i lęk w moc; pozbyć się ich za pomocą wiązki czarnomagicznej klątwy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gwiezdny Prorok
Szybka odpowiedź