Wydarzenia


Ekipa forum
Merilda Ollivander
AutorWiadomość
Merilda Ollivander [odnośnik]18.02.18 1:35

Merilda Proserpine Ollivander

Data urodzenia: 19-06-29
Nazwisko matki: Greengrass
Miejsce zamieszkania: Silverdale, Lancashire
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: arystokratka, teoretyk różdżkarstwa
Wzrost: 172cm
Waga: 62kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: popiel
Znaki szczególne: drobne pieprzyki na policzku i obojczyku, szczupła, wyprostowana sylwetka, nienaganny wygląd i strój- nawet po opuszczeniu pracowni, ślady po klątwie Ondyny starannie skrywane pod warstwami ubrań


I'm nobody! Who are you?
Are you nobody, too?
Then there's a pair of us -don't tell!
They'd banish us, you know.

How dreary to be somebody!
How public, like a frog
To tell your name the livelong day
To an admiring bog!

Lato powoli chyliło się ku końcowi, a widziane zza szyby skarpy łąki, wciąż wydawały się takie same. Wieczorami zlatywały się na nie żurawie, jednak nad ranem, widziałam tu jedynie kilka żerujących saren. Mimo, że ze snu zwykle budziły mnie właśnie ptaki.
Wiosną jaskółki, znalazły szczelinę w dachu, tuż powyżej mojego okna. Od tego momentu codziennie słyszałam ich głosy, obserwowałam jak dbają o to co ukryły w swoim gniazdku. A potem nadsłuchiwałam dźwięków, wydawanych przez ptaszki, które w końcu wykłuły się z jajeczek. Widziałam ich pierwsze próby lotu, nie wszystkie udane. Mimo to, za parę miesięcy już ich tu nie będzie. Zazdroszczę im tego, że nauczyły się wszystkiego czego potrzebowały, by w końcu się stąd wydostać. Odlecieć w lepsze miejsce. Tymczasem ja całymi dniami mogę jedynie wylegiwać się w łóżku. Stało się moim więzieniem, ukrytym pod postacią aksamitnych pościeli i poduszek. Kilka razy dziennie, w pokoju pojawia się ktoś, by sprawdzić czy niczego mi nie brakuje, czasem przez całą dobę nie odstępuje mnie, któraś z moich guwernantek czy pielęgniarek. Ciągle padają te same pytania, czy czegoś sobie panienka życzy? A jedynym czego mogłabym chcieć, to to czego, nikt z nich nie potrafił mi wtedy dać. Pragnęłam stać się częścią tego, co nieustannie obserwowałam przez okno. W końcu znaleźć się na świeżym powietrzu. I doskonale wiedziałam, jakby się to dla mnie skończyło. Nawet pomimo tego, że miałam wtedy zaledwie osiem lat. Za każdym razem, gdy tylko wstawałam z łóżka, wciąż potarzało się dokładnie to samo. Najprostszym rozwiązaniem wydawało się przykucie mnie do sterty poduszek. Zero aktywności fizycznych czy jakichkolwiek innych w ogóle. Unikanie emocjonujących sytuacji. Oraz pięć inhalacji dziennie. Wszystko to w nadziei na to, że uda się w ten sposób przechytrzyć Klątwę Ondyny. Byłam pewna, że uzdrowiciel faktycznie, ten jeden jedyny raz, może mieć racje. Nim choroba zdąży o sobie przypomnieć powinnam zdążyć już umrzeć z nudów.
Wiem, jak krucha byłam, przypominano mi o tym na każdym kroku. Nie żebym jakiekolwiek mogła wtedy wykonywać. Byłam i chyba wciąż pozostaję więźniem własnego ciała. Nienawidziłam siebie za własną słabość. Klątwa dała o sobie znać, w moim wypadku, znacznie wcześniej niż miało to miejsce u mojego starszego brata.
Miałam trzy lata, gdy nastąpił pierwszy atak. Piękny wiosenny dzień. Grzechem, byłoby pozostać w domu. Nic dziwnego, że rodzice postanowili zabrać nas na piknik. Pamiętam, jak uciekałam przed goniącym mnie Ulyssesem. Chyba bawiliśmy się w berka, a może chodziło o to, że wypuściłam jego czekoladową żabę. Biegłam co sił w moich krótkich, dziecięcych nóżkach, aż do momentu, gdy wszystko nagle się zatrzymało, a obraz przed moimi oczami, stawał się coraz bardziej się rozmazywał. Poczułam, jak ból stopniowo, począwszy od klatki piersiowej, paraliżuje moje ciało. Chłód mokrej ziemi, przy mojej twarzy. Paznokcie wbijające się w skórę na mojej szyi. Zamknęłam na chwilę powieki, by utracić w ten sposób już całkowicie kontakt z rzeczywistością. Byliśmy zbyt daleko od domu, by rodzice mieli czas na wezwanie uzdrowiciela. Jednak, już wiele razy wcześniej byli świadkami czegoś podobnego do co teraz działo się ze mną. Uratowała mnie porcja eliksiru, którą na wszelki wypadek zabrali ze sobą dla mojego brata.
Chciałam wrócić do tej beztroskiej zabawy, wędrówek po lasach okalających Silverdale. Jednak po tym pierwszym, ataki wciąż się powtarzały, nasilając się nawet pomimo leczenia. Codziennie zazdrościłam bratu, obserwując, przez okno, jak ten, na świeżym powietrzu, cieszy się pełnią swobody, którą mi odebrała Ondyna. Próbowałam, nadrobić stracone lata otaczając się książkami. Jednak czytanie o czyiś odkryciach czy wyprawach, w równym stopniu co, pobudzało moją wyobraźnie, napełniało mnie też rozgoryczeniem.
Poza czasem, kiedy to mój brat wracał do domu z Hogwartu, jedynym moim pocieszeniem miało być to jak szybko odkryłam moje magiczne zdolności.
Całe to wydarzenie, w gruncie rzeczy, nie było niczym specjalnym. Rok, po pierwszym ataku, kiedy to wciąż jeszcze nie potrafiłam się pogodzić, z nowymi zakazami i paskudnym smakiem eliksiru, doprowadziłam eksplozji flakoniku z lekarstwem w rękach uzdrowiciela. Tuż przed tym nim ten zdołał mnie zmusić do opróżnienia go w inny sposób. Koniec końców, na niewiele się to zdało. Czarodziej był przygotowany, na tyle by mieć ze sobą zapasową porcję. Jednak, dla mnie wszystko to, stanowiło przebłysk nadziei. W końcu otrzymałam jakieś potwierdzenie tego, że nie każda cząstka mnie była tak beznadziejna, jak dotąd przypuszczałam. Wydawało mi się, że rodzice też, zdawali się odczuwać ulgę.
Nic dziwnego, że chwytałam się myśli o tym wydarzeniu, kiedy tylko mogłam. A kiedy tylko z pomocą guwernantki i matki nauczyłam się czytać, coraz więcej mojego czasu spędzałam z nosem zanurzonym w tomach, wynoszonych dla mnie z naszej biblioteki. Uczyłam się na pamięć znalezionych tam zaklęć i zgłębiałam tajemnice magii. Całkowicie nie przejmowałam się tym, że większości wyczytanych informacji, zupełnie nie potrafiłam pojąć.



Niedługo po tym, gdy nasza rodzina, powiększyła się o kolejnego członka- Constantine'a, mój stan uległ poprawie. Być może w końcu nowa, specjalnie dla mnie wyważona mieszanka zadziałała. A może była to kwestia zwyczajnego, choć nadzwyczaj szczęśliwego zbiegu okoliczności. Jeśli tak, to pozwolił mi on nacieszyć się tymi dwoma ostatnimi latami dzieciństwa przed opuszczeniem domu rodzinnego i wyruszeniem śladami Ulyssesa do Hogwartu.
Choć za wszelką cenę, jako jedyna dziewczynka zdominowana przez męskie towarzystwo, starałam się nie dać tego po sobie poznać, uwielbiałam zabawy z braćmi. Chwile wykradane, z godzin przeznaczanych na naukę tańca dworskiego, jazdy konnej i wszystkiego tego czego wymaga się od młodej damy, a czego z uwagi na Klątwę nie można było mi wpoić wcześniej. Czasu, pozostało niewiele, zważywszy na to, że już za dwa lata miałam rozpocząć moją edukację poza domem. A choć, oczywiście byłam podekscytowana perspektywą rozpoczęcia nauki, to odczuwałam też żal. Zwłaszcza po tym jak kilka miesięcy przed moim wyjazdem, na świat przyszła jeszcze moja siostrzyczka, niejako zajmując miejsce, które ja musiałam teraz opuścić. Choć wydawała mi się tak śliczna i niewinna, że mogłam jej to wybaczyć. Co nie zmieniało tego, że jeszcze trudniej było mi rozstać się z domem w Lancashire.
Strach przed niewiadomą czekającą na mnie w Hogwarcie, przyćmił dopiero wieczór, podczas którego otrzymałam od ojca moją pierwszą różdżkę. Tygodniami podpatrywałam go w pracowni zajętego pracą nad nią, jednak nie sądziłam, że będzie właśnie dla mnie. A teraz trzymałam ją we własnych dłoniach. Była najpiękniejszą rzeczą, której kiedykolwiek dotykałam. Absolutnie idealna pod każdym calem. Czułam potęgę od niej bijącą. I jeszcze wyraźniej odczuwałam to, że teraz stała się częścią mnie. Dopiero wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że mogę dać sobie radę poza murami naszej posiadłości, które jak dotąd, zawsze mnie chroniły.



Jednak wszelkie pozytywne odczucia momentalnie osłabły, kiedy znalazłam się już w szkole. Moje serce zamarło jeszcze zanim wszyscy pierwszoroczniacy zajęli swoje miejsca przy stołach. No tak, zapomniałam, o tym, że o mojej przyszłości miał zadecydować kawałek materiału. A widziałam jedynie jedną drogę, którą mogłam podążyć. Chciałam trafić tylko do jednego z domów. Do tego, do którego uczęszczali moi dziadkowie, rodzice i teraz jeszcze brat. Zdążyłam już nawet wypatrzeć w gąszczu głów tą należącą do Ulyssesa. Modliłam się w duchu, o to, by ten gadający kapelusz pozwolił mi zasiąść u boku krewnego i tak jak większość Ollivanderów dołączyć do domu Roweny Ravenclaw. I tak, przeczuwałam już najgorsze, a mimo to sparaliżowało mnie, kiedy Tiara Przydziału wypowiedziała słowo Slytherin. Próby wykłócania się z tym zarozumiałym elementem garderoby na nic się zdały, klamka zapadła. Dopiero ponaglające spojrzenie, któregoś z nauczycieli, sprawiło, że w końcu wstałam i jakby rażona prądem, ruszyłam w stronę Ślizgonów. Przekonana o tym, że sprawiłam kolejny zawód mojej rodzinie. Oczami wyobraźni widziałam, jak rodzice skreślają mnie z pocztu Ollivanderów i wrzucają z rodowej posiadłości.
Koniec końców, skończyło się jedynie na kilku krzykaczach i listach dostarczanych przez pewien czas dość regularnie przez sowy. A po upływie kilku miesięcy, zdawało się, że Odetta i Marcus w końcu pogodzili się, z obecnością węża w ich rodzinnym gniazdku. Sama, na zaakceptowanie tej sytuacji, potrzebowałam znacznie więcej czasu.
Początkowo, nie potrafiłam odnaleźć wspólnego języka z innymi Ślizgonami, a może przede wszystkim nie chciałam. Wciąż, nie rozumiałam dlaczego nie trafiłam do domu Kruka, jednak najwyraźniej Tiara Przydziału, dostrzegła we mnie więcej niż sama chciałam widzieć. Lata wypełniane goryczą zasianą w moim sercu przez chorobę zrobiły swoje. A choć przez pierwsze miesiące trzymałam się głównie z przedstawicielami Ravenclawu, to coraz dotkliwiej przekonywałam się o tym jak bardzo od nich odstaję. Nie pomogła tu nawet wrodzona chęć rozwoju popychająca mnie do pogłębiania mojej wiedzy. Ani też to, że dzięki okresowi, podczas którego największą moją rozrywką było wyszukiwanie informacji zawartych w książkach, wiodłam prym na niemal wszystkich zajęciach. Jedynym wyjątkiem miały być eliksiry, do których pomimo wiedzy teoretycznej, nigdy nie miałam mieć ręki.
Za to zupełnie dla mnie niespodziewanie, odczuwałam coraz większy pociąg do czarnej magii, choć oczywiście wykraczało to zdecydowanie poza rozkład szkolnych zajęć. Być może podświadomie przeczuwałam wydarzenia, które miały niedługo nadejść. Łamałam kolejne zakazy, by zaspokoić moją ciekawość. Zależało mi przede wszystkim na tym, by stać się potężną wiedźmą. Nie miałam oporu, przed obraniem drogi na skróty, a nią zdawały się właśnie zakazane zaklęcia. I to właśnie na podłożu tej niezdrowej fascynacji odnalazłam w końcu wspólny język z kilkoma Ślizgonami. Podobnie jak ja, wykradali trzymane pod kluczem księgi z rodowych bibliotek. Razem też zakradaliśmy się nocą do działu ksiąg zakazanych, gzie zagłębialiśmy się wiedzę zawartą zakurzonych woluminach. Sama ostatecznie pozbyłam się początkowych oporów przed łamaniem zasad, po tym jak odkryłam, to że nie tylko ja okradam rodzinne zbiory, a jedynie podążam śladami brata. Nie miałam pojęcia co do tego, jak on wykorzystywał zdobywane w ten sposób informacje. Jednak sama, spotykając się w tajemnicy wraz z grupką innych uczniów, w końcu odważyłam się podjąć próby wypróbowania wiedzy w praktyce. Z plotek zasłyszanych w szkole i numerów Proroka Codziennego, podbieranych rodzicom, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, w jak mrocznych czasach żyjemy. Zwłaszcza po tym, jak w Hogwarcie otwarto Komnatę Tajemnic, co poskutkowało tym, że w jak się dotąd wydawało bezpiecznych murach szkoły, zginęła jedna z uczennic. A choć daleko mi było do Szlam, a Ollivanderowie zawsze wybierali bezpieczną neutralność nie miałam zamiaru ryzykować powierzania mojego losu w czyjeś ręce. Nie chciałam pozostawać tą bezbronną dziewczynką, której słabość tak doskwierała mi przez pierwsze lata mojego życia.



Może, gdybym wspólny język odnalazła z Ślizgonkami, a nie z męskimi przedstawicielami mojego domu, nigdy nie ważyłabym się na cokolwiek podobnego. Jednak dziewczyny, wciąż szukały potencjalnych kandydatów na małżonkówi. A ja nigdy nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie samej w roli żony czy matki. Tym bardziej, nie miałam zamiaru marnować tych paru lat wolności na rozmyślanie o tym. Nie interesowały mnie też rozmowy o ich nowych kreacjach czy o tym, która, gdzie spędzała letnią przerwę pomiędzy semestrami. Za to podobnie jak chłopcy, pragnęłam siły i niezależności, którą mogłam dzięki niej zyskać. A choć moja przyszłość, miała znacznie odbiegać od tego co czekało mężczyzn, to ich towarzystwo pozwalało mi na chwilę o tym zapomnieć. Początkowo dołączyłam do nich, jedynie po to by wzbogacić swoje umiejętności, o to czego nie mogłabym wynieść z zajęć. Jednak wraz z upływem czasu, coraz częściej można było zobaczyć mnie w ich gronie. Aż na dobre stałam się jedną z nich.
Nic dziwnego, że pewność z jaką wygłaszali, wpajane im od dziecka ideały, wpłynęły i na mnie. Choć moi rodzice pozostali obojętni na to jaka krew płynęła w żyłach innych członków magicznej społeczności, tak ja zapałałam coraz większą niechęcią do wszystkich tych, których drzewa genealogiczne były skażone obecnością mugoli. Nawet jeśli nie zebrałabym się na dość odwagi, by wyrażać ją w domu, tak w szkole coraz bardziej dystansowałam się, od wszystkich uczniów o nieczystej krwi. A choć nigdy nie miałam wygłaszać  tak radykalnych opinii jak moi przyjaciele, tak bez słowa przyglądałam się ich poczynaniom ze Szlamami. Sama wolałam co prawda okazywać moją wyższość w bardziej wysublimowany sposób, a ich otwarte ataki uważałam raczej za dziecinne, jednak nigdy nie przyszło mi do głowy by interweniować. Bo i dlaczego? W końcu nie miałam zamiaru spoufalać się z nikim kto nie był mi równy. Tym bardziej stawać w obronie kogoś takiego. Wierzyłam, że dostają to na co zasługują.



Moje poglądy na powrót miały ulec zmianie, dopiero po upływie kilku lat od ukończenia szkoły. Kiedy to za wszelką cenę starałam się odepchnąć od siebie potencjalnych kandydatów na moją rękę i uzyskać choć o drobinę więcej czasu na poznanie rodowych tajemnic wiążących się z różdżkarstwem. Jednak, wbrew pozorom, to nie ja wystawiałam cierpliwość rodziców na próbę.
Mój brat ośmielił się wprowadzić do domu kobietę półkrwi, Valerie, która w normalnych warunkach nie powinna mieć z nami niczego wspólnego. Tyle, że nawet pomimo mojej początkowej niechęci, skrywanej pod płaszczem kurtuazji, w końcu czy tego chciałam czy nie była naszym gościem, widziałam to jak jej obecność wpływa na brata i siostrę. Była istotą tak całkowicie odmienną, od ludzi, w których towarzystwie dotąd się obracałam. Nasz dom całkowicie się odmieniał, kiedy się u nas gościła. I z każdym kolejnym spotkaniem, wbrew sobie stawała mi się coraz bliższa. Tak jak i reszcie mojej rodziny. Na nasze nieszczęście pojawiła się w naszym życiu w najmniej odpowiednim momencie. Wokół nas rozgrzewała wojna. Nie powinniśmy pozwalać sobie na to, by ktoś o odmiennym statusie przekraczał próg naszej posiadłości. Jednak ona potrzebowała schronienia, a kiedy Ophelia zachorowała, okazało się, że my potrzebujemy jej. Jej obecność zdawała się wpływać kojąco na chorą. Przyznaję to z bólem serca, ale dużo lepiej ode mnie radziła sobie z opieką nad moją siostrzyczką. Z resztą i bez tego w tamtym okresie, każda pomocna ręka była na wagę złota. Stan najmłodszej z naszej czwórki był o wiele gorszy niż któregokolwiek z nas. Powoli obserwowałam to, jak to niewinne dziecko, oddala się od nas z każdym dniem.
To wszystko powinno skończyć się zupełnie inaczej. Moja siostra miała być lepszą wersją mnie. Pod tyloma względami już wtedy mnie przewyższała. Była dobra, czuła i wrażliwa. Sama nigdy nie radziłam sobie z okazywaniem własnych uczuć, a jej przychodziło to bez trudu.
Kiedy jej płomień zgasł, wiedziałam, że straciłam też jakąś cząstkę siebie samej. Odcięłam się od bliskich na długie miesiące. Nie potrafiłam z nikim rozmawiać, nawet wydawać najprostszych poleceń służbie. Zamknęłam się, w pokoju, który lata temu udało mi się wygospodarować na moją własną pracownię. Dzień w dzień badałam właściwości coraz to różnych rdzeni różdżek, w gruncie rzeczy jedynie marnując mnóstwo cennych materiałów. Jednak nie potrafiłam zająć się niczym innym. Zapiski z moimi obserwacjami i obliczeniami, które prowadziłam by potem porównać je z informacjami zawartymi w rodowych księgach, dość szybko przestały się mieścić na dostępnych mi stronicach i zaczęły pokrywać też powierzchnię mebli i ścian. Na zewnątrz wychodziłam dopiero wtedy kiedy kończyły mi się materiały potrzebne do dalszej pracy lub zapasy jedzenia. Choć akurat rzadko kiedy zdarzało mi się pamiętać o regularnych posiłkach.
Nie mogłam pogodzić się z tym, że już nigdy nie usłyszę śmiechu mojej siostrzyczki wypełniającego korytarze naszej posiadłości. Poświęciłam się pracy, która stała się moją ucieczką. Sposobem na to by choć na chwilę zapomnieć o kłopotliwych myślach. Jednak nie okazała się wystarczającym lekarstwem, na to bym uporała się ze stratą Ophelii, w czasie przeznaczonym na żałobę. To, że zdjęłam czerń niewiele zmieniało w moich oczach. Jednak najwyraźniej nestor naszego rodu, miał całkiem odmienne zdanie. Nagle wszyscy wokół przypomnieli sobie, o tym, że najwyższa pora na znalezienie mi narzeczonego. Wciąż nie miałam zamiaru ruszać się z mojej kryjówki, jednak jak to zwykle bywało w takich przypadkach, moje zdanie nie miało najmniejszego znaczenia. Oczywiście, rodzice pragnęli mojego szczęścia. Jednak z każdym rokiem odsyłania kolejnych adoratorów, miałam coraz mniejsze prawo do przebierania w kandydatach.
Nie miało to dla mnie większego znaczenia. Liczyło się tylko to, bym zyskała jeszcze kilka miesięcy w Lancashire. Odpowiada mi wolność, na którą pozwalano mi w rodzinnym domu. Mogłam tu w spokoju kontynuować rozpoczętą pracę nad materiałami wykorzystywanymi w różdżkarstwie. I przede wszystkim na własne oczy widzieć jej efekty, po tym jak tylko udało mi się przekonać kogoś z rodziny, do nachylenia się nad moimi notatkami. Gdybym nie to, że okryłabym własne nazwisko hańbą, bez wahania zdecydowałabym się na staropanieństwo. W końcu małżeństwo nie miało mi przynieść niczego czego mogłabym pragnąć. Jedynie mogło odebrać to co już miałam.
Zaznałam już smak pierwszego pocałunku, podczas lat spędzonych w Hogwarcie. Zdarzało mi się spotykać gdzieś ukradkiem, z którymś z moich przyjaciół. Jednak nigdy nie pozwoliłam na to, by sytuacja posunęła się za daleko. Nigdy nie pojawiły się między nami jakiekolwiek uczucia, kiedy tylko chciałam mogłam przejąć kontrolę nad tym co się między nami działo. Zakończyć jeśli tylko widziałam taką potrzebę. I właśnie to mi odpowiadało. Nie potrzebowaliśmy żadnych obietnic, zwłaszcza tych składanych aż po grób. Żadnych wymagań czy zobowiązań. A kiedy umarła Valerie, a mój brat pogrążał się w coraz większym smutku, tym bardziej  umocniłam się w przekonaniu o tym, że nie mogłam pozwolić sobie na coś podobnego do tego co on przeżywał. Nie miałam zamiaru kiedykolwiek dopuścić do tego, by mój umysł zamroczyło zauroczenie.



Na wieść o tym, że w końcu znaleziono mi narzeczonego poczułam się dokładnie tak jak przed pierwszym wyjazdem do Hogwartu. Dobijała mnie świadomość tego, że znów opuszczę Silverdale. Jednak tym razem już na zawsze.
Miałam szczęście, bo najwyraźniej kandydatowi do mojej ręki, nasze małżeństwo również się nie uśmiechało. Razem odkładaliśmy datę naszego ślubu, raz za razem. Aż w końcu doczekałam się dokładnie tego czego chciałam. Staropanieństwa. Choć chyba tym razem, dotarliśmy już do punktu, z którego nie uda nam się już tak łatwo wydostać. Przynajmniej mi skończyły się już wymówki. Widmo rychłego ślubu jest nam bliższe niż kiedykolwiek.
Wiem, że kiedy już dojdzie do ceremonii, nigdy nie będę w stanie go pokochać. Nie jestem i nigdy nie byłam dziewczynką oczekującą na swojego rycerza na białym koniu. Nawet pomimo tego, że w dzieciństwie uwielbiałam odgrywać rolę księżniczki podczas zabaw z moim młodszym bratem. Wiem, że w naszym świecie nie ma miejsca dla kogokolwiek kto ratowałby damy w opałach i walczyłby z potworami, no może poza  Constantinem właśnie. Mój małżonek nie może okazać się niczyim wybawicielem. A co najwyżej codziennie będzie przypominał mi o moim zniewoleniu. A ja bez zbędnych słów sprzeciwu będę musiała to w końcu zaakceptować. Wiernie stać u jego boku kiedy trzeba i rodzić mu dzieci, aż do czasu gdy zapewnię mu ciągłość jego rodu. I nigdy nie zdobędę się na nic więcej.



Loneliness, tenderness, high society, notoriety.
You fight for the throne and you travel alone
Unknown as you slowly sink
And there's no time to think.




Patronus: Jaskółki pomimo umiejętności przebycia tysięcy mil w trakcie migracji, są w stanie usiąść na łodzi, dostrzegając, że ta znajduje się w pobliżu lądu. Stanowią znak dla żeglarzy. Nadzieję na rychłe dotarcie do celu, stając się przy tym ich symbolem wolności.

Początkowo potrafiłam przywołać patronusa na myśl o pierwszych świętach spędzanych z Ophelią czy jakichkolwiek innych. Boże Narodzenie od zawsze było moim ulubionym okresem w roku. Była to pierwsza przerwa od zajęć, podczas której mogłam wrócić do Lancashire i zobaczyć wszystkich bliskich. Myśl o domu, niemal zawsze przenosiła mnie właśnie w czasie, do okresu świąt. Po śmierci siostry wszystko się zmieniło, każde wspomnienie, w którym się pojawiała, poza radością, napawało mnie też rozgoryczeniem związanym z jej utratą.
Dość długo nie potrafiłam poradzić sobie z tym zaklęciem. W końcu odkryłam, że powinnam przywoływać raczej dzień, w którym stworzyłam swoją pierwszą różdżkę.



Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 10 Brak
Zaklęcia i uroki: 15 +5 (różdżka)
Czarna magia: 8 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 2 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 3 +1 (waga)
Zwinność: 3 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia magiiI2
KłamstwoII10
NumerologiaIII25
RetorykaI2
SpostrzegawczośćII10
ZielarstwoI2
ONMSI2
Ukrywanie sięI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Szlachecka EtykietaI0
Silna wolaII 5
Jasny umysłI 2
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0,5
Malarstwo (wiedza)I0,5
Muzyka (śpiew)I0,5
Rysunek (tworzenie)I0,5
Różdżkarstwo I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
Taniec balowyI1
Jeździectwo I1
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak-0
Reszta: 3

Wyposażenie

Różdżka



Ostatnio zmieniony przez Merilda Ollivander dnia 21.02.18 2:12, w całości zmieniany 4 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Merilda Ollivander [odnośnik]21.02.18 1:38
Oddaję do sprawdzenia! <3
I przy okazji podpytuję czy właściwie nazwałam zajęcie postaci (Merilda ma badać materiały wykorzystywane przy tworzeniu różdżek)? Embarassed
Gość
Anonymous
Gość
Merilda Ollivander
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach