Wydarzenia


Ekipa forum
Elijah Zabini
AutorWiadomość
Elijah Zabini [odnośnik]08.03.18 23:27

Elijah Augustus Zabini

Data urodzenia: 27 lutego 1929 r.
Nazwisko matki: Blythe
Miejsce zamieszkania: zadbana kawalerka blisko centrum Londynu
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: właściciel apteki z rzadkimi ingrediencjami, nieoficjalnie- handlarz luksusowymi używkami
Wzrost: 184 cm
Waga: 83 kg
Kolor włosów: ciemny orzech
Kolor oczu: chłodny odcień brązu
Znaki szczególne: cyniczny półuśmiech, cień zarostu, pionowa blizna szpecąca lewy nadgarstek; zapach drewna cedrowego i szałwii



Pierwsza kobieta, której uczy się nienawidzić, to jego matka.



Wspomnienie matki, jedno z pierwszych, to palce wyrywające się z dziecięcej piąstki, wysłupłujące z kurczowego uścisku z jakimś pełnym wstydu pośpiechem. Na początku Elijah tego nie rozumie; na początku jeszcze na powrót wpycha pulchne dłonie w pachnące różą piżmową ręce, chwyta upieścienione palce z tym dziecięcym uwielbieniem, szaleńczą miłością, którą każde małe dziecko darzy na początku swoją matkę. Na początku domaga się jej czułości płaczem i grymasem, szarpiąc za poły pięknych sukienek i miękkich halek, nie rozumiejąc, dlaczego pani matka rumieni się i strząsa z siebie jego ręce.
Gorzka prawda dociera do niego nieco później.
Brzydota to klątwa. I to o niej rozmawiają wszyscy ludzie, pochylając się i szepcząc nad jego kołyską, kiedy przychodzi na świat. Jest brzydkim dzieckiem; czerwona, skurczona, wiecznie wydęta w kapryśnym grymasie twarzyczka, bezkształtny nos, wąskie usta i łzawiące oczy nie wykazują żadnego podobieństwa do przystojnej twarzy pana ojca albo przeciętnej co prawda, lecz przyjemnej raczej dla oka jego lady. Wygląda nieco jak odmieniec, przypadkiem albo nieszczęśliwym tylko trafem losu wciśnięty w zdobione ślicznie dziecięce łóżeczko, przeznaczone dla równie ślicznego niemowlęcia. W niczym nie przypomina wyczekiwanego dziedzica Zabinich, stanowiąc raczej karykaturę idealnego złotego chłopca, tym samym nieświadomie, acz okrutnie wydzierając niecieszącej się sympatią towarzystwa matce szansę na zyskanie znaczenia w oczach innych.
Z biegiem lat staje się większy, ale nie nabiera urody. Sam nie jest tego do końca świadomy; patrząc w lustro, widzi w końcu tylko Elijaha, tylko chłopca, który ślepo podąża śladami ojca, jak pies-przybłęda żebrząc o chwilę jego uwagi lub kilka rzuconych mimochodem słów szorstkiej pochwały. Widzi to jednak w twarzy matki, która co prawda uśmiecha się do niego, ale jest to uśmiech pełen żalu. Ten żal rozlewa się falą w jej oczach, kiedy na bankietach i towarzyskich spotkaniach przy herbacie przygląda się wszystkim innym małym chłopcom o krwi czystości zbliżonej do jego krwi, którzy przerastają go wzrostem, charyzmą i urodą, wprawiając własne matki w pawi zachwyt. Na początku ta świadomość sprawia mu ból; potem ból jednak mija, mniej więcej w tym samym czasie, w którym gaśnie też wcześniejsza gorąca miłość do matki, zmieniając się szybko w chłodną obojętność. I niechęć.
Ojciec, wysoki, przystojny, przypominający wizerunek króla ze średniowiecznych rycin, zajmuje miejsce matki w centrum jego wszechświata i na kilka lat przysłania wszystko inne. Nawet, jeśli jedyne chwile, w których gości w życiu syna, to te, kiedy mijają się na korytarzu lub w porze obiadowej przy rodzinnym stole. Ojciec mało mówi i często marszczy brwi, i to dodatkowo potęguje jedynie aurę nabożnego niemalże szacunku, jaką wokół siebie roztacza. Ojciec nie traci czasu, aby bawić się z nim kunsztownie rzeźbionymi figurkami znanych czarodziejów z drewna, nie pyta o to, jak spędził dzień ani czy powstałe po upadku ze schodów rany zdążyły się już zagoić; ojca interesuje raczej to, czy zdołał już nauczyć się latać na dziecięcej miotle i czy przykładał się do lekcji z guwernantką, próbującą wpoić mu do głowy historie wszystkich rodów szlachetnej krwi. Jego aprobata jest pierwszą rzeczą, jakiej Elijah uczy się pragnąć, dlatego przykłada się do wszystkich lekcji, aby z dumą recytować dewizy rodu Blacków nad talerzem zupy z dyni pod czujnym, oceniającym spojrzeniem pary ojcowskich oczu, które są ciemne, chłodne i złe. Ale to uczy się dostrzegać dopiero dużo, dużo później.




Następna rodzi się wraz z nadejściem pierwszego dnia czerwca, nosi imię June i jest najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widział.



June mało płacze i nie grymasi; dom nie zmienia się więc zbyt silnie, kiedy jej granatowa kołyska dołącza do stałego wyposażenia przestronnej sypialni na piętrze. Na początku wiedziony ciekawością często zagląda przez jej krawędź, z namysłem przyglądając się jasnej jak u lalki twarzyczce i parze dużych, lazurowych oczu, z niewinną ciekawością obserwującą świat dookoła.  Szybko jednak przestaje; jest już na tyle dużym chłopcem, aby zrozumieć, jak bardzo są różni, i jak bardzo ta różnica działa na jego niekorzyść. Niezwykła uroda tej małej, kruchej, dziwacznej istotki, którą wszyscy nazywają jego siostrą, sprawia, że jego nos wydaje się jeszcze mniej zgrabnym, jego cera jeszcze bardziej ziemistą, a brudna, brunatna barwa oczu blednie jeszcze silniej w obecności jej promiennego, szafirowego spojrzenia. Z palącą zazdrością obserwuje więc wszystkich tych, którzy przychodzą, aby poznać pierwszą (i jedyną) córkę Zabinich, i spędzają nad kołyską całe mnóstwo czasu, zachwycając się urodą drobnego cherubinka. Jedynie pan ojciec nie wydaje się znajdować pod urokiem tego dziwnego, drobnego stworzenia, i ten fakt sprawia, że Elijah uczy się kochać go coraz bardziej.

Ojciec jest tym, który bezpiecznie dzieli jego świat na czarne i białe. Po stronie czarnej jako pierwsi znajdują się mugolacy; ta lekcja okazuje się zresztą dość bolesną, pozostawiając po sobie jasną, cienką, srebrną bliznę, która już od dzieciństwa mieni się lekko w półmroku jak przypominajka, szepcząc pamiętaj, pamiętaj, skąd pochodzisz. Mugolactwo nie jest skazą widoczną na pierwszy rzut oka, chociaż takie być powinno- bo mugolacy, jak cierpliwie tłumaczy mu ojciec, są jak wrzód, jak ropiejąca rana tkwiąca w centrum magicznego społeczeństwa. Mugolactwo jest czymś, co je szpeci i niszczy, co psuje je od środka jak drążąca ciało zgnilizna, i właśnie dlatego trzeba je dusić w zarodku, zanim to ona zdąży zadusić, pożreć zdrowe tkanki. Po stronie czarnej stają też kobiety z matką na czele. Kobiety są ułomne i słabe, powtarza mu ojciec, kiedy oboje obserwują matkę, bladą, wiotką, apatyczną, szczebioczącą słodko i bezmyślnie nad dziecięcą kołyską. Kobiety nie myślą rozumem, tylko sercem, emocjami; kobiety są romantyczne, naiwne i głupie, nie rozumieją tego, co dla mężczyzn jest oczywiste. Oddają swoje serce czemuś, co nie ma przyszłości, i nie potrafią się poświęcać, nie dla słusznej sprawy. Kobiety stworzono w jednym celu- by nosiły nazwisko męża i jego dziecka, syna, który przedłuży ród i przyniesie swojemu ojcu dumę.

Dumą ojca, jak potem dowiaduje się Elijah, jest jego interes. Ten sam, dzięki któremu ich dom przypomina raczej szlachecką posiadłość, niż zwyczajny budynek, dzięki któremu stać ich na najnowsze miotły i kiedy przechadzają się po ulicy, znakomita część mijających przechodniów pozdrawia ich uprzejmym skinieniem głowy. Ojciec jest żeglarzem i botanikiem, przede wszystkim jest jednak człowiekiem sukcesu, i zajmuje się poszukiwaniem rzadkich i cennych ingrediencji do eliksirów. Nie lubi rozmawiać, dlatego zbywa milczeniem uporczywe błagania własnego syna o choćby strzępy przywiezionych zza morza historii; kiedy dorośniesz, zobaczysz to na własne oczy, powtarza tylko ponuro i nieustępliwie, tym samym beztroskim gestem determinując przyszłość Elijaha, który zgadza się na to z pokorną radością.

Ojciec uczy go wielu rzeczy. Elijah nie wszystkie pojmuje od razu; niektóre z nich wykraczają stanowczo zbyt daleko poza horyzonty pojmowania kogoś, kto liczy sobie dziewięć lat i mieszka w pięknym, bogatym domu, znajdującym się co prawda w centrum magicznego świata, ale jednocześnie będącym od niego tak oddalonym, jak to tylko możliwe. Niektóre z nich nie spotykają się też z aprobatą matki, która jednak nigdy nie zabiera głosu, spłoszona samym widokiem zaciętej w wyrazie wiecznego chłodu twarzy ojca. Jej postać jak cień przemyka więc jedynie gdzieś na mglistej granicy pola widzenia Elijaha, a on błyskawicznie i całkowicie bezboleśnie uczy się ignorować jej przepełnione ciężkim wyrzutem spojrzenie i słabe, nieporadne próby okazania mu czułości, której nie chce i którą pogardza. To kolejna z lekcji ojca. Kiedy zaczyna dorastać, z pulchnego nieco brzdąca zmieniając się w kanciastego w pewien brzydki, niezgrabny sposób nastolatka, ojciec po raz pierwszy zabiera go do swojej pracowni, wcześniej zamykanej na kłódkę i owianej mglistą tajemnicą. Tam, pośród zapachu płynącego od pyszniącej się żywą zielenią roślinności, Elijah przyswaja to, na podwalinach czego buduje potem swój własny świat- Zabinich cechuje ambicja. Pomnażanie fortuny i pokrycie złotem własnego nazwiska jest tym, co kiedyś, w przyszłości, postawi ich na równi z tymi, we krwi których nie płynie skaza. Ambicja i spryt, zdrowy rozsądek i chłód emocji, które są dziecinne, prymitywne i żałosne; i praca, ta, która nie brudzi rąk, obciążając jedynie umysł. To pragnął dostrzec w nim ojciec- a on był przecież gotowy na wiele (zbyt wiele?), by choć przez chwilę dostrzec w spojrzeniu onyksowych oczu błysk dumy.

W pierwszych zakupach na Pokątnych towarzyszy mu June. Towarzyszy mu zresztą prawie codziennie; niezależnie od tego, czy spędza on akurat czas nad opasłymi książkami, czy ogląda rzadkie okazy magicznych roślin w pracowni ojca czy zwyczajnie je przygotowane na podwieczorek ciasto cytrynowe. Sięga mu zaledwie do pasa, i to na tym poziomie lokalizuje zazwyczaj spojrzenie pełne bezkresnej radości, śledzące każdy jego ruch z nabożną niemalże czcią. Na początku niezmiernie go to złości. Jak każdy chłopiec nienawidzi dziewczynek, które płaczą, wolno biegają i których pod żadnym pozorem nie wolno mu uderzyć, nawet, jeśli ma ku temu całe tuziny powodów. Na początku więc odgania się od niej jak od wyjątkowo natrętnej muchy albo szczeniaka, który nieustannie plącze się gdzieś pod nogami, skamleniem i piskiem domagając się uwagi. Na początku nienawidzi tego pulchnego, pachnącego miodem i czystą bawełną jestestwa, które wszyscy nazywają jego siostrą. Nienawidzi jej lazurowych oczu i idealnego nosa, nienawidzi aż po końce zakończonych różowymi muszelkami paznokci palców i po odziane w śliczne trzewiki pięty.
Zrozumienie przychodzi później, gdzieś pomiędzy wizytą w sklepie z miotłami a lodziarnią na Pokątnej.
Bowiem to, co widzi w spojrzeniu June, to nie zazdrość. To zachwyt. Czysty, naiwny, bezgraniczny zachwyt dziecka, które nie potrafi jeszcze odróżniać dobra od zła, więc ślepo garnie do tego, co intryguje je najbardziej i co darzy największym podziwem. W czym dostrzega piękno. Ta mała, niepozorna istota jest pierwszą, która nie krzywi się nieprzyjemnie na jego widok, dostrzegając coś dobrego, coś pięknego w nieregularnych rysach twarzy i pozbawionych gracji ruchach. Nie karci go i nie próbuje korygować licznych błędów, które nagminnie popełnia, pomimo wielu godzin spędzonych nad książkami. Nie porównuje go do innych dzieci, wzdychając przy tym z pełnym litości zawodem i słabo skrywaną satysfakcją. Nie; w oczach June właśnie on jest idealny.

Od tamtego momentu przestaje doszukiwać się w dziecięcej twarzyczce kolejnych cech, za które mógłby ją znienawidzić. Zamiast tego poświęca jej więcej czasu, odrywając się od książek i latania na dziecięcej miotle, aby pobawić się z nią w założycieli Hogwartu albo urządzić wodną bitwę. Nie zawsze się rozumieją; w gruncie rzeczy nie rozumie jej prawie nigdy, złoszcząc się dziecinnie i złorzecząc w głos, kiedy po raz kolejny teatralnym łkaniem zmuszała go do odgrywania towarzyskich podwieczorków lub tańczenia walca, przy czym rozbawiał ją do łez, poruszając się po posadzce z gracją wypchanego testrala. Jednak June staje się pierwszą i ostatnią kobietą, jaką postanawia obdarować swoją miłością, i od tamtego momentu staje się jasnym słońcem na ciemnym, pochmurnym niebie jego życia.

Posiadanie brata jest znacznie prostsze od posiadania siostry; nawet, jeśli brat ten wyszedł z łona kobiety innej niż jego własna matka (a może właśnie dlatego?). Swojego brata poznaje więc po raz pierwszy, kiedy próg ich rezydencji przekraczają ludzie, którzy w pewien sposób są ważni dla interesów ojca- nie poznaje szczegółów, jedynie z dziecinnym zniecierpliwieniem wysłuchując powtarzanych wielokrotnie poleceń dobrego sprawowania i wzbudzenia zachwytu- lub przynajmniej braku niechęci- dwójki postawnych, majestatycznych dorosłych i trójki bladych chłopców, którzy okazują się być ich potomstwem.. Na początku nie jest zachwycony. Nie lubi dzielić swojego małego, uporządkowanego, hermetycznego świata z kimkolwiek innym. I wkrótce już nie musi; Rhysand Crouch staje się częścią tego świata, elementarnym jego ułamkiem, bez którego całość staje się uboga, niekompletna i niewłaściwa. Od tamtego dnia stają się więc nierozłączni, i nawet ojciec, który przyjaźń od zawsze pogardliwie nazywa słabością, tą jedną przyjmuje z zaskakująco życzliwą aprobatą.



Hogwart pieczętuje jego nienawiść do rodzaju żeńskiego.



Na początku żyje tam prawie niezauważony; przemyka ukradkiem wśród głośnego, rozentuzjazmowanego tłumu, krzywiąc się jedynie nieznacznie z czymś na granicy zniecierpliwienia i irytacji. Kiedy wchodzi po stopniach, żeby zasiąść na drewnianym stołku i wysłuchać werdyktu Tiary Przydziału, zastanawia się jedynie, czy pryszczaty, wylękniony podrostek, który tuż przed nim przydzielony został do Hufflepuffu, nie był przypadkiem jednym z tych obrzydliwych mugolaków, przed którymi przestrzegał go ojciec. Nie ma wątpliwości co do domu, którego szeregu zasili; zbliżając się do stołu Ślizgonów, huczących głośno i uderzających dłońmi w stół, posyła im jedynie zdawkowy uśmiech i nonszalancko zajmuje wolne miejsce na ławie.

Nauka nie sprawia mu trudności; surowa dyscyplina, pod batem której dorastał, w końcu pozwala mu w pełni rozkwitnąć i zdobywać przychylne spojrzenia i uśmiechy profesorów. Odpowiada na nie grzecznie, zdawkowo, doceniając płynące z nich korzyści, ale nie czuje dumy. Przynajmniej nie w stopniu, w którym być może powinien- nauka, choć momentami bywa pasjonująca na tyle, by wywołać na bladej twarzy rumieniec ekscytacji, jest w końcu jedynie jednym z wielu szczebli na długiej i stromej drodze do kariery. Najwięcej uwagi poświęca naturalnie zielarstwu; to w nim upatruje bowiem spełnienia dziecięcych marzeń o upragnionej przyszłości, do wypełnienia której był wszakże predysponowany już od urodzenia. Nieco mniejszym, choć wciąż dość namiętnym zainteresowaniem darzy obronę przed czarną magią i zaklęcia. Dzierżenie w dłoni różdżki przywołuje na język smak władzy, którego nie zdążył poznać jeszcze w pełni, jednakże już kusi go, nęci, roztaczając obietnicę czegoś wspaniałego. Eliksiry i transmutację zbywa, obdzielając łaskawie tylko pierwiastkiem własnego czasu i uwagi; później i ten pierwiastek ulega silnej redukcji, co wiąże się niechybnie z powolnym, acz obiecującym dojrzewaniem. Jego twarz traci nareszcie dziecięcą krągłość i niezdrową, pergaminową bladość; skóra zdaje się nabierać blasku i rozciąga się, ciaśniej opinając szlachetny zarys kości jarzmowych i szczęki. Włosy, niegdyś matowe i martwe, stają się bardziej gęste, a nos, wcześniej wyglądający groteskowo, wetknięty jakby dziełem przypadku w sam środek stanowczo zbyt małej w stosunku do niego twarzy, nagle staje się zupełnie odpowiedni. Z brzydkiego dziecka staje się nagle obiecującym nastolatkiem; to sprawia, że wszystkie dziewczęta, wcześniej zbywające go oschłą obojętnością lub okrutnym, słabo tłumionym chichotem, nagle poczynają zauważać go tam, gdzie wcześniej z beztroską lekkością ignorowały jego obecność. Elijah nie czuje z tego powodu zachwytu ani dumy, jedynie coś na kształt odrazy. Nie protestuje jednak w odpowiedzi na ich zaloty- zamiast tego uśmiecha się krzywo i prawi im komplementy bez pokrycia, skrupulatnie dbając o utrzymanie ich zainteresowania w sposób, który nie wymaga od niego zbyt dużego poświęcenia. W końcu jedna z pierwszych życiowych inwestycji zaczyna wydawać plon. Te same dziewczęta, które niegdyś wyśmiewały jego kościste kolana i wydatny podbródek, teraz uśmiechają się wdzięcznie, korzystając z każdej okazji, którą stwarza, łaskawie obdarowując je swoim czasem. Uczy się wiernie odgrywać zmęczenie, wiedząc, że któraś z nich natychmiast uczynnie zaproponuje napisanie za niego zaległego referatu, posiekanie kiełków niezbędnych do eliksiru lub nieśmiało wybąka zaproszenie na kubek gorącej czekolady, który opłaci z własnej kieszeni. Wieczorami wraz z Rhysandem kwituje każdą z tych sytuacji złośliwym śmiechem, w głębi serca pozostaje jednak absolutnie dumnym z siebie- być może po raz pierwszy w życiu.

Nie angażuje się. Pomimo tego, a być może dzięki temu pustka, którą roztacza wobec siebie niemalże ostentacyjnie, wyzywająco, poczyna stopniowo zapełniać się tłumem twarzy. Różnią się między sobą tylko pozornie; na nich wszystkim bowiem odciśnięta jest jednakowa duma, próżna, pyszna duma, chociaż tego łatwiej jest mu nie dostrzegać. Nie próbuje zdobywać ich serc- znacznie bardziej interesują go ich umysły, bystre, przenikliwie i uformowane wedle tych samych wartości, przy udziale których kształtował się ten należący do niego. Otacza się czarodziejami, czyli tymi, w których żyłach płynie czysta krew, i którzy ku własnej uciesze szepczą Jinx, zrzucając ze schodów mugolaków.
Toma Riddle'a zauważa podczas drugiego roku swojej nauki. Już wcześniej dostrzega, że jest kimś; poznaje bijącą od niego aurę, która tak przypomina aurę otaczającą jego ojca, ale jest przy tym znacznie silniejsza. Aura autorytetu i potęgi- ta sama, która fascynuje go i przyciąga najbardziej w ten nieodparty, niebezpieczny sposób, który nakazuje ćmie szybować w stronę ognia nawet wtedy, kiedy jej skrzydła zaczynają już płonąć. Kiedy otwarta zostaje Komnata Tajemnic, nazwisko Riddle'a coraz częściej pojawia się na ustach Ślizgonów i innych uczniów Hogwartu, przetaczając się falą szeptów podczas lekcji eliksirów i posiłków w Wielkiej Sali. Elijah nie zadaje pytań ani nie trudzi się doszukiwaniem prawdy, która często bywa nadzwyczaj niewygodna. Zamiast tego zaczyna spędzać wieczory, przysłuchując się temu, o czym ten dziwny, tajemniczy, ciemnowłosy chłopak opowiada w Pokoju Wspólnym, i odkrywając bez zdziwienia, jak bliskie było to jego ideom. Jest stanowczo zbyt młody, by móc zostać przyjętym do ścisłego grona, którym otacza się Riddle; nie walczy, komfortowo krążąc jedynie na orbicie czystokrwistego towarzystwa, słuchając uważnie i ucząc się, aż do momentu, kiedy opuszczają oni mury Hogwartu. Wtedy zaczyna już podążać w pełni własnymi ścieżkami, w błogiej nieświadomości i dumnej pysze nie dostrzegając, jak silnie pokrywały się one ze śladami wytyczonymi przez Riddle'a.

Kiedy wraca do domu z nadejściem każdej letniej przerwy w nauce, już od progu wyczekuje go June, mała June, za każdym razem patrząc na niego z takim samym zachwytem i radością. Jej spojrzenie nie ulega zmianie; nie jest już też jednak tym samym naiwnym, pulchnym podlotkiem, który jak duch podążał za nim w czasach dzieciństwa. June dorasta i pięknieje; z każdym rokiem jej rysy wyostrzają się, nabierając szlachetności, jej głos traci dziecinną piskliwość, a czyny nabierają rozwagi. I sprytu. June jest pełna życia i blasku, i wykazuje przemożną żądzę wiedzy, nieustannie zasypując go gradem pytań, na które nie zawsze jest w stanie udzielić odpowiedzi. Kiedy po raz pierwszy przekraczają próg Hogwartu razem, nienawiść Elijaha do kobiet nie maleje, ale zawęża swoje pole, zaszczytnie wykluczając z tego grona jego siostrę. Jako pierwszy przesuwa się na ławie, robiąc jej miejsce przy mieniącym się srebrem i zielenią stole, kiedy cała zarumieniona i podekscytowana dołącza do stołu Ślizgonów. Nie wyobraża sobie innej przyszłości; nazwiska Zabinich nie powinna skalać słaba żółć Hufflepuffu ani naiwny, żałosny idealizm, wiążący się z czerwienią i złotem domu Godryka. Kiedy June oficjalnie przybiera jednak barwy Slytherinu, czuje ulgę, radość, i, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu- dumę.

Powroty do domu na czas lata wiążą się jednak nie tylko z June, ale też z ojcem- lub też przede wszystkim z nim. To ojciec bowiem po raz pierwszy wkłada w ręce Elijaha czarnomagiczną księgę; nie był obecny przy pierwszych krokach, jakie stawiał, ale jest obecny, kiedy po raz pierwszy wkracza na krętą ścieżkę zakazanej magii, cierpliwie prowadząc go po niej za rękę. To, tłumaczy, kiedy Elijah nieomalże łamie sobie język na skomplikowanych czarnomagicznych inkantacjach, jest prawdziwa magia. Magia, która należy tylko do prawdziwych czarodziejów czystej krwi. Magia, której mugole nie są w stanie posiąść, i która nadaje nad nimi władzę- tą samą władzę, której tak silnie pożądał już od momentu pierwszego ujęcia różdżki w dłoń. Elijah jest zbyt zajęty poznawaniem jej tajemnic, aby móc zauważyć widmo matki o udręczonej, bladej, niepewnej twarzy, która z bezradnym niepokojem obserwuje w oczach syna obcy blask, zły blask. Ten sam, który dawno, dawno temu po raz pierwszy dostrzegła też w oczach jego ojca.


Potem wszystko, czego nienawidzi, przybiera postać drobnego dziewczęcia o mlecznobiałej twarzy i imieniu Frida.



Krótko po skończeniu Hogwartu wspina się po schodkach prowadzących na burtę statku jego ojca i odpływa, nie tracąc czasu na to, by odwrócić się i leniwym gestem ręki pozdrowić zbiorowisko na brzegu. Obywa się bez ckliwych pożegnań; uchyla policzek, unikając pocałunku chłodnych ust matki, i skupia się na rzeczowym uścisku mocnej dłoni ojca, pozostawiając w tle jej rozżalone oczy pełne łez. Jedynie June budzi się wraz ze świtem, aby pożegnać go ciepłym uściskiem; pachnie jak frezje, miód i granaty, kiedy wspina się na palce, by ucałować go w czoło, i wciska w jego dłonie rzeźbioną z drewna figurkę statku. Abyś wrócił, szepcze, ale w jej oczach nie ma łez, tylko stanowczy rozkaz i stal. Żegna ją ze zwyczajowym półuśmiechem w przedsionku domu i nie pozwala wyjść- nie potrzebuje żadnej kotwicy na brzegu, wśród żegnających, by tkwiła w tłumie jak blady wyrzut, przypominając mu o życiu, które zostawiał za plecami.

Nareszcie.

Egzaminy końcowe zdaje na oceny, które zadowalają jego dumę i ojca- albo przynajmniej tak interpretować postanawia oschłe skinienie głową, które pozostaje jedyną reakcją na podpisany przez dyrektora świstek pergaminu. Nie czuje potrzeby sporządzania rachunku zysków i strat, zamykając ten rozdział w swoim życiu w tym samym momencie, w którym zamykają się za nim drzwi zamku, które przez siedem lat przychodziło mu nazywać domem. Podekscytowane rozmowy przyjaciół o świetlanych ścieżkach kariery zbywa chłodnym milczeniem. Jego przyszłość została już wszakże nakreślona ręką znacznie bardziej precyzyjną od ręki losu; dlatego kiedy kończy osiemnaście lat, ojciec po raz pierwszy przedstawia go załodze swojego statku. Ich statku. Na początku nie darzy wszystkich marynarzy o smagłych, nadgryzionych zębem czasu i słoną, morską bryzą twarzach niczym poza uprzejmym szacunkiem. Oschła grzeczność okazuje się być jednak zbyteczną kurtuazją, kiedy oddalają się od bezpiecznego portu i po raz pierwszy znajdują się na otwartym morzu. Tam, wśród zachłannie sięgających pokładu statku fal, wśród zwałów ciemnej, granatowej wody, przetaczających się groźnym z groźnym mruczeniem zaledwie całe od jego głowy, nie działają zasady, które tak nabożnie kultywował na stałym lądzie. Na morzu nazwisko, nawet te szlachetne, staje się niczym wobec umiejętności przetrwania; ta lekcja jest krótka i bolesna, aczkolwiek bardzo skuteczna, dlatego Elijah pokornieje szybko, ze skrzętnie skrywaną niechęcią powracając do roli ucznia, którą porzucił wcześniej na hogwarckim progu. Uczy się szybko, w ciszy, obserwując, jak ich zręczne, pokryte brzydkimi odciskami ręce zgrabnie tworzą na linach węzły; jak kierują statkiem, posiłkując się wynalazkami tak bliskimi tych mugolskich, którymi najpierw gardzi, by potem dbać o nie z nabożną niemalże czcią.

Kiedy opowieści ojca przyoblekają się w końcu fizyczny świat obcego lądu, jest już zbyt dorosły, zbyt zgorzkniały, żeby wykrzesać z siebie tamtą pierwotną dziecinną ekscytację. Nie jest jednak zawiedziony; nowy świat fascynuje go, pociąga, oferując znacznie więcej, niż tylko skrupulatnie zbierane pióra hipogryfa czy kwiaty dyptamu. Nowy świat to nowy ląd, zupełnie inny od mglistego, deszczowego, wiecznie rozkapryszonego Londynu; to palące słońce albo ostra, bezlitosna zima, kąsająca szklistym chłodem zgrabiałą, zaczerwienioną skórę. Nowe lądy to nowe horyzonty, pozwalające dostrzec więcej i upewnić się w przekonaniach, które niegdyś zasiał w nim ktoś inny, i które teraz kiełkowały coraz wyżej i prężniej, by w niedalekiej przyszłości wreszcie wydać swój plon. Nowe lądy to nowe, czarnomagiczne księgi, oprawione w skórę o fakturze niepokojąco przypominającej tą ludzką, kryjącą na pergaminie nowe formuły zaklęć, które ćwiczy potem w zaciszu własnej kajuty. Nowe lądy to nowe rodzaje whisky i ale; niektóre z nich są paskudne aż do skrzywienia wąskich, gniewnych ust, ale i tak pije je bez słowa skargi wraz z resztą załogi, powoli zaczynając rozumieć ich obcy wcześniej język, zahartowany morską wodą i stalą. Nowe lądy to nowe kobiety- kobiety, o które nie trzeba się starać, które nie pragną jego czułych słów, tylko pieniędzy, które rzuca na drewniany blat stołu zaraz po. Za kilka monet może kupić ich miłość na jedną godzinę lub na jeden dzień, a ta miłość jest prosta, słodka i płytka; czyli dokładnie taka, jakiej pragnie.

Na początku uczy się zbieractwa tak, jak wcześniej żeglarstwa- starannie i powoli. Jego duma jest stanowczo zbyt wielka, by mógł choć spróbować schować ją do kieszeni drogich szat- jednak próbuje, w skupionym milczeniu obserwując resztę załogi, skutecznie wydobywającą informacje z ust tubylców, odszukującą ukryte przed światem polany, stare studnie i połacie lasów oraz skrywające się w ich poszyciach rośliny. Uważnie przypatruje się, jak inni srebrnymi nożykami precyzyjnie odcinają liście, skracają pędy; jak cierpliwie zamykają opadłe płatki kwiatów w szkatułkach ze szkła, chowają pachnące ciężką goryczą korzenie w płóciennych sakiewkach. W praktyce przygląda się działaniu zamkniętej w łupinach niektórych nasion trucizny, która sączy się z nich w skutek niestarannego traktowania i zamienia rękę nieostrożnego zbieracza w płonącą bólem, ropiejącą ranę. Uczestniczy w śledzeniu jednorożców i wiwern po ich śladach, po odciskach kopyt pozostawionych w świeżej trawie lub ich nietrwałym odbiciu w piasku, w zbieraniu pozostawionych przez nie włosów i łusek, stanowiących później rdzeń i serce różdżki jednego z czarodziejów. Elijah jest w swojej pracy skrupulatny, dokładny, ostrożny; nie interesują go składniki uszkodzone lub niepełne, z chłodnym uporem szuka więc tych najlepszych i otacza je największą troską, w efekcie czego to te zebrane przez niego ingrediencje przynoszą największy dochód po sprzedaniu ich na lądzie. Nie czuje dumy, słowa gratulacji przyjmując powściągliwym skinieniem głowy i zwyczajowo kpiącym półuśmiechem- praca nabiera znaczenia wszakże dopiero wówczas, gdy przynosić zaczyna zyski bardziej wymierne od słów.

Na wiecznie żywe źródło galeonów natyka się zupełnym przypadkiem, podczas jednego z tych wieczorów, które spędzają po udanym polowaniu w portowym pubie, brudnym i paskudnym, za to oferującym obiecująco taniego stouta. To tam po raz pierwszy ktoś z mieszkańców odważa się zbliżać do ich stolika, od którego niesie się już echem pijany bełkot marynarzy; nie jest to nikt niezwykły, ot, jeden z cieni wiecznie przemykających gdzieś w porcie, brudny, pachnący opium i gorzałką. Być może zbyłby go kpiącym śmiechem i odgonił ręką jak natrętnego kundla, gdyby nie oczy przybysza, które są mgliste, nienaturalnie lśniące i szalone. Jego głos drży i rwie się, kiedy pyta ich o pazur smoka- ten sam, który znaleźli tego ranka w ruinach niegdysiejszego rezerwatu w stanie bliskim idealnemu, i który, spoczywając bezpiecznie w kieszeni płaszcza Elijaha, po powrocie do Londynu miał zapewnić mu kolejny miesiąc życia w co najmniej godziwych warunkach. Nie jest więc z pewnością czymś, na co byłoby stać portowego kundla; dlatego w końcu przepędzają go krzykiem i groźbą, aż chwiejnym krokiem wytacza się za drzwi gospody. Dopiero wtedy Elijah pyta i otrzymuje odpowiedź, która wytycza niezbyt światłą, za to prostą i wybitnie kuszącą ścieżką do jego bogactwa. Tamten mężczyzna, chory szaleniec, szuka sproszkowanego pazura smoka, który, podany prosto do światła naczynia za pomocą zapewne niemiłosiernie brudnej i stępionej igły, choć na chwilę wyrwałby go z pazernych objęć parszywego życia do lepszego świata. Świata otępienia i błogości, który (Elijah wierzył im na słowo) był znacznie lepszy od tego, co spotkało tych ludzi na tym świecie. Elijah nie docieka; zawiłości ludzkiej psychiki i cierpienie jednostki nie leży bynajmniej nawet na obrzeżach kręgu jego zainteresowań. Pyta już tylko o cenę za porcję tegoż specyfiku- kiedy okazuje się ona być niebotycznie dużą, milknie już na resztę wieczora, jedynie z uśmiechem popijając resztę pozostałego na dnie kufla stouta.

Od tamtej pory z wypraw, oprócz oprawionych starannie smoczych kłów i wyselekcjonowanych bulw asfodelusa, przywozić zaczyna również znacznie cenniejszy ładunek. Nie próbuje brudzić rąk ani nazwiska jego sprzedażą; zamiast tego zadaje sobie trud zasięgnięcia języka i odnalezienia tych, którzy kiedyś, za czasów Hogwartu, lubili się nazywać jego przyjaciółmi. Nie ufa nim- nie ufa jednakże przecież nikomu, nawet samemu sobie, dlatego zadowala się świadomością, że pragną zysku i rozumieją pojęcie dyskrecji tak dobrze, jak on. Dobiera ich ostrożnie, stać go na kaprys bycia wybiórczym, jest w końcu w stanie zapłacić wiele, by oszczędzić samego siebie od zimnych kamieni cel Azkabanu. Handel rozkwita; jak zła, karłowata, trująca roślina rozrasta się po ulicach Nokturnu, wpełza w szczeliny w bruku dzielnicy portowej i powoli sięgać poczyna też samego centrum Londynu. Nie interesuje go moralność. Moralność szkodzi zyskom, dlatego nie zastanawia się, nie spędza nocy, myśląc o tych, którzy stygną właśnie we własnych mieszkaniach, doprowadzeni na skraj wytrzymałości zbyt dużą dawką narkotyku. Jedynie starannie przelicza galeony, które przyjemnie grzechoczą i lśnią, obciążając jego kieszeń, ale nie jego sumienie.

Fridę poznaje tak, jak poznaje się wszystkie katastrofy- przypadkiem.

Szykują statek do opuszczenia kornwalijskiego portu, kiedy ktoś wprowadza ją na pokład; na początku nie wie kim jest ani jak ma na imię. Na początku dostrzega jej krótkie, jasne, prawie białe włosy i niedorzecznie piegowaty nos; potem to, w jaki sposób ciemnogranatowe oczy gromią go spojrzeniem spod wachlarzy mlecznych rzęs. Następny raz wpada na nią wieczorem, kiedy statek kołysze się już na falach otwartego morza, a ona z absolutnym spokojem na twarzy zajmuje miejsce przy jego stole podczas kolacji. I uśmiecha się- w uroczy, piękny, lodowaty sposób. Paskudnie. Kiedy każe jej wynosić się do diabła, posłusznie wstaje i wychodzi, wyzywająco kołysząc biodrami i przyciągając uwagę całej załogi; dlatego Elijah nie czeka, kończąc kolację przed czasem i wpadając do kajuty kapitana z przekleństwem na ustach. Burzliwa dyskusja kończy się dwoma stłuczonymi kieliszkami, opróżnioną butelką whisky i werdyktem- Frida zostaje. Pod warunkiem, że jest choć w połowie tak dobrą łowczynią ingrediencji, jak śmie twierdzić; jeśli nie, Elijah ma prawo osobiście wyrzucić ją przez burtę prosto w paszczę burzącego się oceanu.

Elijah nie wyrzuca jej. Nie jest to kwestią braku chęci; wręcz przeciwnie, wiele razy marzy o tym, by obserwować, jak jasna, naburmuszona twarzyczka znika pod powierzchnią wody na zawsze, zatruwając zapewne wszystkie ryby, jakie chciałyby wychynąć z morskich odmętów, by ją pożreć. Ale nie może. Frida nie jest tak dobrą łowczynią, za jaką się podaje- okazuje się dwukrotnie lepsza, wykazując niezrównaną intuicję w odnajdywaniu wszystkich tych magicznych roślin, których bezskutecznie szukała do tej pory reszta załogi. Elijah nie lubi przegrywać, szczególnie z istotą tak żałosną, jak niższa od niego conajmniej o głowę kobieta. Nie jest też jednak głupi- odkąd Frida pojawia się na pokładzie, zyski znacznie wzrastają, a cięty język, który początkowo z mściwym uporem pragnie wyciąć jej rozgrzanym do czerwoności żelazem, w ostateczności okazuje się być całkiem przyjemną odmianą wśród gruboskórnych, prostackich marynarzy. Nienawidzą się zawzięcie przez pierwsze dziesięć dni wspólnej podróży; po upływie tego czasu po raz pierwszy przyciska ją do ściany i całuje, uciszając kolejną złośliwą tyradę, a ona gryzie go w usta silnie, do krwi. Od tamtego dnia odwiedza jego kajutę całkiem regularnie, a potem on odwiedza jej samotną kawalerkę w Londynie na lądzie, łamiąc odwieczną zasadę o unikaniu spotykaniu się z jedną kobietą więcej niż raz; i nie żałuje. W pewien pozbawiony namiętności sposób przyzwyczaja się do jej zapachu stokrotek i soli, do mocnych pocałunków i do krótkich, niedorzecznie jasnych włosów, zawierając tym samym niepisany pakt.

Nie szuka jej jednak, kiedy Frida znika. Nie czuje sentymentu ani potrzeby symbolicznego spalenia na stosie pary atłasowych rękawiczek i jedwabnej bielizny, jaką u niego zostawiła. Nie słyszy głosu sumienia, być może skutecznie zagłuszają go jęki i miauczenie dziwki, którą sprowadza sobie kilka dni później, pozwalając jej prężyć się i wdzięczyć na tej samej pościeli, która jeszcze pachnie jak stokrotki i sól, jak ona.

Plotki po raz pierwszy docierają do jego uszu dokładnie czterdzieści dwa dni po zniknięciu Fridy. Potem nie potrafi już przywołać z pamięci miejsca ani twarzy człowieka, który po raz pierwszy zapytał go, czy to prawda. Czy to prawda, że Frida zniknęła z powodu dwóch obecnych w jej życiu mężczyzn, w poczet których oprócz niego samego miał zaliczać się jego syn?

Jest zbyt zgorzkniały, by czuć gniew; wyważając barkiem drzwi jej mieszkania, czuje tylko cierpką irytację i wstręt. Gasną jednak szybko, kiedy biorąc wdech, czuje intensywny zapach piołunu. Niecierpliwie przestępuje przez próg, bezmyślnie postępując jeszcze kilka kroków w przód, w stronę uchylonych drzwi łazienki. Dopiero wtedy dostrzega wodę; jest wszędzie, chlupocze pod jego nogami i wdziera się do wnętrza butów odrażającą, obcą wilgocią i zimnem, zalewa paskudny perski dywan i zatrzymuje się pod nóżkami komody, mieniąc się chorobliwą bladością w mdłym świetle padającym od kuchennego okna. Wtedy Elijah jeszcze nie rozumie. Wtedy nie wiąże jeszcze zapachu piołunu z tym drugim, przebijającym się przez niego znajomym zapachem rdzy. Wtedy jeszcze nie wie, co zastanie, otwierając drzwi łazienki na oścież; nie zdaje sobie sprawy, że to, w czym brodzi, to nie tylko woda. To też krew.

Zaczyna zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji dopiero wtedy, kiedy widzi mlecznobiałe ramię zwieszające się bezwładnie z krawędzi wanny w jakiś nienaturalny, nieludzki sposób. Wie, że człowiek zmienia się po śmierci; widział już powykrzywiane potwornie twarze, groteskowo rozdęte brzuchy, blade, rybioniebieskie oczy przypominające dwie szklane kulki, przemocą wetknięte w biały, spęczniały paskudnie owal twarzy. To jednak jest inne niż wcześniej. Jest coś szalenie niewłaściwego we wspomnieniu o jasnej, miękkiej skórze, rozpiętej ciasno na drobnym kobiecym ciele, o skórze, której dotykał- i która teraz tkwiła tam, odległa jedynie na wyciągnięcie palców, zsiniała, wiotka i cienka jak pergamin, obejmująca bezwładne, martwe ramię.

Bo Frida nie żyje.
Tak, jak jego dziecko.

Bowiem kiedy pierwsze zaskoczenie mija, nie ma pewności, że właśnie tym była wylewająca się z emaliowanej wanny krew. Że to, w czym teraz brodził, mogło mieć jego oczy i jej nos, mogło odziedziczyć jego talent i jej ambicję, nawet, jeśli nigdy nie miało nosić jego nazwiska. Że kryło się już pod materiałem jej sukienki, kiedy widział ją po raz ostatni, i, zaduszone zapachem piołunu odeszło z tego świata, w pierwszym i ostatnim porywie złośliwości zabierając ją ze sobą.
Pod wanną odnajduje szklany flakonik z marną resztką eliksiru z ruty i wściekłym kopnięciem obraca go w pył.

Powinien był czuć wdzięczność; oszczędziła mu- im- kłopotu. Jego nazwisku nie groził skandal, a jego fortunie wydatki związane z zapewnieniem przetrwania komuś, kto nosił w sobie połowę jego genów. Wraz z nią odeszli wszyscy świadkowie, skrupulatnie zadbała o to, żeby pozbyć się śladów i odciąć się od niego, zniknąć z jego pola widzenia, zanim zdążył wziąć własne sprawy we własne ręce. W końcu zawsze robiła dokładnie to, co chciała- umarła więc też po swojemu, głupio, żałośnie, przyjmując eliksir o kilka tygodni zbyt późno, by oszczędzić własne życie. Wpatrując się niewidząco w jej rozwarte lekko malinowe usta i ciężką od krwi i wody białą koszulę nocną, zastanawia się jedynie, czy jego sumienie faktycznie było w stanie zrzucić całą winę na karb jej głupoty, czy być może już nigdy nie miał zyskać pewności, czy to on doprowadził do jej odejścia.

Ostatecznie wysyła sowę do Magicznej Policji i wychodzi z mieszkania, nie oglądając się za siebie.

Finalnie uznaje nienawiść za przeżytek. Nienawiść nie służy interesom, dlatego szybko uczy się ją tłumić, przełykać jak gorzki eliksir, kiedy przychodzi mu pertraktować z kobietami.



Ma dwadzieścia cztery lata, kiedy po raz ostatni wpatruje się w kołyszący, pozornie senny ruch fal na powierzchni morza. Tuż po tym opuszcza pokład rodzinnego statku, nie tracąc czasu na ckliwe pożegnania z tym, co przez dobre kilka lat stanowiło sens jego życia. Świat nie ma mu już nic więcej do zaoferowania; przynajmniej nic, co pociągałoby go do tego stopnia, by po raz kolejny ryzykować zdrowiem i życiem w poszukiwaniu ingrediencji w przeklętych lasach i na spieczonych pustyniach drugiej niemalże części globu. Co raz więcej rozmów z ojcem kończy się zresztą niezbyt subtelną sugestią ustatkowania, którą zbywa jednak krzywym półuśmiechem. Elijah nie zamierza się żenić. Nie jest zresztą do końca pewien, kto byłby bardziej nieszczęśliwy- on sam czy jego wybranka, na której palec założyłby złotą obrączkę, tym samym skazując na spędzenie reszty życia w jego towarzystwie. Spotykał dużo kobiet- niektórych nienawidził, niektóre nawet lubił, ale żadnej nie pokochał, nigdy. Ustatkowanie zaczyna więc od przyjęcia roli przywódcy i opiekuna rodzinnego biznesu; ojciec, skroń którego pokrywa się już szlachetną siwizną starości, oddaje w jego ręce statek i załogę, którą niegdyś sam zebrał i zjednoczył pod swoim przywództwem. Elijah przyjmuje ten dar bez nadmiernej wdzięczności, skądinąd z zadowoleniem jednak kwitując porzucenie przez ojca sprzedaży ingrediencji na rzecz ciepłej posady w Ministerstwie. Od tej chwili ich ścieżki rozchodzą się znacznie; ojciec przekazał mu już wszakże wszystko, co mógł przekazać, czyli jeszcze kilka chwil wyniosłego milczenia i pielęgnowany z ogromną czułością interes, który Elijah obiecał się pomnożyć. Wielokrotnie.

Apteka, którą kupuje, ma szklane witryny i pachnie jeszcze nieco żywicą i czymś ciężkim, mdłym, jak kadzidło albo pszczeli wosk. Nie ma zbyt wiele okazji, by na to narzekać; wykazuje w tym względzie niebywałą gorliwość, zaledwie dzień po złożeniu podpisu pod aktem własności opłacając ekipę budowlaną, która doprowadza wnętrze do stanu perfekcji. Nowe wnętrze stanowi kontuar z mahoniu i półki pnące się pod sam strop, które stopniowo, skrupulatnie wypełnia słoikami i szkatułkami, bezpiecznie kryjącymi w swoim wnętrzu ingrediencje. Nie próbuje wykazywać fałszywej skromności; wie, że pochodzą z najlepszego sortu, i takie właśnie informacje rozpuszczać zaczyna po londyńskich ulicach, z umiarkowanym zadowoleniem i oschłą satysfakcją obserwując rosnącą klientelę. Dba o nią w ten pozbawiony pretensjonalności sposób, w kontaktach z kupcami pozostając rzeczowym i chłodnym, dopasowując się niemalże idealnie do natury alchemików, którzy najczęściej przekraczają próg jego prywatnego raju. Przyjmowanie ich sykli i galeonów sprawia mu pewną satysfakcję; nie większą jednak, niż pozostawianie w skarbcu Gringotta znacznie większej ilości pieniędzy. Brudnych pieniędzy, wręczanych pod kontuarem w czystych płóciennych woreczkach przez tych przyjaciół o paskudnych uśmiechach, którym zleca rozprowadzenie smoczego pazura po ciemniejszych zaułkach Londynu.

To z ich ust słyszy również wszystkie krążące wśród magicznej społeczności plotki, i to również któryś z nich przynosi mu nazwisko Riddle'a. Nie dziwi go wieść o tym, że urósł w siłę; ktoś, kto już za młodu promieniuje tak rażącym w oczy blaskiem, nie mógł wszakże zgasnąć tak szybko. Nie szuka go jednak, nie pyta, jedynie cierpliwie czeka na okazję, którą otrzymuje z rąk najlepszego przyjaciela. To Rhysand zostaje tym, który po raz pierwszy tłumaczy mu idee głoszone przez człowieka, którego on sam bez słowa protestu nazywać zaczyna Czarnym Panem. I to w nim odnajduje to, czego zawsze poszukiwał i do czego dążył z lodowatym zacięciem, stalowym uporem, już od czasów dzieciństwa łakomie wyciągając ręce w stronę władzy i potęgi, chcąc zagarnąć dla siebie największą jej część i otoczyć się aurą jeszcze silniejszą, niż ta, która emanowała niegdyś wokół jego ojca.

Tytuł Rycerza przyjmuje z dumą; właśnie wtedy, kiedy zdąża już prawie zapomnieć o tym, jak słodko smakuje to uczucie.



Patronus: nigdy nie nauczył się kochać ani być szczęśliwym, nie tak naprawdę; być może dlatego wszystkie wspomnienia,
które od zawsze uważał za najbliższe radosnym, owocują pojawieniem się na końcu różdżki jedynie kompromitującego strzępu sinej mgły.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 12 +2 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 5 +1 (różdżka)
Czarna magia: 17 +2 (różdżka)
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 6 Brak
Zwinność: 6 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia magiiI2
KłamstwoI2
ONMSII10
SpostrzegawczośćI2
ZastraszanieII10
ZielarstwoIII25
RetorykaI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
EkonomiaII10
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I½
Malarstwo (wiedza)I½
AktywnośćWartośćWydane punkty
PływanieI1
Latanie na miotleI1
ŻeglarstwoI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak)-0
Reszta: 3

Wyposażenie

różdżka, sowa



Ostatnio zmieniony przez Elijah Zabini dnia 19.03.18 11:10, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Anonymous
Gość
Re: Elijah Zabini [odnośnik]15.04.18 14:43

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Prawdziwe piękno kryje się w sercu, a tej starej prawdy matka Elijaha zdawała się nie pamiętać, kiedy spoglądała na brzydkie niemowlę w kołysce; nie potrafiła okazać mu uczucia i nauczyć kochać, nieświadomie jako pierwsza skraplając młode serce trucizną, które zgorzkniało i uschło niczym chory owoc, nim zdążyło dojrzeć. To ojciec stał mu się wzorem, to ojciec ostatecznie wypielił z syna wszelką miękkość i zabił słodycz gorzkim smakiem nienawiści do kobiet i mugolaków, zamiast tego wszczepił pragnienie pogoni z błyskiem złotych monet i mocy, jaką dawała czarna magia. Miłość siostry, którą Elijah nauzył się doceniać, to zbyt mało, by zdołała zawrócić go ze ścieżki, którą jął podążać - ścieżki, na której nie było miejsca na uczucia i sentymenty. Nawet na nienawiść, bo i ona była zbyt namiętnym i silnym uczuciem, a w życiu Elijaha panuje wieloletnia zima i liczy się jedynie zysk.

OSIĄGNIĘCIA
Gorzkie lekarstwo
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak
Kartę sprawdzał: Percival Nott
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Elijah Zabini  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Elijah Zabini [odnośnik]15.04.18 14:44
WYPOSAŻENIE
Różdżka, sowa

ELIKSIRYBrak

INGREDIENCJEposiadane: Brak

BIEGŁOŚCIBrak

HISTORIA ROZWOJU[18.03.18] Karta postaci, -50 PD
[06.06.18] Spotkanie Rycerzy Walpurgii, +5 PD
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Elijah Zabini  Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Elijah Zabini
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach