Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Obrzeża Zakazanego Lasu
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Obrzeża zakazanego lasu
Po pożarze w starym Ministerstwie Magii dyrektor Hogwartu gościnnie przyjął pracowników Departamentu Kontroli Magicznych Stworzeń, wydzielając im skrawek Zakazanego Lasu. Obszar pokryty był licznymi namiotami, w których, dzięki magicznemu powiększeniu, znalazły się biura wszystkich wydziałów. Kiedy pracownicy ministerstwa powrócili do swoich siedzib to miejsce zupełnie opustoszało. Po namiotach nie pozostało nawet śladu. Wgniecenia w ściółce szybko odbiły od ziemi, a las stał się znów opuszczoną, odstraszającą obcych puszczą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.03.19 19:13, w całości zmieniany 2 razy
| 30 czerwca '56
Nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie mu dane tutaj wrócić.
Wpatrywał się w ciemną ścianę Zakazanego Lasu z mieszaniną niedowierzania i czegoś nienazwanego, nieuchwytnego, co przebijało się nawet przez tępy ból, promieniujący z lewej stopy, oraz ten ostrzejszy, roznoszący się wzdłuż poparzonego anomalią nadgarstka. Wiedział, że nie powinien był jeszcze wracać do pracy – minęło zaledwie kilka dni, odkąd cudem wydostał się z manufaktury kominków, po to tylko, by dowiedzieć się, że Ministerstwo spłonęło; dosyć szczęśliwie dla niego, bo z jednej strony oszczędziło mu to konieczności wymyślania wymówki dla własnych obrażeń (winę za zmiażdżenia i poparzenia niezwykle łatwo było zrzucić na walący się budynek), a z drugiej pozwoliło na wydostanie się wreszcie z zakurzonych pomieszczeń, których nienawidził tak bardzo. W pewien tragikomiczny, mroczny sposób, nawet go to bawiło; że dramat, który odebrał życie tylu czarodziejom (dawny Percival być może przejąłby się tym losem; obecny nie potrafił wykrzesać z siebie nawet udawanego żalu), jego samego wyrwał w końcu z urzędniczego marazmu, sprawiając, że oddychał swobodniej. Pozornie; zdawał sobie sprawę, że rzucenie się w wir pracy związanej z koniecznością odtworzenia spopielonych spraw i poskładania w całość ogarniętego chaosem biura, było tylko sztucznym podtrzymywaniem wymykającego mu się spomiędzy palców poczucia kontroli nad własną rzeczywistością, ale nie kręcił nosem, wygodnie korzystając z okazji, którą podsunął mu los.
Odwrócił się energicznie, słysząc własne nazwisko i jego twarz niemal od razu wykrzywił grymas bólu; nie mógł przyzwyczaić się do ograniczeń, jakie narzucały mu ledwie zaleczone obrażenia, ani do pełnych niechcianego współczucia i słabo skrywanego zmieszania spojrzeń, przemykających po jego poparzonej twarzy; gardził litością, zwłaszcza płynącą od osób, które nie miały pojęcia, co tak naprawdę go spotkało i chwilami jedynie konieczność zachowania pozorów koniecznych do utrzymania stanowiska powstrzymywała go przed wyciągnięciem różdżki. – Tak? – zapytał, widząc przed sobą młodego czarodzieja, którego imienia za nic nie był w stanie zapamiętać. Młodzieniec spojrzał na niego krótko, wyciągając przed siebie dłoń ze skórzaną teczką. – To wszystko, co byliśmy w stanie odzyskać, sir – powiedział, dysząc lekko. Z departamentami rozsianymi po Wielkiej Brytanii, kapryśną siecią Fiuu i niedziałającą teleportacją, komunikacja między poszczególnymi sektorami Ministerstwa stała się koszmarem, który spędzał mu sen z powiek niemal równie często, co powracające wspomnienia z Albury; spóźniająca się dokumentacja z Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego od trzech dni przetrzymywała jedną z jego grup na greckiej granicy, a plik pergaminów, który właśnie otrzymał, miał termin ważności na wczoraj.
Skinął głową w podziękowaniu, po czym odwrócił się w stronę wejścia do jednego z namiotów, stanowiącego tymczasowy dom dla Biura Wyszukiwania i Kontroli Smoków. Jego własny gabinet zajmował o połowę mniej miejsca niż poprzedni, ale nowe regały oraz szafki i tak świeciły pustkami, choć podejrzewał, że zapełnią się dosyć prędko. Niezmienna pozostała jedynie zajmująca większą część ściany mapa, ze starannie odtworzonymi lokacjami i notatkami, nad którą praca zajęła mu dobrych kilkanaście godzin – głównie dlatego, że nie pozwolił dotknąć jej żadnemu z młodszych i pełnych zapału pracowników. Dzielenie się odpowiedzialnością nigdy nie wychodziło mu specjalnie dobrze, a ostatnio nie wychodziło mu wcale; nie miał zamiaru oddawać nikomu choćby skrawków kontroli, święcie przekonany, że wszystkie jego plany obrócą się w proch, jeżeli tylko nie dopilnuje ich samodzielnie.
Usiadł ciężko na skórzanym fotelu, zapalając papierosa (zasady obowiązujące w jego nowym miejscu pracy zawierały bezwzględny zakaz palenia w pobliżu drzew, ale stare nawyki trudno było wykorzenić – łamał więc go nagminnie, już kilka razy naraziwszy się czuwającemu nad nimi personelowi) i otwierając cienką teczkę. Sprawa, nad którą się właśnie pochylał, wydawała się wyjątkowo chaotyczna i prawdę mówiąc, Percival wciąż jeszcze nie był pewien, z czym miał do czynienia. Leżały przed nim spisane na nowo relacje naocznych świadków, którzy twierdzili, że nie dalej jak tydzień temu widzieli młodego smoka, przelatującego wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii. Grupa, która zaraz po doniesieniach zjawiła się na miejscu, zastała jednak tylko wyjątkowo skonfundowanego (i pijanego w sztok) latarnika, który przez bite dwie godziny próbował ich przekonać, że wybrzeże zaatakował nie smok, a ziejący ogniem potwór morski. Dodatkowo oba smocze rezerwaty – w Kent oraz w Peak District – twierdziły, że żaden z ich osobników im nie zginął, a służby celne Irlandii zaprzeczały, by w ostatnim czasie do kraju wwieziono jakikolwiek gatunek smoka. Sprawa śmierdziała na kilometr nielegalnym przemytem, a któraś z zamieszanych w nią osób kłamała jak z nut, ale Percival nie miał pojęcia, która – i im dłużej wpatrywał się w uparcie milczące pergaminy, tym bardziej był pewien, że bez ponownej wizyty w Irlandii się nie obejdzie.
Sięgnął do jednej z szuflad, wyciągając stamtąd plik czystych kartek, drugą dłonią bezwiednie przyciągając do siebie filiżankę z zimną już kawą i upijając spory łyk gorzkiego płynu. Mógłby przysiąc, że dopiero co ją sobie przyniósł, chociaż przechylające się na drugą stronę horyzontu słońce opowiadało całkiem inną historię; gdy kreślił u góry arkusza pierwsze słowa, wpadające przez prowizoryczne okna światło miało pomarańczowawą, późnopopołudniową barwę, ale mimo to nie myślał jeszcze o powrocie do domu, od jakiegoś czasu dosyć gorliwie wykorzystując nawał obowiązków jako wymówkę do dłuższego pozostawania poza Nottinghamshire; nie lubił okłamywać Inary, ale jednocześnie nie wyobrażał sobie, by mógł powiedzieć jej prawdę – tkwił więc w jakimś niemożliwym impasie, który groził wiszącą w powietrzu katastrofą; tę z kolei chciał odciągnąć najdalej, jak mógł, dlatego po przyczepieniu do nóżki sowy krótkiej notatki, ponownie zatonął w fotelu, wypisując listę nazwisk ewentualnych członków kolejnej wyprawy. Rozczarowująco skromną; ostatnie wydarzenia nadszarpnęły znacznie ilość gotowych do podjęcia się zadania pracowników, spora część z nich dochodziła jeszcze do siebie po odniesionych w pożarze obrażeniach, wykorzystując przysługujący im urlop do otrząśnięcia się z szoku i najprawdopodobniej zastanawiając się nad zmianą stanowiska.
Czterdzieści minut, kolejną kawę i trzy wypalone papierosy później, miał już gotową listę nazwisk, zabrał się więc do pisania listów; półoficjalnych, pełnych nieszczerych pytań o dobre samopoczucie, zdrowie rodziny i inne rzeczy, o które wypadało zapytać, gdy cały kraj pochylał się nad wstrząsającą tragedią, rzucając krzywe i zgorszone spojrzenia w stronę ludzi, którzy w całym tym zamieszaniu próbowali brnąć dalej, jak gdyby nic się nie stało. Dla Percivala był to jedyny sposób na funkcjonowanie; nie widział sensu w ronieniu łez nad rozlanym eliksirem, składaniu bukietów i pisaniu długich artykułów z wspomnieniami zmarłych czarodziejów i czarownic, zamiast tego gorliwiej niż zwykle zajmując się działaniem; bierność kojarzyła mu się z bezsilnością, ta z kolei była jednym z jego największych strachów – nawet jeszcze zanim całe jego życie stanęło na głowie.
Kończył właśnie pisać ostatnią z wiadomości z propozycją nie do odrzucenia, gdy uchylone drzwi jego gabinetu rozwarły się szerzej, a w wejściu pojawiła się sylwetka Jenkinsa – starszego czarodzieja około pięćdziesiątki, któremu Percival zawdzięczał większość rzeczy, których nauczył się na własnym stanowisku, i który był jedną z niewielu osób w Ministerstwie, które szczerze szanował. – Dostałeś moją wiadomość? – zapytał retorycznie, w innym wypadku zapewne by go tutaj nie było; przyjaciel nie miał w zwyczaju wpadać na bezsensowne pogaduszki, a już na pewno nie, gdy robota dwoiła się i troiła w rękach; Percival nie zdziwił się więc, gdy mężczyzna skinął głową, wchodząc głębiej do pomieszczenia i siadając w fotelu naprzeciwko.
– Potrzebuję świeżego spojrzenia – powiedział, przekazując Jenkinsowi listę, którą przed chwilą sporządził i obserwując z wyczekiwaniem jego twarz, gdy prześlizgiwał spojrzeniem po nazwiskach. – O’Donnell chyba odpada, pamiętam, jak mi mówił, że może lecieć nawet na Antarktydę, ale jego noga nigdy nie postanie w Irlandii. Podobno ma jakieś paskudne wspomnienia z tamtejszymi goblinami – powiedział, nie podnosząc wzroku i rozczytując nakreślone przez Percivala słowa do końca. – Z resztą nie powinno być problemu. Spróbuję ponaciskać ich ze swojej strony, żeby za bardzo nie próbowali się wymigiwać – dodał, odkładając pergamin na blat. – Mogę? – zapytał, ale nie zaczekał na odpowiedź, od razu sięgając po skórzaną teczkę i przeglądając zgromadzone tam dokumenty. – Masz zamiar odkleić się wreszcie od tego krzesła i wybrać tam z nimi? – zapytał, pozornie mimochodem, zerkając na Notta znad pliku pergaminów. Percival nie odpowiedział, nie chcąc jeszcze przyznawać się, że od tygodni zastanawiał się intensywnie nad powrotem w teren; w jego biurku (tym spopielonym) znajdował się nawet gotowy wniosek do szefa departamentu, przeczytany tyle razy, że bez problemu mógłby odtworzyć go z pamięci. Nie zdradził jednak żadnej z tych rzeczy Jenkinsowi, zamiast tego machając ze zniecierpliwieniem ręką i podnosząc się do pozycji stojącej. – Dasz radę załatwić zgodę na wyjazd na jutro? – zapytał, wyraźnie zaznaczając koniec spotkania. Mężczyzna podniósł głowę. – Najwcześniej pojutrze, a i tak wisisz mi butelkę najlepszej Ognistej. – Odrzucił teczkę na blat, również się podnosząc. – Wyślę ci sowę. I pamiętaj, co ci powiedziałem – dodał, odwracając się na pięcie i zmierzając do wyjścia.
Percival westchnął ciężko, ale po chwili zawahania podążył za nim, powstrzymując samego siebie przed przyznaniem staremu czarodziejowi racji.
| zt
Nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie mu dane tutaj wrócić.
Wpatrywał się w ciemną ścianę Zakazanego Lasu z mieszaniną niedowierzania i czegoś nienazwanego, nieuchwytnego, co przebijało się nawet przez tępy ból, promieniujący z lewej stopy, oraz ten ostrzejszy, roznoszący się wzdłuż poparzonego anomalią nadgarstka. Wiedział, że nie powinien był jeszcze wracać do pracy – minęło zaledwie kilka dni, odkąd cudem wydostał się z manufaktury kominków, po to tylko, by dowiedzieć się, że Ministerstwo spłonęło; dosyć szczęśliwie dla niego, bo z jednej strony oszczędziło mu to konieczności wymyślania wymówki dla własnych obrażeń (winę za zmiażdżenia i poparzenia niezwykle łatwo było zrzucić na walący się budynek), a z drugiej pozwoliło na wydostanie się wreszcie z zakurzonych pomieszczeń, których nienawidził tak bardzo. W pewien tragikomiczny, mroczny sposób, nawet go to bawiło; że dramat, który odebrał życie tylu czarodziejom (dawny Percival być może przejąłby się tym losem; obecny nie potrafił wykrzesać z siebie nawet udawanego żalu), jego samego wyrwał w końcu z urzędniczego marazmu, sprawiając, że oddychał swobodniej. Pozornie; zdawał sobie sprawę, że rzucenie się w wir pracy związanej z koniecznością odtworzenia spopielonych spraw i poskładania w całość ogarniętego chaosem biura, było tylko sztucznym podtrzymywaniem wymykającego mu się spomiędzy palców poczucia kontroli nad własną rzeczywistością, ale nie kręcił nosem, wygodnie korzystając z okazji, którą podsunął mu los.
Odwrócił się energicznie, słysząc własne nazwisko i jego twarz niemal od razu wykrzywił grymas bólu; nie mógł przyzwyczaić się do ograniczeń, jakie narzucały mu ledwie zaleczone obrażenia, ani do pełnych niechcianego współczucia i słabo skrywanego zmieszania spojrzeń, przemykających po jego poparzonej twarzy; gardził litością, zwłaszcza płynącą od osób, które nie miały pojęcia, co tak naprawdę go spotkało i chwilami jedynie konieczność zachowania pozorów koniecznych do utrzymania stanowiska powstrzymywała go przed wyciągnięciem różdżki. – Tak? – zapytał, widząc przed sobą młodego czarodzieja, którego imienia za nic nie był w stanie zapamiętać. Młodzieniec spojrzał na niego krótko, wyciągając przed siebie dłoń ze skórzaną teczką. – To wszystko, co byliśmy w stanie odzyskać, sir – powiedział, dysząc lekko. Z departamentami rozsianymi po Wielkiej Brytanii, kapryśną siecią Fiuu i niedziałającą teleportacją, komunikacja między poszczególnymi sektorami Ministerstwa stała się koszmarem, który spędzał mu sen z powiek niemal równie często, co powracające wspomnienia z Albury; spóźniająca się dokumentacja z Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego od trzech dni przetrzymywała jedną z jego grup na greckiej granicy, a plik pergaminów, który właśnie otrzymał, miał termin ważności na wczoraj.
Skinął głową w podziękowaniu, po czym odwrócił się w stronę wejścia do jednego z namiotów, stanowiącego tymczasowy dom dla Biura Wyszukiwania i Kontroli Smoków. Jego własny gabinet zajmował o połowę mniej miejsca niż poprzedni, ale nowe regały oraz szafki i tak świeciły pustkami, choć podejrzewał, że zapełnią się dosyć prędko. Niezmienna pozostała jedynie zajmująca większą część ściany mapa, ze starannie odtworzonymi lokacjami i notatkami, nad którą praca zajęła mu dobrych kilkanaście godzin – głównie dlatego, że nie pozwolił dotknąć jej żadnemu z młodszych i pełnych zapału pracowników. Dzielenie się odpowiedzialnością nigdy nie wychodziło mu specjalnie dobrze, a ostatnio nie wychodziło mu wcale; nie miał zamiaru oddawać nikomu choćby skrawków kontroli, święcie przekonany, że wszystkie jego plany obrócą się w proch, jeżeli tylko nie dopilnuje ich samodzielnie.
Usiadł ciężko na skórzanym fotelu, zapalając papierosa (zasady obowiązujące w jego nowym miejscu pracy zawierały bezwzględny zakaz palenia w pobliżu drzew, ale stare nawyki trudno było wykorzenić – łamał więc go nagminnie, już kilka razy naraziwszy się czuwającemu nad nimi personelowi) i otwierając cienką teczkę. Sprawa, nad którą się właśnie pochylał, wydawała się wyjątkowo chaotyczna i prawdę mówiąc, Percival wciąż jeszcze nie był pewien, z czym miał do czynienia. Leżały przed nim spisane na nowo relacje naocznych świadków, którzy twierdzili, że nie dalej jak tydzień temu widzieli młodego smoka, przelatującego wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii. Grupa, która zaraz po doniesieniach zjawiła się na miejscu, zastała jednak tylko wyjątkowo skonfundowanego (i pijanego w sztok) latarnika, który przez bite dwie godziny próbował ich przekonać, że wybrzeże zaatakował nie smok, a ziejący ogniem potwór morski. Dodatkowo oba smocze rezerwaty – w Kent oraz w Peak District – twierdziły, że żaden z ich osobników im nie zginął, a służby celne Irlandii zaprzeczały, by w ostatnim czasie do kraju wwieziono jakikolwiek gatunek smoka. Sprawa śmierdziała na kilometr nielegalnym przemytem, a któraś z zamieszanych w nią osób kłamała jak z nut, ale Percival nie miał pojęcia, która – i im dłużej wpatrywał się w uparcie milczące pergaminy, tym bardziej był pewien, że bez ponownej wizyty w Irlandii się nie obejdzie.
Sięgnął do jednej z szuflad, wyciągając stamtąd plik czystych kartek, drugą dłonią bezwiednie przyciągając do siebie filiżankę z zimną już kawą i upijając spory łyk gorzkiego płynu. Mógłby przysiąc, że dopiero co ją sobie przyniósł, chociaż przechylające się na drugą stronę horyzontu słońce opowiadało całkiem inną historię; gdy kreślił u góry arkusza pierwsze słowa, wpadające przez prowizoryczne okna światło miało pomarańczowawą, późnopopołudniową barwę, ale mimo to nie myślał jeszcze o powrocie do domu, od jakiegoś czasu dosyć gorliwie wykorzystując nawał obowiązków jako wymówkę do dłuższego pozostawania poza Nottinghamshire; nie lubił okłamywać Inary, ale jednocześnie nie wyobrażał sobie, by mógł powiedzieć jej prawdę – tkwił więc w jakimś niemożliwym impasie, który groził wiszącą w powietrzu katastrofą; tę z kolei chciał odciągnąć najdalej, jak mógł, dlatego po przyczepieniu do nóżki sowy krótkiej notatki, ponownie zatonął w fotelu, wypisując listę nazwisk ewentualnych członków kolejnej wyprawy. Rozczarowująco skromną; ostatnie wydarzenia nadszarpnęły znacznie ilość gotowych do podjęcia się zadania pracowników, spora część z nich dochodziła jeszcze do siebie po odniesionych w pożarze obrażeniach, wykorzystując przysługujący im urlop do otrząśnięcia się z szoku i najprawdopodobniej zastanawiając się nad zmianą stanowiska.
Czterdzieści minut, kolejną kawę i trzy wypalone papierosy później, miał już gotową listę nazwisk, zabrał się więc do pisania listów; półoficjalnych, pełnych nieszczerych pytań o dobre samopoczucie, zdrowie rodziny i inne rzeczy, o które wypadało zapytać, gdy cały kraj pochylał się nad wstrząsającą tragedią, rzucając krzywe i zgorszone spojrzenia w stronę ludzi, którzy w całym tym zamieszaniu próbowali brnąć dalej, jak gdyby nic się nie stało. Dla Percivala był to jedyny sposób na funkcjonowanie; nie widział sensu w ronieniu łez nad rozlanym eliksirem, składaniu bukietów i pisaniu długich artykułów z wspomnieniami zmarłych czarodziejów i czarownic, zamiast tego gorliwiej niż zwykle zajmując się działaniem; bierność kojarzyła mu się z bezsilnością, ta z kolei była jednym z jego największych strachów – nawet jeszcze zanim całe jego życie stanęło na głowie.
Kończył właśnie pisać ostatnią z wiadomości z propozycją nie do odrzucenia, gdy uchylone drzwi jego gabinetu rozwarły się szerzej, a w wejściu pojawiła się sylwetka Jenkinsa – starszego czarodzieja około pięćdziesiątki, któremu Percival zawdzięczał większość rzeczy, których nauczył się na własnym stanowisku, i który był jedną z niewielu osób w Ministerstwie, które szczerze szanował. – Dostałeś moją wiadomość? – zapytał retorycznie, w innym wypadku zapewne by go tutaj nie było; przyjaciel nie miał w zwyczaju wpadać na bezsensowne pogaduszki, a już na pewno nie, gdy robota dwoiła się i troiła w rękach; Percival nie zdziwił się więc, gdy mężczyzna skinął głową, wchodząc głębiej do pomieszczenia i siadając w fotelu naprzeciwko.
– Potrzebuję świeżego spojrzenia – powiedział, przekazując Jenkinsowi listę, którą przed chwilą sporządził i obserwując z wyczekiwaniem jego twarz, gdy prześlizgiwał spojrzeniem po nazwiskach. – O’Donnell chyba odpada, pamiętam, jak mi mówił, że może lecieć nawet na Antarktydę, ale jego noga nigdy nie postanie w Irlandii. Podobno ma jakieś paskudne wspomnienia z tamtejszymi goblinami – powiedział, nie podnosząc wzroku i rozczytując nakreślone przez Percivala słowa do końca. – Z resztą nie powinno być problemu. Spróbuję ponaciskać ich ze swojej strony, żeby za bardzo nie próbowali się wymigiwać – dodał, odkładając pergamin na blat. – Mogę? – zapytał, ale nie zaczekał na odpowiedź, od razu sięgając po skórzaną teczkę i przeglądając zgromadzone tam dokumenty. – Masz zamiar odkleić się wreszcie od tego krzesła i wybrać tam z nimi? – zapytał, pozornie mimochodem, zerkając na Notta znad pliku pergaminów. Percival nie odpowiedział, nie chcąc jeszcze przyznawać się, że od tygodni zastanawiał się intensywnie nad powrotem w teren; w jego biurku (tym spopielonym) znajdował się nawet gotowy wniosek do szefa departamentu, przeczytany tyle razy, że bez problemu mógłby odtworzyć go z pamięci. Nie zdradził jednak żadnej z tych rzeczy Jenkinsowi, zamiast tego machając ze zniecierpliwieniem ręką i podnosząc się do pozycji stojącej. – Dasz radę załatwić zgodę na wyjazd na jutro? – zapytał, wyraźnie zaznaczając koniec spotkania. Mężczyzna podniósł głowę. – Najwcześniej pojutrze, a i tak wisisz mi butelkę najlepszej Ognistej. – Odrzucił teczkę na blat, również się podnosząc. – Wyślę ci sowę. I pamiętaj, co ci powiedziałem – dodał, odwracając się na pięcie i zmierzając do wyjścia.
Percival westchnął ciężko, ale po chwili zawahania podążył za nim, powstrzymując samego siebie przed przyznaniem staremu czarodziejowi racji.
| zt
I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
kissing
d e a t h
and losing my breath
OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
| koniec lipca '56
Minął już przeszło miesiąc odkąd Ministerstwo Magii doszczętnie spłonęło, spychając całą mozolnie budowaną przez lata strukturę w lepkie ramiona chaosu, a do poprzedniego poziomu porządku i zorganizowania, wciąż było nieskończenie daleko. I to nie ze względu na brak starań; wystarczyło przejść się pobieżnie wzdłuż Zakazanego Lasu, by pozbyć się wszelkich wątpliwości co do tego, że pozostali na stanowiskach pracownicy dwoili się i troili, by nadrobić ziejące w każdym możliwym miejscu braki, ale nawet najlepsze chęci nie były w stanie zastąpić utraconych materiałów i – przede wszystkim – ludzi, a ogólne trudności w komunikacji dodatkowo tylko podnosiły poziom trudności całego przedsięwzięcia o kilka stopni. Wyglądało na to, że czarodzieje zbyt długo uważali czas i przestrzeń za czynniki pomijalne, możliwe do pokonania poprzez zwyczajne wsypanie garści proszku do kominka, a teraz, odcięci nagle od dwóch najpopularniejszych środków transportu, znaleźli się przed problemem nie do przeskoczenia.
W takich mniej więcej myślach tonął Percival, pochylając się nad boleśnie pustym arkuszem pergaminu i starając się nie poddać zupełnemu poczuciu beznadziejności, chociaż panujące dookoła warunki wcale nie ułatwiały mu tego zadania. Było mu zimno – przeniesienie wszystkich biur departamentu do rozstawionych na szkolnych błoniach namiotów może i wydawało się dobrym pomysłem wtedy, gdy tych pomysłów kompletnie brakowało, ale upływ czasu z każdym dniem bezlitośnie ujawniał wszystkie mankamenty przyjętego rozwiązania. Panującej na zewnątrz pogodzie nadal daleko było do letniej, a wiszące nad lasem lodowate mgły i pojawiające się znikąd nawałnice tylko dodatkowo pogarszały sytuację. Chociaż płócienne konstrukcje obłożone zostały wszelkimi rodzajami ochronnych zaklęć, to wilgoć i chłód i tak jakimś cudem odnajdywały drogę do środka, wdzierając się do pomieszczeń na ubraniach czarodziejów i przez luźne szwy w materiale, osiadając na pergaminach i sprawiając, że po ośmiu godzinach siedzenia w miejscu, Percival – mimo ciepłego płaszcza i prowizorycznego ognia, zamkniętego w szklanym pojemniku – zaczynał szczękać zębami.
Nie narzekał, a przynajmniej – nie robił tego na głos, bo praca wciąż była dla niego czymś, co pozwalało mu na zachowanie wewnętrznego spokoju, nadszarpniętego poważne przez ostatnie wydarzenia i czającą się na krawędziach świadomości niepewność. Warstwa otępienia, jaką pozostawiła po sobie misja w Albury, stawała się z czasem coraz cieńsza i mniej szczelna, sprawiając, że znów czuł więcej, nie mogąc pozostawać już obojętnym na otoczenie ani obracających się w nim ludzi, potrzebował więc innych rozpraszaczy – a próba zorganizowania zagranicznej wyprawy z (dosłownie) niczego, doskonale się do tego nadawała.
Zerknął z ukosa na rozłożoną obok teczkę, upewniając się, że znajdujące się w niej nazwisko znajdzie się na pergaminie w niezmienionej formie, gdy usłyszał znajomy już łopot ciężkiego materiału, a do jego gabinetu – wraz z podmuchem zimnego powietrza i strzępkami wszechobecnej mgły – wszedł starszy czarodziej w charakterystycznym płaskim berecie. Percival westchnął bezgłośnie, odkładając pióro na blat i odchylając się na krześle, ale mimo udawanego zniecierpliwienia, na jego ustach pojawił się szczery uśmiech, gdy przemykał spojrzeniem po sylwetce mężczyzny. Jenkins, bo tak miał na nazwisko przybysz, stanowił dla Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami swego rodzaju osobliwość, ze względu na fakt, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co leżało w zakresie jego obowiązków. Karierę rozpoczynał wiele lat wcześniej, początkowo jako zwyczajny pracownik biurowy, ale bardzo szybko okazało się, że ma zacięcie nie tylko do przekładania papierów, a wiedzy na tematy wszelakie mogliby pozazdrościć mu profesorowie. Niedługo potem tradycją stało się, że pozostali pracownicy zaczęli biegać do niego po rady, których nie skąpił nikomu, zaskarbiając sobie szacunek zarówno starszych, jak i młodszych urzędników. Aktualnie, po ponad trzydziestu latach spędzonych na ministerialnych korytarzach, był chodzącą definicją człowieka orkiestry – a sam Percival cenił jego zdanie ponad opinie wszystkich innych, wciąż pamiętając, że większość z tego, co obecnie wiedział, nauczył się właśnie od niego.
– Jeszcze godzina, góra dwie, i będę miał dla ciebie listę – powiedział zamiast powitania, stukając palcem w (nadal krzycząco-pusty) pergamin, ale starszy czarodziej nawet nie spojrzał w tamtym kierunku, zamiast tego machając lekceważąco dłonią.
– Zapomnij, już po Ogniomiocie – odpowiedział, robiąc kilka kroków do przodu i bez zaproszenia siadając w fotelu po drugiej stronie biurka. Nie potrzebował go – i obaj o tym wiedzieli. Widząc, że Percival otwiera usta, żeby zaprzeczyć, uniósł w górę dłoń. – Nawet nie zaczynaj. Nie mogłem zwodzić Bułgarów już dłużej. Mieli grupę badawczą czekającą w gotowości do przejęcia bestii od tygodni. My mieliśmy jedno wielkie być może. Smok zostaje u nich – wyjaśnił, ze stalową ostatecznością brzmiącą we wciąż czystym i wyraźnym głosie.
Percival westchnął przeciągle, odsuwając od siebie dokumenty i czekając w milczeniu, aż gorzkie poczucie porażki w pełni zaleje jego klatkę piersiową, wypełniając usta nieprzyjemnym posmakiem. Wiedział, że szansa na sprowadzenie do kraju młodej samicy Ogniomiota Chińskiego, odnalezionej przez przypadek na bułgarskiej granicy, od samego początku była niewielka – zważywszy na fakt, że naprawdę nie mieli ludzi – ale dobitne nie i tak nie było tym, co miał nadzieję usłyszeć. Odsunął fotel od biurka, wstając bez słowa i odwracając się do Jenkinsa plecami, żeby zawiesić spojrzenie na rozwieszonej na głównej ścianie mapie, przez cały czas czując jednak na sobie wyczekujące spojrzenie starego przyjaciela. Wiedział doskonale, co to oznaczało – znał na pamięć ten pouczający sposób, w jaki mężczyzna szykował się na nadchodzące pouczenie – ale przez moment wciąż jeszcze naiwnie liczył, że porzuci ten pomysł i zwyczajnie wyjdzie. Nie był pewien, czy miał ochotę na wyrzuty.
Milcząca próba sił trwała może półtorej minuty, zanim Percival odwrócił się z kapitulacją, krzyżując ramiona na piersi. Jenkins wciąż na niego patrzył. – Planujesz wyrzucić z siebie to, co masz do powiedzenia, czy czekasz, aż opanuję sztukę legilimencji? – zapytał cierpko, nie planując jednak obrazić czarodzieja; ten z kolei wcale nie wyglądał na urażonego niegrzecznym tonem Notta, rozkładając się wygodnie w fotelu i niespiesznie wyciągając z kieszeni szaty fajkę, którą odpalił za pomocą różdżki. Spośród wszystkich osób, które znał Percival, Jenkins był jedyną, która miała w zwyczaju palenie fajki.
– Co tutaj robisz, Percivalu? – zapytał konwersacyjnie, przyglądając się swojemu rozmówcy z niebywałą bystrością spojrzenia. Nott spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem, podskórnie przeczuwając już, co nadchodziło, ale nie mając zamiaru zachęcać przyjaciela do poruszenia tego tematu.
– Odniosłem wrażenie – odpowiedział powoli, zaciskając dłonie na skórzanym obiciu fotela – że pracuję.
– Oczywiście – przytaknął czarodziej, wciąż z tym samym, dobrodusznym uśmiechem, który – czego Percival był stuprocentowo pewny – stanowił jedynie przykrywkę. – Ale co naprawdę tu robisz? – Pochylił się do przodu, palcem wolnej ręki trącając rozłożoną na biurku teczkę. Dokumenty zleciały na podłogę, szeleszcząc cicho; żaden z obecnych w pokoju mężczyzn się po nie nie schylił, ani nie śledził wzrokiem ich lotu. Percival nagle zapomniał, że było mu zimno. – Wypisujesz raporty. Wysyłasz listy do celników, którzy mają niewiele więcej szarych komórek niż stworzenia, które przepuszczają przez granicę. Pilnujesz, żeby w Ministerstwie nie zabrakło skórzanych rękawic. Przekładasz kolorowe kropki na tej piekielnej mapie, której nie pozwalasz nikomu dotknąć, i która nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Nie skończyłem – dodał szybko, znów unosząc dłoń, gdy tylko zorientował się, że Nott ma zamiar mu przerwać. Dostrzegając gest, zamilkł posłusznie; szacunek do Jenkinsa nie pozwalał mu na wyrzucenie go za drzwi, nawet jeżeli słuchanie jego pouczeń było ostatnim, na co aktualnie miał ochotę; nie chciał też wykładać przed nim wszystkich powodów, dla których pozostawał za biurkiem już trzeci rok – czyli o dwa lata dłużej, niż pierwotnie planował.
Tymczasem czarodziej mówił dalej. – Wiesz, że byłeś jednym z najzdolniejszych stażystów, którzy pojawili się tutaj zaraz po Hogwarcie? Wiesz. Bo zrobiłeś wszystko, żeby tak właśnie się stało, i nawet ja nie byłem w stanie niczego ci zarzucić, mimo że bardzo chciałem, po twoje lordowskie nazwisko i wszechwiedzący uśmiech doprowadzały mnie do szału. Po roku wiedziałeś więcej o smokach, niż ludzie, którzy pracowali tu od dekady. Cholera, nawet teraz masz większą wiedzę, niż łowcy, których wysyłasz na wyprawy. I nie próbuj zaprzeczać, widziałem twoje raporty. Czytałem też sprawozdanie z wyprawy na Wyspie Wight. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję już wtedy, że przestaniesz udawać kogoś, kim nigdy nie byłeś i nie będziesz. – Przerwał na chwilę, pociągając fajkę i wypuszczając z ust kłąb dymu, po czym pochylił się do przodu, opierając łokcie o blat. Ani na moment nie spuszczał jednak spojrzenia z Percivala, który poczuł się wyjątkowo niekomfortowo – jak uczniak ganiony przez znacznie mądrzejszego nauczyciela. Nie był przyzwyczajony do takiego układu sił, wyrósł z niego już dawno – ale wciąż się nie odzywał, nie potrafiąc zaprzeczyć niczemu, co padało z ust przyjaciela.
– Od miesiąca wypruwamy sobie flaki, żeby znaleźć kogoś, kto nadaje się do pracy w terenie i dowodzenia grupą, podczas gdy osoba, która mogłaby robić to z zamkniętymi oczami, spędza dnie na wpatrywaniu się w puste pergaminy. – To nie było do końca sprawiedliwe – Percival robił znacznie więcej niż to, starając się, żeby Biuro Wyszukiwania i Kontroli Smoków jakoś funkcjonowało – ale wiedział, że próba dołączenia do dyskusji tylko nakręci Jenkinsa, zachęcając go do wysuwania kolejnych argumentów. Po tych słowach zapadła jednak cisza, w czasie której mężczyzna zdawał się rozważać coś w milczeniu, zanim podniósł się powoli z fotela, poprawiając luźno wiszącą na ramionach szatę. – Posłuchaj – odezwał się, znacznie ciszej i spokojniej, tym razem obierając ton bardziej charakterystyczny dla starego przyjaciela, którego Percival znał – nie dla profesora, w którego rolę czasami wchodził. – Nie wiem, co tak naprawdę stało się w Peru i specjalnie mnie to nie obchodzi, ale minęły trzy lata. Myślę, że w obliczu tego, co dzieje się w teraźniejszości, nadszedł już czas, by zostawić przeszłość za sobą. Nie sądzisz? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Zamiast tego obrócił się na pięcie i wyszedł szybko z gabinetu, pozostawiając za sobą łopoczącą tkaninę i stojącego pod ścianą Percivala, ogarniętego nieprzyjemnym wrażeniem, jakby ktoś rzucił na niego wyjątkowo chłodne Balneo.
| zt
Minął już przeszło miesiąc odkąd Ministerstwo Magii doszczętnie spłonęło, spychając całą mozolnie budowaną przez lata strukturę w lepkie ramiona chaosu, a do poprzedniego poziomu porządku i zorganizowania, wciąż było nieskończenie daleko. I to nie ze względu na brak starań; wystarczyło przejść się pobieżnie wzdłuż Zakazanego Lasu, by pozbyć się wszelkich wątpliwości co do tego, że pozostali na stanowiskach pracownicy dwoili się i troili, by nadrobić ziejące w każdym możliwym miejscu braki, ale nawet najlepsze chęci nie były w stanie zastąpić utraconych materiałów i – przede wszystkim – ludzi, a ogólne trudności w komunikacji dodatkowo tylko podnosiły poziom trudności całego przedsięwzięcia o kilka stopni. Wyglądało na to, że czarodzieje zbyt długo uważali czas i przestrzeń za czynniki pomijalne, możliwe do pokonania poprzez zwyczajne wsypanie garści proszku do kominka, a teraz, odcięci nagle od dwóch najpopularniejszych środków transportu, znaleźli się przed problemem nie do przeskoczenia.
W takich mniej więcej myślach tonął Percival, pochylając się nad boleśnie pustym arkuszem pergaminu i starając się nie poddać zupełnemu poczuciu beznadziejności, chociaż panujące dookoła warunki wcale nie ułatwiały mu tego zadania. Było mu zimno – przeniesienie wszystkich biur departamentu do rozstawionych na szkolnych błoniach namiotów może i wydawało się dobrym pomysłem wtedy, gdy tych pomysłów kompletnie brakowało, ale upływ czasu z każdym dniem bezlitośnie ujawniał wszystkie mankamenty przyjętego rozwiązania. Panującej na zewnątrz pogodzie nadal daleko było do letniej, a wiszące nad lasem lodowate mgły i pojawiające się znikąd nawałnice tylko dodatkowo pogarszały sytuację. Chociaż płócienne konstrukcje obłożone zostały wszelkimi rodzajami ochronnych zaklęć, to wilgoć i chłód i tak jakimś cudem odnajdywały drogę do środka, wdzierając się do pomieszczeń na ubraniach czarodziejów i przez luźne szwy w materiale, osiadając na pergaminach i sprawiając, że po ośmiu godzinach siedzenia w miejscu, Percival – mimo ciepłego płaszcza i prowizorycznego ognia, zamkniętego w szklanym pojemniku – zaczynał szczękać zębami.
Nie narzekał, a przynajmniej – nie robił tego na głos, bo praca wciąż była dla niego czymś, co pozwalało mu na zachowanie wewnętrznego spokoju, nadszarpniętego poważne przez ostatnie wydarzenia i czającą się na krawędziach świadomości niepewność. Warstwa otępienia, jaką pozostawiła po sobie misja w Albury, stawała się z czasem coraz cieńsza i mniej szczelna, sprawiając, że znów czuł więcej, nie mogąc pozostawać już obojętnym na otoczenie ani obracających się w nim ludzi, potrzebował więc innych rozpraszaczy – a próba zorganizowania zagranicznej wyprawy z (dosłownie) niczego, doskonale się do tego nadawała.
Zerknął z ukosa na rozłożoną obok teczkę, upewniając się, że znajdujące się w niej nazwisko znajdzie się na pergaminie w niezmienionej formie, gdy usłyszał znajomy już łopot ciężkiego materiału, a do jego gabinetu – wraz z podmuchem zimnego powietrza i strzępkami wszechobecnej mgły – wszedł starszy czarodziej w charakterystycznym płaskim berecie. Percival westchnął bezgłośnie, odkładając pióro na blat i odchylając się na krześle, ale mimo udawanego zniecierpliwienia, na jego ustach pojawił się szczery uśmiech, gdy przemykał spojrzeniem po sylwetce mężczyzny. Jenkins, bo tak miał na nazwisko przybysz, stanowił dla Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami swego rodzaju osobliwość, ze względu na fakt, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co leżało w zakresie jego obowiązków. Karierę rozpoczynał wiele lat wcześniej, początkowo jako zwyczajny pracownik biurowy, ale bardzo szybko okazało się, że ma zacięcie nie tylko do przekładania papierów, a wiedzy na tematy wszelakie mogliby pozazdrościć mu profesorowie. Niedługo potem tradycją stało się, że pozostali pracownicy zaczęli biegać do niego po rady, których nie skąpił nikomu, zaskarbiając sobie szacunek zarówno starszych, jak i młodszych urzędników. Aktualnie, po ponad trzydziestu latach spędzonych na ministerialnych korytarzach, był chodzącą definicją człowieka orkiestry – a sam Percival cenił jego zdanie ponad opinie wszystkich innych, wciąż pamiętając, że większość z tego, co obecnie wiedział, nauczył się właśnie od niego.
– Jeszcze godzina, góra dwie, i będę miał dla ciebie listę – powiedział zamiast powitania, stukając palcem w (nadal krzycząco-pusty) pergamin, ale starszy czarodziej nawet nie spojrzał w tamtym kierunku, zamiast tego machając lekceważąco dłonią.
– Zapomnij, już po Ogniomiocie – odpowiedział, robiąc kilka kroków do przodu i bez zaproszenia siadając w fotelu po drugiej stronie biurka. Nie potrzebował go – i obaj o tym wiedzieli. Widząc, że Percival otwiera usta, żeby zaprzeczyć, uniósł w górę dłoń. – Nawet nie zaczynaj. Nie mogłem zwodzić Bułgarów już dłużej. Mieli grupę badawczą czekającą w gotowości do przejęcia bestii od tygodni. My mieliśmy jedno wielkie być może. Smok zostaje u nich – wyjaśnił, ze stalową ostatecznością brzmiącą we wciąż czystym i wyraźnym głosie.
Percival westchnął przeciągle, odsuwając od siebie dokumenty i czekając w milczeniu, aż gorzkie poczucie porażki w pełni zaleje jego klatkę piersiową, wypełniając usta nieprzyjemnym posmakiem. Wiedział, że szansa na sprowadzenie do kraju młodej samicy Ogniomiota Chińskiego, odnalezionej przez przypadek na bułgarskiej granicy, od samego początku była niewielka – zważywszy na fakt, że naprawdę nie mieli ludzi – ale dobitne nie i tak nie było tym, co miał nadzieję usłyszeć. Odsunął fotel od biurka, wstając bez słowa i odwracając się do Jenkinsa plecami, żeby zawiesić spojrzenie na rozwieszonej na głównej ścianie mapie, przez cały czas czując jednak na sobie wyczekujące spojrzenie starego przyjaciela. Wiedział doskonale, co to oznaczało – znał na pamięć ten pouczający sposób, w jaki mężczyzna szykował się na nadchodzące pouczenie – ale przez moment wciąż jeszcze naiwnie liczył, że porzuci ten pomysł i zwyczajnie wyjdzie. Nie był pewien, czy miał ochotę na wyrzuty.
Milcząca próba sił trwała może półtorej minuty, zanim Percival odwrócił się z kapitulacją, krzyżując ramiona na piersi. Jenkins wciąż na niego patrzył. – Planujesz wyrzucić z siebie to, co masz do powiedzenia, czy czekasz, aż opanuję sztukę legilimencji? – zapytał cierpko, nie planując jednak obrazić czarodzieja; ten z kolei wcale nie wyglądał na urażonego niegrzecznym tonem Notta, rozkładając się wygodnie w fotelu i niespiesznie wyciągając z kieszeni szaty fajkę, którą odpalił za pomocą różdżki. Spośród wszystkich osób, które znał Percival, Jenkins był jedyną, która miała w zwyczaju palenie fajki.
– Co tutaj robisz, Percivalu? – zapytał konwersacyjnie, przyglądając się swojemu rozmówcy z niebywałą bystrością spojrzenia. Nott spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem, podskórnie przeczuwając już, co nadchodziło, ale nie mając zamiaru zachęcać przyjaciela do poruszenia tego tematu.
– Odniosłem wrażenie – odpowiedział powoli, zaciskając dłonie na skórzanym obiciu fotela – że pracuję.
– Oczywiście – przytaknął czarodziej, wciąż z tym samym, dobrodusznym uśmiechem, który – czego Percival był stuprocentowo pewny – stanowił jedynie przykrywkę. – Ale co naprawdę tu robisz? – Pochylił się do przodu, palcem wolnej ręki trącając rozłożoną na biurku teczkę. Dokumenty zleciały na podłogę, szeleszcząc cicho; żaden z obecnych w pokoju mężczyzn się po nie nie schylił, ani nie śledził wzrokiem ich lotu. Percival nagle zapomniał, że było mu zimno. – Wypisujesz raporty. Wysyłasz listy do celników, którzy mają niewiele więcej szarych komórek niż stworzenia, które przepuszczają przez granicę. Pilnujesz, żeby w Ministerstwie nie zabrakło skórzanych rękawic. Przekładasz kolorowe kropki na tej piekielnej mapie, której nie pozwalasz nikomu dotknąć, i która nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Nie skończyłem – dodał szybko, znów unosząc dłoń, gdy tylko zorientował się, że Nott ma zamiar mu przerwać. Dostrzegając gest, zamilkł posłusznie; szacunek do Jenkinsa nie pozwalał mu na wyrzucenie go za drzwi, nawet jeżeli słuchanie jego pouczeń było ostatnim, na co aktualnie miał ochotę; nie chciał też wykładać przed nim wszystkich powodów, dla których pozostawał za biurkiem już trzeci rok – czyli o dwa lata dłużej, niż pierwotnie planował.
Tymczasem czarodziej mówił dalej. – Wiesz, że byłeś jednym z najzdolniejszych stażystów, którzy pojawili się tutaj zaraz po Hogwarcie? Wiesz. Bo zrobiłeś wszystko, żeby tak właśnie się stało, i nawet ja nie byłem w stanie niczego ci zarzucić, mimo że bardzo chciałem, po twoje lordowskie nazwisko i wszechwiedzący uśmiech doprowadzały mnie do szału. Po roku wiedziałeś więcej o smokach, niż ludzie, którzy pracowali tu od dekady. Cholera, nawet teraz masz większą wiedzę, niż łowcy, których wysyłasz na wyprawy. I nie próbuj zaprzeczać, widziałem twoje raporty. Czytałem też sprawozdanie z wyprawy na Wyspie Wight. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję już wtedy, że przestaniesz udawać kogoś, kim nigdy nie byłeś i nie będziesz. – Przerwał na chwilę, pociągając fajkę i wypuszczając z ust kłąb dymu, po czym pochylił się do przodu, opierając łokcie o blat. Ani na moment nie spuszczał jednak spojrzenia z Percivala, który poczuł się wyjątkowo niekomfortowo – jak uczniak ganiony przez znacznie mądrzejszego nauczyciela. Nie był przyzwyczajony do takiego układu sił, wyrósł z niego już dawno – ale wciąż się nie odzywał, nie potrafiąc zaprzeczyć niczemu, co padało z ust przyjaciela.
– Od miesiąca wypruwamy sobie flaki, żeby znaleźć kogoś, kto nadaje się do pracy w terenie i dowodzenia grupą, podczas gdy osoba, która mogłaby robić to z zamkniętymi oczami, spędza dnie na wpatrywaniu się w puste pergaminy. – To nie było do końca sprawiedliwe – Percival robił znacznie więcej niż to, starając się, żeby Biuro Wyszukiwania i Kontroli Smoków jakoś funkcjonowało – ale wiedział, że próba dołączenia do dyskusji tylko nakręci Jenkinsa, zachęcając go do wysuwania kolejnych argumentów. Po tych słowach zapadła jednak cisza, w czasie której mężczyzna zdawał się rozważać coś w milczeniu, zanim podniósł się powoli z fotela, poprawiając luźno wiszącą na ramionach szatę. – Posłuchaj – odezwał się, znacznie ciszej i spokojniej, tym razem obierając ton bardziej charakterystyczny dla starego przyjaciela, którego Percival znał – nie dla profesora, w którego rolę czasami wchodził. – Nie wiem, co tak naprawdę stało się w Peru i specjalnie mnie to nie obchodzi, ale minęły trzy lata. Myślę, że w obliczu tego, co dzieje się w teraźniejszości, nadszedł już czas, by zostawić przeszłość za sobą. Nie sądzisz? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Zamiast tego obrócił się na pięcie i wyszedł szybko z gabinetu, pozostawiając za sobą łopoczącą tkaninę i stojącego pod ścianą Percivala, ogarniętego nieprzyjemnym wrażeniem, jakby ktoś rzucił na niego wyjątkowo chłodne Balneo.
| zt
I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
kissing
d e a t h
and losing my breath
OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
25.08
Wściekłość buchała w ciele Louvela już od momentu przebudzenia w przestronnym łożu skąpanym w ciemności - grube kotary o barwie głębokiej purpury skutecznie zatrzymywały jesienne światło, mocno przytłumione oraz przydymione z powodu wiecznie poszarzałego otoczenia Beeston. Ponure zamczysko rzadko zapraszało do wnętrz radość słońca. Świece oraz lampiony robiły zdecydowanie większe wrażenie w przeganianiu mroku, lecz to nie tym martwił się dzisiejszego dnia Rowle. Dogłębnie poruszony spaleniem Ministerstwa nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Wygnanie na hogwarckie błonia ubodło ego arystokraty - zobaczywszy ogromne co prawda namioty, jednakże wciąż o lichej - według niego - konstrukcji zdenerwował się. Nie wyobrażał sobie pracy w takich warunkach, lecz niestety nikt nie pytał go o zgodę. Przełożony okazał się niewzruszonym idiotą sądzącym, że takie rozwiązanie nikomu nie uwłacza, wręcz mobilizuje do dalszej pracy w nowych, interesujących warunkach. Lou musiał zużyć całą silną wolę na powstrzymanie chęci ostentacyjnego przewrócenia oczami oraz złowrogiego zgrzytnięcia zębami, co stanowiło nie lada wyzwanie. Wziął kilka głębszych oddechów w płuca, przy czym każdego kolejnego dnia stawianie się w szkole magii w Szkocji doprowadzało go do szewskiej pasji.
Dziś natomiast czara goryczy się przelała. Zdenerwowania nie złagodziły nawet duchy od czasu do czasu zaglądające do miejsca, w którym przebywał mediator z duchami - Louvel praktycznie pracował sam mając jedynie zwierzchnictwo sapiące mu za plecami, bacznie obserwujące jego działania. Niestety tego dnia nic nie szło tak, jak powinno. Począwszy od wadliwego świstoklika, który przeniósł go nie do Hogsmeade, a do jakiejś innej wioski - co gorsza w Walii, a co najgorsze, pełnej szlamowatych mugoli. Zorientowawszy się w swojej tragicznej sytuacji Rowle wzdrygnął się i całe szczęście, że udało mu się przywołać Błędnego Rycerza gdzieś na obrzeżach tego miejsca, chociaż nie uniknął spóźnienia do pracy. Pierwsze ostrzeżenie bolało i to, że do tej pory odrabiał horrendalne nadgodziny to nikogo nie interesowało.
Później było już tylko gorzej. Siedział sobie właśnie przy biurku kiedy przełożony oznajmił mu, że powinien przyuczyć stażystę do zawodu. Lou odetchnął chrapliwie zapraszając młodzika po szkole na krzesło. Zaczął go przepytywać chcąc rozeznać się w posiadanym przezeń stanie wiedzy, lecz szybko okazało się, że ten szczyl nie wiedział zupełnie niczego. Szlachcic raz po raz przecierał nerwowo zarośniętą brodę, odchylał się na oparcie z niedowierzaniem, nerwowo postukiwał palcami w blat i przede wszystkim wybałuszał na głąba oczy.
Niestety miarka się przebrała, bowiem Louvel nie należał do mężczyzn cierpliwych, zaś ignorancja w miejscu pracy - dla niego jako pracoholika - stała się po prostu czymś nie do przejścia. Złem koniecznym, górą lodową, karaluchem, jaki pragnął zdeptać. - Wynoś się stąd ty nieudaczniku! - krzyknął wreszcie, z impetem wstając od biurka. Krzesło poleciało w tył, jednakże on tego nie słyszał. Zresztą, zbyt skoncentrowany na gniewie nie zapanował nad nim i jedyne, co było dookoła słychać do wrzaski Rowle'a. - Że też ci nie wstyd przychodzić po pracę z zerową znajomością tematu! - grzmiał dalej, napierając na wystraszonego młokosa, który wycofywał się do drzwi. Lou w międzyczasie wywrócił niewielki sekretarzyk oraz globus uszczerbując go u podstawy. - Myślisz, że wolno ci tracić mój cenny czas kiedy nie reprezentujesz sobą nic oprócz inteligencji przeciętnego gumochłona? - wrzeszczał za uciekającym delikwentem, wychodząc aż z namiotu. Wszyscy wlepiali w niego zaskoczony, wystraszony wzrok. On zaś dyszał ciężko nie mogąc się uspokoić. Idiota, otaczali go sami idioci.
Wściekłość buchała w ciele Louvela już od momentu przebudzenia w przestronnym łożu skąpanym w ciemności - grube kotary o barwie głębokiej purpury skutecznie zatrzymywały jesienne światło, mocno przytłumione oraz przydymione z powodu wiecznie poszarzałego otoczenia Beeston. Ponure zamczysko rzadko zapraszało do wnętrz radość słońca. Świece oraz lampiony robiły zdecydowanie większe wrażenie w przeganianiu mroku, lecz to nie tym martwił się dzisiejszego dnia Rowle. Dogłębnie poruszony spaleniem Ministerstwa nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Wygnanie na hogwarckie błonia ubodło ego arystokraty - zobaczywszy ogromne co prawda namioty, jednakże wciąż o lichej - według niego - konstrukcji zdenerwował się. Nie wyobrażał sobie pracy w takich warunkach, lecz niestety nikt nie pytał go o zgodę. Przełożony okazał się niewzruszonym idiotą sądzącym, że takie rozwiązanie nikomu nie uwłacza, wręcz mobilizuje do dalszej pracy w nowych, interesujących warunkach. Lou musiał zużyć całą silną wolę na powstrzymanie chęci ostentacyjnego przewrócenia oczami oraz złowrogiego zgrzytnięcia zębami, co stanowiło nie lada wyzwanie. Wziął kilka głębszych oddechów w płuca, przy czym każdego kolejnego dnia stawianie się w szkole magii w Szkocji doprowadzało go do szewskiej pasji.
Dziś natomiast czara goryczy się przelała. Zdenerwowania nie złagodziły nawet duchy od czasu do czasu zaglądające do miejsca, w którym przebywał mediator z duchami - Louvel praktycznie pracował sam mając jedynie zwierzchnictwo sapiące mu za plecami, bacznie obserwujące jego działania. Niestety tego dnia nic nie szło tak, jak powinno. Począwszy od wadliwego świstoklika, który przeniósł go nie do Hogsmeade, a do jakiejś innej wioski - co gorsza w Walii, a co najgorsze, pełnej szlamowatych mugoli. Zorientowawszy się w swojej tragicznej sytuacji Rowle wzdrygnął się i całe szczęście, że udało mu się przywołać Błędnego Rycerza gdzieś na obrzeżach tego miejsca, chociaż nie uniknął spóźnienia do pracy. Pierwsze ostrzeżenie bolało i to, że do tej pory odrabiał horrendalne nadgodziny to nikogo nie interesowało.
Później było już tylko gorzej. Siedział sobie właśnie przy biurku kiedy przełożony oznajmił mu, że powinien przyuczyć stażystę do zawodu. Lou odetchnął chrapliwie zapraszając młodzika po szkole na krzesło. Zaczął go przepytywać chcąc rozeznać się w posiadanym przezeń stanie wiedzy, lecz szybko okazało się, że ten szczyl nie wiedział zupełnie niczego. Szlachcic raz po raz przecierał nerwowo zarośniętą brodę, odchylał się na oparcie z niedowierzaniem, nerwowo postukiwał palcami w blat i przede wszystkim wybałuszał na głąba oczy.
Niestety miarka się przebrała, bowiem Louvel nie należał do mężczyzn cierpliwych, zaś ignorancja w miejscu pracy - dla niego jako pracoholika - stała się po prostu czymś nie do przejścia. Złem koniecznym, górą lodową, karaluchem, jaki pragnął zdeptać. - Wynoś się stąd ty nieudaczniku! - krzyknął wreszcie, z impetem wstając od biurka. Krzesło poleciało w tył, jednakże on tego nie słyszał. Zresztą, zbyt skoncentrowany na gniewie nie zapanował nad nim i jedyne, co było dookoła słychać do wrzaski Rowle'a. - Że też ci nie wstyd przychodzić po pracę z zerową znajomością tematu! - grzmiał dalej, napierając na wystraszonego młokosa, który wycofywał się do drzwi. Lou w międzyczasie wywrócił niewielki sekretarzyk oraz globus uszczerbując go u podstawy. - Myślisz, że wolno ci tracić mój cenny czas kiedy nie reprezentujesz sobą nic oprócz inteligencji przeciętnego gumochłona? - wrzeszczał za uciekającym delikwentem, wychodząc aż z namiotu. Wszyscy wlepiali w niego zaskoczony, wystraszony wzrok. On zaś dyszał ciężko nie mogąc się uspokoić. Idiota, otaczali go sami idioci.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
| początek września (nie przeszkadzajcie sobie, już mnie tu nie ma)
Od dawna już zdawał sobie sprawę, że spełniające się marzenia niezwykle rzadko otoczone były typowo bajkową atmosferą sielanki i beztroski, gdy więc kilka dni temu lekko drżącą dłonią odpisywał na list z propozycją awansu, ani przez moment nie spodziewał się, że będzie łatwo – minęły już czasy, w których jako nieopierzony absolwent Hogwartu miał w zwyczaju snuć kompletnie oderwane od rzeczywistości mrzonki z ekscytującymi podróżami w roli głównej, w których wystarczyło spakować walizkę i wsiąść na okręt płynącego w nieznane statku. Dzisiaj wiedział już – a nauczyły go tego tysiące potknięć i niezliczone ilości wiader zimnej wody, z zaskoczenia wylanych mu na głowę – że kariera łowcy smoków nie polegała jedynie na zbieraniu laurów za odwagę, wiążąc się za to z koniecznością podejmowania decyzji obciążonych trudną do udźwignięcia odpowiedzialnością oraz dopilnowania najdrobniejszych szczegółów, kryjących się w miejscach, o których kiedyś nawet by nie pomyślał. Lata doświadczenia przygotowały go więc na idące za zmianą stanowiska trudności – koniec końców, już raz znajdował się u progu dowodzenia własną grupą, zaliczając jednak tragiczny w skutkach falstart – ale żaden z jego starannie przemyślanych scenariuszy nie dorastał do pięt chaosowi, jaki zastał, gdy początkiem września pojawił się w biurze, by zabrać z niego swoje rzeczy.
Nie, nie chodziło wcale o to, że uważał się za niezastąpionego. Biuro Kontroli i Oswajania Smoków przechodziło przez swoje wzloty i upadki również pod jego okiem, bo praca administracyjna, wbrew pozorom, nigdy nie była jego konikiem. Obce były mu prawne kruczki, gubił się w przepisach celnych i zawiłościach reguł narzucanych przez obce państwa, a w jego zbiorczych raportach prawie zawsze brakowało jakiegoś istotnego (z ministerialnego punktu widzenia) dokumentu, i tylko życzliwości Jenkinsa oraz własnym zdolnościom organizacyjnym zawdzięczał fakt, że nie miał na koncie żadnej większej porażki. Braki nadrabiał też smoczą wiedzą i tym, że znał pracę łowcy smoków od podszewki, ale podejrzewał czasami, że i tak po cichu planowano zastąpienie go lepszym kandydatem. Do takich niewątpliwie zaliczał się jego zastępca: młody i przepełniony niegasnącym entuzjazmem, należał do niewielkiego grona osób, które Percival sam polecił, bo chociaż nie znał go najlepiej, to miał okazję już wcześniej kilkakrotnie z nim współpracować. Pamiętał, że przy ich ostatnim spotkaniu (jeszcze przed awansem) zrobił na nim wrażenie więcej niż pozytywne, wybijając się co prawda może nieco zbyt mocno zarysowaną energicznością, ale posiadając również imponujące pokłady rozumności i inteligencji – pokłady, które wyparowały w sekundzie, w której przekroczył próg opróżnionego przez Percivala gabinetu, zastąpione czystą, wysoce łatwopalną paniką; sprawiającą, że przekazanie obowiązków, do którego Nott zobowiązał się w oficjalnym liście do szefa departamentu, zamiast kilku godzin, trwało już tydzień.
Siódmego dnia pojawił się na skraju Zakazanego Lasu lekko spóźniony, w szacie, której z pośpiechu nie zdążył porządnie zapiąć, w drodze doczytując jeszcze ostatnie linijki listu, z którym nie miał czasu zapoznać się wcześniej. Pisanie listów stało się ostatnio czynnością, którą szczerze znienawidził, bo świeżo upieczony organizator wypraw pisał ich mnóstwo, zadając Percivalowi setki pytań, których spektrum rozciągało się od tych całkiem sensownych (acz trywialnych), po całkowicie absurdalne (jego ulubione jak do tej pory dotyczyło koloru atramentu, jakim powinien zaadresować wniosek do czeskiego ministerstwa; nadal był dumny, że udało mu się powstrzymać pokusę przed złośliwym poleceniem wrzosowego). Początkowo nawet go to bawiło, jednak pierwotne rozbawienie bardzo szybko zmieniło się w postępującą irytację, bo sowy przylatywały nieustannie, zarówno w ciągu dnia, jak i w środku nocy, wyciągając ze snu jego i Inarę, i uniemożliwiając mu skupienie się na tym, czym tak naprawdę chciał się zająć: przygotowaniem pierwszej, własnej wyprawy. Przed odmówieniem dalszego niańczenia swojego następcy powstrzymywała go jedynie złożona Wilkesowi obietnica, oraz (w znacznie mniejszym stopniu) fakt, że przez kilka następnych dni wciąż był jeszcze oficjalnie pracownikiem biura, opłacanym z ministerialnej kieszeni i zobowiązanym, by pozostawić po sobie niezamknięte sprawy w stanie jak najporządniejszym. Sam zresztą również nie lubił porzucać zadań w formie niedokończonej.
Żaden z powyższych powodów nie przyczynił się jednak do zmniejszenia jego przerażenia, gdy po raz kolejny otwierał drzwi (niegdyś własnego) gabinetu, tylko po to, by zastać go w stanie chaosu zupełnego, i na tyle imponującego, że aż trudno było uwierzyć, że został spowodowany przez jednego człowieka. Człowieka, który siedział właśnie za zabałaganionym biurkiem, z fryzurą zburzoną od ciągłego nerwowego przeczesywania włosów, krzywo zapiętą koszulą (tą samą, w której Percival widział go wczoraj), oraz z miną kogoś, kto żałował, że w ogóle zdecydował się na wyjście z łóżka. – Cześć – przywitał się wesoło Nott, w myślach powtarzając sobie, że może wcale nie będzie tak źle, i ani przez moment w to nie wierząc.
Gabriel Daniels, bo tak nazywał się czarodziej, poderwał się na jego widok, prawie strącając z biurka filiżankę z niedopitą, wystygniętą już kawą, która zastukała groźnie o wyszczerbiony spodek. Mężczyzna zdawał się tego nie zauważyć. – Percival, sir! – wykrzyknął, obchodząc biurko i wyciągając rękę na powitanie. Percival ją uścisnął, nie patrząc jednak na swojego towarzysza, a na pdejrzanie wyglądającą, brunatno-czerwoną plamę na dywanie, której kilkanaście godzin wcześniej zdecydowanie tam nie było. Przez sekundę zastanawiał się, czy chciał wiedzieć – i ostatecznie zdecydował się nie pytać. – Właśnie do lorda pisałem, stała się katastrofa! – wykrzyknął, wyrzucając ramiona w górę i chyba zapominając, że trzymał w nich wspomniany list (oraz kilka innych pergaminów), które wyleciały w górę, by następnie opaść z szelestem na podłogę. Daniels, jak można było się spodziewać, nie zwrócił na to uwagi, wracając z powrotem do biurka. Percivalowi wydawało się, że w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie pociągnąć go na rękaw.
Ruszył za nim względnie spokojnie, mając ochotę wznieść oczy ku płóciennemu sufitowi, ale wyczerpujące się powoli pokłady zrozumienia i pobłażliwości, nie pozwoliły mu tego zrobić. Nie podzielił również szalejącej w ciele młodego urzędnika paniki, bo w ciągu kilku ostatnich dni zdążył się już nauczyć, że słowo katastrofa oznaczało w jego języku szereg różnych rzeczy, z których prawie żadna nie zasługiwała na to miano. Gdy więc pochylał się nad podsuniętą mu przez czarodzieja teczką, był względnie spokojny, nie przeczuwając powagi sytuacji. – Bułgaria. Mieli wrócić wczoraj. Wrócili? – zapytał, bez trudu rozpoznając, z której wyprawy pochodziła dokumentacja; sam jeszcze niedawno ją uzupełniał, starannie dobierając grupę i rozplanowując trasę, bo misja nie należała do najprostszych. Jej uczestnicy, dowodzeni przez bliskiego przyjaciela Percivala, mieli odzyskać parę smoczych jaj, pozostałych po zabitej przez nielegalnych łowców ingrediencji Ogniomiotce Chińskiej. Samo ich odnalezienie i zabezpieczenie nie było może szczególnie karkołomne, ale przetransportowanie cennego towaru do Wielkiej Brytanii – już tak; z niedziałającą teleportacją i siecią Fiuu, oraz ze względu na spore odległości, członkowie misji byli skazani na transport morski – w tamtych rejonach szczególnie niebezpieczny.
Percival zamilkł, czekając na odpowiedź Danielsa, w międzyczasie rozczytując doskonale znajome, pierwsze linijki pergaminu, i dopiero przedłużająca się cisza wzbudziła jego niepokój. Podniósł spojrzenie znad teczki, odnajdując wzrokiem pobielałą twarz mężczyzny. – No? – zapytał ponaglająco, po raz pierwszy odczuwając lekkie ukłucie niepokoju.
– Wrócili – przytaknął czarodziej powoli, jednak jasne było, że była to tylko część prawdy. Nott uniósł wyżej brwi, teraz już prostując się i całkowicie poważniejąc; nie znosił, gdy ktoś zachowywał się właśnie tak – owijając w bawełnę, zamiast wyłożyć kawę na ławę. Daniels również musiał prawidłowo odczytać jego postawę, bo odchrząknął, po czym przełknął głośno ślinę. – Są na pozaklęciowym. W Świętym Mungu – dodał, z każdym słowem blednąc coraz bardziej, jakby sam dopiero uświadamiał sobie rozmiary smoczego łajna w jakie – nieświadomie i zupełnie nie ze swojej winy – wdepnął. Przez kilka długich sekund milczał, chyba licząc na to, że Percival coś powie, ale gdy ten uparcie i wyczekująco milczał, zdecydował się mówić dalej. – Zostali napadnięci, najprawdopodobniej przez handlarzy jajami. Wszyscy żyją, udało im się też uratować jedno z jaj, ale drugie zniknęło – dokończył, po czym jakby uleciała z niego cała energia, bo opadł bezwładnie na fotel, przeczesując dłonią już odrobinę tłustawe włosy.
Percival nie odzywał się jeszcze przez pełną minutę, intensywnie myśląc, po czym – wyglądając jak człowiek, który co prawda oberwał w głowę kolejnym odłamkiem walącego się dachu, ale za to miał już pomysł na rozpoczęcie naprawy – podwinął do góry rękawy ciemnej koszuli. – Masz wszystkie informacje? Trasę, miejsce napadu, okoliczności? Rozumiem, że członkowie wyprawy zostali przesłuchani zaraz po dotarciu do Anglii? – zapytał rzeczowo, nie zatrzymując się ani na moment, i w międzyczasie przyciągając sobie drugi z foteli – tak, że teraz, zamiast tyłem do drzwi, stał za biurkiem, tuż obok fotela Danielsa. Usiadł, przyciągając do siebie pierwszy zapisanych odręcznie pergaminów, które – kiwając szybko głową – przysunął mu czarodziej. – Musimy przejrzeć to wszystko jeszcze raz, dokładnie. A później skontaktować się z bułgarskim wydziałem przestrzegania prawa. Ci handlarze to zazwyczaj zorganizowane szajki, doskonale znane lokalnym władzom – wyjaśnił, prawie bezwiednie przyciągając do siebie również i popielniczkę, oraz wyłuskując z kieszeni nieco wymiętą paczkę mugolskich papierosów. Poczęstował Danielsa (grzecznie odmówił), a następnie zabrał się do rozczytania pierwszej z naocznych relacji, marszcząc mocno brwi i czując początki wczołgującego się na jego barki zmęczenia.
To miał być bardzo długi dzień.
| zt
Od dawna już zdawał sobie sprawę, że spełniające się marzenia niezwykle rzadko otoczone były typowo bajkową atmosferą sielanki i beztroski, gdy więc kilka dni temu lekko drżącą dłonią odpisywał na list z propozycją awansu, ani przez moment nie spodziewał się, że będzie łatwo – minęły już czasy, w których jako nieopierzony absolwent Hogwartu miał w zwyczaju snuć kompletnie oderwane od rzeczywistości mrzonki z ekscytującymi podróżami w roli głównej, w których wystarczyło spakować walizkę i wsiąść na okręt płynącego w nieznane statku. Dzisiaj wiedział już – a nauczyły go tego tysiące potknięć i niezliczone ilości wiader zimnej wody, z zaskoczenia wylanych mu na głowę – że kariera łowcy smoków nie polegała jedynie na zbieraniu laurów za odwagę, wiążąc się za to z koniecznością podejmowania decyzji obciążonych trudną do udźwignięcia odpowiedzialnością oraz dopilnowania najdrobniejszych szczegółów, kryjących się w miejscach, o których kiedyś nawet by nie pomyślał. Lata doświadczenia przygotowały go więc na idące za zmianą stanowiska trudności – koniec końców, już raz znajdował się u progu dowodzenia własną grupą, zaliczając jednak tragiczny w skutkach falstart – ale żaden z jego starannie przemyślanych scenariuszy nie dorastał do pięt chaosowi, jaki zastał, gdy początkiem września pojawił się w biurze, by zabrać z niego swoje rzeczy.
Nie, nie chodziło wcale o to, że uważał się za niezastąpionego. Biuro Kontroli i Oswajania Smoków przechodziło przez swoje wzloty i upadki również pod jego okiem, bo praca administracyjna, wbrew pozorom, nigdy nie była jego konikiem. Obce były mu prawne kruczki, gubił się w przepisach celnych i zawiłościach reguł narzucanych przez obce państwa, a w jego zbiorczych raportach prawie zawsze brakowało jakiegoś istotnego (z ministerialnego punktu widzenia) dokumentu, i tylko życzliwości Jenkinsa oraz własnym zdolnościom organizacyjnym zawdzięczał fakt, że nie miał na koncie żadnej większej porażki. Braki nadrabiał też smoczą wiedzą i tym, że znał pracę łowcy smoków od podszewki, ale podejrzewał czasami, że i tak po cichu planowano zastąpienie go lepszym kandydatem. Do takich niewątpliwie zaliczał się jego zastępca: młody i przepełniony niegasnącym entuzjazmem, należał do niewielkiego grona osób, które Percival sam polecił, bo chociaż nie znał go najlepiej, to miał okazję już wcześniej kilkakrotnie z nim współpracować. Pamiętał, że przy ich ostatnim spotkaniu (jeszcze przed awansem) zrobił na nim wrażenie więcej niż pozytywne, wybijając się co prawda może nieco zbyt mocno zarysowaną energicznością, ale posiadając również imponujące pokłady rozumności i inteligencji – pokłady, które wyparowały w sekundzie, w której przekroczył próg opróżnionego przez Percivala gabinetu, zastąpione czystą, wysoce łatwopalną paniką; sprawiającą, że przekazanie obowiązków, do którego Nott zobowiązał się w oficjalnym liście do szefa departamentu, zamiast kilku godzin, trwało już tydzień.
Siódmego dnia pojawił się na skraju Zakazanego Lasu lekko spóźniony, w szacie, której z pośpiechu nie zdążył porządnie zapiąć, w drodze doczytując jeszcze ostatnie linijki listu, z którym nie miał czasu zapoznać się wcześniej. Pisanie listów stało się ostatnio czynnością, którą szczerze znienawidził, bo świeżo upieczony organizator wypraw pisał ich mnóstwo, zadając Percivalowi setki pytań, których spektrum rozciągało się od tych całkiem sensownych (acz trywialnych), po całkowicie absurdalne (jego ulubione jak do tej pory dotyczyło koloru atramentu, jakim powinien zaadresować wniosek do czeskiego ministerstwa; nadal był dumny, że udało mu się powstrzymać pokusę przed złośliwym poleceniem wrzosowego). Początkowo nawet go to bawiło, jednak pierwotne rozbawienie bardzo szybko zmieniło się w postępującą irytację, bo sowy przylatywały nieustannie, zarówno w ciągu dnia, jak i w środku nocy, wyciągając ze snu jego i Inarę, i uniemożliwiając mu skupienie się na tym, czym tak naprawdę chciał się zająć: przygotowaniem pierwszej, własnej wyprawy. Przed odmówieniem dalszego niańczenia swojego następcy powstrzymywała go jedynie złożona Wilkesowi obietnica, oraz (w znacznie mniejszym stopniu) fakt, że przez kilka następnych dni wciąż był jeszcze oficjalnie pracownikiem biura, opłacanym z ministerialnej kieszeni i zobowiązanym, by pozostawić po sobie niezamknięte sprawy w stanie jak najporządniejszym. Sam zresztą również nie lubił porzucać zadań w formie niedokończonej.
Żaden z powyższych powodów nie przyczynił się jednak do zmniejszenia jego przerażenia, gdy po raz kolejny otwierał drzwi (niegdyś własnego) gabinetu, tylko po to, by zastać go w stanie chaosu zupełnego, i na tyle imponującego, że aż trudno było uwierzyć, że został spowodowany przez jednego człowieka. Człowieka, który siedział właśnie za zabałaganionym biurkiem, z fryzurą zburzoną od ciągłego nerwowego przeczesywania włosów, krzywo zapiętą koszulą (tą samą, w której Percival widział go wczoraj), oraz z miną kogoś, kto żałował, że w ogóle zdecydował się na wyjście z łóżka. – Cześć – przywitał się wesoło Nott, w myślach powtarzając sobie, że może wcale nie będzie tak źle, i ani przez moment w to nie wierząc.
Gabriel Daniels, bo tak nazywał się czarodziej, poderwał się na jego widok, prawie strącając z biurka filiżankę z niedopitą, wystygniętą już kawą, która zastukała groźnie o wyszczerbiony spodek. Mężczyzna zdawał się tego nie zauważyć. – Percival, sir! – wykrzyknął, obchodząc biurko i wyciągając rękę na powitanie. Percival ją uścisnął, nie patrząc jednak na swojego towarzysza, a na pdejrzanie wyglądającą, brunatno-czerwoną plamę na dywanie, której kilkanaście godzin wcześniej zdecydowanie tam nie było. Przez sekundę zastanawiał się, czy chciał wiedzieć – i ostatecznie zdecydował się nie pytać. – Właśnie do lorda pisałem, stała się katastrofa! – wykrzyknął, wyrzucając ramiona w górę i chyba zapominając, że trzymał w nich wspomniany list (oraz kilka innych pergaminów), które wyleciały w górę, by następnie opaść z szelestem na podłogę. Daniels, jak można było się spodziewać, nie zwrócił na to uwagi, wracając z powrotem do biurka. Percivalowi wydawało się, że w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie pociągnąć go na rękaw.
Ruszył za nim względnie spokojnie, mając ochotę wznieść oczy ku płóciennemu sufitowi, ale wyczerpujące się powoli pokłady zrozumienia i pobłażliwości, nie pozwoliły mu tego zrobić. Nie podzielił również szalejącej w ciele młodego urzędnika paniki, bo w ciągu kilku ostatnich dni zdążył się już nauczyć, że słowo katastrofa oznaczało w jego języku szereg różnych rzeczy, z których prawie żadna nie zasługiwała na to miano. Gdy więc pochylał się nad podsuniętą mu przez czarodzieja teczką, był względnie spokojny, nie przeczuwając powagi sytuacji. – Bułgaria. Mieli wrócić wczoraj. Wrócili? – zapytał, bez trudu rozpoznając, z której wyprawy pochodziła dokumentacja; sam jeszcze niedawno ją uzupełniał, starannie dobierając grupę i rozplanowując trasę, bo misja nie należała do najprostszych. Jej uczestnicy, dowodzeni przez bliskiego przyjaciela Percivala, mieli odzyskać parę smoczych jaj, pozostałych po zabitej przez nielegalnych łowców ingrediencji Ogniomiotce Chińskiej. Samo ich odnalezienie i zabezpieczenie nie było może szczególnie karkołomne, ale przetransportowanie cennego towaru do Wielkiej Brytanii – już tak; z niedziałającą teleportacją i siecią Fiuu, oraz ze względu na spore odległości, członkowie misji byli skazani na transport morski – w tamtych rejonach szczególnie niebezpieczny.
Percival zamilkł, czekając na odpowiedź Danielsa, w międzyczasie rozczytując doskonale znajome, pierwsze linijki pergaminu, i dopiero przedłużająca się cisza wzbudziła jego niepokój. Podniósł spojrzenie znad teczki, odnajdując wzrokiem pobielałą twarz mężczyzny. – No? – zapytał ponaglająco, po raz pierwszy odczuwając lekkie ukłucie niepokoju.
– Wrócili – przytaknął czarodziej powoli, jednak jasne było, że była to tylko część prawdy. Nott uniósł wyżej brwi, teraz już prostując się i całkowicie poważniejąc; nie znosił, gdy ktoś zachowywał się właśnie tak – owijając w bawełnę, zamiast wyłożyć kawę na ławę. Daniels również musiał prawidłowo odczytać jego postawę, bo odchrząknął, po czym przełknął głośno ślinę. – Są na pozaklęciowym. W Świętym Mungu – dodał, z każdym słowem blednąc coraz bardziej, jakby sam dopiero uświadamiał sobie rozmiary smoczego łajna w jakie – nieświadomie i zupełnie nie ze swojej winy – wdepnął. Przez kilka długich sekund milczał, chyba licząc na to, że Percival coś powie, ale gdy ten uparcie i wyczekująco milczał, zdecydował się mówić dalej. – Zostali napadnięci, najprawdopodobniej przez handlarzy jajami. Wszyscy żyją, udało im się też uratować jedno z jaj, ale drugie zniknęło – dokończył, po czym jakby uleciała z niego cała energia, bo opadł bezwładnie na fotel, przeczesując dłonią już odrobinę tłustawe włosy.
Percival nie odzywał się jeszcze przez pełną minutę, intensywnie myśląc, po czym – wyglądając jak człowiek, który co prawda oberwał w głowę kolejnym odłamkiem walącego się dachu, ale za to miał już pomysł na rozpoczęcie naprawy – podwinął do góry rękawy ciemnej koszuli. – Masz wszystkie informacje? Trasę, miejsce napadu, okoliczności? Rozumiem, że członkowie wyprawy zostali przesłuchani zaraz po dotarciu do Anglii? – zapytał rzeczowo, nie zatrzymując się ani na moment, i w międzyczasie przyciągając sobie drugi z foteli – tak, że teraz, zamiast tyłem do drzwi, stał za biurkiem, tuż obok fotela Danielsa. Usiadł, przyciągając do siebie pierwszy zapisanych odręcznie pergaminów, które – kiwając szybko głową – przysunął mu czarodziej. – Musimy przejrzeć to wszystko jeszcze raz, dokładnie. A później skontaktować się z bułgarskim wydziałem przestrzegania prawa. Ci handlarze to zazwyczaj zorganizowane szajki, doskonale znane lokalnym władzom – wyjaśnił, prawie bezwiednie przyciągając do siebie również i popielniczkę, oraz wyłuskując z kieszeni nieco wymiętą paczkę mugolskich papierosów. Poczęstował Danielsa (grzecznie odmówił), a następnie zabrał się do rozczytania pierwszej z naocznych relacji, marszcząc mocno brwi i czując początki wczołgującego się na jego barki zmęczenia.
To miał być bardzo długi dzień.
| zt
I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
kissing
d e a t h
and losing my breath
OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dzień nie był ponury, wręcz przeciwnie, zdawał się nawet przyjemny. Ale dla Melisande nie stanowiło to żadnej różnicy. Nie nawykła do zachwycania się darami pogody. Jej logiczna osobowość zdawała się przyjmować stan rzeczy dokładnie takim, jakim się jawił. Nie marzyła więc o ciepłych promieniach słońca podczas mroźnej zimy, ani nie liczyła na chwilę wytchnienia od deszczu który zacinał trzeci dzień. Pogodą dawało się władać tylko na krótki okres czasu, w innych momentach pozostawała niewzruszona na wszelkie prośby.
Tak samo jak i niezmiennie płynący czas, nie zerkał i nie zastanawiał się, czy nie zatrzymać się na chwilę widząc ilość pracy, jaką ktoś miał przed sobą. Zwyczajnie był, miarowo poruszając się przed siebie, wyznaczając koniec dnia, miesiąca, roku jak i życia.
Dzisiaj było luźniejsze, ale to wcale nie znaczyło, że nie opiewało w obowiązki, którymi musiała się zająć. Jak każda instytucja, nawet oni, podlegali Ministerstwu Magii, choć to nie ingerowało mocno w ich poczynania nie znaczyło to, że nie podejmują sprawdzenia tego, co dzieje się w ich hodowoli. Dlatego, zgodnie z podjętymi postanowieniem raz na miesiąc Rezerwat w Kent był zobowiązany do dostarczenia obszernej dokumentacji. Znajdowało się w niej wszystko; począwszy od rozliczeń majątkowych rezerwatu, przez wysokość wynagrodzeń dla pracowników, przychody ze sprzedaży smoków i zakupy na rzecz hodowli. Dane piętrzyły się w długich tabelkach na niezliczonej ilości stronic spisywanych przez głównego księgowego ich rezerwatu. Już od jakiegoś czasu to ona zanosiła te dokumenty prosto do Ministerstwa, pierwsze wizyty odbywała w towarzystwie starszefo dyplomaty w końcu przejmując te obowiązki całkowicie na własne braki. Może nie zapierały one dechu w piersiach. W większości opierały się na uścinięciu kilku dłoni, zdobyciu pozwoleń na kilka planowanych podróży, i zaniesieniu dokumentów do odpowiedniego działu, orazu udzieleniu odpowiedzi - jeśli pojawiły się jakieś dotyczące wcześniejszych raportów. Rzadko kiedykolwiek ją o coś pytano i Melisande nie była jednoznacznie pewna, czy jest to powodowane tym, że jest kobietą, jej nazwiskiem, czy też faktem, że ich dokumenty nie posiadały w sobie żadnych skaz. Wolała sądzić, że odpowiedź znajdowała się w trzeciej możliwości.
Nowa siedziba Departamentu Kontrolii Nad Magicznymi Stworzeniami - jej zadniem - pozostawiała wiele do życzenia. Szczęśliwie dla niej, to nie ona musiała spędzać tutaj dnie, a biedni ministerialii urzędnicy. Zmierzała właśnie spokojnym krokiem w kierunku odpowiedniego biura ( co w obecnych okolicznościach oznaczało odpowiedni namiot) gdy do jej uszy do podniesiony głos, brzmiący dziwnie… znajomo? Zatrzymała się na kilka sekund marszcząc brwi, by odwrócić się w stronę namiotu z którego zdawało jej się, że dobiega. W wejściu do namiotu pojawił się właściwiel głosu okazując się jednocześnie Rowlem. Widocznie złym, wytrącony z równowagi czymś tak mocno, ze aż zabierało mu to dech. Melisande przekrzywiła lekko głowę nie odejmując od niego spojrzenia. Na jej twarzy nie świeciło się zaskoczenie, czy strach, bardziej ciekawość. Czekała na to, co miało zdarzyć się dalej, ciekawa, jak zareaguje uświadomiwszy sobie, jak wiele spojrzeń udało mu się przyciągnąć. Nie potrafiła uciec od swojej natury badacza, patrzenia przez pryzmat bodźców i wniosków i ciekawości. Głównie jej, możliwe że jej siostra już lata temu dostrzegła to w niej. Bardziej niźli do łapania smoków zdawała się pasować do badania ich, próby rozumienia ich potrzeb i zachowań. Mimo tylu lat, nadal za nią tęskniła.
Tak samo jak i niezmiennie płynący czas, nie zerkał i nie zastanawiał się, czy nie zatrzymać się na chwilę widząc ilość pracy, jaką ktoś miał przed sobą. Zwyczajnie był, miarowo poruszając się przed siebie, wyznaczając koniec dnia, miesiąca, roku jak i życia.
Dzisiaj było luźniejsze, ale to wcale nie znaczyło, że nie opiewało w obowiązki, którymi musiała się zająć. Jak każda instytucja, nawet oni, podlegali Ministerstwu Magii, choć to nie ingerowało mocno w ich poczynania nie znaczyło to, że nie podejmują sprawdzenia tego, co dzieje się w ich hodowoli. Dlatego, zgodnie z podjętymi postanowieniem raz na miesiąc Rezerwat w Kent był zobowiązany do dostarczenia obszernej dokumentacji. Znajdowało się w niej wszystko; począwszy od rozliczeń majątkowych rezerwatu, przez wysokość wynagrodzeń dla pracowników, przychody ze sprzedaży smoków i zakupy na rzecz hodowli. Dane piętrzyły się w długich tabelkach na niezliczonej ilości stronic spisywanych przez głównego księgowego ich rezerwatu. Już od jakiegoś czasu to ona zanosiła te dokumenty prosto do Ministerstwa, pierwsze wizyty odbywała w towarzystwie starszefo dyplomaty w końcu przejmując te obowiązki całkowicie na własne braki. Może nie zapierały one dechu w piersiach. W większości opierały się na uścinięciu kilku dłoni, zdobyciu pozwoleń na kilka planowanych podróży, i zaniesieniu dokumentów do odpowiedniego działu, orazu udzieleniu odpowiedzi - jeśli pojawiły się jakieś dotyczące wcześniejszych raportów. Rzadko kiedykolwiek ją o coś pytano i Melisande nie była jednoznacznie pewna, czy jest to powodowane tym, że jest kobietą, jej nazwiskiem, czy też faktem, że ich dokumenty nie posiadały w sobie żadnych skaz. Wolała sądzić, że odpowiedź znajdowała się w trzeciej możliwości.
Nowa siedziba Departamentu Kontrolii Nad Magicznymi Stworzeniami - jej zadniem - pozostawiała wiele do życzenia. Szczęśliwie dla niej, to nie ona musiała spędzać tutaj dnie, a biedni ministerialii urzędnicy. Zmierzała właśnie spokojnym krokiem w kierunku odpowiedniego biura ( co w obecnych okolicznościach oznaczało odpowiedni namiot) gdy do jej uszy do podniesiony głos, brzmiący dziwnie… znajomo? Zatrzymała się na kilka sekund marszcząc brwi, by odwrócić się w stronę namiotu z którego zdawało jej się, że dobiega. W wejściu do namiotu pojawił się właściwiel głosu okazując się jednocześnie Rowlem. Widocznie złym, wytrącony z równowagi czymś tak mocno, ze aż zabierało mu to dech. Melisande przekrzywiła lekko głowę nie odejmując od niego spojrzenia. Na jej twarzy nie świeciło się zaskoczenie, czy strach, bardziej ciekawość. Czekała na to, co miało zdarzyć się dalej, ciekawa, jak zareaguje uświadomiwszy sobie, jak wiele spojrzeń udało mu się przyciągnąć. Nie potrafiła uciec od swojej natury badacza, patrzenia przez pryzmat bodźców i wniosków i ciekawości. Głównie jej, możliwe że jej siostra już lata temu dostrzegła to w niej. Bardziej niźli do łapania smoków zdawała się pasować do badania ich, próby rozumienia ich potrzeb i zachowań. Mimo tylu lat, nadal za nią tęskniła.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miał ochotę zatłuc go gołymi rękoma. Oczami wyobraźni widział swoje szorstkie ręce zaciskające się z premedytacją na chudej, młodzieńczej szyi. Pod opuszkami czuł pulsującą, zagotowaną do żywego krew ofiary. Słyszał jej oddech, świst powietrza przedostającego się przez tchawicę aż wreszcie całkowitą ciszę. Marzył o tym, żeby zobaczyć w wystraszonych oczach pustkę. Ulatujące życie. Duszę unoszącą się ku niebu. I to przeraziło Louvela najbardziej. Te wizje, które mogłyby się ziścić, gdyby w ostatniej chwili nie zapanował nad sobą. Wolał przewracać meble, wrzeszczeć ile sił w płucach oraz wyganiać przegranego delikwenta niż sięgać po ostateczność. Zabicie człowieka na oczach tylu ludzi nie uszłoby mu na sucho nawet pomimo noszonego przezeń nazwiska. Nawet jeśli jakimś cudem udałoby mu się zadusić chłopaka w namiocie, Rowle nie zdołałby ukryć ciała. Sprawa wydałaby się prędzej czy później - ledwie krok dzielił go od katastrofy. Stał nad przepaścią niemalże pochłaniając się w niej bez reszty. Dosłownie w ostatniej chwili Lou obrócił się na pięcie w przeciwną stronę. Nim podmuch złości zdołał przechylić jego ciało wprost w otchłań z jakiej nie było już odwrotu.
Miał świadomość, że patrzyli na niego pracownicy oraz petenci. Wszyscy przerażeni. Czuł ich wzrok na sobie, to, jak rozbierali go z nieświadomości. Miał poczucie jakoby był nagi. Jednakże wstyd nie zapukał do serca Louvela. Gniew wciąż w nim kipiał pobudzając zmysły. Patrzył przed siebie, lecz nie widział. Świat pozostawał zamazany, zaś cisza dzwoniąca w uszach jedynie podsycała negatywne emocje. Oddychał ciężko, boleśnie - płuca opadały i podnosiły się niczym łódź walcząca o życie podczas sztormu. Rowle przejechał dłonią po twarzy, po czole oraz wplótł palce we włosy starając się utrzymać równowagę psychiczną. Miał ochotę coś rozwalić. Sekretarzyk leżący na ziemi oraz uszczerbiony globus nie wystarczyły do zapełnienia ziejącej w piersi pustki.
Właściwie zamierzał wrócić do środka oddając się demolce dopóki nie przybiegnie zaniepokojony przełożony, lecz wtedy wzrok mężczyzny wyostrzył się dostrzegając nieopodal Melisande. Przyglądała mu się; czy tak mogłyby czuć się smoki w ich rezerwacie gdyby tylko posiadały ludzką świadomość? Zastanawiał się nad tym przez ułamek sekundy.
- Lady Rosier - przywitał kobietę zachrypniętym od krzyków głosem. Skłonił się nisko, chociaż szybko - brakowało w tym geście finezji czy gracji. Prezentował się jak mechaniczny odruch. - Potrzebujesz lady pomocy? - spytał, chociaż znał odpowiedź. Nie wypadało po prostu wrócić do biura, dlatego zamierzał upewnić się, że był czarownicy zbędny i wtedy powrócić do pracy. Lub tego, że znów wyślą go na przymusowy urlop. Ta wizja przerażała Lou najbardziej. Zacisnął więc szczęki próbując wymyślić wymówkę mającą udobruchać przełożonego.
Miał świadomość, że patrzyli na niego pracownicy oraz petenci. Wszyscy przerażeni. Czuł ich wzrok na sobie, to, jak rozbierali go z nieświadomości. Miał poczucie jakoby był nagi. Jednakże wstyd nie zapukał do serca Louvela. Gniew wciąż w nim kipiał pobudzając zmysły. Patrzył przed siebie, lecz nie widział. Świat pozostawał zamazany, zaś cisza dzwoniąca w uszach jedynie podsycała negatywne emocje. Oddychał ciężko, boleśnie - płuca opadały i podnosiły się niczym łódź walcząca o życie podczas sztormu. Rowle przejechał dłonią po twarzy, po czole oraz wplótł palce we włosy starając się utrzymać równowagę psychiczną. Miał ochotę coś rozwalić. Sekretarzyk leżący na ziemi oraz uszczerbiony globus nie wystarczyły do zapełnienia ziejącej w piersi pustki.
Właściwie zamierzał wrócić do środka oddając się demolce dopóki nie przybiegnie zaniepokojony przełożony, lecz wtedy wzrok mężczyzny wyostrzył się dostrzegając nieopodal Melisande. Przyglądała mu się; czy tak mogłyby czuć się smoki w ich rezerwacie gdyby tylko posiadały ludzką świadomość? Zastanawiał się nad tym przez ułamek sekundy.
- Lady Rosier - przywitał kobietę zachrypniętym od krzyków głosem. Skłonił się nisko, chociaż szybko - brakowało w tym geście finezji czy gracji. Prezentował się jak mechaniczny odruch. - Potrzebujesz lady pomocy? - spytał, chociaż znał odpowiedź. Nie wypadało po prostu wrócić do biura, dlatego zamierzał upewnić się, że był czarownicy zbędny i wtedy powrócić do pracy. Lub tego, że znów wyślą go na przymusowy urlop. Ta wizja przerażała Lou najbardziej. Zacisnął więc szczęki próbując wymyślić wymówkę mającą udobruchać przełożonego.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Mogła zlecić to zadanie komuś. Oczywiście, że mogła. Była Melisande Rosier, nie tylko pracowała w Rezerwacie, ale należał on i do niej - a może raczej do nich. Do każdego, kto urodził się z tym nazwiskiem i do każdego, kto poczuwał się do tego, by oddać mu swój czas i swoje serce jak uczyniła i ona. Zatracała się czasem w pracy, gdy natrafiła na problem który należało rozwiązać. Problem, który ją nurtował i jednocześnie ciekawił. Taki, który nie pozwalał spać póki nie rozwiązało się go całkowicie i do końca. Póki nie zrozumiało się, jakie rządziły nim zasady.
Ale była realistką, wiedziała że nie każdy dzień należeć będzie do łatwych, czy ekscytujących. Że czasem będzie ciężko. Ale wiedziała też, że robiąc to, co kocha, nie przepracuje prawdziwie nawet dnia. Nawet zdające za upierdliwe musiały mieć miejsce, bo wszystko składało się na to, że rezerwat działał dobrze. Niczym zdrowy organizm, pompujący krew do jednostek, działający za sprawą organu który pompował tę krew, jak i rozumem, który nadzorował całą pracę. Wiedziała jakie są jej obowiązki i kiedy może sobie pozwolić na przyjęcie jeszcze jakiegoś. Zresztą, wolała sama doręczać wszystkie księgi i rozliczenia do Ministerstwa, wtedy była pewna, że znalazły się na miejscu. Nie potrzebowali zbędnych problemów natury prawnej, czy formalnej. Zresztą, wiedziała, że wszystko w ich rezerwacie dopięte jest do ostatniej nitki, Tristan nie pozwoliłby, żeby coś działo się nieodpowiednio, żeby cokolwiek mogło zagrozić funkcjonowaniu ich dziedzictwa. Mieli najlepszych urzędników, którzy znali się na prawie i wiedzieli jakie dokumenty należało przedstawić i co w nich musiało się zawierać. A ona je wszystkie od nich odbierała i zanosiła do Ministerstwa. Żaden z nich niechciałby im się narazić. Ona sama wiedziała, że wyprowadzona z emocji była nieobliczalna, a jej brat posiadał dziesięciokrotność jej siły. Ale nie spodziewała się, że dziś będzie naocznym świadkiem własnie takiego zdarzenia. Podniesiony głos rozchodził się wokół namiotów, które mijała. Przystanęła. Zmienianie swojego położenia w takim momencie było nierozważne, a do tego zdawało jej się, że kojarzy głos, który niósł się między namiotami. Gdy z jednego z nich wychylił się Rowle przechyliła lekko głowę. Nadal lustrowała go spokojnie stalowymi tęczówkami, gdy w końcu i jego wzrok zawisł na niej. Ich spojrzenia się spotkały. Ale nie uciekła na bok, nie spojrzała gdzie indziej patrząc wprost, czując jego złość, czując jak rozchodzi się ona po jej kręgosłupie.
- Lordzie Rowle. - przywitała się z nim, dygając nienagannie jak zawsze. Ubrała usta w lekki uśmiech i pokręciła głową. - Nie, zdołałam już uzyskać to co chciałam. - odpowiedziała mu spokojnie nie rozglądając się dookoła, choć wiedziała, że jeszcze kilku ludzi spogląda w ich kierunku. - Wyglądasz na wytrąconego z równowagi. - zauważyła śmiało, prostolinijnie, możliwe, że zwyczajnie ciekawa tego, co ma do powiedzenia i co wprowadziło go w taki stan.
Ale była realistką, wiedziała że nie każdy dzień należeć będzie do łatwych, czy ekscytujących. Że czasem będzie ciężko. Ale wiedziała też, że robiąc to, co kocha, nie przepracuje prawdziwie nawet dnia. Nawet zdające za upierdliwe musiały mieć miejsce, bo wszystko składało się na to, że rezerwat działał dobrze. Niczym zdrowy organizm, pompujący krew do jednostek, działający za sprawą organu który pompował tę krew, jak i rozumem, który nadzorował całą pracę. Wiedziała jakie są jej obowiązki i kiedy może sobie pozwolić na przyjęcie jeszcze jakiegoś. Zresztą, wolała sama doręczać wszystkie księgi i rozliczenia do Ministerstwa, wtedy była pewna, że znalazły się na miejscu. Nie potrzebowali zbędnych problemów natury prawnej, czy formalnej. Zresztą, wiedziała, że wszystko w ich rezerwacie dopięte jest do ostatniej nitki, Tristan nie pozwoliłby, żeby coś działo się nieodpowiednio, żeby cokolwiek mogło zagrozić funkcjonowaniu ich dziedzictwa. Mieli najlepszych urzędników, którzy znali się na prawie i wiedzieli jakie dokumenty należało przedstawić i co w nich musiało się zawierać. A ona je wszystkie od nich odbierała i zanosiła do Ministerstwa. Żaden z nich niechciałby im się narazić. Ona sama wiedziała, że wyprowadzona z emocji była nieobliczalna, a jej brat posiadał dziesięciokrotność jej siły. Ale nie spodziewała się, że dziś będzie naocznym świadkiem własnie takiego zdarzenia. Podniesiony głos rozchodził się wokół namiotów, które mijała. Przystanęła. Zmienianie swojego położenia w takim momencie było nierozważne, a do tego zdawało jej się, że kojarzy głos, który niósł się między namiotami. Gdy z jednego z nich wychylił się Rowle przechyliła lekko głowę. Nadal lustrowała go spokojnie stalowymi tęczówkami, gdy w końcu i jego wzrok zawisł na niej. Ich spojrzenia się spotkały. Ale nie uciekła na bok, nie spojrzała gdzie indziej patrząc wprost, czując jego złość, czując jak rozchodzi się ona po jej kręgosłupie.
- Lordzie Rowle. - przywitała się z nim, dygając nienagannie jak zawsze. Ubrała usta w lekki uśmiech i pokręciła głową. - Nie, zdołałam już uzyskać to co chciałam. - odpowiedziała mu spokojnie nie rozglądając się dookoła, choć wiedziała, że jeszcze kilku ludzi spogląda w ich kierunku. - Wyglądasz na wytrąconego z równowagi. - zauważyła śmiało, prostolinijnie, możliwe, że zwyczajnie ciekawa tego, co ma do powiedzenia i co wprowadziło go w taki stan.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
25 listopada
Tej nocy nie zamierzał pokazywać nieba uczniom na Wieży Astronomicznej. Ostatnia klasa, która przyzwyczaiła się już do tego jednego miejsca zasługiwała na coś więcej. Zważywszy na to, że Jayden ponownie zaczynał odżywać, a uśmiechy pokrzepienia, które otrzymywał od swoich podopiecznych, trafiały w samo sedno — w końcu nie był jedynie kolejnym dorosłym, mającym przeminąć w ich pamięci. Zostali, kontynuowali jego przedmiot z wiarą pokładaną w nim samym. Miał ich czegoś nauczyć, oswoić z kosmosem i przedstawić sekrety przestrzeni, zdawać by się mogło, nietykalne dla reszty. Miał do czynienia z przyszłymi alchemikami, nawigatorami, twórcami map i naukowcami związanymi z jego ukochaną dziedziną. Być może ktoś z nich miał go kiedyś zastąpić na stanowisku profesora astronomii? Kto to wiedział... W poprzednim roku miał wyjątkowo wiele wybitnych jednostek, które nie zamierzały jednak iść w kierunku typowo badawczym, co z lekka dotknęło serca mężczyzny, ale zdawał sobie sprawę, że spojrzenie w gwiazdy miało przynieść im wewnętrzny spokój. Wszak tylko one się nie zmieniały we wszechświecie — a przynajmniej nie w taki sposób, który był pojmowany przez szarego śmiertelnika. Po wielu kryzysach czarodziej zdecydował się na próbę reanimacji samego siebie w roli pedagoga, a także powrotu na łono domu, którym była Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Przeżywał swój upadek w ostatnim czasie, jednak wystarczyło jedno spotkanie, żeby to zmienić. Nie miała to być zmiana tak gwałtowna jak niektórzy by chcieli, lecz nic trwałego nie rodziło się w jedną noc. Liczył na to, że garstka Puchonów, Krukonów, Ślizgonów i nawet kilku Gryfonów miało mieć do niego cierpliwość i chyba tak niewątpliwie było. Wszak wciąż trwali u jego boku, czyż nie?
Zaprowadził ich wyjątkowo zaciekawionych ku obrzeżom Zakazanego Lasu, do którego wstęp miało niewielu. To, co pozostało po pracownikach Ministerstwa Magii zaliczało się jedynie do słabo wytyczonych miejsc obozowych, ale między nimi wprawne oko mogła znaleźć ślady po ogniskach. Właśnie jedno z nich zostało z pomocą nowego gajowego ożywione. Dokoła niego wyczarowane pufy miały zapewnić obserwującym i słuchającym wykładu wygodę, a tym wyjątkowo zmęczonym, miejsce do ułożenia się i zapadnięcia w bezpieczny sen. Jayden wiedział, że teraz potrzebowali oddechu przed rozpoczęciem długiej nocy; ufał uczniom. Wiedział, że poświęcą odpowiednią ilość uwagi jego słowom. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, przez moment panowała cisza, przerywana jedynie charakterystycznym odgłosem rozkładanego pergaminu map nieba. W końcu jednak Vane rozpoczął swoją lekcję.
- Gdy słyszymy, że uczeni obwieszczają, iż wszechświat ma jednorodną budowę, w pierwszym odruchu chcemy się tego wyprzeć. Zanegować to stanowisko. W końcu wystarczy, że rozejrzymy się dokoła — tam stoi drzewo, niżej znajduje się jezioro, w górach leży śnieg, a idąc na południe natrafimy w końcu na tropikalne lasy i ukryte w nich stworzenia niepoznane nigdy przez człowieka. A jeśli spojrzymy poza naszą planetę, dostrzeżemy dokładnie to samo: planety spieczone Słońcem jak Merkury i Jowisz, który składa się głównie z gazów; mgławice rodzące młode gwiazdy i wsysające wszystko czarne dziury; jasne galaktyki i dzielące je mroczne, niemal puste przestrzenie - zamilkł na moment, dostrzegając zrozumienie w oczach młodych czarodziejów i czarownic. - To tylko to, co znamy. A jak wielki jest wszechświat? Czy w ogóle możemy to doprecyzować skoro kosmos wciąż się rozrasta? Jednak nie musimy szukać daleko, by spróbować pojąć ten ogrom — od najbliższych gwiazd zaczynamy odległości liczyć w latach świetlnych. Jeden rok to ponad dziewięć i pół biliona kilometrów. Bilion to, jak pamiętacie, milion miliardów. A przecież sięgamy spojrzeniem o wiele dalej niż najbliższe nam gwiazdy. Czy osiągniemy kiedyś kres tego rozwoju? Oczywiście, że nie. Więc jak w tym chaosie dostrzeżemy jednorodność? Gdzie zobaczymy ład w tym bezkresie? Otóż, dopiero gdy przekroczymy skalę wyliczaną w miliardach lat świetlnych. Dla przypomnienia pamiętacie jaką średnicę ma nasza Galaktyka? Maleńką w porównaniu z liczbami, o których mówimy. Sto tysięcy lat świetlnych; to zaledwie bobasek. A jak mamy mówić w niej o ładzie, skoro na tak małej przestrzeni panuje jedynie chaos? Ale dopiero przy przekroczeniu tej zasady, dostrzegamy podobieństwa. To tak jakbyście weszli na wysoką górę i rozejrzeli się w każdą stronę. Gdzie nie sięgniecie wzrokiem dostrzeżecie lasy - galaktyki, pola -mgławice, domy - gwiazdy. Dostrzegacie wszędzie to samo rozproszone mniej więcej w równym stopniu od was. Na Ziemi mamy tę samą atmosferę, znajdziemy te same skały, wodę. A co byście powiedzieli, gdybym oznajmił wam, że właśnie odkryto miejsce, w którym atmosfera nie zawiera azotu i tlenu, a jedynie wodór i hel? Takie warunki mamy na Jowiszu. Lub że na pustyni upały dochodzą do czterystu stopni i pną się w górę? Zupełnie jak na Merkurym, prawda? Czulibyście szok i nic dziwnego. Ostatnie odkrycia naukowców wszak dowodzą podobnych struktur w kosmosie, które nie powinny były istnieć. Teoria załamuje się tutaj kompletnie. Jednak statystycznie w tak wielkim obszarze byłoby dziwnie, gdyby nic takiego nie nastąpiło. Żeby zrozumieć te założenia, musimy zrozumieć powstanie kosmosu.
I Jayden zaczął opowiadać jakby historię wszechświata. Jednak uczniowie słuchali go z uwagą, bo czy astronomia nie była jedynie opowieścią? Opowieścią gwiazd? Przeszłości, którą wyznaczeni ludzie potrafili odczytać i przełożyć na język człowieka? Vane mówił więc o tym, jak Wszechrzecz powstała z niewielkiej, niesamowicie ściśniętej kuleczki, która mieściła w sobie całą materię i energię istniejącą wtedy w przestrzeni. Zajęło jej czternaście miliardów lat, by rozrosnąć się i pochłaniać to, co znajdowało się obok. Istniał spór między astronomami, który tyczył się tego, jak wielki był aktualnie świat. Oczywiście obliczenia były wykonywane przy założeniu, iż Ziemia znajdowała się w środku tego ogromnego okręgu. Badacze policzyli, że znana ludzkości część kosmosu miała mieć średnicę dziewięćdziesięciu dwóch miliardów lat świetlnych. Światło w którymś momencie oddzieliło się od materii, pozostając wolne i biegnące przez granice kolejnych galaktyk — niosąc ze sobą życie i rozsiewając je po rodzącym się, rozwijającym uniwersum. Wiadomo jednak, że sama przestrzeń kosmiczna rozszerzała się – i robi to nadal – w bardzo szybkim tempie. Dlatego właśnie Wszechświat stał się taki przepompowany, a co za tym szło — równomierny, monotonny w ogromie swej skali. Drobinka, z której się zrodził, była na początku bardzo jednorodna, a ludzkość mogła to wnioskować dzięki prawom rządzącym światem fizycznym. Szybka ekspansja ów pierwociny sprawiła, że struktura kosmosu powinna być wszędzie taka sama. Nieregularności, które dały początek galaktykom, gwiazdom czy mgławicom, pojawiły się później, w mniejszej już skali. - Tymczasem astronomowie zaobserwowali już kilka struktur, które zdecydowanie przekraczają ten limit - wyjaśnił Jayden, zatrzymując się na chwilę, by zaobserwować jakiekolwiek zmiany na twarzach swoich słuchaczy. Czy zamierzali się o coś spytać lub wtrącić? Ci jednak cicho słuchali, wpatrując się w swojego profesora niczym w mentora, za którym zamierzali pójść. Tak też poniekąd właśnie było, bo trwali przy nim od przeszło sześciu lat i wkrótce mieli opuścić mury Hogwartu z wiedzą wyrwaną prosto z ust astronoma. A Vane nie zamierzał odbierać im tej przyjemności. Wszak sekrety kosmosu były nieskończone podobnie zresztą jak sam temat badań astronomii, co czyniło tę naukę przygodą. Wieczną tajemnicą do rozwikłania. I tak opowiedział im o wielkiej pustce, która była pierwszym światłem w dziejach Wszechświata. Odbiciem Wielkiego Wybuchu szybującym pomiędzy ciszą, które kiedyś było niewyobrażalnie gorące, lecz z czasem ochłodziło się. Wspomniał o gigantycznym pierścieniu mającym swój początek przy rozbłyskach niewielkich cząsteczek — dokładnie tych, które pozostawały jako ostatnie po umierającej, tlącej się już w ostatkach gwieździe. Zapadały się wówczas pod wpływem grawitacji, tworząc czarną dziurę lub gwiazdę neutronową. Wspominał o wielkiej ścianie i innych cudach. Opowiadał im jeszcze wiele godzin o tajemnicach kosmosu i nikt nie był zmęczony. Wytrzymali do rana, wracając do zamku z pewną duchową mocą i porażeniem wspaniałością Wszechrzeczy, w której się znajdowali.
|zt
Tej nocy nie zamierzał pokazywać nieba uczniom na Wieży Astronomicznej. Ostatnia klasa, która przyzwyczaiła się już do tego jednego miejsca zasługiwała na coś więcej. Zważywszy na to, że Jayden ponownie zaczynał odżywać, a uśmiechy pokrzepienia, które otrzymywał od swoich podopiecznych, trafiały w samo sedno — w końcu nie był jedynie kolejnym dorosłym, mającym przeminąć w ich pamięci. Zostali, kontynuowali jego przedmiot z wiarą pokładaną w nim samym. Miał ich czegoś nauczyć, oswoić z kosmosem i przedstawić sekrety przestrzeni, zdawać by się mogło, nietykalne dla reszty. Miał do czynienia z przyszłymi alchemikami, nawigatorami, twórcami map i naukowcami związanymi z jego ukochaną dziedziną. Być może ktoś z nich miał go kiedyś zastąpić na stanowisku profesora astronomii? Kto to wiedział... W poprzednim roku miał wyjątkowo wiele wybitnych jednostek, które nie zamierzały jednak iść w kierunku typowo badawczym, co z lekka dotknęło serca mężczyzny, ale zdawał sobie sprawę, że spojrzenie w gwiazdy miało przynieść im wewnętrzny spokój. Wszak tylko one się nie zmieniały we wszechświecie — a przynajmniej nie w taki sposób, który był pojmowany przez szarego śmiertelnika. Po wielu kryzysach czarodziej zdecydował się na próbę reanimacji samego siebie w roli pedagoga, a także powrotu na łono domu, którym była Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Przeżywał swój upadek w ostatnim czasie, jednak wystarczyło jedno spotkanie, żeby to zmienić. Nie miała to być zmiana tak gwałtowna jak niektórzy by chcieli, lecz nic trwałego nie rodziło się w jedną noc. Liczył na to, że garstka Puchonów, Krukonów, Ślizgonów i nawet kilku Gryfonów miało mieć do niego cierpliwość i chyba tak niewątpliwie było. Wszak wciąż trwali u jego boku, czyż nie?
Zaprowadził ich wyjątkowo zaciekawionych ku obrzeżom Zakazanego Lasu, do którego wstęp miało niewielu. To, co pozostało po pracownikach Ministerstwa Magii zaliczało się jedynie do słabo wytyczonych miejsc obozowych, ale między nimi wprawne oko mogła znaleźć ślady po ogniskach. Właśnie jedno z nich zostało z pomocą nowego gajowego ożywione. Dokoła niego wyczarowane pufy miały zapewnić obserwującym i słuchającym wykładu wygodę, a tym wyjątkowo zmęczonym, miejsce do ułożenia się i zapadnięcia w bezpieczny sen. Jayden wiedział, że teraz potrzebowali oddechu przed rozpoczęciem długiej nocy; ufał uczniom. Wiedział, że poświęcą odpowiednią ilość uwagi jego słowom. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, przez moment panowała cisza, przerywana jedynie charakterystycznym odgłosem rozkładanego pergaminu map nieba. W końcu jednak Vane rozpoczął swoją lekcję.
- Gdy słyszymy, że uczeni obwieszczają, iż wszechświat ma jednorodną budowę, w pierwszym odruchu chcemy się tego wyprzeć. Zanegować to stanowisko. W końcu wystarczy, że rozejrzymy się dokoła — tam stoi drzewo, niżej znajduje się jezioro, w górach leży śnieg, a idąc na południe natrafimy w końcu na tropikalne lasy i ukryte w nich stworzenia niepoznane nigdy przez człowieka. A jeśli spojrzymy poza naszą planetę, dostrzeżemy dokładnie to samo: planety spieczone Słońcem jak Merkury i Jowisz, który składa się głównie z gazów; mgławice rodzące młode gwiazdy i wsysające wszystko czarne dziury; jasne galaktyki i dzielące je mroczne, niemal puste przestrzenie - zamilkł na moment, dostrzegając zrozumienie w oczach młodych czarodziejów i czarownic. - To tylko to, co znamy. A jak wielki jest wszechświat? Czy w ogóle możemy to doprecyzować skoro kosmos wciąż się rozrasta? Jednak nie musimy szukać daleko, by spróbować pojąć ten ogrom — od najbliższych gwiazd zaczynamy odległości liczyć w latach świetlnych. Jeden rok to ponad dziewięć i pół biliona kilometrów. Bilion to, jak pamiętacie, milion miliardów. A przecież sięgamy spojrzeniem o wiele dalej niż najbliższe nam gwiazdy. Czy osiągniemy kiedyś kres tego rozwoju? Oczywiście, że nie. Więc jak w tym chaosie dostrzeżemy jednorodność? Gdzie zobaczymy ład w tym bezkresie? Otóż, dopiero gdy przekroczymy skalę wyliczaną w miliardach lat świetlnych. Dla przypomnienia pamiętacie jaką średnicę ma nasza Galaktyka? Maleńką w porównaniu z liczbami, o których mówimy. Sto tysięcy lat świetlnych; to zaledwie bobasek. A jak mamy mówić w niej o ładzie, skoro na tak małej przestrzeni panuje jedynie chaos? Ale dopiero przy przekroczeniu tej zasady, dostrzegamy podobieństwa. To tak jakbyście weszli na wysoką górę i rozejrzeli się w każdą stronę. Gdzie nie sięgniecie wzrokiem dostrzeżecie lasy - galaktyki, pola -mgławice, domy - gwiazdy. Dostrzegacie wszędzie to samo rozproszone mniej więcej w równym stopniu od was. Na Ziemi mamy tę samą atmosferę, znajdziemy te same skały, wodę. A co byście powiedzieli, gdybym oznajmił wam, że właśnie odkryto miejsce, w którym atmosfera nie zawiera azotu i tlenu, a jedynie wodór i hel? Takie warunki mamy na Jowiszu. Lub że na pustyni upały dochodzą do czterystu stopni i pną się w górę? Zupełnie jak na Merkurym, prawda? Czulibyście szok i nic dziwnego. Ostatnie odkrycia naukowców wszak dowodzą podobnych struktur w kosmosie, które nie powinny były istnieć. Teoria załamuje się tutaj kompletnie. Jednak statystycznie w tak wielkim obszarze byłoby dziwnie, gdyby nic takiego nie nastąpiło. Żeby zrozumieć te założenia, musimy zrozumieć powstanie kosmosu.
I Jayden zaczął opowiadać jakby historię wszechświata. Jednak uczniowie słuchali go z uwagą, bo czy astronomia nie była jedynie opowieścią? Opowieścią gwiazd? Przeszłości, którą wyznaczeni ludzie potrafili odczytać i przełożyć na język człowieka? Vane mówił więc o tym, jak Wszechrzecz powstała z niewielkiej, niesamowicie ściśniętej kuleczki, która mieściła w sobie całą materię i energię istniejącą wtedy w przestrzeni. Zajęło jej czternaście miliardów lat, by rozrosnąć się i pochłaniać to, co znajdowało się obok. Istniał spór między astronomami, który tyczył się tego, jak wielki był aktualnie świat. Oczywiście obliczenia były wykonywane przy założeniu, iż Ziemia znajdowała się w środku tego ogromnego okręgu. Badacze policzyli, że znana ludzkości część kosmosu miała mieć średnicę dziewięćdziesięciu dwóch miliardów lat świetlnych. Światło w którymś momencie oddzieliło się od materii, pozostając wolne i biegnące przez granice kolejnych galaktyk — niosąc ze sobą życie i rozsiewając je po rodzącym się, rozwijającym uniwersum. Wiadomo jednak, że sama przestrzeń kosmiczna rozszerzała się – i robi to nadal – w bardzo szybkim tempie. Dlatego właśnie Wszechświat stał się taki przepompowany, a co za tym szło — równomierny, monotonny w ogromie swej skali. Drobinka, z której się zrodził, była na początku bardzo jednorodna, a ludzkość mogła to wnioskować dzięki prawom rządzącym światem fizycznym. Szybka ekspansja ów pierwociny sprawiła, że struktura kosmosu powinna być wszędzie taka sama. Nieregularności, które dały początek galaktykom, gwiazdom czy mgławicom, pojawiły się później, w mniejszej już skali. - Tymczasem astronomowie zaobserwowali już kilka struktur, które zdecydowanie przekraczają ten limit - wyjaśnił Jayden, zatrzymując się na chwilę, by zaobserwować jakiekolwiek zmiany na twarzach swoich słuchaczy. Czy zamierzali się o coś spytać lub wtrącić? Ci jednak cicho słuchali, wpatrując się w swojego profesora niczym w mentora, za którym zamierzali pójść. Tak też poniekąd właśnie było, bo trwali przy nim od przeszło sześciu lat i wkrótce mieli opuścić mury Hogwartu z wiedzą wyrwaną prosto z ust astronoma. A Vane nie zamierzał odbierać im tej przyjemności. Wszak sekrety kosmosu były nieskończone podobnie zresztą jak sam temat badań astronomii, co czyniło tę naukę przygodą. Wieczną tajemnicą do rozwikłania. I tak opowiedział im o wielkiej pustce, która była pierwszym światłem w dziejach Wszechświata. Odbiciem Wielkiego Wybuchu szybującym pomiędzy ciszą, które kiedyś było niewyobrażalnie gorące, lecz z czasem ochłodziło się. Wspomniał o gigantycznym pierścieniu mającym swój początek przy rozbłyskach niewielkich cząsteczek — dokładnie tych, które pozostawały jako ostatnie po umierającej, tlącej się już w ostatkach gwieździe. Zapadały się wówczas pod wpływem grawitacji, tworząc czarną dziurę lub gwiazdę neutronową. Wspominał o wielkiej ścianie i innych cudach. Opowiadał im jeszcze wiele godzin o tajemnicach kosmosu i nikt nie był zmęczony. Wytrzymali do rana, wracając do zamku z pewną duchową mocą i porażeniem wspaniałością Wszechrzeczy, w której się znajdowali.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
8 września
Wrześniowy poranek smagał wiatrem rant płaszcza, wiszącego na ramionach kobiety. Kolejne podmuchy sprawiały wrażenie, jak gdyby materiał miałby ześlizgnąć się i upaść na miękkie, wilgotne podłoże. Na tle szaroburego lasu, płaszcz zdawał się kobaltową dziurą, wywierconą w naturze i wypełnioną soczystą farbą, która swój kolor utrzymywała jedynie dzięki płynnej formie, nie blednąc nawet o ton. Kobieta westchnęła, obracając kolejną kartkę z otrzymanej od przełożonego teczki, a potem rozejrzała się po okolicznych drzewach, badając spojrzeniem ich gałęzie.
Forsythia nigdy nie narzekała, kiedy dane było jej pracować w terenie, zawsze starała się czerpać jak najwięcej z możliwości, które otrzymała. Choć po swojej rocznej nieobecności nabrała zbyt wiele obaw do wyjazdów, które często kończyły się jakąś negatywną informacją lub zdarzeniem. Jednak tej krótkiej wyprawy nie chciała odmówić, poza tym rezygnowanie z powierzonych jej zadań było całkowicie nie na miejscu. Chciała zawsze pokazać, iż nadaje się do każdej powierzonej jej pracy, bez względu na to, jaka ona by była.
Szarpnęła spódnicę, która zahaczyła o wystającą gałąź i bąknęła coś pod nosem, wygładzając niesforny materiał. Wracając spojrzeniem do ostatniej strony, zamieszczonej w teczce, zacmokała kilkakrotnie, zastanawiając się nad sensem informacji. Zadanie wydawało się proste – sprawdzić okoliczną populację nieśmiałków, wszak wpłynęło zgłoszenie, jakoby ktoś naruszał ich naturalne siedliska. Uczniowie, mieszkańcy Hogsmeade, różni wizytatorzy – w teczce było wielu podejrzanych, jednak ci niezbyt interesowali Sythię, nie to w tej chwili należało do jej obowiązków. Przyjrzała się mapce, w którą również zaopatrzyło ją ministerstwo, a potem skierowała swe kroki do najbliżej zaznaczonego drzewa.
Doskonale pamiętała to miejsce, niegdyś sama przychodziła w te rejony, aby być tą, która niepokoi nieśmiałe stworzenia, przeskakujące zwinnie między listeczkami i gałązkami. Choć właściwie lubiły jej towarzystwo, a przynajmniej tak jej się wydawało skoro, zamiast kryć się, uciekać – były nią zaciekawione. Czasem nawet obsiadały jej szkolną szatę, a nawet potrafiły pociągać za niesforne kosmyki, wiecznie zbyt długie i zawsze wyślizgujące się z misternie plecionych warkoczy. Teraz jednak jedno z drzew było puste, martwe.
Nigdy też nie obawiała się Zakazanego Lasu, przynajmniej nie w sposób, jaki robili to jej szkolni znajomi. W teorii osobę z miasta, winna przerażać nieposkromiona natura, nieokiełznana i dzika, niebacząca na status krwi, majątek, osobowość, bądź na wiele innych cech, którymi kierowali się ludzie. Jednak nie Sythię, ona odnajdywała w niej jakiś rodzaj spokoju, który pieścił jej duszę, sięgając do jej głębi, do czegoś pierwotnego, ale i ulotnego. Spotykała się ze stwierdzeniami, że to las przerażał, bo krył zbyt wiele, jednak czyż nie było tak z każdą spotkaną osobą? Większość osób zdawała się skrywać w sobie ogrom bestii, a mimo to ludzie wciąż ze sobą rozmawiali, nawiązywali znajomości, a nawet gdy ktoś wydawał się podejrzany, to przy bliższym spotkaniu zyskiwał. Czasem tłumaczyła swoją filozofię innym osobom, próbując rozwiać ich wątpliwości przed wkroczeniem do gęstwiny, lecz prędzej to nie jej argumenty ich przekonywały, a chęć zatrzymania potoku słów z ust dziewczyny.
Panna Crabbe skrzywiła się nieznacznie, wciągając zapach starego drewna, a potem zbadała dłonią przeschniętą korę, lecz niewiele jej to dało. Nieśmiałków nie było. Pokręciwszy głową, oparła się o stare próchno, wyciągając ołówek i odznaczając nim konkretne podpunkty na przygotowanym w teczce druku. Dodała także kilka słów własnego komentarza i obejrzała obumarłe drzewo ponownie, szukając jakichkolwiek oznak bytowania.
Wrześniowy poranek smagał wiatrem rant płaszcza, wiszącego na ramionach kobiety. Kolejne podmuchy sprawiały wrażenie, jak gdyby materiał miałby ześlizgnąć się i upaść na miękkie, wilgotne podłoże. Na tle szaroburego lasu, płaszcz zdawał się kobaltową dziurą, wywierconą w naturze i wypełnioną soczystą farbą, która swój kolor utrzymywała jedynie dzięki płynnej formie, nie blednąc nawet o ton. Kobieta westchnęła, obracając kolejną kartkę z otrzymanej od przełożonego teczki, a potem rozejrzała się po okolicznych drzewach, badając spojrzeniem ich gałęzie.
Forsythia nigdy nie narzekała, kiedy dane było jej pracować w terenie, zawsze starała się czerpać jak najwięcej z możliwości, które otrzymała. Choć po swojej rocznej nieobecności nabrała zbyt wiele obaw do wyjazdów, które często kończyły się jakąś negatywną informacją lub zdarzeniem. Jednak tej krótkiej wyprawy nie chciała odmówić, poza tym rezygnowanie z powierzonych jej zadań było całkowicie nie na miejscu. Chciała zawsze pokazać, iż nadaje się do każdej powierzonej jej pracy, bez względu na to, jaka ona by była.
Szarpnęła spódnicę, która zahaczyła o wystającą gałąź i bąknęła coś pod nosem, wygładzając niesforny materiał. Wracając spojrzeniem do ostatniej strony, zamieszczonej w teczce, zacmokała kilkakrotnie, zastanawiając się nad sensem informacji. Zadanie wydawało się proste – sprawdzić okoliczną populację nieśmiałków, wszak wpłynęło zgłoszenie, jakoby ktoś naruszał ich naturalne siedliska. Uczniowie, mieszkańcy Hogsmeade, różni wizytatorzy – w teczce było wielu podejrzanych, jednak ci niezbyt interesowali Sythię, nie to w tej chwili należało do jej obowiązków. Przyjrzała się mapce, w którą również zaopatrzyło ją ministerstwo, a potem skierowała swe kroki do najbliżej zaznaczonego drzewa.
Doskonale pamiętała to miejsce, niegdyś sama przychodziła w te rejony, aby być tą, która niepokoi nieśmiałe stworzenia, przeskakujące zwinnie między listeczkami i gałązkami. Choć właściwie lubiły jej towarzystwo, a przynajmniej tak jej się wydawało skoro, zamiast kryć się, uciekać – były nią zaciekawione. Czasem nawet obsiadały jej szkolną szatę, a nawet potrafiły pociągać za niesforne kosmyki, wiecznie zbyt długie i zawsze wyślizgujące się z misternie plecionych warkoczy. Teraz jednak jedno z drzew było puste, martwe.
Nigdy też nie obawiała się Zakazanego Lasu, przynajmniej nie w sposób, jaki robili to jej szkolni znajomi. W teorii osobę z miasta, winna przerażać nieposkromiona natura, nieokiełznana i dzika, niebacząca na status krwi, majątek, osobowość, bądź na wiele innych cech, którymi kierowali się ludzie. Jednak nie Sythię, ona odnajdywała w niej jakiś rodzaj spokoju, który pieścił jej duszę, sięgając do jej głębi, do czegoś pierwotnego, ale i ulotnego. Spotykała się ze stwierdzeniami, że to las przerażał, bo krył zbyt wiele, jednak czyż nie było tak z każdą spotkaną osobą? Większość osób zdawała się skrywać w sobie ogrom bestii, a mimo to ludzie wciąż ze sobą rozmawiali, nawiązywali znajomości, a nawet gdy ktoś wydawał się podejrzany, to przy bliższym spotkaniu zyskiwał. Czasem tłumaczyła swoją filozofię innym osobom, próbując rozwiać ich wątpliwości przed wkroczeniem do gęstwiny, lecz prędzej to nie jej argumenty ich przekonywały, a chęć zatrzymania potoku słów z ust dziewczyny.
Panna Crabbe skrzywiła się nieznacznie, wciągając zapach starego drewna, a potem zbadała dłonią przeschniętą korę, lecz niewiele jej to dało. Nieśmiałków nie było. Pokręciwszy głową, oparła się o stare próchno, wyciągając ołówek i odznaczając nim konkretne podpunkty na przygotowanym w teczce druku. Dodała także kilka słów własnego komentarza i obejrzała obumarłe drzewo ponownie, szukając jakichkolwiek oznak bytowania.
Nowy rok szkolny dopiero się rozpoczął, a Jayden czuł, że coś było nie tak. I nie chodziło wcale o ukryte znaczenie, niewidzialne dla oczu momenty zawieszenia ludzkiej egzystencji nad nieznanym - wszak doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, który powodował to nieprzyjemne wrażenie. Nie był zresztą jedynym obserwatorem czy osamotnionym, bezpośrednim uczestnikiem ów odmienności. Po spędzeniu dwóch miesięcy na pilnowaniu w sekrecie pozostałych w szkole uczniów zdawał sobie sprawę, że edukacja ponownie ruszy, lecz w innym wymiarze. Wydawać by się mogło, że wszystko szło tak, jak zawsze, ale pomimo naboru nowych uczniów w Hogwarcie coś się zmieniło. Nie tylko w samej atmosferze zamku, lecz również i przebywających w nim osób. Ich podejściu, zachowaniu, spojrzeniach. Młode pokolenie pierwszaków było rozdzielone jeszcze silniej niż wcześniej - strona antymugolska i promugolska wyraźnie rozchodziła się na dwoje, a braki w nauczycielskiej kadrze nie uszły niczyjej uwadze. To prawda, zostały szybko załatane, ale wzrok i pytania skonfundowanych uczniów nie dawały profesorom wytchnienia. Szczególnie utkwione były w Jaydenie, gdy chodziło o nieobecność Pomony przy nauczycielskim stole w Wielkiej Sali. Gdzie była? Co robiła? Czy widział jej plakaty? Stało się jej coś w związku z listami gończymi? Vane nie mijał się z prawdą, gdy mówił, że wyjechała. Nie zamierzał kłamać swoim uczniom. Nie chciał i nie umiał, ale równocześnie ciężko było mu najzwyczajniej w świecie o tym rozmawiać. Starał się więc unikać tematu.
Podobnie jak i tego dnia, gdy z małą grupą siódmoklasistów wybrali się na pierwsze spotkanie z Antaresem. Centaur zgodził się rozmawiać z uczniami tylko w obecności nauczyciela i Jayden nie zamierzał tego zaufania nadwyrężać. Wręcz przeciwnie - czuł dumę, odkąd tylko jego przyjaciel przystanął na interakcje z dorastającymi czarodziejami. Odizolowane i nieufne centaury nie dopuszczały do siebie nikogo - astronom przez lata zdobył ich szacunek, nie oznaczało to jednak sojuszu z całym gatunkiem ludzkim. Gdy jednak mężczyzna pozostał w Hogwarcie na czas wakacji i zajmował się czternastką uczniów, potrzebował pomocy. Antares początkowo odrzucił pomysł pomocy, jednak w końcu się przekonał - a teraz nawet wstępnie przystał na prowadzenie kilku zajęć w roku. Dzięki temu jedna i druga strona mogła czerpać wiedzę nie tylko z zakresu astronomii, lecz również i tolerancji. Zaufania. Bo ludzie i centaury mogły żyć blisko siebie. Wystarczyło zrozumienie, którego niestety człowiekowi brakowało... Vane mimo to się nie poddawał, chcąc scalić oba światy. W końcu koegzystencja była istotna - czy ze względu na naukę, czy chociażby na wzajemne ostrzeganie się przed niebezpieczeństwem. Od jakiegoś jednak czasu centaury zrobiły się jeszcze bardziej nerwowe, a sam Antares mówił o czarodziejach pojawiających się w Zakazanym Lesie i znikającym nim pół-ludzie pół-konie byli w stanie ich dopaść. To było wielu czarodziejów. I czarownic, powiedział, a Jayden od tego momentu uważniej obserwował skrywającą się między drzewami ciemność. Jeszcze nic się nie wydarzyło poważnego, ale musieli być ostrożni.
Dlatego widząc nieznajomą sylwetkę na linii drzew, zwolnił kroku, przywołując do siebie jednego z uczniów. - Thomasie, odprowadzisz ich do zamku? - spytał, patrząc na prefekta, który skinął momentalnie głową na prośbę profesora i zaraz zaczął przewodniczyć grupie uczniów. Co prawda byli to już młodzi dorośli, ale Jayden wolał, żeby nie rozchodzili się po błoniach bez potrzeby. Na pewno nie przed zbliżającą się burzą. Może i nie było tego jeszcze widać, jednak jako znawca nieboskłonu, astronom mógł wyczuć nadchodzącą zmianę. Wilgoć na skórze, początkowe trudności w oddychaniu, elektryzujące się u uczennic włosy. Wkrótce mieli sami się przekonać. Odprowadzając swoich podopiecznych wzrokiem, astronom chwilę odczekał, zanim zbliżył się do nieznajomej czarownicy. Wyglądała na pochłoniętą swoim zadaniem i może dlatego nie odwróciła się, gdy zatrzymał się parę kroków za nią. - Co pani robi? - spytał, przypatrując się kobiecie, ale w jego głosie nie było pretensji czy gniewu. Był ciekawy, jednak równocześnie zachowawczy.
Podobnie jak i tego dnia, gdy z małą grupą siódmoklasistów wybrali się na pierwsze spotkanie z Antaresem. Centaur zgodził się rozmawiać z uczniami tylko w obecności nauczyciela i Jayden nie zamierzał tego zaufania nadwyrężać. Wręcz przeciwnie - czuł dumę, odkąd tylko jego przyjaciel przystanął na interakcje z dorastającymi czarodziejami. Odizolowane i nieufne centaury nie dopuszczały do siebie nikogo - astronom przez lata zdobył ich szacunek, nie oznaczało to jednak sojuszu z całym gatunkiem ludzkim. Gdy jednak mężczyzna pozostał w Hogwarcie na czas wakacji i zajmował się czternastką uczniów, potrzebował pomocy. Antares początkowo odrzucił pomysł pomocy, jednak w końcu się przekonał - a teraz nawet wstępnie przystał na prowadzenie kilku zajęć w roku. Dzięki temu jedna i druga strona mogła czerpać wiedzę nie tylko z zakresu astronomii, lecz również i tolerancji. Zaufania. Bo ludzie i centaury mogły żyć blisko siebie. Wystarczyło zrozumienie, którego niestety człowiekowi brakowało... Vane mimo to się nie poddawał, chcąc scalić oba światy. W końcu koegzystencja była istotna - czy ze względu na naukę, czy chociażby na wzajemne ostrzeganie się przed niebezpieczeństwem. Od jakiegoś jednak czasu centaury zrobiły się jeszcze bardziej nerwowe, a sam Antares mówił o czarodziejach pojawiających się w Zakazanym Lesie i znikającym nim pół-ludzie pół-konie byli w stanie ich dopaść. To było wielu czarodziejów. I czarownic, powiedział, a Jayden od tego momentu uważniej obserwował skrywającą się między drzewami ciemność. Jeszcze nic się nie wydarzyło poważnego, ale musieli być ostrożni.
Dlatego widząc nieznajomą sylwetkę na linii drzew, zwolnił kroku, przywołując do siebie jednego z uczniów. - Thomasie, odprowadzisz ich do zamku? - spytał, patrząc na prefekta, który skinął momentalnie głową na prośbę profesora i zaraz zaczął przewodniczyć grupie uczniów. Co prawda byli to już młodzi dorośli, ale Jayden wolał, żeby nie rozchodzili się po błoniach bez potrzeby. Na pewno nie przed zbliżającą się burzą. Może i nie było tego jeszcze widać, jednak jako znawca nieboskłonu, astronom mógł wyczuć nadchodzącą zmianę. Wilgoć na skórze, początkowe trudności w oddychaniu, elektryzujące się u uczennic włosy. Wkrótce mieli sami się przekonać. Odprowadzając swoich podopiecznych wzrokiem, astronom chwilę odczekał, zanim zbliżył się do nieznajomej czarownicy. Wyglądała na pochłoniętą swoim zadaniem i może dlatego nie odwróciła się, gdy zatrzymał się parę kroków za nią. - Co pani robi? - spytał, przypatrując się kobiecie, ale w jego głosie nie było pretensji czy gniewu. Był ciekawy, jednak równocześnie zachowawczy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bacznym spojrzeniem starała dopatrzyć się, chociażby korników, które stanowiły pożywienie dla nieśmiałków. Jednak nawet pasożyty wzgardziły wyniszczonym drzewem. Przedziwna sytuacja, jakiej nie potrafiła pojąć – ale liczyła, że być może tylko jedno drzewo, zamieszkałe niegdyś przez magiczne stworzenia, było w takim stanie. W jakiś dziwny sposób zawsze odczuwała ból, gdy zbytnio ingerowano w środowisko, szczególnie gdy pozbawiano magiczną faunę jej prawowitego miejsca życia. Zwierzęta, ale i rośliny, nigdy nie miały głosu. Dla niektórych stanowiły jednie narzędzia, w szczególności takie z pomocą, których można było ugrać wiele w polityce. Jej wrodzone – bo niewpojone – poczucie idealizmu krzyczało, aby stawała w obronie tych niemych stworzeń. Nigdy jednak nie potrafiła odważnie i otwarcie przyznać się do tego, jak bardzo gardziła chociażby ogrodami magizoologicznymi, ale również tymi dla mugoli. Przetrzymywanie stworzeń tylko po to, aby gawiedź mogła na nie spojrzeć było… okrutne. Coraz częściej zaczęła rozglądać się za ścieżkami, które pozwolą jej tworzyć projekty ustaw, jakie zapewniłyby zwierzętom ochronę, lecz wciąż miała zbyt małe przebicie, aby ktokolwiek chciał jej słuchać. Choć może to było też jej winą, wciąż uważała, że była za mało doświadczona i wytykała sobie brak szerszej wiedzy.
Postukała ołówkiem w arkusz papieru, a potem wyprostowała się, słysząc za sobą pytanie. Nie lubiła takich sytuacji, lecz były częścią jej pracy. Wielokrotnie zdarzało się jej napotykać osoby, które ciekawiła obecność obcych w takich regionach. Nie było to zachowanie wyłącznie przypisane do Wielkiej Brytanii, podobną ciekawością charakteryzowali się Grecy, Rosjanie, Chińczycy. Rozumiała to, a powody były różne. Zaintrygowanie lub po prostu fakt, że nie każdy życzył sobie takie persony jak ona w swojej okolicy, ale również była zmęczona ciągłym tłumaczeniem się ze swojej obecności, do której miała absolutne prawo. Sięgnęła do kieszeni płaszcza po legitymację z ministerstwa uprawniającą ją do przebywania na tym terenie i obróciła się, cytując formułkę.
- Dzień dobry. Nazywam się Forsythia Crabbe, jestem z Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, proszę… - urwała, przyglądając się mężczyźnie. Choć jej twarz wyrażała początkowo powagę, tak z każdą sekundą analizy stojącej przed nią postaci, zmieniała się w zaskoczenie obszyte ulgą i radością. – Profesor Vane? Ha! Ha! Nie wierzę – jej zdławiony śmiech zabrzmiał niczym przyduszona gęś, domagająca się uwagi. Stała tak chwilę z szeroko otwartymi oczami i legitymacją wiszącą w dłoni. – Na brodę Merlina… Ile to już czasu? – zaczęła mówić bardziej do siebie niż do znajomego. W tej samej chwili przypomniała sobie o wciąż leżącym na jej biurku liście, który nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Zbladła wręcz nas myśl o tej korespondencji, głównie przez wstyd. Jak niby miała się z tego wytłumaczyć? Już nawet nie pamiętała, z jakiego powodu umknął jej czas, który miała poświęcić na nakreślenie kilku słów, a przede wszystkim podziękowania, za pamięć. Czas najwidoczniej lubił zataczać pętle, kierować te same jednostki, w te same miejsca i dopieszczać je drobniejszymi elementami zbliżającymi do wspomnień.
- Zaś w kwestii pytania to… badam. Jak zwykle zresztą, ale tym razem ratunku nie potrzebuję – zaśmiała się, zerkając w kierunku lasu, a potem uniosła brwi w rozbawieniu. Odkąd pamiętała jej spotkania z Jaydenem zaczynały się od jakiegoś niefortunnego wypadku, najczęściej wynikającego z jej głupoty lub nieodpowiedzialności. Nie żałowała jednak ani jednej z tych sytuacji – w końcu kończyły się pozytywnie, mimo niepewnych początków.
Zerknęła jeszcze raz na wysuszone drzewo, przygryzając lekko dolną wargę w zastanowieniu. Miała okazję, aby wypytać mężczyznę o sytuację z nieśmiałkami, być może coś wiedział? Jednak wahała się, czy zadawanie takich pytań było na miejscu, szczególnie że wciąż nosiła w sobie zażenowanie związane z listowym bałaganem.
Westchnęła, powoli podchodząc do Vane’a, jednocześnie wkładając teczkę pod pachę i wymijając wystające zewsząd korzenie, pragnące najwyraźniej jej upadku. W końcu, gdy znalazła się dostatecznie blisko, wystawiła przed siebie rękę na powitanie i uśmiechnęła się od ucha do ucha, mimowolnie czując się, jakby znów była nastolatką.
Postukała ołówkiem w arkusz papieru, a potem wyprostowała się, słysząc za sobą pytanie. Nie lubiła takich sytuacji, lecz były częścią jej pracy. Wielokrotnie zdarzało się jej napotykać osoby, które ciekawiła obecność obcych w takich regionach. Nie było to zachowanie wyłącznie przypisane do Wielkiej Brytanii, podobną ciekawością charakteryzowali się Grecy, Rosjanie, Chińczycy. Rozumiała to, a powody były różne. Zaintrygowanie lub po prostu fakt, że nie każdy życzył sobie takie persony jak ona w swojej okolicy, ale również była zmęczona ciągłym tłumaczeniem się ze swojej obecności, do której miała absolutne prawo. Sięgnęła do kieszeni płaszcza po legitymację z ministerstwa uprawniającą ją do przebywania na tym terenie i obróciła się, cytując formułkę.
- Dzień dobry. Nazywam się Forsythia Crabbe, jestem z Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, proszę… - urwała, przyglądając się mężczyźnie. Choć jej twarz wyrażała początkowo powagę, tak z każdą sekundą analizy stojącej przed nią postaci, zmieniała się w zaskoczenie obszyte ulgą i radością. – Profesor Vane? Ha! Ha! Nie wierzę – jej zdławiony śmiech zabrzmiał niczym przyduszona gęś, domagająca się uwagi. Stała tak chwilę z szeroko otwartymi oczami i legitymacją wiszącą w dłoni. – Na brodę Merlina… Ile to już czasu? – zaczęła mówić bardziej do siebie niż do znajomego. W tej samej chwili przypomniała sobie o wciąż leżącym na jej biurku liście, który nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Zbladła wręcz nas myśl o tej korespondencji, głównie przez wstyd. Jak niby miała się z tego wytłumaczyć? Już nawet nie pamiętała, z jakiego powodu umknął jej czas, który miała poświęcić na nakreślenie kilku słów, a przede wszystkim podziękowania, za pamięć. Czas najwidoczniej lubił zataczać pętle, kierować te same jednostki, w te same miejsca i dopieszczać je drobniejszymi elementami zbliżającymi do wspomnień.
- Zaś w kwestii pytania to… badam. Jak zwykle zresztą, ale tym razem ratunku nie potrzebuję – zaśmiała się, zerkając w kierunku lasu, a potem uniosła brwi w rozbawieniu. Odkąd pamiętała jej spotkania z Jaydenem zaczynały się od jakiegoś niefortunnego wypadku, najczęściej wynikającego z jej głupoty lub nieodpowiedzialności. Nie żałowała jednak ani jednej z tych sytuacji – w końcu kończyły się pozytywnie, mimo niepewnych początków.
Zerknęła jeszcze raz na wysuszone drzewo, przygryzając lekko dolną wargę w zastanowieniu. Miała okazję, aby wypytać mężczyznę o sytuację z nieśmiałkami, być może coś wiedział? Jednak wahała się, czy zadawanie takich pytań było na miejscu, szczególnie że wciąż nosiła w sobie zażenowanie związane z listowym bałaganem.
Westchnęła, powoli podchodząc do Vane’a, jednocześnie wkładając teczkę pod pachę i wymijając wystające zewsząd korzenie, pragnące najwyraźniej jej upadku. W końcu, gdy znalazła się dostatecznie blisko, wystawiła przed siebie rękę na powitanie i uśmiechnęła się od ucha do ucha, mimowolnie czując się, jakby znów była nastolatką.
Nie był osobą, która żyła bez zgody z naturą. Gdyby tak było, nie byłby w stanie zrobić wielu rzeczy, które stawiano przed nim w trakcie dorastania oraz samego zawodowego okresu. Obserwacje prowadzone na opuszczonych wzgórzach były jego ulubionymi - wyciszającymi umysł i pozwalającymi dostrzec więcej niż nawet z największym teleskopem w najlepszym obserwatorium. Do tego gdyby miał inne podejście lub był nieszczery, nigdy nie byłoby możliwości, by stanął przed centaurami i uzyskał ich zaufanie. Antares był uważnym liderem, który przy ludziach zawsze zachowywał dystans i nie było możliwości, by się to zmieniło. A przynajmniej tak właśnie twierdził, do czasu aż nie spotkał Jaydena. Vane traktował starego centaura jako kogoś w rodzaju mentora, bo mimo że różnili się gatunkiem oraz stylem życia, rozumowanie mieli jednakie i mogli się porozumiewać na płaszczyźnie wykraczającej poza samą naukę. Żyjące z daleka od siedliski ludzkich magiczne stworzenia miały trzeźwe umysły, a ich spostrzeżenia na tematy społeczne wciąż zaskakiwały astronoma. Wyczulone na magię były niekiedy silniejsze od czarodziejów - nic więc dziwnego, że najczęściej również od nich mądrzejsze. A profesor chciał czerpać z tajemnic świata, wykraczać poza własnej horyzonty i czuł, że właśnie przy antycznych stworzeniach mógł tego dokonać. Uczył się nie tylko astronomii, ale również i spojrzenia na rzeczywistość z ich punktu widzenia. Okrutnie szczerego, prawdziwego i... Przerażająco trafnego.
Wcześniej nie był tak samo uważny, jak teraz, ale wraz z dojrzałością, Jayden dostrzegał własne błędy przeszłości, których nie chciał powtarzać. Dlatego też gdy zobaczył nieznaną sobie postać, chciał dowiedzieć się, co tam robiła. Nie rozpoznał sylwetki, do której zmierzał ani twarzy, która się na nim skupiła. Dopiero w momencie, gdy usłyszał imię i nazwisko, zdołał przypisać personalia do odpowiedniej osoby przewijającej się w jego przeszłości. Zanim się odezwał, głośny śmiech rozniósł się po okolicy, powodując u mężczyzny mieszane uczucia. Uśmiechnął się mimo to delikatnie zmieszany - można by powiedzieć, że wyglądał na zawstydzonego - gdy tak ekspansywna reakcja wybuchła niespodziewanie tuż przed nim. Nie podzielał nastroju, który najwyraźniej uderzył pannie Crabbe do głowy, ale nie było to nic zaskakującego. Jayden ostatnio rzadko kiedy pozwalał sobie na szczere rozbawienie, a na pewno nie przy kolejnych spotkaniach z ludźmi z czasów jego ślepoty. Zaraz jednak myśli uciekły profesorowi w zupełnie inną stronę, gdy poczuł, jak żołądek wykręcał mu się nieprzyjemnie pod wpływem usłyszanych słów.
Ile to już czasu?
Zrobiło mu się niedobrze. Czy naprawdę chciała to usłyszeć? Że widzieli się ostatnim razem na pogrzebie jej brata? Co prawda trwało to zaledwie przelotną chwilę, ale właśnie wtedy po raz ostatni stali twarzą w twarz. Później Jayden wystosował do niej list, w którym poruszał przeróżne kwestie, ale sam wydźwięk dotyczył samopoczucia czarownicy. Astronom nie znał jej za dobrze - ani jej ani jej brata tak naprawdę - jednak jako dzieci najlepszej przyjaciółki jego matki, stawały się niejako bliższe przez samo to powiązanie. Nigdy nie odpisała, więc nie pisał więcej - zapomniał o tym zresztą w ferworze wydarzeń własnego życia. Szczerze to nawet nie dziwił się, że nie odpisała i był niejako jej za to wdzięczny. Nie byłby w stanie zmusić się do słów pełnych troski w momencie rozpaczy, nawet jeśli miałyby je tylko napisać na papierze. Przemilczał więc tę sprawę, zastanawiając się tylko, czy młodziutka czarownica miała poddać się refleksji nad swoim własnym pytaniem i dostrzec nieprzyjemność, którą narzuciła swojemu towarzyszowi. Zamiast jednak skupiać się całkowicie na wspomnieniach znad trumny, sama zainteresowana odniosła się do zadanego wcześniej pytania, dość ogólnie na nie odpowiadając. - Czego Ministerstwo szuka w Zakazanym Lesie? - spytał w zamian, przenosząc spojrzenie z Crabbe na linię drzew, które w dalszej części praktycznie nikły w ciemnościach gęstwiny. Coś czaiło się w tych cieniach, ale Jayden nie potrafił powiedzieć, co to było... I wcale nie chodziło o stworzenia, bo te go nie przerażały. To słowa centaurów go niepokoiły - czarodzieje przemykający i wymykający się strażnikom lasów? To nie mogło być nic błahego, szczególnie że pół-ludzie pół-konie nie byli z natury bojaźliwi i nie reagowali pod wpływem impulsów. Nie wyczuwali czarnej magii, ale czy wszelkie zło musiało rodzić się właśnie z niej? A teraz jeszcze Ministerstwo? O co tu chodziło? Przez swoje zamyślenie nie zauważył wyciągniętej w jego kierunku dłoni i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Forsythia czekała. Była bezpośrednia. Najchętniej zapewne wbijająca się w męskie spodnie. Uścisnął jej dłoń w odpowiedzi, zdając sobie sprawę, że ciężko było patrzeć na znajome twarze trwające wśród szeregów Ministerstwa Magii. Świadomie czy nieświadomie - nie wiedział, która wersja była bardziej przerażająca.
Wcześniej nie był tak samo uważny, jak teraz, ale wraz z dojrzałością, Jayden dostrzegał własne błędy przeszłości, których nie chciał powtarzać. Dlatego też gdy zobaczył nieznaną sobie postać, chciał dowiedzieć się, co tam robiła. Nie rozpoznał sylwetki, do której zmierzał ani twarzy, która się na nim skupiła. Dopiero w momencie, gdy usłyszał imię i nazwisko, zdołał przypisać personalia do odpowiedniej osoby przewijającej się w jego przeszłości. Zanim się odezwał, głośny śmiech rozniósł się po okolicy, powodując u mężczyzny mieszane uczucia. Uśmiechnął się mimo to delikatnie zmieszany - można by powiedzieć, że wyglądał na zawstydzonego - gdy tak ekspansywna reakcja wybuchła niespodziewanie tuż przed nim. Nie podzielał nastroju, który najwyraźniej uderzył pannie Crabbe do głowy, ale nie było to nic zaskakującego. Jayden ostatnio rzadko kiedy pozwalał sobie na szczere rozbawienie, a na pewno nie przy kolejnych spotkaniach z ludźmi z czasów jego ślepoty. Zaraz jednak myśli uciekły profesorowi w zupełnie inną stronę, gdy poczuł, jak żołądek wykręcał mu się nieprzyjemnie pod wpływem usłyszanych słów.
Ile to już czasu?
Zrobiło mu się niedobrze. Czy naprawdę chciała to usłyszeć? Że widzieli się ostatnim razem na pogrzebie jej brata? Co prawda trwało to zaledwie przelotną chwilę, ale właśnie wtedy po raz ostatni stali twarzą w twarz. Później Jayden wystosował do niej list, w którym poruszał przeróżne kwestie, ale sam wydźwięk dotyczył samopoczucia czarownicy. Astronom nie znał jej za dobrze - ani jej ani jej brata tak naprawdę - jednak jako dzieci najlepszej przyjaciółki jego matki, stawały się niejako bliższe przez samo to powiązanie. Nigdy nie odpisała, więc nie pisał więcej - zapomniał o tym zresztą w ferworze wydarzeń własnego życia. Szczerze to nawet nie dziwił się, że nie odpisała i był niejako jej za to wdzięczny. Nie byłby w stanie zmusić się do słów pełnych troski w momencie rozpaczy, nawet jeśli miałyby je tylko napisać na papierze. Przemilczał więc tę sprawę, zastanawiając się tylko, czy młodziutka czarownica miała poddać się refleksji nad swoim własnym pytaniem i dostrzec nieprzyjemność, którą narzuciła swojemu towarzyszowi. Zamiast jednak skupiać się całkowicie na wspomnieniach znad trumny, sama zainteresowana odniosła się do zadanego wcześniej pytania, dość ogólnie na nie odpowiadając. - Czego Ministerstwo szuka w Zakazanym Lesie? - spytał w zamian, przenosząc spojrzenie z Crabbe na linię drzew, które w dalszej części praktycznie nikły w ciemnościach gęstwiny. Coś czaiło się w tych cieniach, ale Jayden nie potrafił powiedzieć, co to było... I wcale nie chodziło o stworzenia, bo te go nie przerażały. To słowa centaurów go niepokoiły - czarodzieje przemykający i wymykający się strażnikom lasów? To nie mogło być nic błahego, szczególnie że pół-ludzie pół-konie nie byli z natury bojaźliwi i nie reagowali pod wpływem impulsów. Nie wyczuwali czarnej magii, ale czy wszelkie zło musiało rodzić się właśnie z niej? A teraz jeszcze Ministerstwo? O co tu chodziło? Przez swoje zamyślenie nie zauważył wyciągniętej w jego kierunku dłoni i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Forsythia czekała. Była bezpośrednia. Najchętniej zapewne wbijająca się w męskie spodnie. Uścisnął jej dłoń w odpowiedzi, zdając sobie sprawę, że ciężko było patrzeć na znajome twarze trwające wśród szeregów Ministerstwa Magii. Świadomie czy nieświadomie - nie wiedział, która wersja była bardziej przerażająca.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zabrała dłoń, a razem z nią uśmiech. Nie spodziewała się takiej reakcji, może pamiętał ją mniej, niż ona jego? Spuściła wzrok i spoważniała, niechybnie tracąc swój entuzjazm. Zastanawiała się, co było bardziej niekomfortowe – list czy fakt, że była tutaj jako pracownik ministerstwa.
- Wpłynęło zgłoszenie o znikających nieśmiałkach – westchnęła, przechodząc do konkretów, jednak na jej twarzy wymalował się cień zmartwienia i trudno było stwierdzić, czy to od sytuacji z drobnymi stworzonkami, czy może od reakcji dawnego znajomego. – Może profesor wie coś w tej kwestii? Czy uczniowie nie naruszają ich miejsca bytowania? A może ktoś obcy się tu kręci? – zapytała, choć wnioskowała po poprzednim pytaniu, że mężczyzna może nie być chętny do współpracy.
Oczywiście ostatnie wydarzenia, jakie były związane z ministerstwem, wprawiały w zakłopotanie każdego, kto tam pracował. Jednak Sythia sprzeciwić się nie mogła, podążała ścieżką, jaką kroczyła jej rodzina. Obecnie jej ojciec widział tylko jedną opcję, dla której córka mogłaby zrezygnować z posady – zamążpójście. Natomiast to absolutnie nie wchodziło w ramy realnego myślenia o przyszłości dla panny Crabbe, nie po tym, gdy straciła już jednego narzeczonego. Inna praca? Byłaby nieprzydatna dla ojca, jak i krewnych oraz znajomych, którym jej posada była na rękę. Wiedziała to, a że jej rodzina od lat siedziała w ministerstwie, to było jedyne miejsce pracy, w którym mogła zapuścić korzenie. Ojciec nie wypuściłby jej do żadnego rezerwatu ani na wprawy badawcze z czarodziejami o podejrzanym rodowodzie; była niejako zmuszona do pozostania w miejscu, w którym była. Nie mogła też kłamać, że było jej niewygodnie. Choć posada miała swoje góry i doły, to mogła faktycznie coś robić, coś, co dawało jej cel – miała też dom, czystą pościel, jedzenie i przywileje, o których czarodzieje o niższym statusie krwi mogli zaledwie pomarzyć. Gorzej jednak było z poglądami, które coraz mocniej były rozchwiane między domem a otwartym spojrzeniem na świat. Jednak czy jakikolwiek bunt wykraczający poza dotychczasowe normy był realny? Musiałaby zebrać się na odwagę do konfrontacji z ojcem, a mimo usilnych prób zdobycia informacji o procederach i kłamstwach rodziciela, wciąż nie uważała się gotowa, aby poczynić jakiekolwiek kroki w tej kwestii. Musiałaby być pewna swego stanowiska, pewna tego, w co wierzyła i na czym jej zależało, a w tej chwili wciąż była zagubiona. Błądziła po ciemnym, zamglonym pomieszczeniu własnej moralności, które miała zbyt wiele sprzeczności. Chciała wyznawać drogę środka, chciała być tą sprawiedliwą, tą mądrą; znaleźć wytłumaczenie, dlaczego trafiła do domu Roweny Ravenclaw, a nie Salazara Slytherina, jak reszta jej rodziny. Świat oferował jej w tej chwili zbyt wiele skrajności i w żadnej nie było harmonii, umiaru i równowagi – jedynie chaos. Była zbyt młoda, by się w nim odnaleźć i wciąż nazbyt naiwna.
Czekając na odpowiedź, sunęła wzrokiem po twarzy mężczyzny, próbując dopatrzyć się swej winy. Był poważny. Ledwo pamiętała go na pogrzebie, wtedy właściwie jedynym co pamiętała była trumna i jej ciemne wieko. Hebanowe drewno tak pięknie błyszczące i odbijało światło poranka, a wokół kwiaty, białe i czyste, zarzekające się o niewinności bliźniaka. Ich zapach do tej pory drażnił Forsythię, szczególnie gdy mijała kwiaciarnie i perfumerie. Często wynosiła dzbany pełne kwiatów z pokoju, nie mogąc znieść ich dusząco-słodkiej woni. Na samym pogrzebie również chciała pozbyć się wieńców, chciała zagarnąć całą trumnę wraz z leżącym w niej ciałem dla siebie. Może widziała wtedy wiele twarzy, niestety wszystkie zamglone za łzami sączonymi nad martwą częścią jej bytu. Jednak nawet mimo tych wspomnień, zastanawiała się, gdzie był ten rozentuzjazmowany astronom, którego pamiętała z młodszych lat. Zmienił się, zresztą oboje się zmienili. Uderzyła ją fala gorąca, wylewająca niewielki pąs na jej zmarzniętych policzkach, wszystko przez pamięć o liście. Oboje chyba zdawali sobie sprawę, że młoda czarownica nie wytrzyma i nie pozostawi tej sprawy bez żadnych słów. Już od dłuższej chwili wkręcała obcas w ziemię, próbując jakoś zatuszować swoje podenerwowanie. Nie chciała przemilczenia tej sprawy, było jej tak głupio. Tak straszliwie głupio.
- Ja… przepraszam – słowa ciężko przepływały jej przez gardło, jak gdyby miała się zaraz nimi udławić. – Powinnam odpisać, ale… Eh, nie mam żadnego "ale". Nie mam wytłumaczenia, żadnej wymówki, to tylko i wyłącznie moja wina. Przepraszam – przyglądała się Vane’owi z uwagę, nie chcąc stracić żadnej, nawet najmniejszej reakcji. Ważkość słów również była na tyle spora, że haniebnym byłoby odwracać spojrzenie. Nie widziała też sensu w szukaniu wymówek i kłamaniu – szczególnie że sama nie potrafiła dookreślić tej niedbałości. – I dziękuję za… za tamte słowa w liście, naprawdę. – Dodała mniej pewnie, ciszej, bardziej nieśmiało. Bała się jego odpowiedzi na to wszystko, lecz była gotowa na konsekwencje. Zrozumiałaby, gdyby w tej chwili zostawił ją samą, tak samo, jak ona zostawiła jego bez odpowiedzi. Ścisnęła skostniałe dłonie na skórzanej aktówce, a sine do tej pory paznokcie zbielały lekko od ucisku, zaś prawy obcas topił się w ziemi, a mimo to dziewczyna wciąż nerwowo wkręcała go głębiej i głębiej, próbując zniwelować napływające uczucie niepewności.
- Wpłynęło zgłoszenie o znikających nieśmiałkach – westchnęła, przechodząc do konkretów, jednak na jej twarzy wymalował się cień zmartwienia i trudno było stwierdzić, czy to od sytuacji z drobnymi stworzonkami, czy może od reakcji dawnego znajomego. – Może profesor wie coś w tej kwestii? Czy uczniowie nie naruszają ich miejsca bytowania? A może ktoś obcy się tu kręci? – zapytała, choć wnioskowała po poprzednim pytaniu, że mężczyzna może nie być chętny do współpracy.
Oczywiście ostatnie wydarzenia, jakie były związane z ministerstwem, wprawiały w zakłopotanie każdego, kto tam pracował. Jednak Sythia sprzeciwić się nie mogła, podążała ścieżką, jaką kroczyła jej rodzina. Obecnie jej ojciec widział tylko jedną opcję, dla której córka mogłaby zrezygnować z posady – zamążpójście. Natomiast to absolutnie nie wchodziło w ramy realnego myślenia o przyszłości dla panny Crabbe, nie po tym, gdy straciła już jednego narzeczonego. Inna praca? Byłaby nieprzydatna dla ojca, jak i krewnych oraz znajomych, którym jej posada była na rękę. Wiedziała to, a że jej rodzina od lat siedziała w ministerstwie, to było jedyne miejsce pracy, w którym mogła zapuścić korzenie. Ojciec nie wypuściłby jej do żadnego rezerwatu ani na wprawy badawcze z czarodziejami o podejrzanym rodowodzie; była niejako zmuszona do pozostania w miejscu, w którym była. Nie mogła też kłamać, że było jej niewygodnie. Choć posada miała swoje góry i doły, to mogła faktycznie coś robić, coś, co dawało jej cel – miała też dom, czystą pościel, jedzenie i przywileje, o których czarodzieje o niższym statusie krwi mogli zaledwie pomarzyć. Gorzej jednak było z poglądami, które coraz mocniej były rozchwiane między domem a otwartym spojrzeniem na świat. Jednak czy jakikolwiek bunt wykraczający poza dotychczasowe normy był realny? Musiałaby zebrać się na odwagę do konfrontacji z ojcem, a mimo usilnych prób zdobycia informacji o procederach i kłamstwach rodziciela, wciąż nie uważała się gotowa, aby poczynić jakiekolwiek kroki w tej kwestii. Musiałaby być pewna swego stanowiska, pewna tego, w co wierzyła i na czym jej zależało, a w tej chwili wciąż była zagubiona. Błądziła po ciemnym, zamglonym pomieszczeniu własnej moralności, które miała zbyt wiele sprzeczności. Chciała wyznawać drogę środka, chciała być tą sprawiedliwą, tą mądrą; znaleźć wytłumaczenie, dlaczego trafiła do domu Roweny Ravenclaw, a nie Salazara Slytherina, jak reszta jej rodziny. Świat oferował jej w tej chwili zbyt wiele skrajności i w żadnej nie było harmonii, umiaru i równowagi – jedynie chaos. Była zbyt młoda, by się w nim odnaleźć i wciąż nazbyt naiwna.
Czekając na odpowiedź, sunęła wzrokiem po twarzy mężczyzny, próbując dopatrzyć się swej winy. Był poważny. Ledwo pamiętała go na pogrzebie, wtedy właściwie jedynym co pamiętała była trumna i jej ciemne wieko. Hebanowe drewno tak pięknie błyszczące i odbijało światło poranka, a wokół kwiaty, białe i czyste, zarzekające się o niewinności bliźniaka. Ich zapach do tej pory drażnił Forsythię, szczególnie gdy mijała kwiaciarnie i perfumerie. Często wynosiła dzbany pełne kwiatów z pokoju, nie mogąc znieść ich dusząco-słodkiej woni. Na samym pogrzebie również chciała pozbyć się wieńców, chciała zagarnąć całą trumnę wraz z leżącym w niej ciałem dla siebie. Może widziała wtedy wiele twarzy, niestety wszystkie zamglone za łzami sączonymi nad martwą częścią jej bytu. Jednak nawet mimo tych wspomnień, zastanawiała się, gdzie był ten rozentuzjazmowany astronom, którego pamiętała z młodszych lat. Zmienił się, zresztą oboje się zmienili. Uderzyła ją fala gorąca, wylewająca niewielki pąs na jej zmarzniętych policzkach, wszystko przez pamięć o liście. Oboje chyba zdawali sobie sprawę, że młoda czarownica nie wytrzyma i nie pozostawi tej sprawy bez żadnych słów. Już od dłuższej chwili wkręcała obcas w ziemię, próbując jakoś zatuszować swoje podenerwowanie. Nie chciała przemilczenia tej sprawy, było jej tak głupio. Tak straszliwie głupio.
- Ja… przepraszam – słowa ciężko przepływały jej przez gardło, jak gdyby miała się zaraz nimi udławić. – Powinnam odpisać, ale… Eh, nie mam żadnego "ale". Nie mam wytłumaczenia, żadnej wymówki, to tylko i wyłącznie moja wina. Przepraszam – przyglądała się Vane’owi z uwagę, nie chcąc stracić żadnej, nawet najmniejszej reakcji. Ważkość słów również była na tyle spora, że haniebnym byłoby odwracać spojrzenie. Nie widziała też sensu w szukaniu wymówek i kłamaniu – szczególnie że sama nie potrafiła dookreślić tej niedbałości. – I dziękuję za… za tamte słowa w liście, naprawdę. – Dodała mniej pewnie, ciszej, bardziej nieśmiało. Bała się jego odpowiedzi na to wszystko, lecz była gotowa na konsekwencje. Zrozumiałaby, gdyby w tej chwili zostawił ją samą, tak samo, jak ona zostawiła jego bez odpowiedzi. Ścisnęła skostniałe dłonie na skórzanej aktówce, a sine do tej pory paznokcie zbielały lekko od ucisku, zaś prawy obcas topił się w ziemi, a mimo to dziewczyna wciąż nerwowo wkręcała go głębiej i głębiej, próbując zniwelować napływające uczucie niepewności.
Nikt z bliskiego mu otoczenia nie był częścią Ministerstwa Magii. A przynajmniej już nie, patrząc po ludziach takich jak Maeve, Michael czy nawet Roselyn, która, pomimo że nigdy tam nie pracowała, była wcześniej związana ze Szpitalem Świętego Munga - instytucji również zmieniającej swoją politykę pod batutą aktualnej władzy. Można było jednak zarzucić profesorowi hipokryzję. Czy wszak sam nie prowadził badań będących pod nadzorem Departamentu Transportu Magicznego? Skoro tak bardzo protestował, dlaczego je kontynuował? Dlaczego nie przerwał ich, jeśli był butnym, niepodporządkowującym się nowym zasadom cywilem? Prawda była jednak taka, że Jayden chciał rzucić ów projekt. Rozpoczął się on jeszcze w momencie, gdy wszystko wydawało się mniej więcej stabilne - oczywiście dawny Minister Magii miał już swoje kontrowersyjne opinie i zarządzenia, jednak dotykało to mniejszego elementu całej machiny, jaką był brytyjski system. Późniejsze przewroty, Czystka zwana Bezksiężycową Nocą, zamachy, rozboje, morderstwa, porwania... Stało się jasne, że Vane nie mógł pomagać w naprawie tak istotnej części czarodziejskiego życia jakim była sieć Fiu na zlecenie zakrwawionej dyktatury. Dyktatury, która jeszcze uderzała w niego osobiście, gdy zostały wywieszone listy gończe z wizerunkiem jego żony... Zamierzał zostawić to wszystko, odmówić, zamknąć projekt, ale im dłużej o tym myślał, tym zdawał sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności, która szła za tą decyzją. Łatwo było stwierdzić, że nie dawało się rady, ale co innego, jeśli departament posiadał plany rozpisanych już teoretycznie i praktycznie badań - wystarczyło więc, żeby pachołki Ministerstwa Magii wyciągnęły po to ręce. Praca nie tylko Jaydena, lecz w głównej mierze jego kuzynki zostałaby przypisana komuś, kto na to nie zasługiwał i komuś, kto mógł wykorzystywać ich badania w niecnym celu. A póki Vane'owie trzymali rękę na pulsie, mogli również dostosowywać projekt pod siebie. Mogli zmienić go w sposób niewidoczny dla ministerialnych oczu, a który mógł stworzyć niewidzialną ścieżkę porozumiewania się. Taką, która uchodziła uwadze Transportowi Magicznemu. Wszak nauka ma służyć ludziom. Zawsze. Słowa wydrążone głosem jego dziadka utkwiły w głowie Jaydena i towarzyszyły mu od początku dzieciństwa. Taki był rodzinny cel i nim kierowali się potomkowie Revana podążając oświeconą ścieżką. Astronom nie miał więc zrezygnować z naprawy sieci Fiu i nie miał też pozwolić sobie na wytchnienie przy szukaniu niewidzialnej drogi uniezależniającej projekt od Ministerstwa Magii. Nie był żołnierzem, który służył na polu bitwy - profesor walczył na froncie odmiennym, lecz wcale nie mniej znaczącym.
- Uczniowie trzymają się z dala od lasu. Jak już to wchodzą do niego pod nadzorem - odpowiedział, ważąc swoje słowa. Może i znał w przeszłości Forsythię, ale nie ufał jej przełożonym. Nie wiedział też, jakie jej przyświecały cele w tym wszystkim. Przestał być ufny i dziecięca naiwność zniknęła w odmętach dawnych wspomnień, za którymi wcale nie tęsknił. Tęsknił jedynie za jedyną kobietą, którą zdołał pokochać, ale i to miało być wkrótce przeszłością. Przeszłością wymuszoną przez Ministerstwo. Między innymi dlatego nie czuł się związany z władzą ani w żaden sposób odpowiedzialny do tłumaczenia się komukolwiek, kto został wysłany do Hogwartu. Jayden i tak był inicjatorem akcji, które miały być drzazgą w oku aktualnego rządu. Dyrektor Dippet krył go na wszelkie możliwe sposoby i, mimo że do tej pory udawało im się umknąć uwadze ciekawskich spojrzeń, kiedyś musiał nastąpić moment, w którym wszystko miało runąć. Dla bezpieczeństwa innych nauczycieli i przede wszystkim uczniów wolał odsuwać to od nich jak najdłużej. W głowie wciąż tliły się słowa Antaresa, który podzielił się z nim swoimi spostrzeżeniami w całkowitym zaufaniu - Vane nie zamierzał go łamać, wspominając o nieznanych czarodziejach kręcących się po okolicy... Ostatnie czego im brakowało to wymówki dla Ministerstwa, żeby rozbić ponownie obóz w Hogwarcie.
Pogrążony we własnych rozmyślaniach praktycznie zapomniał o tym, że Crabbe wciąż trwała obok niego i dopiero jej kolejne słowa kazały zejść mu na ziemię. Dostrzegł, że zmieniła swoje do niego podejście i chociaż było bardziej wstydliwe niż poważne, w duchu podziękował za to stłamszenie wybuchu emocji. Nie ze względu na to, że cieszyło go jej skrępowanie. Po prostu przerażały go emanujące od ludzi skrajne emocje. Kiedyś tak dla niego naturalne, teraz przerażające. Jego twarz odrobinę złagodniała, gdy ułożył jej słowa w jeden sens. - Nie przepraszaj. Miałaś prawo nie odpisać. Zresztą na pewno miałaś już po dziurki w nosie zamartwiających się o ciebie ludzi. - On miał. Myślących, że należało go żałować. Że należało mu współczuć, głaskać po głowie i patrzeć z litością. Nienawidził tego. Nie chciał niczyjego pożałowania. Z chęcią przyjmował wsparcie opierające się na czymkolwiek innym, ale nie na żałowaniu... I dziękuję za… za tamte słowa w liście, naprawdę. Jego spojrzenie w końcu spoczęło na dziewczynie po raz pierwszy od rozpoczęcia tego dziwnego spotkania. Z postawą, którą właśnie przyjęła; z głosem, którym teraz mówiła, przypominała tę samą trzynastolatkę, którą musiał wyciągać z kłopotów. Oczarowaną bardziej centaurami niż niebezpieczeństwem jej grożącym. Czy i teraz jej sytuacja była podobna? Oślepiona swoim zajęciem, nie zauważała zagrożenia, jakim było Ministerstwo? Mogła mimo wszystko odnaleźć w jego spojrzeniu przyjęcie jej słów. Zmarszczka skupienia zniknęła z męskiego czoła, a reszta rysów złagodniała. Nie było o czym mówić. Jeśli doceniła, co napisał, był jej wdzięczny, ale nie była mu nic winna. Przez chwilę trwali jeszcze w milczeniu, które zostało przerwane przez mężczyznę. - Masz jakieś podejrzenia, dlaczego nieśmiałki znikają? - Miała jakąś teorię na ten temat?
- Uczniowie trzymają się z dala od lasu. Jak już to wchodzą do niego pod nadzorem - odpowiedział, ważąc swoje słowa. Może i znał w przeszłości Forsythię, ale nie ufał jej przełożonym. Nie wiedział też, jakie jej przyświecały cele w tym wszystkim. Przestał być ufny i dziecięca naiwność zniknęła w odmętach dawnych wspomnień, za którymi wcale nie tęsknił. Tęsknił jedynie za jedyną kobietą, którą zdołał pokochać, ale i to miało być wkrótce przeszłością. Przeszłością wymuszoną przez Ministerstwo. Między innymi dlatego nie czuł się związany z władzą ani w żaden sposób odpowiedzialny do tłumaczenia się komukolwiek, kto został wysłany do Hogwartu. Jayden i tak był inicjatorem akcji, które miały być drzazgą w oku aktualnego rządu. Dyrektor Dippet krył go na wszelkie możliwe sposoby i, mimo że do tej pory udawało im się umknąć uwadze ciekawskich spojrzeń, kiedyś musiał nastąpić moment, w którym wszystko miało runąć. Dla bezpieczeństwa innych nauczycieli i przede wszystkim uczniów wolał odsuwać to od nich jak najdłużej. W głowie wciąż tliły się słowa Antaresa, który podzielił się z nim swoimi spostrzeżeniami w całkowitym zaufaniu - Vane nie zamierzał go łamać, wspominając o nieznanych czarodziejach kręcących się po okolicy... Ostatnie czego im brakowało to wymówki dla Ministerstwa, żeby rozbić ponownie obóz w Hogwarcie.
Pogrążony we własnych rozmyślaniach praktycznie zapomniał o tym, że Crabbe wciąż trwała obok niego i dopiero jej kolejne słowa kazały zejść mu na ziemię. Dostrzegł, że zmieniła swoje do niego podejście i chociaż było bardziej wstydliwe niż poważne, w duchu podziękował za to stłamszenie wybuchu emocji. Nie ze względu na to, że cieszyło go jej skrępowanie. Po prostu przerażały go emanujące od ludzi skrajne emocje. Kiedyś tak dla niego naturalne, teraz przerażające. Jego twarz odrobinę złagodniała, gdy ułożył jej słowa w jeden sens. - Nie przepraszaj. Miałaś prawo nie odpisać. Zresztą na pewno miałaś już po dziurki w nosie zamartwiających się o ciebie ludzi. - On miał. Myślących, że należało go żałować. Że należało mu współczuć, głaskać po głowie i patrzeć z litością. Nienawidził tego. Nie chciał niczyjego pożałowania. Z chęcią przyjmował wsparcie opierające się na czymkolwiek innym, ale nie na żałowaniu... I dziękuję za… za tamte słowa w liście, naprawdę. Jego spojrzenie w końcu spoczęło na dziewczynie po raz pierwszy od rozpoczęcia tego dziwnego spotkania. Z postawą, którą właśnie przyjęła; z głosem, którym teraz mówiła, przypominała tę samą trzynastolatkę, którą musiał wyciągać z kłopotów. Oczarowaną bardziej centaurami niż niebezpieczeństwem jej grożącym. Czy i teraz jej sytuacja była podobna? Oślepiona swoim zajęciem, nie zauważała zagrożenia, jakim było Ministerstwo? Mogła mimo wszystko odnaleźć w jego spojrzeniu przyjęcie jej słów. Zmarszczka skupienia zniknęła z męskiego czoła, a reszta rysów złagodniała. Nie było o czym mówić. Jeśli doceniła, co napisał, był jej wdzięczny, ale nie była mu nic winna. Przez chwilę trwali jeszcze w milczeniu, które zostało przerwane przez mężczyznę. - Masz jakieś podejrzenia, dlaczego nieśmiałki znikają? - Miała jakąś teorię na ten temat?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Obrzeża Zakazanego Lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart