Wydarzenia


Ekipa forum
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Ramsey Mulciber
AutorWiadomość
Ramsey Mulciber [odnośnik]22.07.18 10:08



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Ramsey Mulciber Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Ramsey Mulciber [odnośnik]22.07.18 22:06
Głupiec
Kent1935r.

Powietrze pachniało suchą trawą, wyjałowionym na słońcu owsem i świeżo zebraną pszenicą. To był czas żniw, a powietrze niosło ze sobą te wszystkie pojedyncze zapachy lata, jakby wcześniej wielki duch zebrał je w garść i rozrzucił po Anglii na chybił trafił. Nikt nie czekał na deszcz, ale każdy wiedział, że lada chwila nadejdzie, zbyt długo go nie było. Wisiał w powietrzu, choć na niebie niewiele było chmur, a tych, które mogły go dać nie było wcale. Bez sensu z utęsknieniem szukać czegoś, co rychło nie nadejdzie, powtarzali, nie do końca wiadomo czy zadowoleni z chwilowej suszy, czy narzekając w ten sposób na brak deszczu. York z pewnością pogrążony był w pracach, obszerne pola zmieniano w zapasy żywności. Ten rok był obfity, aetonany będą mieć zapas siana do przyszłej wiosny. Ale my patrzeliśmy w niebo i wiedzieliśmy, że skąpane w słońcu Kent niedługo się zmieni, że przemierzające przez ten błękitny placek kępki świeżo ubitej piany zbrudzą się lada moment, a rzęsisty deszcz zaleje cały kraj. Leżeliśmy w gęstej trawie, nie zwracając uwagi na wbijające się w plecy ostre jak brzytwa źdźbła, na ból głowy spowodowany zbyt długim przebywaniem na słońcu, czy pobrudzone ubranie. Wiedziałem wtedy, że gdy wrócę do domu ciężka ręka mojego ojca zdzieli mnie po głowie, a jego ostre słowa wbiją się we mnie jak w tarczę, do której strzela się dla rozrywki lub treningu. Lubił to robić. Karcić mnie za wszystkie przewinienia, a ja nie nauczyłem się wciąż postępować wedle jego woli, by tego uniknąć. Leżąc na trawie myślałem, że przywykłem do tego już, że spojrzę mu w oczy z uśmiechem, który go tylko zirytuje i za to dostanę po raz kolejny, myślałem, że to nie boli. A potem uświadamiałem sobie, że słodki zapach powietrza skłaniał mnie do takiego myślenia, bo czułem tylko to, co działo się tu i teraz — duszności, gorąc, kłucie w plecach, a kiedy wrócę do domu będę czuł zupełnie coś innego. Zmieni się miejsce, moja pozycja i perspektywa. Poczuję ból, ból zrodzi gniew i nienawiść, a ja nie będę mógł sobie przypomnieć suchego powietrza przemierzającego Kent, które ukoi mnie i przypomni o tym, że może być naprawdę pięknie.
Wystrzelił jak z procy — dosłownie. Nie zdążyłem się nawet zorientować, kiedy poderwał się z ziemi i pobiegł, jakby uciekał przed czymś. Podniosłem głowę pospiesznie, obejrzałem się za nim. Był znacznie szybszy ode mnie, zwinniejszy, od razu wiedziałem, że choćbym teraz rzucił się w pogoń — bez sensu, nie wiedząc jeszcze, dlaczego — nigdy bym go nie dogonił, chyba, że sam by tego zechciał. Nie wiem, co w nim widziałem, a czego nie. Nie musiałem się do tej pory nad tym zastanawiać, choć od zawsze analizowałem wszystko, co mnie otaczało. Był zwyczajny, bardziej niż powinien, a miał się wyróżniać, miał w przyszłości godnie ponieść rodowe brzemię, stać się chlubą rodziny, przysłużyć czymś wyjątkowym. Od zawsze pisali mu różne scenariusze, planowali życie za niego, tak jak ojciec już dawno obwieścił mi jak będzie wyglądała moja życiowa ścieżka. Marnie, powiedziałbym, choć wysoko mierzył. Jakoś tak pasowaliśmy do siebie. Nie poruszaliśmy arcytrudnych tematów, choć wymienialiśmy się doświadczeniami. On zwierzał mi się z dylematów błękitnej krwi, ja jemu z trudności w byciu bękartem, którego nikt nigdy nie chciał, a który pokutnie musiał kroczyć po tej ziemi, zmagając się z jego dolegliwościami. Był moim przyjacielem, wiedziałem to od samego początku, chociaż miałem problem z tą definicją. Nie wiedziałem, dlaczego nim był i jak się stał, nie potrafiłem podać żadnej sytuacji, która by na to wskazywała. Po prostu był i okazało się, że to, jakby, wystarczy, by go tak nazwać.
Pobiegłem w końcu za nim, nie zauważywszy, że iskrzące, jak ognista kula, słońce zmieniło się w blado połyskujący księżyc, nie zwracając uwagi na to, że gorąc, który mnie otaczał nagle zmienił się w doskwierające mi zimno. Po plecach przebiegł mnie dreszcz, bo choć wiał mi z tyłu zimny wiatr, moje ciało jakby mylnie na niego reagowało. Kent się ode mnie odwróciło, jak żebrak odwraca się od policyjnych służb, by go nie dostrzegli. Pociłem się, jak wtedy, gdy ojciec próbował wymóc na mnie ujawnienie się magii, krzycząc, że zostanę charłakiem, a on wyrzuci mnie z domu. Szedłem przed siebie, wbrew temu wszystkiemu czując ekscytację, jakbym nie mógł się czegoś doczekać i jednocześnie jakbym dobrze wiedział, dokąd powinienem iść. Coś mnie prowadziło, a ja naiwnie, na ślepo kroczyłem przed siebie, dając się nieść intuicji. Intuicji, tak mówiła lady Rosier, powtarzała mi od zawsze, że ją mam i powinienem się jej słuchać. Szedłem, aż dotarłem na niewysokie wzgórze, z którego rozciągał się piękny, choć straszny widok, skąpany w różnych odcieniach szarości i niebieskości krajobraz. I ujrzalem tam stojące pośrodku samotnie białe, nagie drzewo, choć przecież był sam środek lata. Przy nim go dojrzałem. Stał do mnie plecami, dlatego nie rozpoznałem go od początku. Podszedłem bliżej, ale nie wiedziałem, po co, przecież ta gra polegała na zupełnie czymś innym — powinienem był się schować, ukryć, nim się odwróci i mnie znajdzie. Ale nie odwrócił się. Gdy otworzyłem oczy to ja się obróciłem, odchylając od białego jak śnieg pnia i rozejrzałem dookoła, w poszukiwaniu przyjaciela. To byłem ja. To ja usłyszałem wrogi warkot zza swoich pleców, czułem oddech śmierci na swoim karku, choć nie wiedziałem co to oznacza tak naprawdę, byłem pewien, że to właśnie to czułem. Śmierdzący oddech zgniłych jaj i rozkładającego się mięsa też czułem, wilgoci i ziemi, brudu, mokrej sierści. Czułem to wszystko, czego nie powinienem był czuć, bawiąc się w chowanego w środku lata, w czasie upałów, które wstrząsały Anglią. To wszystko czułem, choć wcale nie chciałem, a dopiero później ujrzałem na krótko ostre zęby i ciągnącą się pomiędzy nimi gęstą klejowatą ślinę. Krzyknąłem. Bałem się. Przepastna paszcza, której górna szczęka sięgała samego nieba, a dolna ziemi kłapnęła i zacisnęła się na mojej ręce. Nie wiem, czy przeraził mnie bardziej trzask łamanej kości, lepkość bryzgającej krwi, czy ból, który pojawił się jakoś później, jakby ciało broniło się przed nim intuicyjnie. I rósł, nie przeszył mnie od razu. Pęczniał we mnie powoli, rozwijał się jak choroba, zwiększając z każdym kłapnięciem paszczy, warknięciem. To wrażenie wchodziło we mnie cierpko, wbijało się głęboko, zachodziło mnie od tyłu jak cień, przeskakiwało synapsa po synapsie, by wypełnić mnie całego i sparaliżować tak bardzo, że wiedziałem już, że nic tak potwornego nie będę mógł dłużej znieść. Widziałem palce, a później nie wiedziałem ich już wcale, ale ból nie mijał, krążył w moich żyłach, wypełniał każdą komórkę mojego i nie mojego już, odgryzionego ciała.
To może był sen, ale ból był prawdziwy, najprawdziwszy w świecie.
Płakałem dopiero później, gdy gorąc znów rozpalił moje trzewia. Płakałem jak mały chłopiec, łzami tak rzewnymi, że mogłyby podwoić objętość Tamizy dwukrotnie, płakałem z bólu, ze strachu i niewiedzy, nie byłem świadom co się działo i gdzie podział się Austin. Nie mogłem przestać. Miałem mokrą twarz, za którą łapałem się bez przerwy, czując na niej swoją krew, ale to były tylko te żałosne słone łzy, za sprawką których do skóry przylepiały mi się pojedyncze źdźbła trawy. One też na tą chwilę sprawiały mi ból, tak jak gwałtowne szarpanie mojego przyjaciela, który próbował mną potrząsnąć i sprowadzić mnie z powrotem na ten świat. Targał mną tak, jak tamten wilk, tak samo mocno tarmosił moje ramię — a może już nie moje, nie byłem pewien, czy wciąż je mam. Nie miałem w nim czucia jeszcze przez chwilę. Wpadłem w panikę tak wielką, że byłem gotów do walki, choć byłem wyczerpany tą poprzednią, tą, której nie udało mi się wygrać, bo straszna istota o oczach, które zajrzały w głąb mej własnej duszy pożarła mnie żywcem. Moje ciało wciąż to czuło, choć leżałem już na trawie, nie będąc pewnym, czy to ja, czy to Austin zginęliśmy w tym śnie. Trząsłem się, choć do tej pory sądziłem, że ojciec wychowywał mnie w sposób, który sprawiał, że nie boję się niczego poza nim, a jednak byłem przerażony i nie mogłem dojść do siebie.
Spojrzałem wtedy w jego oczy — i byłem pewien, nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że on umrze lub umrę ja. Wkrótce. Nie wiedziałem, kiedy, nie wiedziałem jak, ale byłem pewien, że to nie deszcz odmieni Kent, tylko czyjaś śmierć odmieni jednego z nas. A on widział mój strach, moje łzy, widział białka moich oczu, gdy bezwładnie upadłem na ziemię. Też się bał. I tak strach sparaliżował nas obu, choć nie wydarzyło się nic, co mogło nam tego upalnego dnia w jakikolwiek sposób zagrozić. Żar wciąż lał się z nieba, a my tkwiliśmy w trawie, obijając się zamiast wykonywać zlecone nam przez naszych ojców zadania. Moje usta były wypełnione metalicznym smakiem krwi i wymiocin, których wokół mnie nie dojrzałem. Chciałem je wypłukać, przepić dyniowym sokiem, czymś, co zabiłoby ten paskudny smak, który przedostał się z moich wyobrażeń do rzeczywistości. Smak ludzkiego mięsa utknął mi na migdałkach, a w żołądek wypełniły ciężkie kamienie, które przytwierdzały mnie wciąż do suchej ziemi, z której próbował mnie podnieść Austin. I patrzyłem na niego w sposób, którego on nie potrafił zrozumieć, a w jego oczach ujrzałem własne, przerażające odbicie, odbicie kogoś kto umarł i powstał z martwych, kogoś kogo mogłem sobie wyobrażać jedynie we własnej głowie, czytając opowieści z biblioteki mojego ojca, słuchając wyimaginowanych przygód członków rodziny Austina. Patrzyłem mu w oczy, obdzierając go z własnego strachu i odbicia kreowanej przeze mnie rzeczywistości. Byłem głupi, zdałem sobie z tego sprawę. Zrozumiałem to w chwili, gdy jego oczy patrzyły na mnie z przerażeniem i troską, której nie doświadczyłem nigdzie indziej. Uświadomił mnie, że coś stracę, a nie chciałem tracić niczego — lubiłem mieć, przywiązywałem się do wszystkiego, co miałem i do ludzi, którzy mnie otaczali. Wiedziałem, że albo pozostawię go z cierpienie, któremu mu przysporzę, albo to ja będę cierpiał, gdy go zabraknie. Chciałem mu powiedzieć, że miałem okropny sen, ale mi przerywał, mówił, że byłem przytomny. Bałem się, że jeśli to wszystko się wydarzy dziś, jutro, za tydzień — nie będę gotów się z tym zmierzyć. Będę musiał się pożegnać. Nie czułem żadnej ulgi. Nagle moje życie okazało się dla mnie wszystkim. Nie chciałem umierać, nie chciałem się poddawać, choć myślałem, że nie było mi łatwo. Nagle uwierzyłem, że jestem w stanie to wszystko znieść, podnieść się na równe nogi, spojrzeć im wszystkim w oczy, mojemu ojcu i powiedzieć, że jestem godzien każdej rzeczy tego świata. Nie po to, by zadowolić jego ego, nie po to, by pozwolić mu wykreować coś, czego pragnął, ale po to by na przekór wszystkiemu iść dalej. Nie chciałem myśleć o tym, że jeśli go stracę, zostanę zupełnie z niczym, całkiem sam, cierpiący, niepotrafiący się pogodzić z losem. Łzy jeszcze chwilę spływały mi po twarzy. Miałem prawie dziewięć lat, myślałem, że mogę płakać ile zechcę, bo byłem dzieckiem. Ale nie mogłem. Pogrążałem się w kreowanej przez siebie durnej rozpaczy, tylko dlatego, że zobaczyłem coś strasznego — choć to nie miało jeszcze miejsca. Czym więc było? Wizją? Czym jestem? Zachowałem się głupio, a fakt, że doświadczyłem czegoś nowego i wciąż niezrozumiałego nie usprawiedliwiał mnie przed tym. Nie, nie byłem wcale dzieckiem, byłem już młodym mężczyzną, który nie powinien się bać. Chciałem być zaradny, chciałem mierzyć się z nieznaną z siłą, której w sobie wciąż nie odnalazłem. Potrzebowałem głosu rozsądku, którym kierowali się dorośli, ale jeszcze nie wiedziałem gdzie go odnaleźć. Czy znajdę go pod starym kamieniem zaraz za domem? Czy jeśli zakradnę się do rezerwatu smoków, czy odszukam w tam męstwo? Byłem pewien, że kiedyś odnajdę wszystko, że to przyjdzie, a to, czego dziś doświadczyłem mi w tym pomoże, choć te makabryczne obrazy wciąż pojawiały mi się przed oczami. Krew nie powinna być mi straszna, widok rozrywanego ciała, ani ból. Obserwowałem ludzi długimi godzinami, podglądałem życie Rosierów, słuchałem ich rozmów z ukrycia. Wiedziałem, że i mnie jeszcze wiele trudu i cierpienia czeka, że będę musiał stawić temu wszystkiemu czoła. Że moje życie nie będzie usłane płatkami róż, będzie umazane krwią, a kiedy spotkam tego złego wilka — pokonam go. I nie będę już płakał, nie będę się bał.
Strach to okropne uczucie. Paraliżowało mnie jeszcze długo, skłaniało do myślenia — o tym, co przyjdzie mi począć, gdy Go zabraknie, o tym, jak się będzie czuł, jeśli to swój koniec wyśniłem. Nie chciałem tego. Nie chciałem czuć straty, nie chciałem też zostać stracony. Gdy doszedłem do siebie zaplanowałem sobie to wszystko, przemyślałem dokładnie w ciszy i spokoju. Szukałem rozwiązań na swoje bolączki, odpowiedzi na własne pytania — były proste, wystarczyło je zastosować, wcielić życie. Nie dla innych, a dla samego siebie. Chciałem iść dalej i doświadczyć w pełni, lecz z mądrością, nie strachem noszonym w sercu, nie z obawą, przed nadchodzącą porażką, przed możliwym upadkiem, czy czyhającą tuż za rogiem śmiercią. Śniła mi się jeszcze później, widziałem ją obok siebie, jak wiele innych rzeczy, które jeszcze nie miały miejsca. Chciałem zapanować nad sobą — nad swoimi emocjami, nad wybuchami złości, nad gniewem wobec ojca, nad zazdrością względem lepiej urodzonych kuzynów i kuzynek. Musiałem zapanować też nad dobrymi rzeczami. Potrzebowałem rozsądku, bo tylko on pozwoli mi odpowiednio zareagować, gdy nastanie noc, a zły wilk wyszczerzy swoje kły, gdy wyzionie w moją stronę śmierdzącym padliną oddechem. Byłem gotów by spróbować, by ochłonąć i ostudzić swoje emocje, by wziąć je w ryzy i zapanować nad tym, co doprowadzi mnie do rychłego końca. Nie chciałem umierać, nie chciałem być zjedzony. To ja będę tym wilkiem. To ja porachuję wszystkim kości, zgniotę je w dłoni i rozrzucę jak zapachy lata we wszystkie strony.

[bylobrzydkobedzieladnie]



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew


Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 01.12.18 2:46, w całości zmieniany 2 razy
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Ramsey Mulciber Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Ramsey Mulciber [odnośnik]01.12.18 2:45
Mag
Hogwart 1942r.

Kiedy go spotkałem po raz pierwszy wydawał się zwykłym, czarującym chłopcem. Pewność siebie lśniła w jego oczach, jak błyskawice podczas wiosennej burzy, a lekki uśmiech niósł ze sobą przeczucie, że musisz się zbliżyć. Nikt nie wiedział, dlaczego, ale kiedy patrzył na ciebie, przykuwał twój wzrok od razu. Budził zainteresowanie. Nie chciałeś wiedzieć, czy chcesz go poznać. Zastanawiałeś się, dlaczego to on chce poznać właśnie ciebie. Spoglądał tak, jakby mówił ci to w ukradkowych spojrzeniach, szeptał pomiędzy przywitaniami, a jeśli tego nie rozumiałeś, byłeś zwykłym głupcem. Pozornie zwyczajny chłopak, jak jeden z wielu zebranych na Wielkiej Sali podczas tej wyjątkowej ceremonii. Sympatyczny, ułożony, charyzmatyczny i wygadany, jak na kogoś, kto czuł się w tym świecie wyjątkowo obco. A jednak otaczała go aura niezwykłości. Wyjątkowe, przeklęte dziecko. Od razu wiedziałeś, że był szczególnym dzieckiem, a jeśli uważałeś się za farciarza, musiałeś być obok, gdy to się wydarzy. Kiedy prawda wyjdzie na jaw. Kiedy świat pozna go, tak jak ty.
Wtedy tiara przydziału przydzieliła mnie do Slytherinu. Nie odezwałem się, zawierzając swój los jej osądowi. Wiedziałem, że pójdę do Domu Węża od zawsze, choć i Ravenclaw wydał jej się przez chwilę odpowiedni. Zsuwając się z wysokiego stołka z trudem, przytrzymując się jego krawędzi, milczałem. Po prostu. Nie miałem nic mądrego do powiedzenia, nie przywykłem, by mówić dla samego mówienia. Nie spojrzałem też w stronę Ślizgonów, który wyrazili zadowolenie, chociaż nie byłem nikim niezwykłym — wtedy — bękartem, nie cieszącym się zbyt wielkim uznaniem. Dopiero kiedy postawiłem stopy na ziemi po przebyciu kilku schodów uniosłem wzrok, który od razu na niego natrafił. Trafił mnie jak grom z jasnego nieba. Patrzył. Uśmiechał się. Rozmawiał przy tym z innymi, jakby byli przyjaciółmi od wielu lat. Nikt nie powiedziałby, że poznali się dopiero teraz, kilka minut temu. Szybko zjednał sobie towarzyszy. Stanąłem tuż obok. A na drugi dzień, podczas śniadania w Wielkiej Sali, usiadłem obok niego przy stole. I tak zostało do końca szkoły. Towarzyszyłem mu. Choć teraz wiem, że to on towarzyszył mnie przez cały ten czas.
Wtedy był jeszcze dzieckiem, które zdobywało ludzkie serca z łatwością. Nikt nie wiedział, że ograbiał je z mądrości i przezorności, wnikał w nie i obdzierał ze wszystkiego co dobre. Pożerał jak wygłodniała bestia, spoglądając przy tym urokliwie i uśmiechając się odpowiednio. Że jak złodziej dusz wkradał się w ludzkie umysły, zagrzewał w nich miejsce i budował obraz własnej osoby. Pisał sam siebie, kreował według własnego widzimisię. Czynił to z taką niezwykłą łatwością. Był zrodzony ze sprytu i siły manipulacji. Potrafił to robić doskonale. Obserwowałem go, kiedy brylował w towarzystwie, bardzo szybko wybijając się wśród nas na pozycję nieogłoszonego nigdy lidera, choć między nami było wielu o czystszej krwi niż jego i szlachetniejszym nazwisku. Słuchali go zawsze. Kiedy dochodził do głosu mało kto kontynuował swoją bezsensowną tyradę. Obserwowałem jego zachowania, nie zawsze podzielając to samo zdanie. Czasem się spieraliśmy, jak to między chłopakami. Dla podkreślenia pozycji, dla poprowadzenia dyskusji dalej, przesunięcia codziennych granic. Czasem ze zwykłej złośliwości. Najpierw się denerwował. Z czasem żegnał spory, kiedy to mnie zaczynało brakować cierpliwości. Uśmiechał się wtedy. Tak nagle i szybko, patrząc na mnie z wyrazem zrozumienia i pobłażania. Tak jak wujkowie patrzą na swych siostrzeńców, powtarzając im, że zrozumieją wszystko, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Nie powtarzałem swoich błędów po raz drugi, szybko wyciągając odpowiednie wnioski. Zawsze był w tym pomocny, ale zawsze podobnej pomocy żądał w zamian. Z czasem przerodziło się to w przysługi, a w końcu polecenia, które wszyscy wykonywali bez mrugnięcia okiem. Zapewniał nas przy tym, że dobrze wie, co robił. I dobrze wiedział. Mawiali o nas w szkole, że byliśmy grupą przyjaciół. Tom i jego świta. Ale nigdy nie byliśmy przyjaciółmi według definicji tych wszystkich ludzi, którzy nas w ten sposób postrzegali. Wiedziałem, że byliśmy zaledwie grupką znajomych, podzielających te same poglądy. Przylepieni do niego jak robactwo do oświetlonej szyby. Im byliśmy starsi tym bardziej to było pomiędzy nami widoczne. Każdy z nas był, lub miał zostać kimś, kto będzie mu do czegoś potrzebny. A mimo to, pewnie nikt nie czuł się wykorzystywany. Nigdy nie wydawało mi się to pozbawione sensu, wartości, ani celu. Uczyłem się szybciej niż inni, śledziłem ruchy, zagrywki, poczynania. Słuchałem jego przemyśleń i wdawałem się w dyskusje, nie obawiając się wykluczenia. Patrzyłem, jak z roku na rok staje się coraz silniejszy. Bardzo szybko zaczął przewyższać rówieśników intelektem. Imponował. I doskonale o tym wiedział. Cieszyliśmy się ponurą reputacją. Ci, których mianowaliśmy niegodnymi naszego towarzystwa unikali nas jak ognia, pozostałych zdawaliśmy się drażnić, intrygować, ciekawić. Było nas kilku, ale chętnych zawsze więcej niż miejsc wokół niego. Mieliśmy fatalne szczęście do pakowania się w sytuacje, od których profesorom jeżyły się włosy na rękach, ale on zawsze wychodził ze wszystkiego cało. Nikt nigdy nie spojrzał na niego krzywo. Był ulubieńcem kadry. A może nas wszystkich. Rosier opowiadał mi o czarnej magii, ale to w jego towarzystwie ją praktykowaliśmy, obierając na cel istoty słabsze. Stworzenia, które nigdy nie doniosą, nie uczynią nam krzywdy, jeśli przeżyją nasze eksperymenty, nie powstaną przeciwko nam i nam nie zagrożą. Potrafił też rozmawiać z gadami. Jako wybrankowie Domu Węża wiedzieliśmy, co to oznacza. Wiedzieliśmy kim był, co tylko przywiązywało nas do niego mocniej. Sympatia części z nas przerodziła się w podziw, a pożądanie jego wielkości w akceptację własnego losu u jego boku. Nikt z nas nie był w stanie mu dorównać, chociaż jako młodzieńcy sądziliśmy i powtarzaliśmy w koło, że jesteśmy niezwyciężeni, równi sobie, a czasem lepsi od każdego z nas. Bardzo chcieliśmy tacy być. Trudno nam było się jednak przyznać, nawet przed samymi sobą, że on od nas odstaje. Że jeśli pomiędzy nami i resztą społeczeństwa jest wielki uskok plasujący nas wyżej, to pomiędzy nami a nim była cała przepaść. A jednak darzyliśmy go milczącą aprobatą. Szacunkiem. Niektórzy strachem i obawą przed popadnięciem w jego niełaskę. Potrafił krzywdzić. Ranić. Czasem wystarczyło tylko nieprzychylne spojrzenie, by największy obrońca szkolnej drużyny skulił się w sobie, robił się mały, dręcząc beznadziejnością i brakiem pewności siebie.
Wtedy, na piątym roku, kiedy to się wydarzyło — był bardzo podekscytowany, a my pełni rezerwy. Niektórzy pełni obaw. Ja pełen ciekawości. Ale podążaliśmy za nim, aż do damskiej łazienki na pierwszym piętrze, gdzie przemówił tym swoim językiem. Dziedzic Slytherina. Otworzył Komnatę Tajemnic. Tam na dole na jego wrogów czyhać bestia. Bestia, której zadaniem było oczyścić szkołę ze szlamu i brudu. Do tamtej pory większość patrzyła na legendy z przymrużeniem oka, byliśmy w Hogwarcie. Uczył nas sam Albus Dumbledore. Ale wtedy wszystko się zmieniło. Przyjaciele Toma struchleli. Spokornieli. To nie była żadna gra. Przywołał prawdziwego potwora. Ktoś zginął Szlama. Ucieszyło mnie to szczerze. Utwierdziło w przekonaniu, że spędziłem kilka lat u boku czarodzieja, który mógł wiele osiągnąć. Byli wśród nas tacy, których to przeraziło. Nagle to, co wydawało im się szkolną grupą przywódczą przestało ich bawić. Byli wystraszeni, wycofali się ze wszystkiego. Ale byli też tacy, jak ja. Patrzący na to ze spokojem, dumą, zadowoleniem. Wiedziałem, że to wszystko było dopiero preludium do wspanialszego dzieła. Że nadchodziły czasy, które miały budzić trwogę, a wywoływany przez Grindelwalda chaos budził do życia prawdziwego siewcę burzy. Tomowi i nam kiedyś przyjdzie zbierać krwawe żniwa. Wyczekiwałem tego z napięciem. Podnieceniem. Wyczekiwałem kolejnych akordów. Rozedrganie i niestałość opuściły mnie na dobre. Oddychałem pełną piersią, przyglądając się temu z boku, kiedy wszyscy w napięciu próbowali dożyć kolejnego poranka. Marzyłem wtedy o powodzi krwi, która stoczy się po schodach i zatopi szkołę. Śniłem o mordach i gwałtach będących tylko przyziemnym środkiem do osiągnięcia wyższych celów. Nie liczyłem się, tak jak on. Ale nigdy nie odczułem z tego powodu żadnego ubytku. Nie brakowało mi uznania, aprobaty i poklasku. Lubiłem się przyglądać. I słuchać.
Wizja zamknięcia szkoły nagle stała się realna. Nie martwiło nas to tak bardzo jak jego. Wszyscy byli przerażeni. Ja nie. Kiedyś przyrzekłem sobie, że nie będę się bać już nigdy więcej. Realna groza zawitała do szkoły, a on panował nad najokrutniejszymi zjawiskami. Patrzyłem na niego, jak na kogoś, komu chciałem towarzyszyć w każdej kolejnej drodze. Wiedziałem, że doprowadzi mnie do tego, co sobie wyznaczyłem, jako kres swojej drogi. Bo wiedziałem, że to odpowiedni towarzysz dla mnie. Widziałem jego potencjał i chciałem, by miał szansę go wykorzystać jak najlepiej. Bo i ja na tym potrafiłem korzystać. Był trup, więc znaleziono winnego. Nasz prefekt go odkrył, a potem sprawiedliwie wydał. Znów miał wokół zapanować spokój. Część z nas wycofała się, przytłoczona niczym nie potwierdzonymi plotkami o Tomie. Strach ogarnął ich dusze i zacisnął łapska na sumieniach, dzięki czemu łatwo było oddzielić ziarno od plew.
Potem, wbrew pozorom było już tylko łatwiej. Sięgaliśmy po to, co było niedostępne dla innych. W tajemnicy zgłębialiśmy arkana mrocznej wiedzy, zanurzając się w brudzie bez reszty. Wiedziałem, że ma w tym wszystkim swój niecny plan. Podejrzewałem, że kiedyś miał nadejść taki dzień, w którym to wszystko, co tworzył wykorzysta. Tak jak i nas. A on doskonale wiedział, że wiem. Patrzył mi w oczy nic nie mówiąc, a i tak byłem pewien, że potrafi mi czytać w myślach. Bezboleśnie. Tak, że mógłbym się nawet nie zorientować.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Ramsey Mulciber Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Ramsey Mulciber [odnośnik]06.12.18 12:07
Kapłanka
Aleja Śmiertelnego Nokturnu 1948r. i później

To był czas, gdy zapach lata zniknął bezpowrotnie. Powietrze nie pachniało już nagrzanymi od słońca kamieniami, pszenicą, słodkim potem, wypieszczonym kobiecym ciałem. Zastąpiła go woń palonego drewna, lekka nuta unoszącej się dookoła stęchlizny, murów przesiąkniętych obecną od zawsze wilgocią i oparami wywarów i trucizn. Do tego dochodził smród mokrej sierści ogarów, które przemykały zakamarkami. Sadza z kominów osadzała się na butach, podobnie jak żółtawy popiół, który wylatywał z kominów, w których palono wszystkim, w tym ludzkimi szczątkami, nieudolnie zaklętymi przedmiotami, czy produktami ubocznymi czarnomagiczncyh rytuałów, o których wszyscy wiedzieli, a jednak nikt nie chciał naprawdę myśleć. Aurorzy, choć doskonale wiedzieli o tym, co się tu wyprawia, jakoś intuicyjnie omijali to miejsce, kiedy nie było potrzeby zapuszczania się głęboko w najciemniejsze i najplugawsze zakątki czarodziejskiego Londynu. To była kraina zła, które zdawało się mieć bardzo realną i osobową formę. Towarzyszyło każdemu, kto pojawił się w ciemnej alei, kto kroczył kocimi łbami przez dziedzińce, na których rozciągały się sklepy, aż po najstraszniejsze domy prawdziwych wiedźm, których sam wolałem unikać i czarnoksiężników, z którymi nie chciałem zadzierać.
Moja biała koszula straciła swój nienaganny wygląd. Osłaniałem ją poszarpanym materiałem ciemnej peleryny, by nie kusić losu — tu wszyscy instynktownie reagowali na ludzką słabość, ta śmierdziała na kilometr. W rannych widziano powód do zainteresowania, szansę na łatwy zarobek, może też odrobinę rozrywki. Zaciskałem palce na materiale wierzchniej szaty tak mocno, że bielały knykcie, które dość szybko zbrudziły się czerwienią przesiąkającej przez ubrania posoki. Szedłem chwiejnym krokiem, ale nie pozwoliłem mu się poprowadzić, chociaż z każdym kolejnym jardem krople potu coraz liczniej pokrywały moje czoło, tworząc krystaliczną, migocącą w słabym blasku księżyca poświatę. Mówił, że bladłem, a ja tylko myślałem o tym, jak krew, i wszystko to, czego anatomicznie nie umiałem nazwać spływa po brzuchu, za spodnie, pod nogawką aż na ziemię. Miałem wrażenie, że pozostawiałem po sobie ślady, przez które łatwo byłoby mnie namierzyć, ale tutaj nikt się tym nie przejmował. Psy zliżą krew, lub zmyje ją deszcz, odprowadzając do kanałów, w których pożywi czyhające pod ziemią bestie.
Nie ufałem mu w najbanalniejszych sprawach, a powierzyłem mu coś tak istotnego. Nie było jednak powodu, aby nie wierzyć w jego słowa, a ja byłem w potrzebie. Po raz pierwszy nie miałem pomysłu na to, co ze sobą zrobić. Brakowało mi możliwości. Twierdził, że zna się na swoim fachu, choć nigdy nie ukończyła kursu. Nie powiedział, dlaczego, a ja nigdy nie pytałem. Nie interesowała mnie jej przeszłość, ale to, czy jest dostatecznie uzdolniona, aby wyleczyć parszywą ranę. Nie zdradził jej nazwiska, ale przedstawił ją z imienia. Cassandra. Złowróżbne imię, dość ironiczne. Jedyna Cassandra jaką znałem była jasnowidzem. Jej twórczość studiowałem dniami i nocami, kiedy tylko zorientowałem się, co za choroba zjada mnie od środka. Nie skomentowałem tego, pochłonięty własnym interesem. Wiedziałem tylko tyle, że przyjmuje czarodziejów, nie pytając o nic. Musiała wiedzieć tylko tyle, ile to konieczne, aby naprawić zaistniałe szkody. Mnie to pasowało. Nie chciałem udawać się do Munga. Rany wywołane czarną magią rodziły pytania, a ja nie chciałem być z nią powiązany w żaden oficjalny sposób. Tym bardziej, że gdzieś koło mostu Westministerskiego leżało ciało dogorywającej szlamy.
Potknąłem się o ostatni stopień schodów Mantrykory, ale nim upadłem drzwi naprzeciw otworzyły się. Wszedł do środka, jakby był u siebie. Podejrzewałem, że ruszył przodem, by zapowiedzieć swoją, lub moją wizytę. A może prosić ją o przysługę, choć znając go wiedziałem, że nie byłby do tego zdolny. Wgramoliłem się do środka. Niezgrabnie, słaniając się na nogach, z prezencją godną pożałowania stanąłem przed nią, podnosząc spojrzenie, które przeczyło całemu mojemu wyglądowi. Nie wiedziałem wtedy, że jej nie oszukam. Że chociaż czarna szata przysłoni mój problem, a gromadzące się krople na czole znikną w ciemności, rozczyta mnie jak otwartą księgę, chociaż bardzo próbowałem ukryć to, jak bardzo byłem słaby. Nie przywykłem do prawdy, ani okazywania faktycznego stanu rzeczy. Leniwym ruchem wskazała mi miejsce.
Jej krucze włosy obficie opadały na ramiona. Oczy miała zielone, tak jak zielony był błysk avady, tak jakby i one były ostatnim, co człowiek widział przed spotkaniem ze śmiercią. Nie patrzyła zbyt uważnie, trudno było uchwycić jej wzrok, zajęty przeszukiwaniem skrzyni z rozmaitymi fiolkami. Jej skóra była blada, ale nie jak skóra świeżego trupa, a jak bielące w ciemności kości, wyczyszczone z mięsa i krwi. Wysoka, a jednak drobna, chuda, złośliwie niosąc na myśl kobiece wyobrażenie o Kostusze, nadchodzącej Śmierci. Nie była przykładem piękności. Daleko jej było do czarujących półwil o pszenicznych włosach i słodkich uśmiechach. Nie miała ich zalotnego spojrzenia ani wdzięcznych ruchów, choć poruszała się po swoim terenie z niebywałą gracją i wyniosłością. Ale było w niej coś fascynującego. Coś, co sprawiało, że przestałem się dziwić zainteresowaniu Vasyla.
Udawałem, że nie widzę jego lepkich rąk i nie słyszę głupich słów. Nie miałem sił przewracać oczami ani ich ponaglać. Rozpraszał ją, zamiast pozwolić jej zrobić to, co ma do uczynienia, abyśmy mogli się jak najszybciej pożegnać. Miałem ochotę stąd wyjść, zaszyć się we własnym mieszkaniu, ale musiałem odczekać swoje. Wpatrywałem się w drewnianą podłogę, skupiając się na drobinach kurzu zalęgniętego pomiędzy deskami, mimochodem zbierając informację o tym co ich łączy. Kiedy pojawiła się przy mnie, wydając mi głuche polecenia, spojrzałem na nią nieprzychylnie. Ociągała się ze wszystkim, prowadząc przy tym lekką rozmowę z moim bratem, który już polewał sobie wina, choć kiedy mnie tu prowadził, był już wystarczająco pijany, by móc sobie teraz odpuścić. Zdjąłem płaszcz, a podarta, splamiona bordem koszula zaświeciła w półmroku. Rana była obszerna, ciągnęła się przez żebra, a rozlana krew czyniła ją pozornie jeszcze rozleglejszą. Zaskoczyło mnie, jak szybko określiła zaklęcie, którego sam użyłem, a które odbiło się od imponującej tarczy mojego przeciwnika. Nie udawała wcale, że to łatwy przypadek i nie obiecała mi, że nie pozostanie po tym ślad. Byłem opieszały, komentowałem jej poczynania lekceważąco, odzywając się niepytany. Nagliło mi się. Miała uczynić mi przysługę, więc zdecydowałem się zachować większość komentarzy na temat czystości i porządku w miejscu, w którym mnie przyjęła dla siebie. Większość, nie wszystkie. Zaczęło mi sprawiać przyjemność przyglądanie się jej, kiedy oporządzała moją ranę. I czyniła to z wyjątkową delikatnością. I choć nie pomyślałem nawet, aby złożyć jej niemoralną propozycję, musiałem przyznać, że ręce miała wprawne. Przyjemność zaczęło mi sprawiać też drażnienie się z nią, kiedy zauważyłem, że gdy tylko się odezwałem podnosiła na mnie dotąd opuszczone spojrzenie, by wzgardzić w milczeniu tym, co mówiłem. A więc czyniłem to coraz pewniej, posuwając się w swoich słowach coraz dalej. Aż pożałowałem swoich słów, bo w końcu zamiast uraczyć mnie spojrzeniem szmaragdowych oczu sprawiła mi ból. Bez sensu. Cień na jej wąskich ustach zatańczył odznaczając się czymś na znak niezauważalnego drwiącego uśmiechu. Gniewnie odrzuciłem jej pomoc, uznając jej złośliwość za obraźliwą. Te prowokacje sprawiały mi przyjemność, dopóki nie odpowiedziała mi tym samym. Była gotowa wyrzucić mnie z wynajmowanego pokoju. Widziałem w jej spojrzeniu — w końcu podniesionym i utrzymanym przez niechęć i dziwną obawę. Wiedziałem, że nie odprawiła mnie stamtąd wyłącznie z powodu Vasyla, który był tuż obok. A ja nie wykorzystałem tego, choć zazwyczaj to czyniłem bez zawahania. Przybyłem do niej z prośbą o pomoc, której nigdy sam nie wyraziłem — posłużyłem się w tym celu Vasylem, obracając sytuację tak, jak mi było wygodnie. Postanowiłem jednak zamilknąć na dobre i usiąść na miejscu, które mi wcześniej wskazała. Już nie była tak delikatna, ale w jej dłoniach nie było też napięcia i zbędnej szarpaniny. Jej głos płynnie przenikał paplaninę Vasyla, który przy stole rozkoszował się skrzacim winem, rozpłaszczony jak panisko. Wiedziałem, że kiedy wyjdę spoczną na pochyłym, skrzypiącym łożu. Ona nie patrzyła na mnie, a ja dla odmiany patrzyłem jej na ręce, choć nie liczyłem ani przez chwilę, że zapamiętam to, co robiła z paskudnie wyglądającą skórą, by móc to później powtórzyć. Wbrew jej zaleceniom nie zostałem z nimi. I wbrew temu, co było słuszne nie podziękowałem za pomoc. I nie uczyniłem tego jeszcze przez wiele następnych lat. Otrzymany mały słoiczek z maścią odłożyłem później w domu i zapomniałem o nim, aż zniknął gdzieś za książkami. A blizna pozostała. I ciągnęła się brzydko po żebrach, jak pęknięcie na bardzo starej, wysuszonej kamiennej rzeźbie.

Zacząłem więc ją odwiedzać, kiedy miałem sprawę. Wtedy i tylko wtedy. Nie ciągnęły mnie do niej żadne prywaty. Sypiałem z innymi kobietami, a swój czas poświęcałem tajemnym arkanom wiedzy. Nie lubiłem jej, a ona nie lubiła mnie. Ale była skuteczna, dobra w swoim fachu. Takimi ludźmi lubiłem się otaczać. A później zniknęła. A Vasyl trafił do więzienia.

Po kilku latach dowiedziałem się, że na Nokturnie przyjmuje tajemnicza uzdrowicielka. Jej imię było mi znane, co niektórzy powtarzali je w tajemnicy, zachwalając jej usługi i możliwości. Udałem się więc we wskazane przez starą lichwiarkę miejsca. Do drzwi dwupoziomowego domu zapukałem dwukrotnie. Kiedy się otworzyły nie byłem pewien, czy ujrzałem w nich jedynie zjawę, czy kobietę do niej wyłącznie podobną. Była blada jak ściana, a jej oczy wielkie jak galeony. Odskoczyła od razu, niecelnie rzuciła we mnie kilkoma urokami. To nie była jej dziedzina, zaklęcia rozbiły się o mokry i zabłocony bruk, jeszcze nim zdążyłem zacząć się bronić. Wycofała się w ciemność i mrok, zionące z wnętrza domu, ale nim wszedłem doń z uniesioną różdżką drogę zagrodził mi troll. Cóż, zaskoczył mnie. Nie próbowałem przeforsować drogi. Wycofałem się, ale nie odszedłem. Nie był mi znany powód gniewu, którym mnie przywitała. Dopiero później zrozumiałem, że to nie złość nią kierowała, a strach. Udało mi się ją przekonać, że moje intencje są dobre. I nie musiałem zbyt wiele przy tym kłamać. Przybyłem wtedy z mało znaczącą raną, która okazała się dobrym pretekstem do sprawdzenia przyczyn jej zniknięcia i pozbawienia mnie uzdrowiciela na wiele miesięcy. Szybko spytała o Vasyla, więc przyznałem, że wciąż siedzi w więzieniu i miał posiedzieć jeszcze bardzo długo. Wiedziałem. Bo byłem wróżbitą. To ją zaciekawiło. Przyjęła mnie niechętnie, trzymając na dystans. Opatrzyła rękę, a każde jej wypowiedziane słowo ociekało jadem, choć łagodziła truciznę strachliwymi, przelotnie rzucanymi na mnie spojrzeniami i naturalnie czułym dotykiem. Pomiędzy nią, a mną był cierń, mocno i głęboko wbity w ziemię. Cierń z nazwiska, które nosiłem, a które było dla niej krzywdzące, podobnie jak wszyscy mi podobni. Władczy, aroganccy tryumfatorzy. Mogłem być i torreadorem, walczącym z rogatą bestią. Było mi wszystko jedno, jak na mnie patrzy. Ale lubiłem, gdy patrzyła. Egoistycznie. Zgodziła się, bym ją odwiedzał, kiedy zajdzie potrzeba, ale podczas tych wizyt nie mówiła wiele. Długo też ukrywała małą, wierną sobie kopię, której strzegła jak oka w głowie. Dopiero, gdy ją ujrzałem zrozumiałem to wszystko. I dopiero wtedy wyciągnąłem od niej ból przekleństwa, który towarzyszył jej od zawsze. A wraz z nim — nazwisko. Nie było mi żal Vasyla. Nigdy nie odwiedziłem go w więzieniu. I nigdy nie patrzyłam na owoc jego trzewi, jak na jego córkę, choć czasem ze złośliwości mówiłem jej co innego. Mój brat był mało znaczącą personą w tym świecie. Miała tylko matkę, która względem niej okazywała troskę i oddanie, którego nigdy nigdzie nie widziałem, ani sam nie doświadczyłem. Moja matka rozdzieliła mnie z bratem i oddała, Cassandra była gotowa przypłacić za ochronę córki własnym życiem. Poza mądrością wynikającą ze zdobytej w kwestiach alchemii i uzdrawiania wiedzy, emanowała uczuciami, którym przyglądałem się z boku, pewnie jako jeden nielicznych. Jako powiernik tajemnicy, którą z niej wydusiłem mogłem obserwować, jak zmienia się z oziębłej i surowej wiedźmy w czułą i kochającą bezgranicznie kobietę. Nie rozumiałem jej uczuć i nawet nie próbowałem ich pojąć.
Za usługi płaciłem czym miałem. Nie zarabiałem zbyt wiele, a większość tego, co miałem wydawałem na woluminy z dziedziny czarnej magii i numerologii, studiując je całymi nocami. Czasem przynosiłem jej ingrediencje, czasem leczyła mnie na kredyt. Kiedy jej córka była wystarczająco duża, by pod jej nieuwagę wymykać się na niebezpieczny Nokturn, zbierałem ją z ulicy, chociaż wiedziałem, że nigdzie lepiej niż tam nie nauczy się życia. Ale tam łatwo było je też stracić. Wyciągałem ją z komórek i kanałów, w których lubiła się chować, a potem zanosiłem ją do Cassandry. Byłem interesowny. Wiedziałem, że za pomocą tego dziecka wkupię się w jej łaski i zapewnię sobie należytą opiekę w jej stale powiększającej się i rosnącej dobrą sławą lecznicy. Zapewniałem jej bezpieczeństwo, odpędzałem gachów, kiedy byłem w pobliżu i pozbywałem się problemów, kiedy się uskarżała na nieodpowiednio zachowujących się pacjentów.
A cień pomiędzy nami wciąż tkwił. I miało tak pozostać już zawsze.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Ramsey Mulciber Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Ramsey Mulciber
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Możesz odpowiadać w tematach